#przebodźcowanie
Explore tagged Tumblr posts
Text
Sobota
Mimo budzika na 7:15 w miarę się wyspaliśmy.
Mimo to nie mógł się zebrać z łóżka, więc potrzebował małej motywacji w postaci 🍦, bo dalej mam okres. Trochę też jeszcze gadaliśmy o potencjalnym domu.
On wyjechał o 10. Wróci prawdopodobnie dopiero około 20. Także mam cały dzień. Coś tam sobie pograłam i zjadłam serek czekając na tel od tej kumpelki z pracy, która jest właśnie w ciąży. Gadałyśmy chyba od 11:30 do po 14, bo jej chłop wracał z pracy. W ogóle nie na tematy, o których miałyśmy gadać, ale to nawet lepiej. ❤️ umówiłyśmy się jeszcze na wieczór. Tęskniłam za nią. Brakuje mi kontaktów z ludźmi.
Jak skończyłyśmy zaczęłam się zbierać, bo miałam jechać do znajomej pary, a po drodze do 4f oddać kilka rzeczy z mojego ostatniego szału zakupowego i potem jeszcze do kumpla. Więc tak też zrobiłam.
W międzyczasie okazało się, że On jednak będzie już przed 19, a mnie zeszło dłużej niż planowałam. Ostatnim przystankiem miał być dom rodzinny, bo przyszła mi nowa karta do banku, ale jak bym tam już weszła to musiałabym chwilę posiedzieć, a nie chciało mi się. Poza tym zanim byłam u kumpla w okolicy było już po 18.
Już dojeżdżałam do domu, jak On zadzwonił z pretensjami, że nie zostawiłam psom światła. A stało się tak, bo lampa jest włączona do tego takiego czegoś, co się ustawia godzinę o której ma się włączać, wyłączać i która jest. No i po pierwsze to się rozregulowało przez wybicia prądu, a po drugie, właściwsze, o czym już nie powiedziałam - wczoraj wieczorem wyłączyłam ręcznie tą lampę, bo kładliśmy się wcześniej niż się wyłączyła, a On zawsze się wścieka, że jak my się kładziemy to żeby psy też już miały noc. Jebać.
Mimo wszystko jak wróciłam było już w miarę ok, chociaż jak poszedł na spacer włączyła mi się znów jakaś chora rozkmina zazdrościowo-zamartwiana, ale wiedziałam, że jak wróci muszę trzymać nerwy na wodzy, no i przyczyna później się wyjaśniła. A przynajmniej jej połowa. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo oczywiście mogę się doszukiwać drugiego dna, ale w sumie po co.
Skończyliśmy jeden serial i włączyliśmy drugi. Trochę się zirytowałam, że już jakiś czas temu sam postanowił, że będziemy oglądać właśnie to, a ja już mam trochę dość cały czas takich samych klimatów. No, ale niby potem zapytał co ja na to. W sumie jestem ciekawa, co tam wymyślą, bo wydaje się to być kopią serialu, który znam, tylko z innego kraju (ten który znam był wcześniej).
Przed pójściem spać jeszcze sporo rozmawialiśmy o naszych trudnościach w komunikacji. W sumie nawet poszło całkiem nieźle. Chociaż On mówił o rozmowach na ważne tematy, w których trzeba podjąć decyzję
bo będziemy mieć teraz ich dużo do podjęcia
a ja bardziej ogólnie o Naszej komunikacji. Tak czy inaczej i tak myślę że to dobrze, że ta rozmowa miała miejsce, no i też dużym plusem jest to, że zamierza angażować mnie w podejmowanie ważnych decyzji, a nie mieć wyjebane i „On sam”, bo to Jego itp.
Bilans:
Neo (papierosy): ⬇️ 12+ weekend zawsze kiepski 👎
Dbanie o siebie: ⬆️ przejażdżka, galeria, spotkanie i rozmowa z bliskimi mi osobami na pewno na plus, chociaż mocno mnie to przebodźcowało - chyba przez ostatni miesiąc nie rozmawiałam tyle z ludźmi poza Nim jak dzisiaj 👍
Jedzenie: ↔️ na szybko śniadanie z cateringu, a potem Burger King 👎
Związek: ⬆️👍
Inne obowiązki: ↔️ dziś planowałam socjalizowanie 👍
Samopoczucie: ↔️ trochę się przebodźcowałam, co mnie zmęczyło, ale myślę że to dobrze + ważna rozmowa przed snem 👍
#sobota#odpoczynek#socjalizacja#rozmowa#znajomi#przyjaciółka#zaangażowanie#tęskniłam#związek#miłość#lifestyle#miło(ść)#ona przed 30#on po 40#decyzje#komunikacja#wspólne decyzje#kartka z pamiętnika#pamiętnik#październik#plany#zakupy#dzień wolny#spotkanie ze znajomymi#dbanie o siebie#bodźce#przebodźcowanie
3 notes
·
View notes
Text
Święta są chujowe w sumie
Niby masz wolne, ale nawet się nie wyśpisz, do tego kilka dni spędzasz nieustannie z ludźmi, więc przebodźcowanie gwarantowane xD każdy jest wkurwiony i Ci się udziela, więc niby wolne, ale zmęczenie większe niż po zapierdalaniu kilka dni pod rząd
Mogę się założyć, że ja już po dzisiejszej wigilii będę mieć dosyć ludzi, a to dopiero początek
Merry crisis moi drodzy
11 notes
·
View notes
Text
[06.12.2023]
Dobry wieczór moje miłe Motylki! 🦋
Pomimo, że wypełniłam swój dzisiejszy cel dopadła mnie pod koniec dnia totalna demotywacja. Myślę jedynie o śnie. Zapewne to przez przebodźcowanie poważnymi rozmowami jakich trochę przeszłam. Na dniach również uświadomiłam sobie, że pożerająca mnie powolnie nienawiść nie jest ułomnością charakteru a bardzo fałszywym środowiskiem. Lubię samotność, separacja więc będzie błogosławieństwem. Mimo początkowej niechęci pozytywnie oceniam wizyty u szkolnej psycholog, miło jest wreszcie wygadać się bez ocen, podważania czy bagatelizowania. Jedynym błędem jaki wciąż popełniam są próby poruszania tych samych problemów z mamą. Wybaczcie moją małomówność w tym temacie lecz teraz nie dźwignę opisów, kwestia mamy jest moim najsłabszym punktem.
Spożyte kalorie: 0kcal/0kcal
Spalone kalorie: 468kcal
Bilans: -468kcal
Jestem tak zmęczona, że właśnie chciałam powyższe spalone kalorie odejmować na kalkulatorze od zera przyjętych do obliczenia bilansu 💀, może ja już po prostu pójdę spać?
Chudej nocy Motylki! 🦋
#nie chce być gruba#gruba szmata#gruba świnia#grubaska#jestem gruba#tylko dla motylków#tłusta świnia#tłuścioch#bede motylkiem#będę motylkiem#nie jestem glodna#nie chce jeść#nie jem#nie bede jesc#nie chce jesc#będę lekka#nie będę jeść#będę szczupła#grube uda#aż do kości#chcę widzieć swoje kości#blogi motylkowe#blog motylkowy#motylki blog#motylek blog#chcę schudnąć#chcę być lekka#nie chcę jeść#za gruba#gruba swinia
29 notes
·
View notes
Text
Wrażenia z wakacji, część 2, podróż, hotel i koteczki <3
26 kwietnia 2024
Tutaj wrażeń z wakacji część 1: https://www.tumblr.com/myslodsiewniav/748760356337352704/szcz%C4%99%C5%9Bliwam-i-z-na%C5%82adowanymi-bateriami?source=share
Życzyłabym sobie mieć przestrzeń na chronologiczne uchwycenie momentów, ale jednak wróciłam do żyćka w którym mam prackę, pieska do wychowania i dwa kierunki studiów do ogarnięcia, więc, chcę zaspokoić swoje potrzeby - spisania myśli i wspomnień ulotnych - oraz nie zaniedbać swoich dość ambitnych zobowiązań.
Pomyślałam, że tak to zrobię - MUSZĘ priorytetyzować swoje pisanko, bo jak nie piszę, to robi mi się jeszcze większy bałagan w uczuciach. Pisanie w moim przypadku to podobnie jak siłownia, zdrowe odżywianie się, to dobry nawyk do utrzymaniu higieny i równowagi emocjonalnej. Lubię to robić, WIEM, że mi pomaga ogarnąć co się dzieje w moim życiu: czasami czuję, że muszę RZYGNĄĆ TEKSTEM, ale nie wiem co z tego ostatecznie wyjdzie, co się urodzi. Ba! Często nawet nie wiem co czuję, jakie emocje we mnie buzują, że na tak silny rzyg się zbiera! xD A po przeczytaniu tych kilkunastu zdań (zazwyczaj, chociaż zbyt często jest ich więcej niż potrzeba xD Chciałabym potrafić pisać krócej o tym, co mnie porusza, bardziej w obrębie esencji niż mętnego roztworu z którego wyłapuję dopiero źródło "smaku" dominującego) wiem co czuję, zaczynam to WIDZIEĆ, rozróżniać, zauważać. I wtedy mogę zrobić coś by sobie samej pomóc, by szukać odpowiednich pytań i odpowiedzi.
Czytałam - w samolocie, w artykule w wypożyczonych z uniwersyteckiej biblioteki Charakterach - że osoby wysokowrażliwe o rysie analitycznym to świetni liderzy, dobrzy pracodawcy... którzy jednak szybko się wypalają, bo KAŻDY problem ANALIZUJĄ pod względem wszystkich możliwych aspektów, tak aby znaleźć optymalne wyjście dla projektu, poszczególnych tasków, zdolności pracowników i interesu pracodawcy. To jest super zdolność! Ale kosztuje taką osobę olbrzymi wysiłek by wszystko tak przefiltrować. No i to brzmi jak ja, z tym moim ADHD: jak komputer kwantowy, który jednocześnie analizuje wszystkie dostępne rozwiązania, ale w przeciwieństwie do komputera kwantowego, który przez taki wzmożony, multitaskowy proces jest bardziej wydajny - mózg osoby z ADHD nie jest wydajniejszy, a przebodźcowany i przeładowany (parafraza z naukowczyni, fizyczki kwantowej z ADHD udzielającej wywiadu na temat bycia osobą z ADHD).
Ech. składa mi się to.
Do sedna, do wakacji!
1 Linie lotnicze.
Muszę o tym wspomnieć - chociaż liczę, że o tym akurat prędziutko zapomnę, zniknie jak sen złoty i przy następnej okazji latania nie będę o tym pamiętać ni troszeńki. Otóż chodzi o lęk. O taki lęk, że byłam chyba bliska ataku paniki - zaczynałam hiperwentylować, a po wylądowaniu w Turcji dostałam ostatecznie autentycznie migrenowego bólu głowy: z mroczkami przed oczami, z zawrotami i wymiotami. [Taki ból głowy miałam dotąd tylko podczas przechodzenia COVIDu, pulsował, osłabiał zmysły, otumaniał, budził strach]. Aż z bólu w uszach szumiało, pod powiekami wybuchały jaskrawe fajerwerki. Czas jakby się rozciągał zamiast kurczyć. Myślę, że to ze stresu... A z drugiej strony to MOGŁA być wypadkowa wszystkiego: chronicznego stresu, przeżytego niedawno wstrząsu mózgu, i bardzo stresującej sytuacji w której miałam zerową kontrolę nad biegiem wydarzeń?
Mieliśmy lecieć tureckimi liniami lotniczymi. Ech. Przed wylotem się wydarzyły się rzeczy, które osobno być może opiszę, a być może nie będzie mi się chciało znowu pogrążać w nieważnych dla mnie, ale bardzo gorących uczuciach obcych ludzi? W skrócie: statystyczny Seba i Karyna na wakacjach. I statystyczny lekarz/architekt/prawnik/sędzia/polityk/osoba wykonująca inny zawód, który historycznie lub współcześnie wiąże się z estymą, a którego przedstawiciele (ofc - to kwestia branżowa i osobnicza, zespół indywidualnych cech rosnących na podatnym gruncie; generalizuję, bo tych rzeczy chcąc nie chcąc się nasłuchałam na lotnisku) domagają się specjalnego traktowania i są zdziwieni, że traktuje się jak wszystkich innych pasażerów, demokratycznie, mimo wypominania, że "ale ja jestem doktorem!". Słoma z butów po prostu.
Niemniej wylecieliśmy z ponad godzinnym opóźnieniem. A na pokładzie powitały nas stewardessy mówiące po ukraińsku. Komunikaty od pilota, instrukcja bezpieczeństwa (kamizelka, pasy itp) były podawane w dwóch językach: ukraińskim i angielskim. I dla wielu osób to był problem, byli wrogo nastawieni. Zaczepiali załogę (bo tego nie da się inaczej nazwać - to były prostackie zaczepki Sebiksów (tych true i tych z dyplomami), którzy szukali okazji do rozpętania awantury w imię obrony czystości polskiego języka) domagając się wyjaśnień dlaczego mówią po ukraińsku SKORO JESTEŚMY W POLSCE. Stewardessy piękną angielszczyzną wyjaśniały, że są zatrudnione w Turcji, w tureckiej flocie i nie mają obowiązku znać języka polskiego. A Polacy i tak z przyjebką "Jesteśmy w Polsce, mów po polsku!", na co mój chłopak - rozwalił mnie - baaaaardzo głośnym, markowanym "szeptem" zapytał mnie z niewinną ciekawością "Ciekawe, kochanie, jak sądzisz czy jak wylądujemy na terenie Turcji to ten pan będzie mówił po turecku?" xD - hahaha xD Na Sebiksów to nie podziałało, stewardessy nie dały po sobie poznać czy zrozumiały. A całą podróż trwały pielgrzymki kolegów (ojców z małymi dziećmi) do kolegów by wypijać małpki (kitrali się pod siedzeniami, wychylali głowy i wypijali całym haustem całą buteleczkę - a mieli tego pełen, brzęczący szkłem plecak... ble...alkoholizm to choroba narodowa. To naprawdę smutne było...). Gdy żony im zwracały uwagę, że mieli przecież pilnować biegające w przejściu samolotu dzieci (takie co to chodzą, ale jeszcze robią w pieluszki, przewracają się i wybuchają bezradnym płaczem - tak, takie sobie biegały, sztuk łącznie 4) to coś tam odkrzykiwali jako bezczelną wymówkę, jak nastolatkowie przyłapani przez facetkę podczas wycieczki szkolonej. I się wszyscy rechotali zadwoleni z siebie, bawili się świetnie. A żony wstawały i szły odławiać zapłakane lub wciskające się nie tam gdzie trzeba dzieci...
Potem, gdy ci mężczyźni (jeden typ z plecakiem pełnym szklanych małpek siedział przed nami, widzieliśmy cały proces z bliska) byli pijani i obrażali żony drąc japy na cały samolot. Wyciągając jakieś prywatne brudy, ośmieszając te dziewczyny (to były pary w przedziale wiekowym 30-50). Bardzo to było żałosne i niesmaczne, niekomfortowe. Seniorzy się dobrze bawili, śmiali się z tych "monodramów", ale dla nas to było żenujące (rozbawienie seniorów w tej sytuacji również było żenujące).
A w innej części samolotu wybuchła awantura: dwóch siedzących obok siebie przyjaciół rozmawiało o wyborach samorządowych (u nas, lokalnie, nie było rozstrzygnięcie w poprzedni weekend, a w drugiej turze ze względu na wakacje pasażerowie nie będą mogli głosować). Ich rozmowa (cicha i kulturalna, mili panowie, miałam okazję potem wielokrotnie stać obok nich w kolejkach) podrażniła uszy pana siedzącego kilka rzędów przed nimi, który najwidoczniej słuchał gotując się i gotując, aż w końcu wstał i ryknął na cały samolot "TO SĄ WAKACJE! NIE ROZMAWIAJMY O POLITYCE! CZY MOŻEMY NIE ROZMAWIAĆ O POLITYCE, NA BOGA! PO CO SIĘ KŁUCIĆ!?" - najwidoczniej dla pana temat polityki to trigger, który kolarzy się z kłótnią (zaznaczam: chłopaki po prostu wymieniali się opiniami - nie sprzeczali się, nie próbowali się wzajemnie do niczego przekonać. Po prostu poszerzali swoją wiedzę - serio, kulturalna dyskusja). No i sam tą kłótnię rozpoczął, bo o ile najpierw CAŁY samolot zamilkł w osłupieniu, to zaraz całe otoczenie tego pana zaczęło na faceta ryczeć równie głośno, by walnął się w czoło i pomyślał następnym razem dwa razy zanim się odezwie, żeby się nie wtrącał ludziom w życie, w rozmowy, w światopogląd, żeby poczytał książkę, posłuchał muzyki czy coś innego zrobił dla siebie; że chyba brak mu jednej klepki, bo jedyną osobą, która wprowadza nerwową atmosferę jest on sam. Ale też obudził innych striggerowanych mężczyzn, którym temat polityki uwalnia jakieś mechanizmy i tak od "Nie rozmawiamy o polityce!" sprowokowały okrzyki zarówno "Zamknij się, lewaku!", jak i "Stul pysk, ty korwinisto jeden!". No i wybuchła awantura, brzęczało jak w ulu. Nikt nie wstał z miejsc, bo stewardessy ich zatrzymały, ale wrogość i agresja buzowały jak w klatce szympansów podczas pory karmienia. Mogłoby to być tragikomedią, gdyby nie to, że byliśmy zamknięci całą grupą na kilka godzin w ciasnej maszynie kilkaset kilometrów nad ziemią. Nie dało się po prostu wyjść i nie uczestniczyć w tym cyrku. A nawet moje wytłumiające dźwięki słuchawki tego hałasu nie wygłuszały...
I to nie wszystko, bo jeszcze była akcja ze starszymi paniami (nie chce mi się opisywać, ale też uszy więdły - jedna z sytuacji to np: najpierw chciały nam wyperswadować, że zajęliśmy ich miejsca, zachowywały jakbyśmy je co najmniej obrażali wyjaśniać, że to chyba pomyłka i pokazując nasze bilety i oznaczenia miejsc w samolocie, które były zgodne; panie generalnie próbowały z nas zrobić głupków i to jeszcze próbując powoływać się na "ustępowanie starszym" i na to, że możemy im zaufać, bo dłużej żyją na tym świecie - haha, opowiedziałam, że "nie" i dla mnie to był koniec dyskusji, a wtedy panie zaczęły próbować manipulować wchodząc na nasze poczucie empatii, wywołać poczucie winy. Mój chłopak zwątpił, ja się wkurwiłam - "nie" i koniec, nie znaczy "nie", a takie manipulacje to jeszcze silniej upewniają mnie w tym "nie". To dopiero bezczelność! Wtedy jedna z tych pań spojrzała na ich bilety i przyznała, że mieliśmy rację xD, że one mają miejsca w rzędzie za nami, że faktycznie dobrze im wyjaśniliśmy. A ta najbardziej manipulująca seniorka zaczęła ją uciszać, że przecież wie, ale "Ci, ja wiem! Popatrz tylko jaki tam jest dostęp do okien! W tym rzędzie z przodu będzie lepszy widok! Cicho bądź, Ela! Ja nam załatwię to zaraz!" - no i wtedy stwierdziłam, że chuj, odcinam się od tych toksycznych kwok, wymieniliśmy z O. spojrzenia i TOTALNIE ignorując te gdaczące panie zaczęliśmy rozmawiać o tym co każde z nas ma nadzieję na miejscu zjeść jako pierwsze. Totalna ignorka na babki, traktowaliśmy je jako szum jakiś w tle. Podziałało i poszły jęczeć do innych młodych ludzi z dobrym dostępem do okien xD; i to jedna z wielu nieprzyjemnych sytuacji z tą grupą seniorek - ofc były inne grupy seniorek, bardzo miłe panie, to nie kwestia grupy wiekowej tylko chujowości ludzi), z grupą młodych dziewczyn (bo weszły w dyskusje ze starszymi paniami i chociaż miały rację, to nie podołały z dowiezieniem argumentów, a jak zaczęły przegrywać potyczkę słowną to pojechały taką głupotą i fochem, że głowa boli), z rodziną parchworkową (ona około 33-39 lat, on najwyżej 25 lat, ona z synkiem około 6-10 lat, a on ze swoją młodszą siostrzyczką około 11-14 lat - rodzina była spoko, bardzo mili towarzysze podróży, dbający o te dzieciaki i o siebie wzajemnie - chociaż chłopiec z ekscytacji darł się co chwilę, ale zarówno mama i przyszywany tata go potrafili stonować i zaangażować w robienie czegoś zajmującego - jednak ta różnica wieku między dorosłą parą była przedmiotem wieeeeeelu uwag, rozmów pełnych oburzenia, pogardy, zdziwienia, zagadywania ich o to przez te starsze panie itp. Niezręczne to było, bo co komu do tego? Ech. W takich momentach cieszę się, że między mną i moim partnerem najwyraźniej ta różnica wieku nie jest na tyle widoczna wizualnie, żeby obce człowieki w samolocie/autokarze robiły z nas przedmiot sensacji, ech) i z tymi nabzdryngolonymi ojcami na wakacjach (ale nie chce mi się opowiadać) i ich żonami, i ich dziećmi. No, oni męczyli samym swoim istnieniem w przestrzeni...
A! Bym zapomniała! Był jeszcze nafurany w opór mój kolega z klasy z podstawówki! Jako pasażer spoko, nie naprzykrzał się i nie uczestniczył w żadnych głupich aferkach. W ogóle chyba ani on mnie, ani ja go początkowo nie poznałam i też nie zapytałam czy on jest tą osobą, którą myślę, że jest. Jechałam odpocząć, a nie odświeżać znajomości. Ale jako zjawisko na lotnisku, na kontroli paszportowej, na przystanku autobusowym, w autokarze - po prostu cudak, ale taki budzący poczucie niepokoju. Mój chłopak go zobaczył czekając na bagaż, wskazał mi głową w bok na typa stojącego z dala od ludzi i boksującego powietrze. Nerwowo przeskakującego z nogi na nogę, na puszkach palców obskakującego własną walizkę, wyrzucającego przed siebie zaciśnięte pięści, rąbiącego nerwowe, szybkie uniki głową o zaczerwienionym, spoconym czole. I pociągającego nosem. Serio - ja mam ADHD i trudno mi wytrzymać w kolejkach, ale to co robił ten mężczyzna wskazywało na odmienny stan świadomości. Zresztą raz - o tej 4 nad ranem, w ciemnym autobusie wiozącym nas na lotnisko - widziałam jak wciągał "jakiś proszek". Nafuranie było ewidentne. Zastanawialiśmy się jak on w ogóle przeszedł kontrolę...
Ale nie ludzie byli najgorsi - chociaż mogliby być, gdyby nie coś bardziej dla mnie strasznego.
Mieliśmy turbulencje.
TAKIE turbulencje, że magazyn wyleciał mi z rąk, smartphone z zamkniętej torebki, a z kieszeni spodni chusteczki, drobne, pomadka nawilżająca i gumy do żucia.
Nie bałam się tak od czasu mojego pierwszego lotu w życiu, do Londynu, w burzy.
Świadomość tego, że nie ma wyjścia, że jak spadniemy to śmierć, że nie ma nic co mogłabym robić by zapewnić sobie względne bezpieczeństwo przyspieszała mi krew w żyłach, utrudniała oddychanie.
I to wyczekiwanie: czy już koniec? Czy już wylecieliśmy z obszaru powodującego turbulencje? Czy jest okay? Czy jesteśmy bezpieczni? Czy może powinnam CZEKAĆ w czujności na kolejne wstrząsy? Czy uda mi się myśleć o czymkolwiek innym? Mój organizm bez kitu walczył tam o życie. Każda sekunda trwałą wieki. Czujność wymaksowana. Nogi mi się trzęsły - być może dlatego, że odezwał się stary lęk i zarezonował z moim stanem chronicznego stresu i zmęczenia? Nie wiem. Ale uczucia były realne, bardzo. Hiperwentylowałam.
No. I myślałam, że lęk przed tym brakiem kontroli w samolocie, chyba bardziej lęk będący mieszanką świadomości własnej kruchości, zupełnego braku kontroli w tej sytuacji, zdania się na umiejętności pilota i zarazem uruchomienia awaryjnego trybu "wymyśl dziewczyno jakieś wyjście z tej sytuacji" był bliski (chyba) już wspomnianego ataku paniki. A agresja innych pasażerów wobec siebie też nie pomagała. Wielu z nich miało w dupie te turbulencje, latali z dziećmi i za dziećmi po korytarzu wstępując na "małpkę" do kumpli. Wielu innych - POMIMO zapalonych lampek o tym, że turbulencje i należy ZAPIĄĆ PASY i POZOSTAĆ NA SWOICH MIEJSCACH - ustawiło się w wieeeeelkiej i długiej kolejce do kibla. Więc miałam poczucie zagrożenia i strach ze względu na brak poczytalności współpasażerów, którzy zachowywali się nieadekwatnie do sytuacji.
Myślałam, że lęk przed spadnięciem samolotu zostawiłam lata temu za sobą... ale wróciło wszystko.
Myślałam, że podczas lotu powrotnego samej sobie udowodnię, że to TYLKO TURBULENCJE i nie ma się czego bać. Siedzieliśmy w innym miejscu samolotu (przy skrzydłach), tak jak 6 miesięcy temu podczas lotów do Toskanii i z powrotem (kiedy nie bałam się ani trochę! Gdy nawet nie myślałam o tym, że lot może być straszny, bo jednak jestem zamknięta w maszynie kilometry nad ziemią! Gdy zafascynowana nagrywałam wszystkie zmiany kąta padania światła w kabinie pasażerskiej...). Okazało się, że jednak NIE. To nie pomaga. Turbulencje były delikatniejsze, ale lęk i napięcie towarzyszyło mi całą podróż. Samolot podskakiwał, trząsł się. Straszne.
I w ten sposób postanowiłam, że NEVER AGAIN loty ukraińskimi liniami (Turcja w ramach pomocy Ukrainie zatrudnia ich flotę). NEVER!
Wracam do Węgierskich, Niemieckich i Irlandzkich przewoźników. Tam nie trzęsie z byle powodu... a przynajmniej mi było bezpieczniej u nich. Ech.
Wracałam trochę zmartwiona: bo lęk podczas tych lotów był obezwładniający, nieracjonalnie silny. Boję się i zarazem wkurzam się, że ZNOWU przede mną jest przekonywanie samej siebie, że to było być może wprawdzie przeżycie traumatyczne, ale nie tak nieodwracalnie niebezpieczne, żeby unikać latania zupełnie.
Już raz to przechodziłam. Teraz znowu muszę.
W dzień przylotu, po tym opóźnionym locie, a potem po turbulencjach, po LUDZIACH, czekała nas opóźniona podróż autokarem. A potem okazało się, że planowana na 45 min podróż będzie trwać jednak 2h. Siedzieliśmy na końcu autokaru - trzęsło. Znowu trzęsło. I nie wiem czy chodzi tylko o to, że wytrząsało mnie znowu tuż po tym, jak mój organizm wyszedł z trwania od kilku godzin w trybie WALCZ-O-ŻYCIE (tak się czułam podczas turbulencji) - jakby przedłużając bodźce powodujące stres; czy może chodzi o to wszystko plus o fakt, że dopiero co dochodzę do siebie po wstrząsie mózgu? I generalnie nie najlepszy pomysłem jest trząść moim ciałem? Ech. I włączyła mi się po tym wszystkim choroba lokomocyjna w autokarze... I wszedł taki ból głowy, że to chyba pełnoprawna migrena: przed oczami wybuchały plamy bieli, było mi niedobrze, kark bolał itp.
Ostatecznie do hotelu odstawiono nas nie w planowane "5 godzin zakładając z rezerwą na opóźnienia i odprawę", a w ponad 10 godzin (!!!). Mieliśmy być w hotelu najpóźniej o 15:30-16:30. Byliśmy o 21. Dokładnie na 10 minut przed zamknięciem bufetu allinclusive. I to z takim przebodźcowaniem i bólem głowy, że nie wiedziałam czy nie zwrócę wszystkiego co zjadłam. Od razu poszłam spać... Ech. No, ciężki był to lot. I mimo wszystko jako NAJSTRASZNIEJSZE wspominam turbulencje.
Nie wiem czy są jakieś metody oswajania lęku przed turbulencjami/tym, że samolot spadnie i umrę?
Nie wiem.
A bardzo mi zależy, by nad tym się pochylić, bo nie chcę okupować latania takim stresem.
Anyway, drugi, najlepszy i dający NAJWIĘKSZĄ ULGĘ plus po wylądowaniu (w sensie, że pierwszy to właśnie wylądowanie bezpiecznie na ziemi tureckiej xD) - okazało się, że NIKT spośród polskich współpasażerów lotu, nikt z towarzyszy tej 10-cio godzinnej podróży, nie wysiada z nami na check in w naszym hotelu. ULGA kosmiczna! Nawet jedynie rozbawiły mnie starsze panie, które gderały z oburzeniem, że "I to tyle? Tylko oni? Zatrzymaliśmy się tylko po to by wysiadły te dwie osoby!? To nie lepiej najpierw odwieść nas do naszego hotelu? Przecież nas jest więcej, a to tylko dwoje ludzi! W dodatku młodych! Mogli poczekać na swoją kolej, na koniec! Najpierw szacunek dla starszych!" xD HAHAHAHA! Sayonara, wredna małpo! Cudownie było wysiąść na świeże, ciepłe powietrze, złapać mojego partnera za rękę i w CISZY spotkać się z konsjerżem, który rozmawiał z nami spokojnym, kojącym i CICHYM głosem. Po prostu wtedy zaczął się prawdziwy urlop...
2 Hotel <3
OMG. Co za fantastyczne miejsce.
Po tej pierwszej kolacji, po podróży, wymęczeni, z bólem głowy wracaliśmy do naszego domku zachwycając się ciszą.
Ciszą.
Taką głuszą kojącą nerwy.
Mąconą odległym dźwiękiem szumiącego morza, szeleszczeniem liści.
Mrrrr...
To było jak kąpiel dla duszy.
Ale hotel! Hotel!
Był idealny! Idealny dla nas i naszych potrzeb na ten wyjazd!
Kameralny, mały, cichy i spokojny.
Wszystko tu było dyskretne, wygodne, bliskie i łatwe. I takie jak lubimy.
Co do wyglądu i vibe jaki to miejsce nam dawało od pierwszego wieczoru... miałam momentalnie skojarzenie z tą scena z "Narzeczonej dla kota" od Studia Ghibli:
Hotel zaczynał się recepcją - z ciemnego drewna, z pięknymi meblami ogrodowymi na tarasie, z fotelami w stylu kolonialnym w środku (na fotelach kotki - ale o tym zaraz <3). A po recepcji wchodziło się w długą lejkę oświetloną lampkami, takimi sięgającymi pasa. Po obydwu stronach alejki pyszniła się zieleń ogrodu, rabatek, grządek, drzewek owocowych, palm i piennych winorośli. Ogród był tak bujny i gęsty, że nie widziało się tarasów domków przycupniętych po obydwu stronach alejki. Daleko-daleko ta zielona alejka zamykała się basenem (z brodzikiem dla dzieci), barem dla gości, a z baru wchodziło się do restauracji. Restauracja (przeszklona, słoneczka i minimalistyczna, łatwa to utrzymania) dzieliła się na część zadaszoną i na wielki, szeroki taras. Z tarasu można było zejść prosto na główny deptak miasta, przemierzyć go i wejść na prywatną hotelową plażę. Pierwszy raz mieszkałam w hotelu, w którym już podczas śniadania zaczynałam opalanie nad brzegiem morza, w którym od razu po śniadaniu, w mniej niż w 5 sekund czułam pod stopami mokry piasek i obmywające mnie fale. Takie szczęście! <3
Ale! Wrócę do skojarzenia z onirycznym światem z filmu Studia Ghibli! Bo gdy wracaliśmy po pierwszym posiłku przez tą zieloną alejkę, podziwiając co rusz kwiaty i rosnące owoce (takie-takie maleńkie cytrynki <3 pierwszy raz oglądałam tak wczesną wiosnę na tak odległym południu) na drogę oświetloną lampkami wychodziły nam kotki. Jak to koty - z leniwym majestatem i od niechcenia, ale jednak przecinały drogę to tu, to tam. Ich oczka błyskały z tarasów domków hotelowych, z pomiędzy gałęzi drzew, zza lamp przy alejce. I te kotki były tak różne! Taką rasową różnorodność "zwykłych dachowców osiedlowych" widziałam tylko w Holandii - by "bezpańskimi" dachowcami-kotami zostawały ewidentne Main Coony, Ragdolle lub kotki wykazujące cechy różnych ras. Coś fascynującego! Jakby ze snu. Położył mnie na łopatki kot "dachowiec" z umaszczeniem kota bengalskiego. Mniejszy niż bengal i łepek miał "pospolity", ale plamki bengala są nie do podrobienia. Zobaczyłam taki grzbiet jak na zdjęciu poniżej i mnie wmurowało:
Moja przyjaciółka wysyłając nas do tego hotelu mówiła, że Turcy kochają kotki, ale nie wiedziałam, że aż tak bardzo. Żandarmi co wieczór rozsypywali karmę dla "bezpańskich kotków" <3, co kilkanaście metrów na deptaku były poidełka dla kotków i piesków, a zarówno w naszym wewnętrznym ogrodzie, a terenach ogrodów innych hoteli i nawet w parkach miejskich stały konstrukcje, które początkowo brałam za kurniki (?). Zastanawiałam się po co stawiać takie wielkie kurniki w eksponowanych miejscach np: przy fancy basenach czy wielkich łóżkach z baldachimami? A to nie były kurniki tylko kilkupiętrowe "hotele" dla miejskich, hotelowych generalnie "bezpańskich" kotków. Wow. Muszę poczytać więcej o polityce tureckiej względem zwierząt. Jestem ciekawa skąd to się wzięło i jak to zrobili, że dbanie o zwierzęta zdaje się tak ważną częścią kultury (być może tylko powierzchowne dbanie - dach nad głową i pełne brzuszki, ciekawe czy są szczepione i leczone, jeżeli leczenia wymagają, czy są sterylizowane?). Tutaj ma sen ta teoria spiskowa, że koty chcą opanować świat xD Mój chłopak mówił "lokalsi mają do kotów stosunek iście Starożytnie Egipski", bo takie mieliśmy wrażenie. Jakby obywatelami kraju względem ważności byli najpierw mężczyźni, potem długo nie ma nikogo, potem kobiety, potem kobiety, a potem być może mniejszości niebinarne lub identyfikujące się jeszcze inaczej. Naprawdę ciekawa rzecz z rodzaju różnic kulturowych... Muszę o tym więcej się dowiedzieć.
Ech.
Wracając do hotelu: te spotkania z futerkowymi mieszkańcami były w jakiś sposób magiczne. Dosłownie, jak z Kodamami z "Księżniczki Mononokę" - takie "dobre duchy hotelu".
Potem, z czasem, zaczęliśmy nadawać imiona kotką, a króla z recepcji to wpadałam osobiście odwiedzać budząc chyba ostatecznie sympatię konsierża. To też dodatkowy temat na anegdotę: "król recepcji" czyli prążkowany, rudy kocur Tommy (pracownicy hotelu o nim mówili "The king" xD) i pan konsierż odgrywali chyba przez cały sezon walkę. Takie trochę Tom&Jerry, trochę Flip&Flap. Jednocześnie próbują sobie robić na złość i się na siebie wkurzają, przeganiają się z miejsc i syczą na siebie, a zarazem w chwilach rezygnacji kończą na przytulanku, głaskanku, przynoszeniu sobie wzajemnie najlepszych kąsków i moszczeniu się na kolankach (serio, konsierż dla Tommy'ego nosił resztki kurczaka po kolacji - w jednorazowych kubeczkach - i uważam to za super cute, tym bardziej, że zaraz po jedzonku ganiał się z tym kotem, bo na fotelach nie wolno leżeć! Ani gościom na kolanka wchodzić! Ale też nie wolno być brudnym kotkiem, trzeba się wyczesać! Stój spokojnie na ladzie na recepcji, jak czeszę! Wtedy Tommy skakał od "poliżę cię czulę po policzku mój ulubiony niewolniku" do "przyjebię ci pazurem w tętnicę jak jeszcze raz na mnie krzykniesz, że nie mogę na fotelu!" xD - to była relacja jak z kreskówki).
Tommy już drugiego dnia sobie mnie wybrał na swoją głaskarkę. Najpierw się przylepił do mojego chłopaka, ale coś mu nie pasowało i ostatecznie władował mi się na kolana. A wiadomo, że jak kotek sam z siebie na kolanka siądzie to zaszczyt kopnął, trzeba głaskać, nie wolno wstawać, trzeba się zachwycać <3. No to się zachwycałam, a O. obfotografowywał śmiejąc się, że "zdradzam nasze psiecko z kotkiem!" xD, aż do hallu recepcji wszedł nieobecny dotąd Konsierż, zamarł w przestrachu, oczyma rozbieganymi sprawdził nasze reakcje i zrezygnowany sapnął z naganą "Tommy!". Kot podniósł główkę, zmrużonymi oczyma zmierzył Konsjerża, zniesmaczony odwrócił się do pracownika hotelu tyłem i nadal domagał się głasków ode mnie. Mruczał jak traktorek xD. No bezczelny i charakterny model! No bo rudy! xD Razem z moim partnerem wybuchliśmy śmiechem, tym głośniejszym na widok miny doprowadzonego niemal do rozpaczy konsjerża xD. Zapytałam go czy kotu tak nie wolno, na kolanka. Facet ewidentnie kalkulował czy i co nam może odpowiedzieć, dalej spetryfikowany niepewnością i strachem, aż w końcu przyznał, że faktycznie, nie wolno, ani być wewnątrz recepcji, ani tym bardziej zaczepić sam z siebie gości hotelowych. Nie wolno. Wyznałam, że mi to nie przeszkadza. A to chyba przełamało lody i od tej pory pan Konsjerż traktował mnie jak człowieka (zaraz opiszę, jak było na początku) - opowiadał anegdotki o Tommym, pokazywał nam filmiki na których uwieczniał niedorzecznie słodkie odpały kocura. xD I chyba się w ogóle polubiliśmy. Ja przynajmniej pana bardzo polubiłam - jak i innych pracowników hotelu - i od niego czułam też sympatię, traktowanie z szacunkiem i nieignorowanie tego co mówię, wiem, uważam. I bardzo to doceniam. Odzyskałam wtedy poczucie normalności, podmiotowości.
Konsjerż też mnie ignorował od początku, próbował mi patronizować, traktował mnie z góry, uspokajał. I to gdy byłam spokojna - przyszłam o coś zapytać, na luzie, radosna, a on na to "calm down, say it again. Slowly, then I'll explaint it to you. Do you understand? Do you feel calmer now? Can we start talking again?", a ja na to najpierw zdziwiona, bo przecież byłam spokojna, po prostu radosna, nawet szybko nie mówiłam. Z moim chłopakiem wymieniałam zdziwione spojrzenia, on też nie uważał, żebym była w tamtym momencie zdenerwowana czy nerwowa - potem o tym rozmawialiśmy. Wzrusz ramion, cóż, może powiedziałam coś z polskim akcentem? Albo zrobiłam kalkę językową? A może po prostu znowu kody kulturowe się starły, może kobiety tu nie mówią tak swobodnie jak mówiłam ja? A może to jednak to pan konsjerż się zdenerwował i mnie nie rozumiał, ale projektował na mnie swoje własne zdenerwowanie? Więc bez bólu dupy, z sympatią powtarzałam, że po 1 - jestem spokojna, po prostu tak mówię, 2 - pytałam o to i o to. A pan konsjerż wysłuchał, zastanowił się, odwrócił się do mojego chłopaka i mu udzielił odpowiedzi na moje pytanie. Potem to go dopytał czy dobrze zrozumiał, że interesuje nas wiedza na taki i owaki temat. Mnie ignorował, moje słowa do niego nie docierały, chyba, że mój partner (też w poczuciu niezręczności okropnej - jesteśmy partnerami w związku! Ta sytuacja jest dla nas obojga trudna!) mówił coś w stylu "As my girlflend said moment ago, bla bla bla" i wtedy okazywało się, że pan słyszał co mówiłam, ale i tak odpowiadał mojemu chłopakowi, jakby mnie tam nie było. No i to mnie już wkurzyło, bo to nie jest rodzaj sytuacji społecznej w której kiedykolwiek dotąd traciłam podmiotowość. Zadałam rzeczowe pytanie do osoby, która jest usługodawcą. To na moje nazwisko była cała rezerwacja hotelowa, z mojego konta opłacono pobyt, cały wyjazd. Ja byłam głównym płatnikiem, a i tak z moim facetem rozmawiali - i o ile normalnie dla mnie nie miałby znaczenia nawet kto jest główną osobą do kontaktu, kto jest płatnikiem o tyle w tej konkretnej sytuacji to podkreślam, bo o ile facet nas nie znał i nie wiedział jakie panują zasady w naszym związku, to jako wykonawca usługi powinien się chyba zwracać do osoby, która usługę wykupiła? Ech... No i doceniam teraz tym bardziej dziesięciolecia powolnego wyrywania praw dla kobiet przez feministki.
Niemniej - koty przełamywały obyczaje. :D
Inne koty, którym nadaliśmy imiona to Rigus Mortis (z łaciny: stężenie pośmiertne), po przez pierwsze dni urlopu widzieliśmy go wyciągniętego na rabatkach i zawsze znieruchomiałego zupełnie w różnych miejscach ogrodu. Potem okazało się, że żyje xD i że nawet potrafił truchtać! Była też Ślicznotka, była Nocna Furia, Ospa, Mr Twice, Predator itp.
Fajna zabawa z tymi kotkami.
No i chyba najważniejsza rzecz: głównymi gośćmi hotelu byli... Niemieccy emeryci. Cuuuuudowne. Zero ochlejusów, pijących na umór bo allinclusive "zobowiązuje". Cisza, sposkój. Jeżeli byli tam niemili starsi ludzie - nie rozumieliśmy co szprechają, żyliśmy w cudownej niewiedzy. <3 Trafił się jeden pan z Polski, kilkoro ludzi z Czech, trochę Rosjan i pewnie Niderlandczycy, ale też emeryci i pewnie mówiący po niemiecku. :D NIC w hotelu nie było opisane po polsku - komunikacja tylko w niemieckim, angielskim, holenderskim, rosyjskim i czeskim. Piękny reset od bodźców, piękna podróż, piękne oderwanie od codziennego świata. Meeeeega odpoczynek.
Dziękowaliśmy za wybór tego hotelu mojej przyjaciółce wielokrotnie!
I miało to też swoje efekty uboczne.
Nawet będąc nie raz w Niemczech nie słyszałam na raz tyle języka niemieckiego w użyciu co teraz, będąc w Turcji. To język będący tu podstawą komunikacji i pewnie jedną z podstaw napędzających gospodarkę. Znam historię Niemiec, chodziłam z dziećmi tureckiego pochodzenia do przedszkola w Niemczech. Wiem jak jest w kwestii Tureckiej mniejszości na terenie Niemiec. Dłuższy temat.
Niemniej to bardzo ciekawe z punktu widzenia językowego i etnologii.
Ale o tym też muszę poczytać.
xD
A teraz lecę odebrać mojego pieska! Tak się stęskniłam! <3
11 notes
·
View notes
Text
Trzy polskie powiedzenia z którymi się nie zgadzam:
,,Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie". - Łatwo być obok i poklepać po ramieniu, gdy jest źle. Prawdziwego przyjaciela poznasz po tym gdy cieszy się z Twojego szczęścia i Cię wspiera. Ktoś, kto odciąga Cię od pasji, nie wpływa dobrze na Twój rozwój i nie cieszy się z Twoich sukcesów nie jest Twoim przyjacielem.
,,Dla chcącego nic trudnego". - Czasem się po prostu nie da, żyjemy w czasach w których jesteśmy przebodźcowani, mamy natłok obowiązków, a doba nadal trwa tylko 24h. Nie da się wstawać o 5 rano i iść na trening, medytować i prowadzić dziennik, a później przeczytać 1o stron książki i zmieścić się ze wszystkimi obowiązkami. Nie każdy tak funkcjonuje, najważniejsze by robić wszystko w zgodzie ze sobą i we własnym tempie.
,,Kto się czubi ten się lubi". - Kto się nie lubi, ten się nie lubi i koniec kropka. Wmawianie komuś, że jest inaczej niczego nie zmienia.
2 notes
·
View notes
Text
Jazu płynący
Żeby Was... Jak wspominałem w nocy, jestem przebodźcowany negatywnymi bodźcami. Posłuchajcie:
Wczoraj w pracy dotarło do mnie, że na zmianie z Kiero zachowuję się trochę jak Kocia Morda. Oczywiście trochę, bo już sama obecność Kierowniczki mnie motywuje do działania. Ze wstydem przyznaję, że potwór który miał mnie z tej firmy usunąć, stał się jedyną osobą z którą chcę obecnie pracować.
//
Zmusiłem się i poszedłem w daty. Szczękę zbieram z ziemi jeszcze teraz. Wątpię bym tak poleciał w chuja, ale lutowe daty pojawiły się jak z czarodziejskiego kapelusza. Miałem może zapisane z 5 pozycji, a teraz jest 30! Chuj wie skąd to wygrzebały, ale dobrze że poszedłem sprawdzać, bo bym się z przeterminów nie wytłumaczył.
//
Sfrustrowałem się, a nie znoszę tego uczucia!!! Co wziąłem się za robotę, jakąkolwiek, to musiałem wracać na kasę, bo KM mnie wołała. Mogłaby kurwa podejść. Jak ma własny interes to cichaczem się zjawia niczym skrytobójca. Ale tak to nie można na nią liczyć. - Udało mi się zrobić soki. Kurwa... Zupełnie odwrotnie niż powinno. Data lutowa na końcu! -.- I tak kurwa sok po soku musiałem wyciągać i przekładać. Wiecie ile tego jest?! Do tego lodówki. Zejdę.
//
Mam niezwykłe "szczęście" przyciągać dostawy. Wszystkie przybyły wraz z moim przybyciem. Pieprzona karawana kupiecka. Na KM liczyć nie mogłem, za to ona ciągle mnie do kasy wołała. Nie wytrzymałem i krzyknąłem jej, że towar przyjmuję więc niech się łaskawie ruszy tu albo tam. No i foch na godzinę, bo jak ja tak przy ludziach mogłem do niej powiedzieć.
//
Księgowa znowu zapomniała wylogować się z systemu i nie mogłem wprowadzić faktur. Co za tępa dzida. Więcej roboty na dzisiaj. Odpierdoli tak jeszcze raz i jej te faktury w ryj wsadzę i dupą wyciągnę. Co było złego w poprzedniej, nie wiem. Ale nigdy nie było takich problemów.
//
No nic. Opierdolę przegryzkę i idę do tego cyrku. W głowie nadal rozbrzmiewają mi wolne nuty. Mam nadzieję, że pozwoli mi to zachować spokój. Tylko tego spokoju pragnę, czułego jak palce we włosach, jak letni wiatr na twarzy, jak sen...
5 notes
·
View notes
Text
Bezsilność i przebodźcowanie- Poniedziałek
Na wstępie : wkurwia mnie absolutnie wszystko od jakiegoś czasu.
Niestety, przesypianie dnia w poszukiwaniu ratunku przed kutasem nie wchodzi w grę... Wiadomo, praca/długi albo ewentualnie długi/praca to chujowa ale jednak skuteczna motywacja żeby ruszyć dupę z wyra.
Gdyby nie to, że zwyczajnie czasami muszę wyjść wyjebać śmieci lub na spacer z psami to najchętniej zamieszkałbym w bunkrze z daleka od tych wszystkich zjebów, potocznie zwanych sąsiadami.
Każdy dzień wygląda z grubsza tak samo... Zapierdalam z rana na spacerek w temperaturze minus dziesięć z psami, odprowadzając Żonę kawałek do pracy. Następnie jak już w tym jebanym mrozie pieski się łaskawie wysrają, wracam do domu żeby wyjść na spacer z kolejnym psem.
Jak już załatwimy toaletę, psy i koty dostają żarcie a ja mam moment dla siebie.
Najlepiej by było, żeby z tego momentu dla siebie skorzystać, niekoniecznie przeznaczając ten czas na "samorozwój" jak na każdym portalu kołczingowym każą to robić czy na jebane porządki w mieszkaniu które nawet nie jest moje i kosztuje mnie w chuj pieniędzy. Na pewno w chuj więcej niż realnie jest to warte.
Po tak atrakcyjnym pełnym doznań i stymulacji poranku najchętniej bym poszedł dalej spać lub pograł w ulubione gry których również nie zamieniłem na nic nowego od ponad dziesięciu lat. (OFF top, zabawne... zajmuje się cyberbezpieczeństwem i nowinkami technologicznymi a sam jako człowiek nie mam wgranych najnowszych aktualizacji)
Wobec tego biorę oczywiście rozładowanego pada i uruchamiam konsole. W myślach już sobie tuptam jakie to będzie zajebiste grańsko... I chuj, zachciało mi się srać.
Jak zwykle w świecie w którym wszystko trzeba robić w pojebanym tempie "na wczoraj" moje sranie zajmuje średnio około pół godziny. Mam tak odkąd pamiętam.
Skoro i tak od pół godziny moje plany wyglądają z goła inaczej to zaleje sobie jeszcze yerbe zanim usiąde. Sukces goni sukces i w końcu mam przyjemność zasiądnięcia na fotelu, ponownie połączyć pada, założyć słuchawy i po prostu przenieść się do mojego alternatywnego świata który mimo tego, że zajebanie komuś toporem w łeb w mieście bez powodu jest ogólnie względnie akceptowalne, wydaje się być bardziej bezpiecznym miejscem niż moje osiedle.
Żeby nie było, u mnie nie ma jakoś za bardzo patologii. Wiadomo, rzut beretem mam monopolowy więc najebusy są nieuniknionym elementem infrastruktury z którym przychodzi mi się mierzyć niemalże codziennie.
Jako, że w tym prawdziwym świecie morderstwo już jest postrzegane jako zdecydowanie bardziej poważne przewinienie to doszło do tego, że dzisiaj mówią mi "siemanko", jednocześnie machając browarem zamiast ręką gdy dzielnie wyruszam kupić zgrzewkę wody.
Wracając do dnia, bo mamy dopiero poranek a ja już zdążyłem z byle powodu wkurwić się na sam fakt temperatury, narzekać na za duże rękawiczki, opierdolić jakiegoś idiotę który zostawił psa z lękiem separacyjnym na chuj wie jak długo pod sklepem i pokłócić z Żoną na pożegnanie.
Z pozytywów od dwóch dni nie jebie trupem u nas na klatce... HUkurwaRA!
Jeśli jest ktokolwiek ciekaw co może dziać się dalej w tym smutnym jak pizda dniu to proszę! Mam przyjemność pracy w niewdzięcznym zawodzie nagradzającym niewolnicze zapierdalanie - im dłużej i szybciej tym lepiej. Czeka mnie ośmiogodzinny maraton ciężkiej pracy i maskowania opierdalania gdzie tylko mogę żeby nie oszaleć.
Jak człowiek ma dać z siebie chociaż dziesięć procent skoro rozładowałem się szybciej niż IPhone na śniegu?
Dzielnie pracuję do godziny dwudziestej drugiej... Przynajmniej zdalnie aczkolwiek ma to paradoksalnie porównywalnie dużo minusów do pracy w biurze, po prostu innych.
Jakie to minusy? Śpieszę z wyjaśnieniem!
Jeśli tytuł na to nie wskazuje to jestem osobą introwertyczną, skracając definicje tej... przypadłości : ludzie mnie wkurwiają. Nie dlatego, że jestem aspołecznym dzikusem, po prostu nie lubię debili i smol toków. Jak przykładowo trzymam drzwi jakiejś piździe, to nie po to, żeby mi opowiadała jak jej miło, jak to dzisiejsza młodzież nie trzyma jej drzwi a najmłodszy wnuk to w ogóle zero kultury. Nie! Trzymam te jebane drzwi żeby jak najszybciej spierdalała.
W międzyczasie mojej ukochanej pracuni na szczęście wraca Żona. Kończy pracę o 19, w domu jest koło 20, równie przebodźcowana co ja, więc ani ona ani ja nie możemy się wzajemnie wygadać bo albo nie mamy zwyczajnie na to ochoty żeby rozmawiać albo mamy ochotę rozmawiać tylko o swojej perspektywie. W efekcie obie strony czują się niewysłuchane i niezrozumiane, generuje to konflikt i potencjalnie kolejną kłótnie chuj wie o co. Oczywiście w domyśle jest to celowe działanie drugiej osoby żeby mnie wkurwić, nieprawdaż?
Jak już uda się konflikt zażegnać około godziny dwudziestej drugiej - magicznej godziny zamknięcia komputera w pizdu, można w końcu zająć się sobą, i wykorzystać resztę dnia żeby zrobić coś dla siebie.
Jedyny problem jest taki, że jest już kurwa noc, więc moja Żona niemalże od razu jak skończę pracę i mam czas - idzie spać.
Z romantycznego wieczora jak zwykle chuj. Żona śpi, a ja zastanawiam się jak dziś spędzę kolejny samotny wieczór.
Wybór siłą rzeczy jest zawsze ten sam, no bo jakże by inaczej. Wieczorem nawet jak jest pozornie cieplej to piździ ze trzy razy bardziej, idę z psami. Tym razem wszystkie na raz z nadzieją, że wysrają się szybciej niż ja umrę z wyziębienia. Jak dotąd mam stuprocentową przeżywalność, i to chyba moje największe życiowe osiągnięcie... Przynajmniej na razie.
Jak już zakopie psie gówno w śniegu to cały skostniały wracam na chatę, daje darmozjadom pełną michę żarcia w sumie chuj wie za co i czeka mnie jeszcze resztka samotnego wieczoru który jakoś wypadałoby spędzić. Oczywiście mógłbym po prostu pójść spać ale traktuje to jak ekwiwalent szybkiej podróży w grach, a ja to pierdole szybką podróż do kolejnego identycznego dnia, ewidetnie mam ustawiony tryb survival na najwyższym poziomie bo znowu siadam do konsoli trzymając w ręku rozładowanego pada.
O tej porze jestem tak zmęczony, że jakiekolwiek ambitne granie nie ma sensu więc po prostu łażę i morduję wszystko i wszystkich jak leci około dwie, czasem trzy godziny i kieruję się do sypialni.
Wchodzę do wyra gdzie moja Żona od dobrych czterech godzin smacznie chrapie. Drapie się w dupsko, na komputerze włączam relaksacyjną muzykę która ma wyleczyć moje ciało i umysł... no i tyle, witaj wtorku.
2 notes
·
View notes
Text
przebodźcowanie
brakuje jej miejsc,żeby się wyłączyć
w jednym domu wciąż grzmi teleodbiornik
i podniesione głosy
motywowane słabym słuchem jednego z domowników;
w drugim ciągle gra muzyka
lub żywe rozmowy
czyta jedno i to samo zdanie kwadrans
brak monopolu na ciszę;
w trzecim wylewa się zakochanie
brzęk czułych śmiechów
nie są jej
duszą ją
oto intruz we własnym mieszkaniu
ucieka na zewnątrz
z cichą nadzieją prywatnej pustki -
nawet na odizolowanej ławce
irytują ją przechodnie,
szczekanie psów,
szelest przejeżdżających samochodów;
pulsują skronie od harmideru życia
odliczanie do eksplozji rozpoczęte
matka uważa ją za dziwaczkę
obraża się na potrzebę własnej przestrzeni
babcia zagłaskuje atencją i miliardem posiłków
telefon bombarduje wiadomościami o sprawach
które obecnie są kompletnie błahe
nie sypia najlepiej
z rodzinnego miasta wraca niczym z wojny
co rano pęcznieje w niej
chęć krztuszącego płaczu;
błagam
potrzebuję wziąć
choć jeden
spokojny,
głęboki wdech
2 notes
·
View notes
Text
Autystka a podróżowanie, czyli pojechałam na konwent.
Ostatni weekend spędziłam na Kapitularzu, czyli imprezie dla fanów szeroko pojętej fantastyki i zagadnień pokrewnych. Jak się czułam? Przez trzy dni nieprzerwanie pobolewała mnie głowa. Spałam beznadziejnie, bo raz, że jakieś dziwne łóżko i obce dźwięki zza okna, a dwa, że zapomniałam spakować melatoninę (kupienie jej w aptece na miejscu też przerosło moje możliwości). Nie pamiętałam o braniu moich suplementów, ani smarowaniu otarcia na stopie. Ani razu się porządnie nie umyłam, bo byłam zbyt zmęczona, by pogodzić się z myciem w nieznanej łazience. Byłam bez przerwy wycieńczona, a mój organizm nie potrafił zdecydować, czy jest głodny, czy mu niedobrze. Ogólnie standard – ciągłe przebodźcowanie i problemy sensoryczne.
Ale… był to niewyobrażalnie wręcz udany weekend. Chyba dlatego, że udało mi się wdrożyć trochę pomocnych rozwiązań. Pamiętałam o piciu i zawsze miałam przy sobie butelkę wody (albo i dwie!). Pilnowałam, by regularnie jeść i zawsze miałam awaryjnego batona w torbie. A zapominanie o tych dwóch podstawowych potrzebach to u mnie zawsze był największy problem! Nauczona doświadczeniem z Krakowa, gdzie ciągle się gubiłam, podrukowałam sobie wszystkie możliwe mapki, pozaznaczałam na nich najważniejsze miejsca i wypisałam numery potrzebnych mi autobusów i tramwajów. Wspierałam się Google Maps przy każdej okazji. Nie forsowałam się – dotarłam tylko na nieliczne prelekcje, ale to i tak fajnie. Nie siedziałam z ludźmi do 4 nad ranem, tylko zwinęłam się koło północy i też miło spędziłam czas. Ogólnie zauważyłam, że zmiana nastawienia, odpuszczanie sobie i celebrowanie miłych chwil zamiast wyrzucania sobie, że nie zrealizowało się wszystkich planów są bardzo ważne! I tylko jeden raz dopadł mnie kryzys, że bardzo nie chcę tam być i bardzo potrzebuję być w domu.
Muszę wręcz powiedzieć, że w trakcie tego wyjazdu autyzm i ADHD prawie w ogóle nie wchodziły mi w drogę! Jestem tym naprawdę szczerze zaskoczona, myślałam, że będzie gorzej (największym problemem było zaburzone przetwarzanie słuchowe – ciężko mi się rozumiało, co do mnie mówią). Może po prostu adrenalina i dopamina wytworzone z powodu premiery antologii z moim opowiadaniem dały mi kopa energii na cały weekend. Plus oczywiście poratowali mnie dobrzy ludzie, np. podwożąc do hotelu, podpowiadając gdzie szybko zjeść i ogólnie pomóc mi ogarnąć rzeczywistość. Dziękuję <3
I to jeszcze nie wszystko. POZNAŁAM NOWYCH LUDZI. Normalnie otworzyłam paszczę do obcej osoby i żeśmy się zakolegowały, wymieniły kontami na IG i nawet już wymieniłyśmy parę wiadomości. Jeżu kolczasty, przecież to dla mnie sukces jak wejście na Everest.
Także tak, jestem szczęśliwa, że świat okazał się bardziej przyjazny niż zwykle, a ja lepiej przygotowana i zorganizowana. I jeszcze raz podzielę się moim pisarskim sukcesem, czyli opowiadaniem w antologii „Sprzedawcy marzeń”, inspirowanej obrazami Grzegorza Chudego. Antologia jest przepiękna, w twardej oprawie, format kwadratu, kolorowe reprodukcje, ogólnie pięknie zaprojektowana i wydana. Naprawdę bardzo się cieszę, że mogłam wziąć udział w tym projekcie i w premierze na Kapitularzu. A ile autografów rozdałam, aaa! Serduszko mi się cieszy i naprawdę jestem po tym wyjeździe bardziej naładowana pozytywną energią niż zestresowana i przeciążona. Czyli bilans na plus.
Za zdjęcia dziękuję bardzo Marcie Magdalenie Lasik.
#autyzm#actually autistic#adhd#actually adhd#neuroróżnorodność#neurodivergent#spektrum#łódź#kapitularz#sprzedawcy marzeń#antologia#opowiadania#fantastyka#urban fantasy
2 notes
·
View notes
Text
W świecie pełnym impulsów bywamy przebodźcowani. Czasem wystarczy zatrzymać się na ułamek sekundy i poczuć chłód jesieni i szum złotych liści za oknem. Tylko tyle i aż tyle.
0 notes
Text
Nie czuję się smutny
W głowie przetaczają mi się pytania "dlaczego", bo to wszystko było tak nielogiczne. Ale obecnie bardziej jestem wściekły. Całe otoczenie mnie drażni i wszyscy ludzie. Chciałbym mieć spokój od ludzi. Nienawidzę ludzi. Może jestem przebodźcowany. Nie wiem.
#chce byc kochana#bede lekka jak motylek#chce byc idealna#lekka jak piórko#motylek any#chce byc lekka jak motylek#vent
0 notes
Note
Jak się dziś czujesz? Spokojnej nocy
Dziś kiepsko bardzo, dawno nie czułem się aż tak przebodźcowany i sam nie wiem, o co mi chodzi. Dziękuję, Tobie również spokojnej nocy!
0 notes
Text
Jak radzić sobie z przebodźcowaniem?
autor: Anna Kańciurzewska. Data publikacji: 11 marca 2023
W dzisiejszym świecie trudno jest odciąć się od bodźców. Wiemy, że ich nadmiar negatywnie wpływa na organizm, a mimo to codziennie narażamy się na przebodźcowanie. Wydaje nam się, że taka jest cena życia we współczesnym świecie. Tymczasem można czerpać z nowoczesności, jednocześnie dbając o to, by świat nas nie przestymulowywał. Wystarczy świadomie tworzyć swoją codzienność.
1 note
·
View note
Text
Indoktrynacja przebiega pomyślnie, muahahaha! 😈
Podczas naszej ostatniej rocznicowej wizyty w saunie zaprosiłam mojego chłopaka do sali ciszy. Bardzo wygodne leżanki tam mają - rok temu o tej porze też kimnęłam się tam trochę mimowolnie, bo tak fajnie i wygodnie tam było. Do tego cała ta otoczka: miękkie ręczniczki, przyjemna temperatura powietrza, ostatnie promienie letniego (a coraz bardziej jesiennego) słonka wpadające przez przeszkloną ścianę.
Zaznaczę, że na przyjemność tamtego leżakowania w sali ciszy wypływ miały również wcześniejsze doświadczenia: odprężenie w saunie 80 *C przez 20 minut (podziwiam go! Naprawdę! Ja mogę leżeć w tym ukropie nawet 30 minut nim poczuję, że czas wyjść, ale on wytrzymywał zwykle maksymalnie 12 minut. Do zeszłego tygodnia, kiedy właśnie przyjemnie rozluźniony zdziwił się na wieść, że cały piasek w klepsydrze się przesypał, że minął kwadrans i taki rozleniwiony poprosił "czy możesz proszę przekręcić klepsydrę i dać nam jeszcze 5 minut w cieple?" - OMG tak mnie to ucieszyło!), a potem wspólnie wzięliśmy lodowaty prysznic na trawie (dla mnie przykre doświadczenie, a dla niego orzeźwiające, nakłaniające do skakania i radosnego śmiechu - endorfinki się produkują. We mnie też, głównie dlatego, że tortury zimnej wody się kończą :D, wolę jednak natryski z regulowaną temperaturą - to co opisuję jako "nieprzyjemnie zimna woda" to coś zupełnie innego niż "lodowata woda przy zetknięciu z którą czuję momentalnie szczypanie skóry i ból, a dech mi więźnie w gardle." 😅).
Zauważyłam, że wtedy O. był rozluźniony...
Ale nie spodziewałam się, że DZIŚ po powrocie z pracy wyzna, że jest tak okropecznie zmęczony i tak bardzo ma wszystkiego i wszystkich dość, i tak bardzo nie ma siły, ani przestrzeni na kontakt... Że zastanawiał się nad tym, jak dwa lata temu dziwiłam się skąd on ma tyle energii i radości do odkrywania życia. Teraz już wie. To nie była cecha osobnicza. To był TAKI jego przywilej. Wtedy nie musiał pracować, więc miał energię i radość... a teraz chce przede wszystkim po prostu odprężyć się. A nie może, bo jest spięty, jak kłoda, wykończony, przebodźcowany i chyba odporność mu padła z niewyspania, stresu i zmęczenia. A nie zaśnie za dnia, BO NIE ZAŚNIE, nie będzie w stanie nawet, chociaż jest przekonany, że by mu to pomogło. Nie zaśnie i już, bo nie lubi spać za dnia, bo boi się spać za dnia - bo odbiera to jako "kradzież" z dziennej puli snu: zaśnie na 1h po obiedzie, więc nie będzie mógł zasnąć w nocy i już, i kropka, i nie da się go przekonać, że kiedyś też tak miałam, też byłam o takich mechanizmach przekonana, ale organizm jest mądry - woła o sen, więc potrzebuje więcej snu by się zregenerować, nie będzie nadszarpywał "dziennej puli snu" tylko doda do niej tą jedną godzinę, której domaga się ciało... Niech chociaż spróbuje...
A on mnie zaskoczył. Uśmiechnął się czule, przytulił mnie i wyjaśnił, że właśnie z tym do mnie przychodzi. We własnym łóżku nie zaśnie, ale MOŻE jeżeli znowu pójdziemy na saunę, ale na dłużej niż ostatnio. Może jeżeli zrobimy sobie jeden cykl saunowy, wypocimy się w ukropie, potem weźmiemy prysznic, a potem zostawię go na godzinę w tym pokoju ciszy, tam, gdzie mają te wygodne leżanki na których prawie zasnął ostatnio. Bo MOŻE tam się faktycznie zdrzemnie w czasie, kiedy ja na przykład pójdę się opalać, albo pływać, albo gdy będę po prostu grzać się na najwyższej półce sauny 100*C przez pół godziny lub więcej. xD On by sobie pospał w szlafroczku, wykąpany, odprężony... bo to pomieszczenie z wytłumionymi dźwiękami to był TAAAKI relaks i tak do niego tęskni... Mówił, że fantazjował o śnie w tamtym miejscu cały dzisiejszy czas, jaki spędził w pracy. :P
No i mam to!
Indoktrynacja udana!
Saunafrik mym partnerem!
14 notes
·
View notes
Text
8 rzecz które robię z miłości do siebie
1. Witanie dnia. Nie trzeba nienawidzić świata o poranku. Pozytywne nastawienie dużo zmienia.
2. Jedzenie świadomie. Samo skupianie się na posiłku, bez elektroniki. Pozytywnie wpływa na nasz organizm. Szybciej się również najadamy.
3. Nic nie robienie. Przebodźcowanie może sporo utrudnić nam życie.
4. Nie słucham smutnej, dołującej Muzyki. To jakie wybieram piosenki mam ogromne znaczenie na mój nastrój w ciągu dnia.
5. Oddech. Proste ćwiczenia oddechowe fajnie wpływają na codzienność.
6. Aktywność fizyczna. Młodość, kiedy mamy najwięcej możliwości nie powinna opierać się na tym, że ciężko nam wejść po schodach na drugie piętro. Nawet 5 minut dziennie ma sens.
7. Uczę się uważności. Łapanie mikroelementów które są piękne.
8. Pozwalam sobie na zrywanie i nie utrzymywanie relacji które mi nie służą. Przestałam mieć przez to wyrzutów sumienia.
9 notes
·
View notes
Text
Jazu nocny
Żeby Was... To był dziwny dzień. Posłuchajcie:
Właściwie mniejsza o większość. Kolejny dzień w pracy. W końcu nie mam życia poza pracą. Jestem naprawdę zmęczony. Przebodźcowany bodźcami negatywnymi. A ja pragnę spokoju i poruszenia. Potrzebuję delikatnej pieszczoty. I oto jest. Sztuka. To ona znów mnie odnalazła. Posłuchajcie:
youtube
6 notes
·
View notes