#więzi
Explore tagged Tumblr posts
Text
Więzi
Więzi Dlaczego niektórzy ludzie z ufnością wchodzą w relacje, a inni, choćby chcieli, nie umieją przełamać dystansu? Zwyczajna scena: miejski park, na trawie siedzą zakochane pary, psy aportują piłki, młodzi rodzice dzielą się radami, a obok bawią się dzieci. Mała Marie właśnie dostrzegła kolejny cud świata – być może wiosennego motyla albo po prostu inne dziecko. Kiedy po chwili znów spojrzy…
View On WordPress
0 notes
Text
Ja to tu zostawię
4 notes
·
View notes
Text
Krople na szybie pojawiają się w niezgodnym rytmie. Poruszają się nabierając tempa, zmierzają w tym samym kierunku, ześlizgując się po przezroczystej nawierzchni. Mienią się pod wpływem świateł latarni, przybierają ciepłe barwy. Przysłaniają widok, tworząc obraz niewyraźnym. Stłumiony odgłos uderzeń, niewystarczająco wyraźny, by dosłyszeć zawarte w nim słowa. To, co ładne, przykuwa wzrok, przyćmiewając posiadane. Niekończąca się pogoń za zwiększeniem satysfakcji i morze pragnień. Zdobyte coraz częściej jest odkładane na półkę, by pokryło się kurzem. Mało co zadowala, szczególnie już będące w zasięgu codzienności. Rozpraszacze i strapiony wyraz twarzy, gdy wokół tylko cztery ściany. Głowa na poduszce, w górze sufit, pomalowany wyobraźnią. Spokój zewnętrzny w zestawieniu z burzą w środku. To nie smutek, to też nie rozpacz, raczej pożądanie idące pod ramię z imaginacją. To, co kradnie sny, co kradnie chwile i nie odpuszcza, wciąż goni, będąc tuż za plecami. Ciężar, który ugniata, przygważdża do ziemi - duchy teraźniejszości. Koszmar płynie jak rwąca rzeka, nie bacząc na przeszkody. Poryw wiatru wytrąca z równowagi, osuwa się podłoże... Smak niesmaku, przekąs na ustach. Płyty odtwarzane szczątkowo, cały papieros wypalany jeden za drugim. Lufa przy skroni, widok za oknem i znów te krople deszczu na szybie, nabierające tempa. Światła latarni, bijące ciepłym blaskiem. To nie słońce, wszak już dawno zaszło, lecz coś ogrzewa skórę, powodując dreszcz. Kolejny papieros, ten przedostatni. Czas płynie szybko mimo wszystko, nie spowalnia, ucieka. To ile go tak naprawdę jeszcze zostało? Porządek w nieładzie, podjeżdża samochód, by zaraz odjechać. Odgłosy świata, na które nie zwraca się uwagi, teraz zauważalne. Jest coś innego w dobrze znanym schemacie, teraz wyrywa się z więzów krępujących ruchy.
0 notes
Text
Już nie będzie pierwszych randek. Już nie będzie tego uczucia, kiedy po raz pierwszy ściągasz z niej stanik, ona ma dwadzieścia lat i pachnie bzem. Nie będziesz już na studiach. Nie będziesz już pił do rana z przyjaciółmi, budując więzi, które są w stanie przetrwać dekady. Nie będziesz krzyczał do niej pełnym głosem "kocham cię" i nie będziesz już widział pełnego oddania uśmiechu kobiety. Bez śladu cynizmu. Nie zobaczysz już nigdy światła w jej oczach na twój widok, kiedy masz swoje usta trzy centymetry od jej i trzymasz jej twarz w dłoniach. Nie pójdziesz już nigdy do pierwszej pracy. Bo masz ich za sobą już kilka. Tak jak w piosence Świetlików. Nie będzie już takiej wiosny, nie będzie takiego lata, a wódka nie będzie tak zimna i pożywna.
Piotr C. z powieści BRUD
#Milosc#polskadziewczyna#polskichlopak#cytaty#cytat#cytatyożyciu#cytatyomiłości#inspiracje#mężczyzna#kobieta#myśli#polska#polskiecytaty#motywacja#miłość#blog#pokolenieikea#piotrc#ona#on#cytaty_i_nie_tylko#cytaty_opisy_teksty
214 notes
·
View notes
Text
środa 24/07
☪︎ podsumowanie
zjedzone — 1180
miałam maraton tak chorych snów XD w jednym moja była przyjaciółka uzależniła się od operacji plastycznych i spotkałam się z nią po czasie, miała takie dojebane wargi i jakby nigdy nic podeszła do mojej mamy jarając szluga. powiedziałam "ej co ty robisz, schowaj to" a moja mama poczęstowała się od niej papierosem i razem paliły. następnie taka babka z mojego zadupia udostępniła nam swoj dom do zabawy?? w sensie do takiej zabawy w dom jak się bawią dzieci, a my zamiast tego postanowiliśmy że będziemy tam dziko imprezować, wpadła jednak w trakcie, szybko bongo do szafy, ale i tak powiedziała że jest głęboko rozczarowana bałaganem jaki zrobiłyśmy i naszym zachowaniem :( był tam też daemon z rodu smoka ale nikt go nie postrzegał jako fikcyjną postać tylko tak o sobie chodził i nikt tego nie kwestionował.
ostatnio narzekałam że nie mam co czytać, dziś zabrałam się za pewną książkę I PRZEPADŁAM przeczytałam całą na raz, tyłuł to Ja która nie poznała mężczyzn. Jest to o kobietach które od lat żyją uwięzione w klatce w piwnicy, nie wiedzą dlaczego, ani kto ich więzi, nie bardzo pamiętają swoje poprzednie życia i pewnego razu dochodzi do tajemniczego wydarzenia które zmienia ich los. książka genialna, problem tkwi w tym, że teraz znowu nie mam co czytać...
dzisiaj miałam wyczekiwany dzień przerwy od ćwiczeń, jedynym warunkiem było zrobienie większej ilości kroków. cieszę się że wieczorem zamiast nakurwiać chloe ting czy kołakowska mogę pójść się wcześniej umyć, zrobić skin care, kurwa zapalę sobie świeczkę, a co mi tam. w zaoszczędzonym czasie sporo pisałam, został mi jeden rozdział do napisania książki i jest to najcięższa walka w moim życiu, nie mogę się zmusić w ogóle do zakończenia tego xD podliczyłam dzisiaj strony (bo całość jest rozbita na trzy dokumenty) i wyszło 504, więc do 580 całość pewnie dobije. co ja mam zrobić ze sobą jak skończę?? boję się tego.
byłam chwilę u cioci i zostałam zapytana czemu taka smutna jestem i się nie odzywam. często zostaje mi zadane to konkretne pytanie "czemu jesteś smutna" albo padają komentarze "uśmiechnij się" "na jej uśmiech trzeba zasłużyć" (to akurat bardzo ładne, schlebia mi) i powiedzcie mi, ile kurwa mam tłumaczyć że taki mam wyraz twarzy?? niektórzy mają bitch-face ja posiadam constantsuffering-face. poza tym nie przychodzi mi na myśl z czego powinnam się cieszyć w moim życiu.
#chce byc idealna#chude jest piękne#chudosc#odchudzanie#nie chce jesc#podsumowamie#kartka z pamietnika
22 notes
·
View notes
Text
Podolskie korzenie panienek: część 2 rozprawy
Ustaliliśmy już, że rodzinne strony Basi i Krzysi do spokojnych rejonów nie należały. Myślę jednak, że to dość spory eufemizm, zważywszy na niby to niepozorne, okraszone wesołymi historyjkami o basinej guldynce, komentarze stolnikowej na temat realiów życia w latyczowskiem:
“Tu pani Makowiecka poczęła się znów trząść i chychotać nad przygodą Tatarzyna, po czym dodała:
— I co prawda, ocaliła nas wszystkich, bo cały czambulik szedł; ale że wróciwszy narobiła alarmu, więc mieliśmy czas z czeladzią w lasy uskoczyć! U nas tak ciągle!…”
czy też
“To rzekłszy pani stolnikowa rozstawiła już znowu palce lewej ręki i przyładowała wskazujący prawej, lecz Zagłoba spytał co prędzej:
— I cóż się z nimi stało?
— Wszyscy trzej na wojnie dali gardła, dlatego też to i Baśkę zowiemy wdową.
— Hm! A ona jakże to przeniosła?
— Widzi waćpan, to u nas codzienna rzecz i rzadko kto, późnego wieku doszedłszy, własną śmiercią schodzi. Mówią nawet u nas, że i nie wypada inaczej szlachcicowi jak w polu.”
Do codzienności dziewczyn należały więc tak urokliwe czynności jak uciekanie do lasu przed Tatarami czy opłakiwanie kolejnych zalotników, którzy ginęli masowo na bitewnych polach. I może w ustach trajkotliwej stolnikowej takie stwierdzenia nie brzmią zbyt poważnie czy groźnie, jednak gdy zastanowimy się nad tym dłużej zaczynają nabierać swego rzeczywistego znaczenia. Kobiety-cywilki podczas działań wojennych, zdane na łaskę wrogich oddziałów, kończą praktycznie zawsze w jeden i ten sam sposób. Nie mogę się niestety powstrzymać od wnioskowania, iż właśnie taki los spotkał panią Jeziorkowską i panią Drohojowską; w zasadzie to nawet całe żeńskie linie rodzin Basi i Krzysi. Bo niby dlaczego obie dziewczyny dostały się pod opiekę państwa stolników? Nie chce mi się wierzyć, że ich rodzice nie mieli rodzeństwa, albo jakichkolwiek dalszych krewnych, którym możnaby było po ich śmierci powierzyć losy panien. To jest statystycznie niemożliwe. Jedynym tropem w tej sytuacji, i to w dodatku tylko w przypadku Krzysi, jest pojedynczy komentarz narratora opisującego wspólną scenę panienki Drohojowskiej i Michała Wołodyjowskiego:
“Ale że pan Michał był bratem stolnikowej, a panienka krewną jej męża, więc nikogo to nie dziwiło.”
Krzysia była zatem spokrewniona ze Stanisławem Makowieckim. Nie był to jej najbliższy stryj (wiadomo, konflikt nazwisk), mógł za to być jej wujem, gdyż w powieści nie pada panieńskie nazwisko jej matki. Jeśli założymy, że stolnik Makowiecki był bratem matki Krzysi, wówczas kwestia opieki wyjaśnia się sama. Myślę jednak, że tak bezpośrednie pokrewieństwo byłoby przywołane przez stolnikową, która genealogię większości rodów szlacheckich z latyczowskiego ma w małym paluszku. Nie zrobiła tego, więc Krzysię i stolnika Makowieckiego łączą raczej dalsze stosunki.
Okej, o samej Krzysi informacji jest mało (co za niespodzianka…), za to w formie skróconej przedstawione nam jest drzewo genealogiczne Basi. Wiemy m.in. że jej matka miała na imię Anna (z domu Smiotanko), ponadto Anna miała aż trzy starsze siostry (i zmarłych braci w liczbie mnogiej). Zatem Basia posiadała trzy ciotki, a każda z tych ciotek mogła mieć własną rodzinę, męża, dzieci itd. Czy to możliwe, że wszystkie one umarły zanim panna została sierotą? Oczywiście, istnieje taka możliwość, zwłaszcza jeśli wszystkie z nich osiadły na rodzinnym Podolu.
Luźniejsze więzy pokrewieństwa łączyły zatem pana Drohojowskiego oraz stolnika Makowieckiego. Nie dziwi nas już zatem, że Krzysia trafiła pod jego opiekę po śmierci ojca. Jednak jak to było z Jeziorkowskim? Moja teoria prezentuje się następująco: wszyscy trzej panowie dobrze się znali, byli przyjaciółmi i towarzyszami broni (idąc o krok dalej mogli być nawet i sąsiadami). Mogło nawet zdarzyć się tak, że zawarli oni pakt, ze względu na niestałą, bardzo niespodziewaną naturę ich żywota. A jako że w całej książce nie ma ani jednego słowa o dzieciach państwa stolników, zakładam, że takowe po prostu nie istnieją; pan Drohojowski wraz z panem Jeziorkowskim mogli poprosić Makowieckiego o to, aby gdy przyjdzie co do czego wziął pod swoje skrzydła ich córki (a padło na niego właśnie przez jego brak własnego potomstwa). Gdyby panowie żyli na przyjacielskiej stopie, stolnik zapewne zgodziłby się na przyjęcie takiego zobowiązania.
Od momentu urodzenia do momentu wyjazdu z Podola w 1668 roku Basia i Krzysia przeżyły więc trzy “oficjalne” konflikty zbrojne oraz nieustanne nękanie ze strony Tatarów. Nie dziwi już zatem fakt, że Basię tak mocno ciągnęło do wojaczki i do broni – możliwe, że częściowo motywowała nią chęć do samodzielnej obrony przed najróżniejszymi napastnikami. Trochę w taki analogiczny sposób możnaby potraktować wstręt Krzysi do wszelkiego rodzaju broni i przemocy – mogły wpłynąć na to traumatyczne wydarzenia, widoki, których była świadkiem przez praktycznie całe swoje życie w Latyczowie. Moja wyobraźnia podsuwa mi najczarniejsze scenariusze na temat tego co moje kochane panienki widziały, co musiały przecierpieć i przetrwać, żeby dotrzeć do tego naszego warszawskiego Mokotowa w 1668 roku.
A ojcowie panienek? Tutaj również mogę zaoferować głównie spekulacje (cóż za niespodzianka! dzięki Heniek). Śmierć pana Jeziorkowskiego możemy umiejscowić w latach 1650 – 1666; najwcześniej mógł on umrzeć jeszcze przed narodzinami Basi, chociaż osobiście jakoś mi ta opcja nie pasuje, ale nie jestem w stanie dokładnie uzasadnić dlaczego (intuicja ig). Najpóźniejszą datą jest 1666 rok, gdyż na początku akcji powieści panna Jeziorkowska nie nosi żadnej żałoby, w przeciwieństwie do swojej towarzyszki. A wedle tradycji żałoba po rodzicu trwać powinna okrągły rok (nie wykluczam, że w XVII wieku mogły obowiązywać inne, najpewniej dłuższe okresy żałobne, jednak nie dotarłam do żadnych informacji na ten temat). Tym sposobem przechodzimy do śmierci pana Drohojowskiego. Najwcześniej nastąpić ona mogła w grudniu 1667 roku, gdyż na początku fabuły Pana Wołodyjowskiego Krzysia nosi żałobę po ojcu (najbardziej konkretna informacja na jej temat no cap!!!). Mogły to także być wcześniejsze miesiące 1668 roku (od stycznia do, w zasadzie, samego października), gdyż narrator zaznacza wyraźnie opisując postać panienki Drohojowskiej, że “była w żałobie, bo niedawno ojca straciła”. A jak panowie zginęli? Cóż, miejmy nadzieję, że honorowo, jak na podolskich obywateli przystało: na polu bitwy, z szablą w ręku. Nie mamy w tej materii żadnych informacji, ale spokojnie, fanfiki już się piszą.
Jak więc widać na załączonym obrazku postacie Basi Jeziorkowskiej i Krzysi Drohojowskiej są o wiele głębsze niż z początku mogłoby się czytelnikowi wydawać. Czy było to intencjonalne ze strony Sienkiewicza – nie nie wiadomo. W tej sytuacji myślę, że napisał obie panny jako sieroty, aby “ułatwić sobie” sprawy związane z ich zamążpójściem (brak rodziców = brak przeszkód, bo przecież jeśli stolnikowa była przychylna Michałowi i Ketlingowi, to stolnik zapewne również, dzięki wpływowi swojej małżonki). Wydaje mi się jednak, że Sienkiewicz nie przemyślał dokładnie tego, iż tworząc bohaterki rodem z Podola i biorąc pod uwagę czasy, w jakich osadził Pana Wołodyjowskiego, narzuci im tak mroczną i ciężką przeszłość. Albo inaczej: mógł mieć świadomość z czym podolskie korzenie będą się w XVII-wiecznej rzeczywistości wiązać, ale nie przywiązywał do tego większej wagi, bo ani Basia, ani tym bardziej Krzysia nie były głównymi bohaterkami książki (co do Basi można się kłócić, zwłaszcza po jej ślubie z Michałem, ale no nie oszukujmy się, to on był tutaj najjaśniejszą gwiazdką Henia). Sienkiewicz ot, naskrobał dziewczynom jakieś tło, tak o, żeby nie wzięły się kompletnie z powietrza, nie przewidział jednak, że ktoś (hihi) będzie w tym aż po łokcie grzebać.
#pan wołodyjowski#trylogia#krzysia drohojowska#basia jeziorkowska#henryk sienkiewicz#historia#Podole#teorie nie calkiem spiskowe#gdybanie
30 notes
·
View notes
Text
[09.12.2023]
Dobry wieczór moje miłe Motylki! 🦋
"Leżę na łóżku, przyjaźnię się z sufitem i męczy mnie świadomość, jak wiele rzeczy w życiu potrafiłbym dobrze robić."
- Leopold Tyrmand
Pozwolę sobie zacząć od motta ponieważ jedyną wędrówką jaką dzisiaj odbyłam była ta po własnej głowie. Ciało protestowało wobec opuszczania pieleszy, głowa nie potrafiła skupić uwagi na czymś produktywnym. Zostałam zamknięta z własną świadomością. To dzięki niej szkolna psycholog nadała mi miano "ewenementu" oraz "ciekawego przypadku". Oceńcie własną miarą takt powyższych słów. Samoświadomość dobrych parę lat więzi mnie w klatce równocześnie wypychając ku niebiosom aby za moment brutalnie ściągnąć do piekieł. Poświęcam więc moją młodość na analizę nie robiąc nic aby wprowadzić w życie wyciągnięte wnioski a czas namacalnie płynie mi przez palce. Czasami zakładam, że w tym jednym nieszczęśliwym ciele mieszkają dwie (albo i więcej) Thalie. Siostry na wzór Any a także Mii. Racjonalna Thalia walcząca bezskutecznie o wydostanie się z więźenia własnego umysłu oraz autodestrukcyjna Thalia przywiązana do cierpienia niczym Jaś do Małgosi. Przecież lepsze jest znane piekło niż nieznajome niebo. Poza tym, zasługujesz aby pokutować. Czemu? <chwila ciszy> ... a pamiętasz jak tydzień temu zapomniałaś powiedzieć "do widzenia" wychodząc ze sklepu? Teraz cierp za swoje grubiańskie zachowanie! Usilnie marzyłam o zostaniu głosem rozsądku, aby znajomi postrzegali mnie jako osobę wyrozumiałą i przedobrzyłam. Dopuszczam do siebie multum scenariuszy których zakończenie monotonnie przyjmuje ten sam schemat, to ja jestem winna. Na tym gruncie wyrosła fałszywość. Prawię nienawistne tyrady aby po dziesięciu minutach spędzonych sama ze sobą przyjąć na siebie wszystkie grzechy osoby besztanej. Czy to cofa wypowiedziane chwilę temu krzywdy? Oczywiście, że nie! Skrajność równa się braku kontroli, ciągle zmieniam decyzję dając mi czas na przemyślenia pewnym jest, iż wstrzymam się od głosu. Stąd kotwice znalazłam w "diecie motylkowej". Mój jedyny obecnie pewnik to cyferki rozpisane w notatniku na cały miesiąc. Mam kontrolę nad własnym życiem w jednym małym aspekcie, a raczej wmawiam sobie, że ją mam. Jedzenie od dziecka pomiata mną jak chce. Wcześniej umierałam z przejedzenia dzisiaj płaczę przypadkowo połykając naskórek z ust bo może on mieć puste kalorie. Całe życie jestem więźniem własnego umysłu, tych dwóch Thalii które prowadzą wojnę "Polsko-Polską" a gdzieś pośrodku pozostaje uniwersalna względem śmiertelnej bitwy świadomość podszeptująca, iż te skrajności mnie wykończą. I ma rację. Pisanie tego wiedząc, iż nie poczyniłam dzisiaj żadnego kroku (dosłownie a także w przenośni) rozrywa mi żebra chociaż cielesna powłoka, mimika pozostaje obojętna. Lecz wewnętrznie jestem świadoma, i to mnie rani. Dochowując pełnej szczerości muszę zdradzić wam obrzydliwy sekret którego bardzo mocno się wstydzę. Między spaniem a bólami egzystencjalnymi bezmyślnie przeglądałam filmy osób z nadwagą ładujących w paszcze chorobliwe ilości jedzenia. Oh, jaka ze mnie hipokrytka! Gdybyście tylko zobaczyli obraz żałości jedzący z bólem, jakby za karę jakim byłam na początku roku. Błąkam się między materiałami odczuwając perwersyjną wyższość aby ciemny ekran kończący pokazał mi w odbiciu twarz gorszą niż te które chwilę wcześniej oglądałam. Mimo wyrzutów sumienia kontynnuje seans powtarzając cykl chomika biegnącego w kołowrotku. Ciągle te same błędy. Dwie Thalie, Alkaida w głowie, cierpienie. Czy kiedyś odetchnę?
Chciałam zatoczyć koło kończąc tak jak zaczęłam lecz wertując w pamięci cytaty z "Lalki" nie potrafię zdecydować się na jeden. Szukając pozytywów, przyszła interpretacja lektury nie będzie wyzwaniem gdy czuję duchową bliskość ze Stanisławem (bynajmniej nie na poziomie zamiłowania do o wiele młodszych kobiet.)
Spożyte kalorie: 0kcal na 0kcal
Spalone kalorie: 5kcal
Wstyd mi się do tego przyznawać ale wywodzę się z domu gdzie najgorsza prawda jest lepsza od kłamstwa. Oceńcie moje lenistwo własną miarą, w końcu po to czytamy cudze bilanse, aby się porównać, może poczuć wyższość. Czyż nie? Lub tylko mierzę Was własną miarą.
Bilans: -5kcal
Wybaczcie infantylnie edgy otoczkę wokół powyższego wpisu. Koniec końców jest to coś na wzór pamiętnika a tak właśnie wygląda dzisiaj mój nastrój.
Chudej nocy Motylki! 🦋
#nie chce być gruba#gruba szmata#gruba świnia#grubaska#jestem gruba#tylko dla motylków#tłusta świnia#tłuścioch#bede motylkiem#będę motylkiem#nie chcę jeść#nie jestem glodna#nie chce jeść#nie jem#nie bede jesc#nie chce jesc#będę lekka#nie będę jeść#będę szczupła#grube uda#aż do kości#chcę widzieć swoje kości#chcę schudnąć#blogi motylkowe#motylek blog#blog motylkowy#motylki blog#za gruba#dieta motylkowa#chce schudnac
33 notes
·
View notes
Text
Saga galaktyczna: odkrywanie ponadczasowego wszechświata Gwiezdnych Wojen
W odległej galaktyce seria Gwiezdne Wojny podbija serca i wyobraźnię widzów od ponad czterdziestu lat. To, co zaczęło się jako film o kosmicznej fantazji George’a Lucasa z 1977 roku, przekształciło się w zjawisko kulturowe, kształtując sposób, w jaki postrzegamy opowiadanie historii, science fiction i samą istotę dobra kontra zła. Seria filmów Gwiezdne Wojny stała się ikoniczną i trwałą częścią historii kina, tworząc narracyjny gobelin obejmujący pokolenia i galaktyki.
Nowa nadzieja: narodziny epickiej opowieści
Podróż rozpoczęła się od filmu „Gwiezdne wojny: część IV – Nowa nadzieja”, w którym poznaliśmy Moc, rycerzy Jedi i bitwę pomiędzy Sojuszem Rebeliantów a tyrańskim Imperium Galaktycznym. Bohaterska podróż Luke'a Skywalkera, odporność księżniczki Lei i mądre przewodnictwo Obi-Wana Kenobiego przygotowały grunt pod kinową rewolucję. Przełomowe efekty specjalne, niezapomniana ścieżka dźwiękowa Johna Williamsa i pojawienie się tak kultowych postaci, jak Darth Vader, pozostawiły niezatarty ślad w historii kina.
Imperium kontratakuje: ciemniejsze odcienie i głębsze motywy
Kontynuacja, „Gwiezdne wojny: część V – Imperium kontratakuje”, wyniosła sagę na nowy poziom, eksplorując mroczniejsze odcienie i głębsze motywy. Ujawnienie Dartha Vadera jako ojca Luke’a Skywalkera stało się jednym z najbardziej charakterystycznych momentów w historii kina, rzucającym wyzwanie tradycyjnemu pojęciu dobra i zła. Filmowe badanie rozwoju postaci, dwuznaczności moralnej i poświęceń poniesionych w walce z uciskiem podniosło Gwiezdne Wojny ze zwykłej opery kosmicznej do złożonej i wymownej narracji.
Powrót Jedi: Triumf dobroci
„Gwiezdne Wojny: Część VI – Powrót Jedi” doprowadziło oryginalną trylogię do satysfakcjonującego zakończenia. Odkupienie Dartha Vadera, porażka cesarza Palpatine'a i świętowanie zwycięstwa Rebelii ukazały triumf dobroci nad ciemnością. Film poruszał także temat więzi rodzinnych, gdy Skywalkerzy zmagali się ze swoim przeznaczeniem i dziedzictwem Mocy.
Trylogia Prequel: Odkrywanie początków
Lucas wrócił na fotel reżysera, aby odsłonić prequelową trylogię, poczynając od „Mrocznego widma”, po „Atak klonów” i „Zemsta Sithów”. Chociaż prequele spotkały się z mieszanym przyjęciem krytyków, zagłębiły się w pochodzenie kultowych postaci, powstanie Sithów i upadek Anakina Skywalkera. Prequele rozszerzyły uniwersum Gwiezdnych Wojen, oferując bardziej zawiłe zrozumienie politycznych machinacji Republiki Galaktycznej i złożonych relacji, które ukształtowały losy galaktyki.
Trylogia kontynuacyjna: Przekazując pochodnię
Saga była kontynuowana w trylogii sequeli, zaczynającej się od „Przebudzenia mocy”, „Ostatnim Jedi”, a kończącej się „Skywalkerem odrodzeniem”. Filmy te, nakręcone przez nowych reżyserów, przedstawiły nowe pokolenie postaci, takich jak Rey, Finn i Kylo Ren, składając jednocześnie hołd ukochanym bohaterom z przeszłości. Trylogia badała cykliczną naturę Mocy, ciężar dziedzictwa i znaczenie nadziei w obliczu przeciwności losu.
Czy warto obejrzeć Gwiezdne Wojny?
Seria filmów Gwiezdne Wojny przekroczyła swoją rolę zwykłej rozrywki, stając się kulturowym kamieniem probierczym, który rezonuje w całym kosmosie opowiadania historii. Jego trwałe dziedzictwo leży nie tylko w przełomowych efektach specjalnych i zapadających w pamięć postaciach, ale także w eksploracji ponadczasowych tematów – walki dobra ze złem, podróży bohatera i siły nadziei. Gdy z niecierpliwością czekamy na przyszłe dodatki do uniwersum Gwiezdnych Wojen, jedno pozostaje pewne: Moc zawsze będzie z nami.
37 notes
·
View notes
Text
Iluzja własnego ja!
W lustrze widzisz cień, co ciebie więzi, Obraz zamazany w smutnej, chłodnej mgle, Gdy oczy twe, pełne bólu i udręki, Widzą kogoś innego niż Ty sama w tle.
Cień, co się ściska w iluzji zaklętej, Gdy serce płonie pragnieniem, by zniknąć, Patrzysz na ciało wciąż skrajnie zmęczone, W lustrzanych ramach, pragnącym by zbladło.
Ale w tej ciemności, w kłamstw zasłonie, Gdzie iluzja tworzy kruchy sen bez treści, Jest światło, co czeka na Twoje wyzwolenie, Jest prawda, co złamie te kraty niewoli.
Bo w głębi twego serca, tam, gdzie jasność, Jest siła, co cichutko w Tobie drzemie, By przejrzeć iluzję, by wygrać z obawą, I w końcu uwierzyć w piękno Swego cienia.
Krok za krokiem, zaufaj Sobie, Wyjdź z iluzji, co spętała Twe życie, Znajdź światło, co czeka w Tobie samej, By pokazać, jak naprawdę jesteś ŚLICZNA
#samookaleczenia#ból psychiczny#bede motylkiem#nie chce żyć#chude jest piękne#chude dziewczyny#chudej nocy motylki#samotność#anoreksja#az do kosci#bulimia
8 notes
·
View notes
Text
Podróże, partnerstwo, koszmar i metki, założenia, chujowi ludzie.
15.07.2024
Nie mogę się dziś jakoś zebrać i uspokoić - okres mi się zaczyna i z tego całego pełnego ulgi odpoczynku teraz dopiero przerabiam, jak wiele się wydarzyło i jak wiele z tego zasługuje na przekminkę.
Po 1:
Jedziemy sobie spokojnie w górki, już kilka godzin jesteśmy w drodze, już na masę tematów rozmawialiśmy i gubiliśmy wątki zmęczeni, rozkojarzeni po sesji. Ale chcę opisać ten moment: już jesteśmy na tej krętej trasie krętej wzdłuż koryta Kamiennej. Nie wiem, jak to lepiej opisać, a zajęcia stosownego w sieci nie znajduję, ale to miejsce jest nie do podrobienia. Serpentyna asfaltowej drogi wciśnięta między ścianę skalnego zbocza i rwący potok, na drugim brzegu już na wyciągnięcie ręki pyszni się zielony Karkonoski Park Krajobrazowy. Słonko błyskające przez korony drzew, niebieskie niebo i nagle, jakoś tak w przypływie tego miejsca w głowie, tego o którym pisałam, tego, które zrobiło się, gdy organizm wszedł w tryb odpoczynku, ulgi, bycia po prostu i chłonięcia gór, widoków, ekscytacji szlakiem, który już zaraz będziemy zdobywać zalała mnie fala... szczęścia. Takiego spokojnego i bezpiecznego SZCZĘŚCIA. Wspominam ile razy tą drogą jechałam i jak wiele z tych razy zjadała mnie tęsknota za tym, aby kiedyś móc jechać na własnych zasadach, z kimś, kto podziela moje szczęście i docenia piękno tej niesamowitej drogi. A teraz jestem świadoma takiej cudownej, mięciutkiej przestrzeni, zgody i bezpieczeństwa, w której żyję swoim marzeniem: jadę tą cudowną drogą i mogę zaufać, mogę się oddać i mogę podziwiać tego człowieka, który jest ze mną i który wybiera mi towarzyszyć na szlaku. Ba! Który sam zaplanował ten wyjazd i tą trasę, bo też się w tej serpentynie przy korycie Kamiennej zakochał... I jest taki fajny! Taki mądry, zdolny, seksowny, zaradny i zabawny! Niesamowite, że mój narzeczony ISTNIEJE! Miłość mnie rozsadzała i zarazem czułam, że to najbezpieczniejsze i najmilsze uczucie, jakie mogłam sobie wymarzyć.
I w jakimś takim niesamowitym momencie nagłego zrozumienia zachwyciłam się nad tym, jak bardzo doceniam i podziwiam tego człowieka, z którym idę przez życie od 3 lat. A przecież to obcy człowiek! A okazał się tak cudownym towarzyszem! Takim niesamowitym współtwórcą więzi!
I go, mojego towarzysza - ku mojemu zaskoczeniu! - jakoś dokładnie wtedy transcendentnie dosięgnęły podobne myśli! Wyrwał mnie z tego zasłuchania we własne emocje, wypalając nagle ze łzami wzruszenia w oczach, że mnie podziwia, że jest mi wdzięczny za zaufanie, za wiarę w niego, za kochanie go; że mu imponuję swoją zawziętością i zaradnością, że czuje się przeze mnie podbudowany i zachęcony do ambitnego rozwoju. Że mnie kocha i docenia, jak bardzo dobrze na siebie wzajemnie wpływamy. No i co? No i obydwoje zarazem w śmiech, taki ze szczęścia, które tak niesamowicie dobrze współdzielić. I zarazem w płakanko, bo "wyjdź z mojej głowy, człowieku!" xD
Magia gór.
W górach było cudownie, chociaż mocno czuję swój brak kondycji.
Dlatego kolejnego dnia, w niedzielę, długo odsypialiśmy. Dłuuuugo.
A potem zjedliśmy deskę serów <3
... i pojechaliśmy do babci.
I okazało się, że to też opłaciliśmy przypałem... kontakt z moją rodziną, nawet w dobrej wierzy zawsze jest taki... trudny. Ech.
Rzecz w tym, że ciotka i wujek przywieźli babcię na chwile do Polski. Dowiedziałam się znowu przypadkiem - jakoś moi rodzice nie wpadają na to, by przekazać taką info dalej. Siostra po prostu podesłała mi w zeszłym tygodniu (gdy pisałam egzamin z gorączką) zdjęcie na którym jej synek siedzi na kolankach u swojej prababci. Okay. Fajnie.
A gdy byliśmy w górach w sobotę moja najstarsza kuzynka rzuciła na grupce rodzinnej "kto planuje w ten weekend przyjechać do babci w odwiedziny?". Odpowiedziałam jako jedyna, że chcę, w niedzielę. Gdy ja się zadeklarowałam, to jeszcze jedna kuzynka i moja siostra były gotowe przyjechać do babci w odwiedziny. Okay. Fajnie.
Ostatnim razem, gdy babcia była w Polsce miałam pracę i zjazdy od rana do nowy, nie miałabym okazji/przestrzeni by przyjechać. A wczoraj czułam wraz z moim partnerem, że mamy przestrzeń i jest okay (już po sesji) by spędzić po 3h w jedną stronę w drodze i jakieś 1-2h na spotkaniu z babcią. Babcia ma prawie 100 lat, nie wiadomo czy jeszcze będę miała szansę ją odwiedzić. Chciałam przyjechać, bo nie wiem czy to nie jest ostatni raz... Z drugiej strony: oby jeszcze wiele razów do odwiedzin było.
W dodatku babcia mi się śniła ponad tydzień temu, zanim w ogóle dowiedziałam się, że jest w Polsce - śniło mi się to tak, jakbym znowu była nastolatką, a babcia roztacza swój czar (a to charyzmatyczna osóbka zawsze była) i narzeka, że wnuczki ją zbyt rzadko odwiedzają; opowiada mi, tak, jak to słuchałam lata temu, że moje kuzynostwo mieszkające w tej samej wsi co ona lub w sąsiedniej odwiedza ją często, a najbardziej lubi, gdy odwiedza ją moja najstarsza kuzynka (tj. kuzynka nr 2 - dla mnie najstarsza z którą utrzymuje kontakt). Ta kuzynka potrafiła do babci wpaść wracając z pracy lub od klienta, z ciasteczkami i przynosiła farbę do włosów, albo odżywkę w kremie, wesoło treląc zmieniała babciną kuchnię w salon fryzjerki, farbowała babci włosy, zajmowała energetyczną rozmową i rozbawiała ją. A potem wylatywała z tą swoją niespożytą energią by realizować jakiś projekt, albo prowadzić jakieś zajęcia.
Babcia opowiadała mi, jak bardzo ceni sobie towarzystwo kuzynki nr 2, która nigdy nie jest smutna i nie mówi jej o trudnych rzeczach, woli mówić o tym, co dobrego jej się przytrafia. W śnie, tak samo, jak wtedy, gdy faktycznie taką rozmowę prowadziłam z babcią, jako młoda dziewczyna, czułam bardzo dużo ciepła słuchając, gdy babcia chwali moją siostrę stryjeczną, którą ja również podziwiałam i uwielbiałam. Babcia nie często chwaliła swoje dzieci czy wnuki, wyróżnienie były zachowane dla jedynej córki, jej męża i jej dzieci - bo oni mieli pieniądze i byli "ważni" - reszta nas w oczach babci nie była tak ważna (bez wzgledu na to czy pieniądze mieli, czy nie -dla mojej babci "sukces" oznaczał jej najmłodsze dziecko i jej potomków, reszta była "mniej ważna"). Wtedy, gdy babcia mi to mówiła i gdy tydzień temu śniłam to wspomnienie czułam dumę i miłość, gdy mówiła tyle ciepłych słów o mojej kuzynce, ale w pewnym momencie do mnie dotarło, że babcia nie mówi tego, jako pochwalę kogoś, kogo obydwie kochamy - że babcia w zasadzie porównuje mnie do kuzynki. A ja nie byłam wtedy wesoła, nie miałam siły nawet na uśmiech. Moja mama umierała, ja byłam zagubiona i prawie nic nie mówiłam, byłam... przybita. Gdy to do mnie dotarło przestałam się uśmiechać, poczucie miłości zastąpiło ukłucie odtrącenia, zranienia. Patrzyłam na babcię, która patrzyła na mnie z wyczekiwaniem, która poklepała mnie po rękach i jeszcze raz, wolno i wyraźnie, z uśmiechem powtórzyła mi tak, jakby się upewniała, czy dobrze zrozumiałam: "Lubię jak ona do mnie wpada, bo nie mówi mi o smutkach, rozumiesz? Ona zawsze mnie podnosi na duchu! Ma tyle energii, tyle do powiedzenia!". W śnie zamknęłam się w sobie, skuliłam, zacisnęłam pięści, które wciąż przykrywały poklepujące mnie dłonie babci. Czułam się tak bardzo samotna i nierozumiana. Ale w tym śnie miałam też taką nagłą świadomość: to są słowa staruszki, która jeszcze nie wie, że choruje na depresje. Nie ma siły na swój własny lęk i strach, nie rozumie nawet, że to choroba i latami nie zrozumie, minie wiele lat nim zacznie się leczyć. A rozmawia ze swoją wnuczką w najczarniejszym i najbardziej ciężkim okresie jej życia, przekonując, że chociaż jest babcią nie da jej oparcia, którego ta młoda dziewczyna potrzebuje, bo "z pustego i Salomon nie naleje", że nie da jej miłości, bo własnych dzieci kochać nie potrafiła, że nie da jej zrozumienia, bo to jest odpowiedzialność, której nie może i nie chce dźwigać - sama potrzebuje kogoś, kto ją pocieszy. Ale ta młoda dziewczyna jeszcze tego nie wie, nie rozumie... jedyne co wie, to fakt, że kolejna dorosła osoba w jej życiu ją odrzuca, mówi jej "zmień się, bo takiej jaką teraz jesteś nie potrafię akceptować". A dla naszej podświadomości "nie akceptuję" = "nie kocham".
Kiedy ja nie wiem jak w życie, jak stanąć w tą dorosłość, po totalnym załamaniu bezpieczeństwa, zaufania, wartości to słyszę "bądź taka, jak ktoś inny, aby zasłużyć na moją miłość". Znikąd przytulenia i prostego "wiem, że przeżywasz trudny czas, kocham cię". Zewsząd pretensje, że nie jestem lepsza, albo przypominanie mi, że mama coś robiła lepiej niż ja, albo zdziwienie, że przeżywam tyle trudów, bo przecież "wymyślam" - porównują mnie do swoich dzieci, które w tamtym czasie mają rodziców, owszem wymagających i krzyczących, ale wskazujących drogę, pokazujących jak się załatwia sprawy w urzędach jako dorosła obywatelka. A ja jestem sama... z młodszą, wkurwioną, i równie jak ja zagubioną młodszą siostrą i nieprzytomną matką. Gdy mówię, że jestem sama i bezradna ogromem tego co na mnie spadło, gdy mówię jak - słusznie! - jestem zła i pełna żalu wobec mojego ojca, to dorośli w moim życiu, w mojej rodzinie są na mnie źli. Nie słyszą młodej dziewczyny w obliczu tragedii. Słyszą niewdzięczną dziewczynę, która obraża ich brata lub syna, zamiast się wziąć do roboty. Nie słyszą, gdy pokazuję im jak ojciec zawodzi jako opiekun - twierdzą, że to ja tak przekręcam fakty, by oczernić ich brata. Nie widzą, nie słyszą. Wolą nie widzieć, nie słyszeć. Gdy do mnie dzwonią pytają o to, jak się trzyma tatuś. O to jak się trzymam ja i siostra nie zapyta nikt. Pierwsza zapytała przyszywana ciocia - przyjaciółka mojej mamy, to mnie tak zaskoczyło, że buchnęłam rynkiem rozpaczy w słuchawkę. Ja wtedy nie istniałam. Musiałam przestać istnieć, aby moja rodzina przetrwała...
Gdy to piszę - płaczę.
Natomiast, gdy się obudziłam z tego snu - co by nie mówić koszmaru, to nie czułam tamtych emocji, tamtego odrzucenia, które przecież czuła ta ja sprzed 14 lat. Gdy się obudziłam nagle bardzo wyraźnie zobaczyłam, że to nie ze mną coś było nie tak. Ja byłam okay. Wcale nie czułam WIĘCEJ niż członkowie mojej rodziny mogliby pojąć - czułam tak samo DUŻO jak oni i jak oni sobie z tym nie radziłam, ale chciałam o tym mówić, pytać "jak to zrobić, żeby nie było mi tak źle?" i to ich wkurwiało, bo oni starannie odwracali się od tej części siebie. Teraz spokojnie - JAKO DOROSŁA - pomyślałam "hymmm? Ciekawe case study" i przygarnęłam w myślach tą skurczoną dziewczynę, której zaciśnięte pięści poklepywała babcia, która w tamtym momencie znowu ją odtrąciła. Przytuliłam tą dziewczynę mocno, mocno, z taką akceptacją. A potem przytuliłam babcię z akceptacją - szkoda, że nie potrafiła być lepszą babcią. Szkoda, ale ona wewnątrz była taką samą, nadmiernie obciążoną, zagubioną dziewczyną jak jej wnuczka. Też się zamykała mocniej, by nie okazać, jak bardzo jest zraniona.
Kurwa, coraz częściej zdaję sobie sprawę jak chujowych dorosłych miałam wokół siebie, gdy sama się stawałam dorosła. Wkurwia ta świadomość, że przerastałam dojrzałością niemal wszystkich - chciałam się mierzyć z problemem, nazywać go, dociekać co jest jego przyczyną. A wiedziałam, że musi być coś, co się da poprawić, by czuć się z sobą samą we własnej głowie lepiej. Wiedziałam! A oni bali się przyznać, że sami czują, że z nimi coś trudnego się dzieje, a moje pytania zapalały światła w tych obszarach, które oni woleli trzymać w mroku. Byłam im niewygodna w chuj. I nie mieli jaj by mi wtedy powiedzieć "nic z tobą nie jest nie tak, jesteś w porządku! Wszyscy tak samo mamy. Jesteś taka jak my!", to nie, dawali znać wprost lub pośrednio, że jestem dziwna, odrzucali, kurwa... Ile mi to zrobiło krzywdy w życiu!? Ile ja się z tego wygrzebywałam!? Przekonanie, że nie zasługuję na miłość, bo jestem SOBĄ? Ha! Teraz gorzko mi... Ale też wiele we mnie zrozumienia.
To ciekawe, że musi minąć jakiś czas. Musiałam pracować na terapii tyle lat nie rozumieją dokąd mnie to prowadzi, co właściwie powinno jakoś inaczej działać.
Aż nagle mam ponad 30 lat i jakby iluminacja: okay, wyraźnie widzę w jaki sposób moi dorośli mnie zawiedli. Wyraźnie widzę co było ranami, jakie mi zadali. I jakie ja nauczona mogłam zadawać swoim bliskim/ Rozumiem dlaczego tacy byli. Wiem co z czego się brało i do czego prowadziło. Boli do dalej, ale wyszłam z tego i jestem w lepszym miejscu. Jakbym patrzyła nie tyle na swoje życie, a jakby ta ponad dekada dała mi odpowiednią perspektywę by dostrzec deski i aktorów teatry życia.
Kurde.
Mocne.
Niemniej najpierw miałam taki koszmar, a kilka dni później okazuje się, że babcia przyjechała do Polski.
No to co? No to jedziemy.
Pojechaliśmy. Słońce prażyło - było idealnie! 30 *C, prawie bezchmurnie, wyjechaliśmy tak około 13, aby pobyć w słoneczku. Ściągnęliśmy dach samochodu, popijaliśmy wodę. Kocham lato! Letnia sukienka, minimum dotyku odzieży na skórze i W KOŃCU nie czuć tego przeszywającego zimna wiosny. W końcu te utęsknione 30*C - nie zrozumie tego prawdopodobnie nikt, kto nie marznie i kto nie ma zaburzeń sensorycznych. To jak cudownie komfortowo można się czuć mając na sobie minimum (w sensie - ubranie dotyka jak najmniejszych przestrzeni skóry) przy jednoczesny poczuciu, że jest przymnie ciepło, bezpiecznie i komfortowo CIEPŁO i nie trzeba zakładać swetra/szala by ochronić się przed ziąbem - to jest coś tak PRICELESS, że nie wiem jak to opisać SZCZĘŚCIE po prostu. Nadwrażliwość sensoryczna to moja główna przyczyna miłości do lata.
Mój narzeczony prosi, aby mu powiedziała kiedy ma zjechać w bramę. Dziwię się, że nie pamięta, który to dom mojej babci, miejsce akcji wielu opowieści rodzinnych o których słyszał. A on mnie uświadamia, że faktycznie - NIGDY jeszcze tam nie był, bo babcia od 2 lat mieszka w Niemczech. A ten raz, kiedy babcia była w Polsce, a mój klan miał zjazd letni na jej ogródku, wtedy mój partner był na wyjeździe z członkami swojej rodziny. Ale szok. Przeżywamy sobie obydwoje, że nie był jeszcze u babci!
W końcu wjeżdżamy - wujek zostawił bramę otwartą, więc korzystamy i parkujemy pod zacienionym daszkiem, w głębi podwórka, za tarasem. Widzieliśmy, że pod markizą siedzą siostra mojego taty z mężem - też nie widziałam ich od roku.
Wysiadamy z auta i z daleka słyszę jak wujek - ten z Niemiec, mąż siostry mojego taty - wzdycha, trochę tak... sarka w zasadzie. W momencie, gdy widział tylko wysiadającego mojego chłopaka jeszcze podszedł do schodów z uśmiechem, a jak zobaczył mnie, to właśnie: sarknął i usiadł pod markizą z powrotem, ale po chwili się zreflektował i podszedł, aby się przywitać. Mała rzecz. Bardzo mała. A przypomniała mi o tym, jaki jest stosunek tej części rodziny do mojej gałęzi rodziny, jak ciocia kiedyś tłumaczyła dzieciom swoim znajomych, aby przestali mówić po angielsku, aby mówili wszyscy swobodnie po niemiecku i nie ważne, że ja nie zrozumiem, bo przecież ja jestem cytuję "nie ważna"... co obudziło śmiech wszystkich (a ja wtedy nie rozumiałam co mówią, bo nawijali po Niemiecku) poza moim kuzynem, a synem cioci, którzy wkurwiony obciął matkę wymownym spojrzeniem, chwycił mnie za rękę i wyprowadził z kuchni trzaskając za nami drzwiami. A chwilę potem wyjaśnił mi co jego matka właśnie powiedziała... Był wściekły i zawiedziony zachowaniem matki i sytuacją w jakiej mnie postawiono. Pamiętam to. I pamiętam żywo reakcję krewnych. I chyba nigdy tego nie zapomnę: ani ciotce, ani kuzynowi. Ani mojej kuzyce-równolatce, która zaśmiała się z "żartu" własnej mamy, i która nie wyszła ani do mnie, ani do swojego brata po tym trzaśnięciu drzwiami... No i ja pamiętam i nie zapomnę, a to samo w sobie jest już pewną postawą utrudniającą relację, nie? Myślę, że dojrzalej byłoby zapomnieć - ot, przeszłość. Ale to wtedy tak mnie zabolało, że nie potrafię i nie chcę zapomnieć. A zachowanie wujka w niedzielę? - chcę interpretować je jako przypadek, jako "nie dopisuj historii, może w ogóle nie chodziło o ciebie", bo może wcale nie było to lekceważenie, tylko kolano go zabolało i musiał rozchodzić? Ot coś tak błahego! Tak mogło być.
Wybrałam nie przejmować się. Chciałam wpaść do babci, po prostu.
No i wpadłam do babci. Babcia okazała się również siedzieć pod markizą. Jak mnie zauważyła to krzyknęła moje imię i klasnęła! Miłe. Jest drobniutka i chudziutka, włosy wciąż ma nieprawdopodobnie BIAŁE. Zazdroszczę jej tych włosów. Coś przepięknego!
Przywitałam ją i ciocię, wujka, ale... ech. Był z nami nasz piesek. Nasz REAKTYWNY, LĘKOWY piesek. No i my akceptujemy realia, jakie się wiążą z podróżowaniem z naszym pieskiem: no poszczeka. Tak ma, że poszczeka. Trudno. Chwilę jej trzeba dać na ogarniecie sytuacji zanim poczuje się bezpiecznie. Dlatego od razu informujemy nagle "zaatakowanych hałasem" ludzi, że jest pieskiem lękowym i najlepszym sposobem, aby pomóc jej się uspokoić jest ignorowanie jej. Proszę na nią nie patrzeć, do niej nie mówić, zachowywać się tak, jakby się jej nie widziało i nie słyszało. Będzie można pogłaskać, jak sama się uspokoi, upewni się, że nikt jej nie chce zrobić krzywdy, sama się zacznie dopraszać głaskanka. Serio.
Ciocia na to, że ją "uciszy" poprzez wkupienie się w jej łaski za sprawą smaczka. Więc najpierw ja, a potem mój narzeczony powtarzaliśmy (jak katarynki), że to w tym przypadku absolutnie nie jest metoda, to jest stwarzanie dodatkowo stresującej sytuacji. Nie ten piesek. Nie taka metoda. A i ciocia, i wujek zaczynają na zmianę wyciągać smaczki (nie wiem skąd te smaczki dla psów mają, nie wyjaśniali - to kociarze) i do psa podchodzić i ją "przekonywać", że jedzenie dobre i że oni są "dobrzy" (oddaję, że ciotka zapytała czy może podać małej smaczka, a ja odparłam, że może, ale później - to już ciotka zignorowała, bo ona przecież "ma rękę do zwierząt" arght). I patrzą mojej psince w oczy, i zauważają jej egzystencję, i łażą za nią, i mówią do niej. Czyli robią DOKŁADNIE to, co prosiliśmy by nie robić. Ignoruj, udawaj, że nie widzisz, nie słyszysz, to do minuty umilknie, a potem sama się przyjdzie przywitać - cicho przywitać i wtedy dasz smaczka, ale to będzie inne danie smaczka: w bezpieczeństwie i w ciekawości ze strony psa. A teraz jesteś zagrożeniem, które zbliża się na końcu pychotki, nie będzie cię kojarzyć jakoś "tego dobrego, który daje pyszności" tylko jako "te pyszności, które podaje ktoś straszny, kto jest blisko i kogo się boję". Powtarzaliśmy, a wujek i ciocia swoje. Ciocia nadal, że "ona zna się na oswajaniu psów", a ja jej, że my pracujemy z behawiorystką, której metody działają i ktorej ufamy.
No wkurwioło mnie to.
Bo przyjeżdżam, stara dupa, 35 lat na karku, a cioctka jak nie szanowała moich granic za dzieciaka, tak teraz po 35 latach nie szanuje moich granic. I czułam się z tym chujowo. Czułam się bezsilna. Czułam się zła. Czułam się niesłyszana. Czułam się NIEWAŻNA.
A chodziło o ochronienie mojej podopiecznej. I dupa. Zawiodłam.
Zawiedliśmy.
Ech.
W końcu poszłam z pieskiem - który "o dziwo" mimo zjedzenia smaczków nadal szczekał i zdesperowana ciocia zaczęła do niej mówić (w sensie: gapić się jej w buzię i kierować do niej słowa - czyli robić DOKŁADNIE to, co powoduje, że mój pies jest bliski paniki ze strachu), że pewnie chce więcej smaczków, a im się smaczki kończą. Kurwa. Wyszłam na spacer po ogrodzie - dopóki wujek nie mówił do mnie pies był spokojny i cichy, niesamowite. Kto by pomyślał. Arght! Ale w końcu wujek zaczął mówić, a zaczął od pytania z wyższością i kpiną: "co myślą o was wasi sąsiedzi?" - no miło w chuj. Kurwa. Ale zamiast się wkurzać, wzruszyłam ramionami i jeszcze raz, metodą zdartej płyty wyjaśniłam, że jest z pieskiem lepiej, że pracujemy z behawiorystką, że piesek się uspokoi, jak będziemy ją ignorować, nie będziemy do niej mówić o czym zaraz się przekona.
Zrobiłam jeszcze kółko po ogrodzie, ale słyszałam, jak wujek zagadał do mojego narzeczonego. Miał ton miły, sympatyczny, zagadał gawędziarsko wręcz. I mój chłopak tak to odebrał w tamtej chwili, ale ja znam wujka na tyle, by usłyszeć, że był wkurwiony i chciał dać znać o swoich granicach: wujek zapytał jak to się stało, że przyjechaliśmy dzisiaj do nich, do domu babci. Bo nie dzwoniliśmy. Nie uprzedziliśmy ich. Nie spytaliśmy czy możemy przyjechać, czy nie mają innych planów. Mój chłopak na to z prostotą "mamy pierwszy wolny weekend od roku i chcieliśmy po prostu odwiedzić babcię, póki jest okazja". A na to wujek, że "ach, tak!" i wyjaśnia, że spodziewają się przyjazdu gości z innej miejscowości. Że to zapowiedziani goście, daleka rodzina naszej babci, z innego miasta wojewódzkiego. Na co zaintrygowany O. również wszedł w small talk i odparł "ach tak!", i czeka, aż wujek będzie kontynuować opowieść o tej rodzinie (bo ciekawy jest, w końcu do tej rodziny ma wejść sam i wie z doświadczenia, że tu są takie opowieści, że wow), a wujek milczy zdziwiony, że facet nie załapał jego delikatnego "spadajcie stąd". xD I tak sobie milczą. xD
Wróciłam z pieskiem na taras i usiadłam obok babci. Zadałam babci pytania, porozmawiałyśmy chwilę. Babcia pytała czy się jej nie wstydzę. Zdziwiłam się. Dlaczego? A babcia na to, że przecież jest taka stara. A ja na to zdumiona "no i co z tego!?". A babcia patrzy mi w oczy, wnikliwie, szukając fałszu i nagle kładzie mi ręce na udach, na dłoni (jak kiedyś, jak w tym śnie, który był też po części wspomnieniem) i z uśmiechem, ba! Jakby łapiąc, że to jest bliskie żartu wybucha "No przecież, że jestem stara! I przecież jestem twoją babcią! Babcią!" A ja - za to jestem wdzięczna mamie, bo ZAWSZE, od dziecka tym rozbrajałam babcię - mówię jej "Tak, jesteś moją babcią. A ja jestem Twoją wnuczką. Kocham cię!". A "kocham cię" to dla mojej babci coś, czego się nie mówi na głos, a na pewno nie tak łatwo i lekko, jak nasza mama uczyła mnie i siostrę, a co było tak pewne i oczywiste. I babcia słyszy "kocham cię" i oczy jej zachodzą łzami wzruszenia, i staruszka się do mnie przytula, jak dziecko. Jak dziecko, nieśmiało, rękami ściskają moją dłoń na udzie, przywierajac starutkim bokiem, do mojego boku, przytulając białą głowę do mojej piersi, opierając się pod moją brodę. Jak dziecko. A ja całe szczęście jestem już DOROSŁĄ i wiem, jak chcę dawać i co mogę przyjmować. Więc moją starutką babcię też otaczam ramionami, w mocnym uścisku i przytulam ją. Daję. Uśmiecham się do mojego narzeczonego. On uśmiecha się do mnie. A babcia po chwili się odsuwa, jakby najedzona, pewna, spokojna, zadowolona, bezpieczna i po prostu siedzi obok mnie trzymając mnie za rękę. Między nami jest spokój.
Ciocia i wujek po prostu obserwują, trochę zirytowani - jako opiekunowie starszej osoby wiedzą ile odcieni ma opieka nad osobą, która nie zawsze wie gdzie jest. I nie potrafią zrozumieć, że ja też to wiem. Nigdy tego nie pojmowali. Oni są źli, że muszą się nią zajmować, uważają, że nikt w rodzinie nie zdaje sobie sprawy ze skali problemu jaki generuje starzejacy się rodzic (a śmieszne jest to, że to oni jako jedyni w rodzinie nigdy nie musieli się zajmować wymagającymi opieki członkami swojej rodziny - wszyscy bracia mojego taty opiekowali się teściami i teściowymi, ale akurat nie ta para). Uznają moje "kocham cię" być może za zbyt płytkie? Może nieszczere? A może ich wkurza, że "kocham", a nie chcę się zajmować? Nie wiem. Raczej panuje przez chwilę na tarasie atmosfera napięcia, która przerywa ciocia... pyta czy myśleliśmy, aby udać się z naszym psem do jakiegoś trenera albo behawiorystki. Milczę zdziwiona przez chwilę. I teraz, jak o tym myślę to nie było we mnie złości. Było we mnie zaskoczenie, że przecież tyle razy już to mówiłam w ciągu ostatniego kwadransa, a ciocia wybierała nie słyszeć. Wow. A może ją też zestresował hałas, jaki zapewniała nam moja suczka? Nie wiem....
Więc spokojnie, cierpliwie, z powagą patrząc szczerze zaciekawionej cioci w oczy jeszcze raz powtarzam, metodą zdartej płyty, dokładnie to, co mówiłam od momentu przyjechania, tymi samymi słowami, że nasz piesek jest pieskiem reaktywnym, lękowym, że nad złagodzeniem jej zachowań lękowych pracujemy od ponad roku z psią behawiorystką i widać progres, dlatego zależy nam, aby jednak pozostać przy wytycznych jakie dała nam behawiorystka, czyli: proszę ignorować obecność psa w pomieszczeni, nie patrzenia na nią, nie mówić do niej, nie wyciągać ręki dopóki nie oswoi się na tyle, by sama podejść itp, itd. Dopiero, gdy po raz enty doszłam do wymieniania zachowań, jakie powinni nowi ludzie wykazać przy naszym piesku ciocia i wujek drgnęli zdradzają, że w końcu DOSZŁO. Jakby ta moja mantra, którą powtarzam od momentu przyjazdu w końcu zaczęła brzmieć jak słowa, a nie jak jakiś szum w tle.
I wtedy ciocia walnęła "aaaa! Czyli jednak chodzicie do jakiegoś specjalisty! To dobrze. Trzeba, bo taki pies to duży problem."
Ech.
Byli zdziwieni, kiedy okazało się, że nasz piesek lubi się z pieskiem mojej siostry. Zakładali, że "dobra" Lucyka pewnie odgania się od ujadającej "problematycznej" Weles. A my spokojnie wyjaśniamy, ZNOWU, że ona się boi ludzi - psów się nie boi. Nasze pieski się bardzo lubią. Są cichutkie i się razem bawią. "Coś niesamowitego!". I pytają jak w takim razie nasz pies reaguje na psa kuzyna - jakby szukając potwierdzenia, że których z tych "dobrych" psów nie lubi naszego pieska. A tu już mój zaskoczony tokiem myślenia wujowstwa partner odpowiada, że z tamtym pieskiem też się lubią. I pokazuje filmik jak nasze pieski bawią się w piasku na plaży nad rzeką. Zdzwiony wujek przechyla się pyta do mojego chwilę-temu-spokojnego pieska "czyli ty potrafisz się zachować, co!?", co oczywiście kończy się tym, że Weles zaczyna ujadać do wujka jak szalona. Ja nie wiem... kurwa, nie wiem, ale zmęczona znowu jak mantrę powtarzam, żeby do niej nie mówić, nie patrzeć na nią, ignorować, chyba, że sama podejdzie, bo doputy nie podejdzie sama to jest w lęku. A wujek jakby nie słyszał. Tym czasem mój partner, dzieli się filmikiem przedstawiającym pieska jego rodziców i naszej psicy: pokazuje zdjęcie. Wujek i ciocia zdziwieni komitywą piesków na filmu dopytują jak wyglądało pierwsze spotkanie tych psiaków, czy piesek rodziców mojego narzeczonego wkurzał się na ujadanie naszej małej. A na to, cierpliwy O., wyjaśnia, że bynajmniej, bo mała nie szczekała, ona szczeka tylko na ludzi, bo to ludzi się boi, a nie innych psów. Dziewczynki od razu się polubiły, a problem był innego rodzaju: nasz psiaczek bał się tak duże pieska jakim jest pies teściów, ale nie szczekała, tylko uciekała ze strachu. Musieliśmy wszyscy razem usiąść na podłodze, a Weles siedziała podczas zapoznawania ze swoją psią-ciocią u mojego partnera na kolanach. Po tej NIEMEJ chwili ostrożnego wąchania dziewczyny poleciały szaleć na ogrodzie. Wujek i ciocia machali głowami ze zdumieniem "niesamowite".
Nie mogli też pojąć, że nasz pies niucha nie po to by gonić koty, tylko dlatego, że czuje kota. Wyjaśnialiśmy, że ona się z kotkami wychowywała, w jednej budzi, że nie ogarnia idei gonienia kota - ona koty na spacerach notorycznie wita z radością i obszczekuje zapraszając je do zabawy. Co skonfundowane koty przyprawia nie tyle o chęć do ucieczki, a właśnie takie spojrzenie w stylu "WDF piesku? Quo Vadis!?" - serio, koty we Wro nie uciekają przed moim pieskiem, tylko siadają w bezpiecznej odległości o obserwują i przyjazne nawoływanie do zabawy xD. Wujek i ciocia znowu słuchali tego, i pytali jeszcze raz co by zrobiła, gdyby teraz weszła do domu babci i znalazła ich kotkę. Nic. Ucieszyłaby się. Może by przyniosła jej piłkę i machałaby ogonkiem. A na to wujek z powątpiewaniem "a nie goniłaby by?", a my na to, jeszcze raz, metodą zdartej płyty, "wychowywała się z kotkami, ona lubi kotki, nie goni ich", a na to wujek "A zaatakowałaby?", a my znowu "nie, ona się wychowała z kotami, to ludzi się boi i to na ludzi szczeka, bo od ludzi zaznała wiele zła w swoim krótkim życiu. Z kotkami mieszkała w jednym kojcu od pierwszego dnia życia". Ech...
Pytali potem skąd ją braliśmy, chcieli nam opowiedzieć o "cywilizowanych" adopcjach w Niemczech, gdzie należy zdać kurs na opiekunach psa i byli zdziwieni na wieść, że podobnie jest u nas, chociaż nasz przypadek to inna, bardziej skomplikowana historia. Wujek to obciął mówiąc "Czyli wkońcu i to do Polski dotarło."
I ja wiem, że to small talk, ale to jak ten small talk przebiegał chyba dość mówi o tym, jak moi krewni lubią przypinać metki. Ech. I szukają bardzo wytrwale potwierdzenia swoich założeń i jak trudno im przyjąć, że założenia mogą być błędne...
Odniosłam się również do tego co slyszałam, że mówił wujek. Powiedziałam, że przyjechaliśmy do babci w odwiedziny, a nie wpadliśmy na pomysł by dzwonić bo... NIGDY tego nie musiałam w sowim życiu robić chcąc odwiedzić babcię w jej własnym domu, ale szanuje, jeżeli ze względu na stan jej zdrowia jako opiekunowie wytyczają nowe granice. Na to wujek, trochę takim tonem "z łaski swojej" wyjaśnił, że oni niestety są trochę przyzwyczajeni, że gdy tu są to wszyscy się zjeżdzają bez zapowiedzi, a oni tego bardzo nie lubią, ale też jest mu miło, że przyjechaliśmy bo miał okazję poznać... i machnął ręką w kierunku mojego narzeczonego... Chujowo to wyszło, bo wujek miał ton łaskawego pana i władcy, wyrozumiałego, ale też szarmanckiego, a w tamtym momencie okazało się, że nie pamiętał imienia mojego chłopaka... I zamarł niezręcznie, z tą wyciągniętą ręką, a mój chłopak mu podpowiedział jak ma na imię. Naprawdę, bardzo nie chciałam się wkurzać, ale z dzisiejszej perspektywy czuję jakie to było lekceważące i na jak wielką złość zasługiwało. Wróciłam do podjętego tematu dodając, że to nasz pierwszy wolny weekend od roku, chcieliśmy odwiedzić babcię, bo poprzednio jak była w Polsce to mieliśmy zjazdy (okazało sie, że wujek i ciocia nie wiedzą, że studiuję - co jest cholernie ciekawe, bo o tym wie zarówno ich syn i ich córka, a także moi rodzice z którymi mają kontakt stały... a z drugiej strony: nie muszą wiedzieć, bo i po co, raz na rok mnie widzą i przecież "jestem nieważna" dla nich, soł, łatewa). Wyjaśniłam też wtedy od razu chcąc przedstawić jak sytuacja się klaruje, że to kuzynka nr 2 na naszej grupce rzuciła hasło by przyjechać dziś do babci, myślałam, że ona jako organizatorka może miała większe rozeznanie w ich dostępności czasowej, a widocznie po tym co mówi wujek i ciocia - nie miała. Uprzedziłam, że wygląda na to, że jesteśmy pierwsi na miejscu, a tu jeszcze zmierzają trzy nasze krewne z rodzinami/partnerami. Więc jeżeli oni się teraz spodziewają gości to może dam znać telefonicznie kuzynkom i siostrze, abyśmy spotkali się gdzieś indziej. Propozycja się wujkowi spodobała, jeszcze raz podkreślił, że spodziewają się lada moment gości. A ciocia się zdziwiła, jakby nie dowierzała, że ten pomysł odwiedzin wnuczek u babci mógł wyjść z inicjatywy kuzynki nr 2, bo właśnie ta kuzynka była u nich w odwiedzinach wczoraj i cytuję: "żegnała się tak, jakby miała już nie przyjeżdżać" dlatego zdaniem cioci, to cytuję "aż dziwne", żeby ten nasz przyjazd był jej pomysł (MEGA dziwne sytuacja - masz 35 lat i ciotka tobie wmawia, że nie wiesz co mówisz, albo, że kłamiesz bo ona wie lepiej, jakie intencje mogłaby mieć kuzynka nr 2). Nie skomentowałam. Bo i po co? Co, miałam jej pokazywać wiadomość tekstową na grupce? Wymianę zdań? Do tej grupki mają dostęp również dzieci ciotki. Jakby chciała to od dzieci dostanie wgląd.
Zadzwoniłam do kuzynek, dogadałyśmy się, że widzimy się w takim razie na ogrodzie u rodziców kuzynki nr 2, w sąsiedniej miejscowości.
Gdy rozmawiałam na podjeździe zatrzymał się jakiś samochód. Słyszałam jak wujek rozmawiał przez chwilę z moim narzeczonym o pochodzeniu mojego chłopaka - mój chłopak totalnie nieświadomy, jakie mój wujek ma doświadczenie z "Ślązakami" (tj. w okolicy w której wujek się wychował w Polsce "Ślązaków" reprezentowały rodziny patologiczne, alkoholowe. Tam "Ślązak" to na 99,99% alkoholik i prostak, bez edukacji, ale z ciężką ręką. Więc kiedy mój chłopak, syn magistra inżyniera i fizyczki, odpowiedział wujkowi, że jest ze Śląskiego to wujek już mu przypiął metkę i kiwał głową z miną wykrzywioną w grymasie pogardy. A potem wujek rzucił do przez chwile nieobecnej żony, że mój narzeczony jest Ślązakiem, i w jego ustach to mówiło baaaaardzo dużo o tym co o nim sądzi, a nieświadomy niczego O. radośnie zagaił, że właśnie nie jest Ślązakiem, bo wprawdzie pochodzi z województwa śląskiego, ale jest Zaglębiokiem! I to bardzo znacząca ciekawostka etnograficzna, dlatego od razu wszedł w gawędziarski ton i z zapałem rozjaśniał wujkowi czy jest Zagłębie i jaką ma historię. Mój chłopak NIE WPADŁ NA pomysł nawet, by ktoś mógł pogardzać mieszkańcami całego województwa! Nie przyszło mu nawet na myśl by istniał stereotyp Ślązaka-alkoholika, nie to pokolenie, nie to myślenie! A mój znudzony wujek, już osadzony w opinii na temat człowieka, którego NIEZNA, potaknął "a, czyli wy się tam na śląsku jeszcze jakoś dzielicie" jpd... Co za chujowi ludzie.). ANYWAY, wujek zmienił temat informując niby swoją żonę, ale w sumie nas, że właśnie ktoś podjechał na podjazd. I szkoda, że nie do zacienionego miejsca parkingowego, bo musieli przecież zamknąć bramę, gdy przyjechaliśmy z psem (pies na ten moment był już ciuchutki, hasała sobie po trawie, tylko babcia komentowała na głos, że piesek powąchał żywopłot, albo kwiatki i że jest takim mądrym pieskiem, ma takie mądre oczka, że się mnie pilnuje, że obserwuje nas wszystkich).
No i to już mój chłopak odebrał, jako sygnał do zbierania się. Okay. Żegnał się. A tu nagle wchodzi mój ulubiony wujek! Brat mojego taty i cioci. Jakby słońce weszło. Wujek z daleka wita mnie szeroko otwartymi ramionami, idzie do mnie przez ogród, przytula na powitanie. Delikatnie, ale serdecznie <3. Pyta gdzie się zbieramy! I dlaczego! Przecież babcia przyjechała, on przyjechał, cudowna pogoda! Spotkanie rodzinne! Że tak dawno mnie nie widział (w Boże Narodzenie ostatnio). Namawia nas: zostańcie, to przecież super, że wnuczka z narzeczonym przyjechała do babci! Niech babcia się tymi odwiedzinami nacieszy! Chciałby z nami porozmawiać, dowiedzieć się co słychać. Wyjaśniam mu, że wujek i ciocia, gospodarze, czekają na gości, a ja nota bene miałam się tutaj spotkać między innymi z jego córką (czyli kuzynką nr2), jego zięciem i wnukiem. Na to wujek na luzie odpowiada "no wiem, córka mi mówiła. Właśnie pakowali się do auta by tu przyjechać." O patrzy się zdziwiony na swoją siostrę, która milczy xD (w sumie, jak teraz myślę, to może to milczenie to było trawienie tego, że mówiłam prawdę, że faktycznie kuzynka nr 2 miała zamiar ZNOWU przyjechać mimo, że się wczoraj pożegnała? A może ciotka tego nie zarejestrowała w ogóle? Może chodziło tylko o to by się mnie pozbyć?). Wujek wchodzi na taras, siada swobodnie. Nikt go nie wyprasza, nie wygania. Jest mile widziany. A wujek z Niemiec się upewnia, czy otworzyć nam bramę... Poprosimy.
NA pożegnanie jeszcze babcia mi mówi, że wie, że jestem zaręczona i że uważa, że ten mój narzeczony to dziś cały czas prezentował się tak fajnie: że jest mądry, wygadany i taki "z jajem", że potrafi żartować. Babcia mi mówi, jeszcze raz, patrząc mi głęboko w oczy "MASZ FAJNEGO NARZECZONEGO" - ale to brzmi tak, jakby chciała mi przekazać coś innego, coś głębszego i poważniejszego. Co to znaczy? Czy to chwila jasności umysły czy bełkotanie staruszki z demencją? Nie wiem. Ale przyjmuje to takim, jakim jest. I faktycznie, uważam, że ten mój narzeczony jest fajny. :D Mówię jej, że jestem z nim bardzo szczęśliwa. Babcia każe mi uważać i doceniać to, co jest - co odczytuję, jako mądrą i realistyczną poradę. Babcia jeszcze mówi mojemu chłopakowi przepraszająco, że szkoda, że jest taka chuda i niedołężna, że nie wygląda najlepiej, bo on jest taki fajny - to cień tego flirtu i charyzmy jaką potrafiła zasadzić, ale to wciąż bawi i powoduje uśmiech. Jakby próbowała mi faceta odbić. xD
Dowiadujemy się od cioci, że oni wyjeżdżają za 2 dni, więc naprawdę mieliśmy szczęście, że udało się nam babcię odwiedzić. Pytam cioci czy tu był ich urlop wypoczynkowy, na co obydwoje się aż żachnęli ze złością "z babcią to nie ma mowy o wypoczynku, to jest praca na pełen etat!" - rozumiem. Wyjaśnili, że urlop to mają we wrześniu, a teraz wpadli do Polski na kilka dni pozałatwiać sprawy, a wracają tak szybko, bo ich córka się buduje. Zazdro - już to przerobiłam xD, miesiąc temu miałam ból dupy na tą wieść, bo JAKIM CUDEM osoba od 10 lat częściej bezrobotna, niż pracująca, ma za co się budować!? No, ale okay, ma wsparcie, ma dzianych rodziców, zazdroszczę i to uczucie przeze mnie przemawiało, gdy miałam ból dupy, przerobiłam to, życzę jej pięknego domu, szczęścia i niezależności od rodziców (z którymi mieszka od dekady). Anyway - na tarasie w domku babci ciocia wyjaśniła, że córka się buduje i dała znać, że to głupia decyzja. Wyjaśniła mi, że jej córka ma się gdzie budować tylko dlatego, że lata temu oni, rodzice wystąpili o nadanie ziemi obywatelom miasta (jakies takie prawo albo w ich landzie, albo w Niemczech w ogóle) - dla każdego z ich dzieci. No i po tych 35 latach w końcu ich córka doczekała się swojego miejsca na liście. I dostała ziemię. I podobno (ciocia powiedziała to z powątpiewaniem, z ironią) odłożyła pieniądze i będzie się budować - zatkało mnie. Ona się nie cieszy. Szok. No okay. Nie rozumiem. Ale najwyraźniej mam za mało info by rozumieć. Luz.
Ciocia momentalnie zaczęła porównywać zaradność córki do zaradności syna, więc mimo wolnie przypomniałam sobie ile trwało zanim kuzyn zbudował dom: zaczęli w pandemii, opóźnienia były olbrzymie, wszyscy bracia taty/cioci przyjechali do Niemiec by pomóc w tej budowie, a potem kuzyn przez prawie 2 lata wciąż i wciąż wykańczał ten dom. To naprawdę wielki dom... Przeraziłam się na myśl, że kuzynka miałaby wykańczać latami ten dom, więc palnęłam "ona też chcę taką dużą gabarytowo budowę?" jakoś nagle wyobrażając sobie drugi tak olbrzymi dom jak dom kuzyna. Fajnie, ma przestrzeń, ale zarabiając znaczniej mniej niż kuzyn i w dodatku nie znając się na wykańczaniu taka budowa by mnie (bo od razu emaptycznie sobie wyobraziłam, co by było, gdybym ja się w takiej sytuacji znalazła) przygniotła i frustrowała. A na to ciocia sarknęła z pogardą, że w żadnym wypadku jej córka nie ma powodów by budować tak duży dom, jak jej syn, bo przecież nie ma ani męża, ani perspektyw na dzieci. Że ja muszę zrozumieć, że jej syn to ma ŻONĘ (pokreśliła niemal krzykiem) i ma PERSKETYWĘ NA POWIĘKSZENIE RODZINY, nie to co jej córka, bo ona żadnych perspektyw nie ma.
Ok.
To ja tym bardziej kibicuję kuzynce w tej budowie i wyprowadzce od rodziców.
JPDL.
I w sumie to mnie najbardziej z tej wizyty dotknęło i zabolało, bo to był latami mój kawałek - ja nie miałam partnera, ani perspektyw na rodzinę. Więc stąd być może ta złość ze strony cioci i wujka wobec mnie: przecież ja latami byłam "nie ważna", służyłam jedynie jako tło dla ich córki by mogła błyszczeć. Może fakt, że ja mam teraz partnera i myślimy o przyszłości z moim chłopakiem (my nie o dzieciach, ale może dla cioci i wujka samo to, że się zaręczyliśmy jest równoznaczne z planowaniem rodziny przez nas? Lubią w końcu metki, nie?) jest powodą, gdy im się hierarchia życiowych sukcesów nie zgadza? Ech. To chujowe w ogóle, że przekreślają swoją córkę zamiast ja wspierać... NVM.
Wczoraj, podczas tamtej wizyty byłam kwiatem lotosu, krynicą ciepliwości i byłam niewzruszona dopóki ciotka z pogardą nie zaczęła mówić o swojej córce, dając znać, że nią gardzi właśnie za to, że jej życie wygląda tak, jak też latami wyglądało moje.
Zabraliśmy pieska, pożegnaliśmy się i wyjechaliśmy. Zostawiając na tarasie pod markizą babcię, dwoje jej dzieci i zięcia - bo wujek był mile widziany przecież.
Dziś, gdy o tych odwiedzinach casualowo opowiedziałam siostrze to się wkurwiła na pełnej słysząc, że w zasadzie zostaliśmy wyproszeni z domu WŁASNEJ BABCI. Siostra pomstowała mi w słuchawkę "mam się zapowiadać, kiedy chcę odpwiedzić własną babcie!? Czy im się w dupach poprzewracało!? Chcą żeby szanować ich czas, a sami kurwa nikogo nie szanują! Pamiętasz jak rozwalili urlop naszym rodzicom rok temu? Mieli w dupie, że nasi rodzice mieli wczasy już opłacone, a oni sobie wzięli wczasy w tym samym terminie i zrobili aferę, że nasz tata ma wracać znad morza i jechać do Niemiec opiekować się babcią, bo oni lecą grzać dupę do Egiptu!? Nie pamiętasz jak mamie było przykro i jak ciotka pierdoliła, że jej odpoczynek się bardziej nalezy niż naszej mamie, która sraciła masę pieniędzy ze swojej niedużej emerytury?".
No ok. Racja.
Chujowi ludzie. Potrzebowałam to spisać... Spotkanie z kuzynkami opiszę osobno.
15 notes
·
View notes
Text
Moja historia czyli:
ED nie ma wieku i rozmiaru!
Przygotujcie sobie wygodną pozycje, coś do picia bo będzie sporo czytania. Opisze Wam tu moją historie z ED. Podzielę ją na dwie długie części i trzecią jako podsumowanie. Przed Wami part 1: o BED…
Kiedy zaczęła się moja choroba? Nie mam pojęcia. Jak może wiecie (albo i nie) mam aktualnie 29 lat.
Jako dziecko lat 90 wychowane przez rodziców żyjących za czasów komuny miałam więcej wszystkiego, niż oni. Nie byliśmy ani bogaci, ani biedni. Jako jedynaczka wszystko było dla mnie. Zaś małe pulchne dzieci budziły raczej wtedy ciepłe uczucia. W końcu takie to zdrowe a z nadmiarowego tłuszczyku dziecko wyrośnie! Tata pracował, mama zaś zajmowała się mną i domem. W domu nie brakowało jedzenia. Nikt najwyraźniej nie poinformował mojej mamy, że porcje jedzenia należy dostosować do wieku dziecka. W tamtych czasach nie było internetu ani żadnych poradników (a przynajmniej nie na tyle by były popularne takie publikacje).
Zatem na mój talerz lądowała taka sama porcja jaką jadła moja mama. I oczywiście jak nie zjadłam wszystkiego to była awantura i padały słowa w stylu „dzieci inne głodują”, „tata ciężko pracował na to jedzenie”, „to po co ja wam gotuje skoro nie jecie?” I wiele, wiele innych. Co by nie pojawiło się w domu do jedzenia musiało być zjedzone. Nie było przebacz. I tak lata leciały.
Ja byłam zaś chorowitym dzieckiem. Wieczne zapalenia płuc a na dodatek łamliwość kości. Wystarczył upadek bym zaliczyła złamanie. Nie zliczę miesięcy jakie spędziłam w gipsie. Przez osteoporozę (na szczęście szybko zdiagnozowaną z wdrążonym dobrym leczeniem została ona zahamowana) miałam permanentne zwolnienie z WFu. Niby fajnie, ale przy praktycznym braku ruchu, sporą ilością spożywanych kalorii z pulchnego dziecka zmieniłam się w ponadgabarytową nastolatkę. Żadne diety itp nie wchodziły w grę. W końcu jedzenie w domu było typowo polskie (dużo mięsa, węglowodanów etc).
Może i byłam większa od innych rówieśników nikt się nade mną nie znęcał. Nie mieli odwagi po tym jak jednego chłopaka co mnie zaczepiał znokautowałam. Nikt się tym zbytnio nie przejął z osób dorosłych. To było normalne, że dzieciaki załatwiały takie rzeczy miedzy sobą. Największym wstydem wtedy było nakablować do starych by interweniowali. Zawsze byłam samotnikiem zatem bliższe więzi zawiązałam dopiero w gimnazjum. Znalazłam sobie grupkę, której się trzymałam. Oceny miałam średnie, ale nie było ze mną problemów wychowawczych. Byłam wygadaną i pewną siebie nastolatką. Samotniczką, która tolerowała kilka osób obok siebie a jednocześnie „klejem” naszej ekipy. Jak nie było mnie w szkole grupa rozpadała się na mniejsze frakcje.
Mimo, że jako nastolatka chodziłam już w rozmiarach dla dorosłych kobiet byłam zawsze ładnie ubrana. Dbałam by ZAWSZE mieć czyste włosy, malowałam twarz tak by się nie świecić i starałam się mieć zawsze ładnie zrobione paznokcie. Koszulki nosiłam z reguły czarne by nie było widać potu pod pachami, aż odkryłam patent na przyklejanie sobie wkładek higienicznych pod pachy. Dzięki temu w technikum zawitały kolory do mojego życia.
Jak wspomniałam nikt nigdy mi nie dokuczał. Miałam chłopaka, któremu się podobałam. Sama siebie też lubiłam. Znałam swoją wartość i byłam zadowolona z tego jakim jestem człowiekiem. A że jadłam za dwóch dorosłych chłopów? To się nie liczyło.
To, że na śniadanie zjadałam trzy bułki z masłem, wędliną i żółtym serem. Wjeżdżało też dwa jajka na miękko i często kiełbasa na ciepło. Później szłam do szkoły. Tam jakiś sok, dwie bułki. Po szkole nie rzadko jakieś piwko. W domu talerz pełen po brzegi. Następnie jakaś przekąska. Ciasto albo jogurt. Następnie kolacja czyli powtórka menu ze śniadania. Naprawdę nie wiem gdzie mi się to mieściło… Najgorsze, że nie widziałam w tym żadnego problemu. Moi rodzice również. Chłopak miał ponad dwa metry wzrostu i był z niego kawał faceta. Nie był gruby po prostu był dobrze zbudowany. Ja zaś byłam kochana i wiedziałam, że jestem super taka jaka jestem.
Pomimo swojego rozmiaru XL miałam całkiem dobrą kondycję. Bez problemu nadążałam za innymi podczas wycieczek w góry. Nie przeszkadzało mi, że koleżanki najadały się kromką chleba i jajecznicą z dwóch jajek, gdy ja zjadałam 3x tyle. W końcu byłam większa od nich co nie? To normalne!
Lata leciały. Trzymałam średnio cały czas rozmiar 46/48 bo byłam dosyć aktywna zawodowo. Zaczęłam jeździć zawodowo i mojego ego wyjebało poza skale. W 2016 roku mało było kobiet za kołkiem i byłam rozchwytywana. Czułam się trochę jak celebrytka bo każdy chciał ze mną pogadać, wiele słyszałam słów podziwu. Zaczęłam jeździć na dalekie trasy i dobrze zarabiać. Mogłam sobie pozwolić by kupić fast foody nawet za granicą. Nie ograniczałam się w myśl zasady „zjem dziś pączka bo jutro mogę już nie żyć”. Mój zawód jest wysokiego ryzyka a na jednym pączku się nie kończyło. Zaczęłam odczuwać wstyd. Coraz większe ilości jedzenia zamawiane były na wynos… No bo jak? Gruba tyle żre… Tłumaczyłam się sama przed sobą, że w końcu ciężko pracuje.
Zdałam sobie sprawę, że mam problem, gdy pewnego dnia o 6 rano ugotowałam garnek spagethii na dwa dni i zjadłam całą zawartość w pół godziny… następnie poprawiłam zupką chińską i czekoladą. Potrafiłam nic nie jeść dzień bądź dwa a później zjeść na raz 30 skrzydełek z KFC, burgera, frytki i poprawić szejkiem. I nadal chcieć coś zjeść.
Byłam świadoma bycia workiem bez dna przez 5 lat. Zdawałam sobie sprawę, że coś jest nie tak, ale nie wiedziałam co to BED. Przytyłam więcej. Zaczęłam mieć problem kupić ubrania robocze. Nie mogłam już kupić ubrań w typowych sieciówkach chyba, że był tam dział SIZE PLUS. Zaczęłam głównie chodzić w męskich koszulkach rozmiar 2XL. Chciałam coś zmienić bo coraz częściej miałam wysokie ciśnienie, zatykały mi się uszy, zaczęłam sapać jak parowóz a po większym wysiłku zaczynało mi się robić ciemno przed oczami. Jedzenie na trzy tygodniową trasę przestawało mi się mieścić w bagażniku, gdy jechałam do pracy… Samo przepakowywanie go z osobówki do ciężarówki zajmowało mi prawie godzinę… Przez pół roku żywiłam się niemal wyłącznie Huel’em. Wpadało dziennie mniej więcej 1800 kalorii, co dwa trzy dni miałam napady gdzie wpadałam na stacje paliw bądź baru i brałam tyle ile zdołałam unieść po czym pożerałam wszystko w kilkadziesiąt minut. Udało mi się jednak schudnąć z rozmiaru 52 do 48. Jednak, gdy rzuciłam Huel bo miałam go już dość wróciłam do wcześniejszego rozmiaru w dwa miesiące choć zmieniłam prace na bardziej wysiłkową. Byłam jak w tym żarcie. Jestem na kilku dietach bo jedną się nie najadam.
Wtedy w moim życiu pojawiła się pani doktor z POZ, która po pół godzinnym wywiadzie skierowała mnie na badania. Wykryto u mnie stan przedcukrzycowy, insulinoodporność oraz BED. Wtedy po raz pierwszy o tym usłyszałam.
Zaburzenia odżywania dla mnie to była tylko anoreksja oraz bulimia. A jak wiadomo „anorektyczki są chude a bulimiczki rzygają” a ja nie należałam do żadnej grupy… O ile dwie pierwsze choroby udało się ustabilizować lekami i pomóc nieco dzięki temu z BED. Jednak farmakologia to nie było wszystko. Potrzebna była zmiana myślenia, przyzwyczajeń, nawyków, stylu życia. Obsesyjne myślenie o jedzeniu, kupowania go nadmiar, wyrzucanie go, wyciąganie go z kosza na śmieci i dojadanie… Wyrzuty sumienia… Chodzenie po sklepie i robienie czterech okrążeń z wózkiem pełnym zakupów by wytłumaczyć sobie, że nie jest mi ono potrzebne. Ucieczki ze sklepu, płacz w aucie… Odinstalowywanie i instalowanie ponownie aplikacji z dowodem jedzenia. Wtedy odkryłam lodówki społeczne. Potrafiłam rano przynieść mnóstwo produktów spożywczych, gotowych dań by przez cały dzień walczyć by tego nie zjeść, płakać i wpadać w histerie a później wieczorem wszystko pakować i rozhisteryzowanym zostawiać to w lodówkach społecznych na drugim końcu miasta. Po powrocie do domu wypijałam alkohol by nie móc wsiąść do samochodu (jazda po pijaku to coś czego bym w życiu nie zrobiła).
Zapowiedź cukrzycy odeszła. Tak samo insulinooporność. Przestałam brać stopniowo insulinę. Pojawiło się uczucie głodu i pełności. Zdałam sobie sprawę, że chyba nigdy wcześniej nie odczuwałam sytości. Wcześniej nigdy nie czułam się najedzona. Pojawiały się wciąż napady jednak nauczyłam się gryźć i wypluwać to co zjadałam… potrafiłam zapełnić tak worek na śmieci nawet 4 kg przeżutym jedzeniem nim poczułam się psychicznie najedzona… Obrzydlistwo, wiem…
Mijały kolejne miesiące. Pojawił się jadłowstręt i strach przed jedzeniem. Strach przed zakupami. Obsesyjne liczenie kalorii, odmawianie sobie wszystkiego. Jadłam tylko wtedy, gdy musiałam ze względu na swoją prace choć i tak szykowałam sobie za wiele. Jednak było to i tak mało względem tego co było wcześnie… limity po 1000 czy 1500 kalorii podczas napadu to było nic w porównaniu do wcześniejszych lat.
Tak we wrześniu 2021 roku uświadomiłam sobie, że zachorowałam na anoreksję z wagą 133 kg…
Ciąg dalszy w następnym poście.
83 notes
·
View notes
Text
"Jeśli nikt cię nie dotyka, rozmowa to najbliższy kontakt, jaki możesz nawiązać z innym człowiekiem. (...) Paradoks polega na tym, że kiedy jest się zaangażowanym w poważniejsze i bardziej satysfakcjonujące bliskie relacje, codzienne interakcje z innymi przebiegają gładko, niemal niezauważalnie, prawie mimochodem. Dopiero gdy doskwiera nam niedostatek głębszych i bardziej osobistych więzi, te powierzchowne spotkania stają się nieproporcjonalnie ważne i nieproporcjonalnie ryzykowne".
Olivia Laing "Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych"
13 notes
·
View notes
Text
11.04.2024 czwartek
Nie nadaję się do żadnych relacji. Mam przyjaciół oczywiście; niektórzy są tacy, że przywdziewam maskę i znają tylko kawałek mnie w wersji, którą chcę się podzielić, a niektórzy znają mnie na wylot, na przestrzał i na litość boską.
Natomiast z mężczyznami...
Ten wydawało mi się, że mnie lubi, tak na serio. Dałam się zwieść, bo długo zajęło mu wejście w standardowe koleiny konwersacji.
Moje znajomości wyglądają tak: poznajemy się online-lubimy się na tyle na ile jest to możliwe-poznajemy się na żywo-nadal się lubimy, ale już coś jest inaczej-przestajemy rozmawiać, a wymówka jest zawsze taka sama, jedna z dwóch - on nagle ma powód do strasznych zmartwień, którego nie miał przed poznaniem mnie lub też nagle pracuje po 48 godzin na dobę i jest tak zajęty, że nie ma kiedy wziąć telefonu do ręki.
Szkoda tylko, że komunikatory mają wbudowaną opcję "last seen".
No więc wejście w te koleiny zajęło mu dobre trzy tygodnie, za to z grubej rury. Najpierw nastąpiło olanie mnie, które postanowiłam przemilczeć, no a teraz ma kłopoty i mnóstwo pracy.
Ponieważ jednak jest ogólnie całkiem spoko, to zdecydowałam się wyrazić wątpliwości, on wysłuchał, przyjął do wiadomości, zmodyfikował zachowanie, no i tu zmierzam do sedna: mam wrażenie, że jest w tym sztuczny. Nieszczery.
I teraz zastanawiam się, na ile mam rację, bo miałam rację chyba we wszystkich przypadkach minionego pięciolecia, a na ile mój mózg wszedł w te koleiny i jest to samospełniająca się przepowiednia?
W ogóle bardzo się staram, żeby tymi wydeptanymi ścieżkami nie podążać, ale naprawdę, mam permanentne deja vu.
I dla jasności, zanim zostanie mi zarzucone, że myślę o miłości, pierścionku i wyznaniach, nic z tych rzeczy.
Chciałabym kogoś, kto pod tym względem jest jak mój ojciec: totalna akceptacja wszystkiego. Taką sobie wybrał, widziały gały, inaczej nie będzie.
Mam poczucie, że muszę się zmienić, żeby ktoś mnie polubił.
Córką i wnuczką też jestem beznadziejną. Pocieszam się, że dla mojej siostry jestem dobrą siostrą, ale z bratem już takiej więzi nie mam.
15 notes
·
View notes
Text
Kolejny dzień, kolejny pojedynek :) Dzisiaj zmierzą się "Dzieci z Bullerbyn" Astrid Lindgren oraz "Sposób na Elfa" Marcina Pałasza (tej drugiej książki nie ma na oficjalnej liście lektur od 2021, ale nadal bywa przerabiana).
"Dzieci z Bullerbyn" przedstawiać raczej nie trzeba. Rozgrywające się na przestrzeni trzech lat perypetie sześciorga (a od drugiego tomu siedmiorga) dzieci z małej szwedzkiej osady są polską lekturą szkolną od wielu lat i nadal cieszą się dużą popularnością.
Inspirowany prawdziwą historią autora, jego syna i ich psa, "Sposób na Elfa" jest pierwszą częścią siedmiotomowego cyklu "Elfomania". Któregoś dnia pisarz samotnie wychowujący nastoletniego syna, przygarnia wraz z nim tytułowego Elfa - psa ze schroniska. Sympatyczna i wzruszająca historia o więzi człowieka i psa, opowiedziana z obu perspektyw.
9 notes
·
View notes
Text
Ziom pożyczał stówę mi, bym lodówkę zapełnił, razem od początku, to właśnie nazywam więzi
#cytat#palpitacjauczuc#polski cytat#rapcytat#rap#miłość#smutne#polski rap#cytat z rapu#rymowane#vkie#5 stówek na stopie
16 notes
·
View notes
Note
hej co myślisz o quo vadis: miecz miłości LOL
jestem numer jeden fanem i znalazłem i zarchiwizowałem oryginalną starą stronę tego czegoś jak miało jeszcze gorszą animację. cała via appia antica [serwer z przyjaciółmi z korzeniami powstania bezpośrednio w qv] czeka aż się pojawi na cda.pl z niecierpliwością ♡ miałem brać udział w konkursie plastycznym dla jaj ale nie mogę bo skończyłem liceum lol . zastanawiałem się czy nie spiąć się co do pierwszego rozdziału mojego komiksu [który sam się wziął z/ma więzi rodzinne z qv] i nie wstawić go w ten sam dzień co jest premiera filmu lol
w skrócie idziemy na quo vadis the movie the game🇵🇱🇵🇱🦅obowiązek obywatelski i pozdrawiam via appię
#archiwum strony znajdziesz jak wpiszesz u mnie na blogu quo vadis jak to cię interesuje. polecam niesamowite przeżycie#animacja z niej jest w tym tagu też#polski dub mnie niszczy szczególnie głosy nerona i petroniusza#nie pokazali w trailerze tygellina ale w sercu czuję że będzie potężnie#asks
5 notes
·
View notes