#ja tu piszę
Explore tagged Tumblr posts
Text
Mam dziś dzień epickich tekstów:
– Skoro już jesteś tak miły i zaoferowałeś uwolnienie mi rąk, to może byś to zrobił? Trochę drętwieją mi palce. – Który idiota cię tak nieumiejętnie związał? – Och, nie, związali mnie całkiem umiejętnie, po prostu mam cieśnię nadgarstka.
Mogła w końcu przyjrzeć się własnemu ciału. Nawet w obozie wojskowym, gdzie kilka razy miała okazję przemyć się w balii, nie przyjrzała się samej sobie tak dobrze. Wtedy jeszcze nie była pokryta taką ilością sińców i zadrapań. Nogi miała podrapane i zarośnięte, pochodzenia paru sińców nie była pewna, stopy pokrywały jej pęcherze, a na kilku miejscach na ciele porobiły się odparzenia. Jej biodro próbowało się zdecydować, czy chce być flagą bi- czy panseksualną i chyba stanęło na czymś pomiędzy, bo stało się fioletowo-żółte.
Ula zanurzyła się po szyję, wyobrażając sobie, że jest kapibarą. Kapibary są miłe. Kapibary są kwintesencją chillu. Kapibary nie muszą się martwić, że przypadkiem wmówiły komuś, że sprzedadzą mu ze zniżką nieistniejącą broń.
#ja tu piszę#pisze się#pisanie#pisarka#fantastyka#polska fantastyka#Nowy Błyszczący Pomysł Przywieziony z Japonii#nie ma jeszcze tytułu
5 notes
·
View notes
Text
nwm ja chyba nie mogę pisać fanfików typu modern au po polsku dziejących się w Bliżej Nieokreślony Miejscu Gdzieś w Polsce bc i'm gonna slip jak się poczuje zbyt komfortowo i ktoś powie nagle 'jo' zamiast tak. albo ktoś wyjedzie z jakąś dziwną strukturą gramatyczną (np byłam wyjechana zamiast wyjechałam). zostanie wspomniane Wejherowo i żart z Wejherowa (albo J*kuba Wejhera) zostanie opowiedziany. albo nwm ktoś losowo wyciągnie rożek z tabaką z kieszeni. i nagle z Bliżej Nieokreślonego Miejsca Gdzieś w Polsce się zrobią ✨Kaszuby✨
#jest to żart oczywiście#natomiast . tabaka kosztuje jakieś 15 złotych w kiosku przy szkole#więc no XD jest to rzecz która została randomowo wyciągniętą z kieszeni na spotkaniu towarzyskim#a resztę no to ja notorycznie mówię 'jo' zamiast 'tak'#nieustannie też używam tej struktury bo ją lubię bardzo#też dość często ogl używam kaszubskich słów zamiast polskich jak mówię ale jestem analfabetą po kaszubsku xdd#w sensie wgl nie potrafię pisać ani czytać kaszubskiego#mimo tego że w obu podstawówkach do których chodziłam uczyli kaszubskeigo#ale mnie to ominęło bo w jednej chodziłam do klas 1-3 a w drugiej 4-8 i w tej pierwszej uczyli tylko starsze roczniki#a w tej drugiej tylko te młodsze xdd#gówno największe ngl vo ja bym chciała pisać czytać i lepiej mówić po kaszubsku a tu duoa#a no i jeszcze żarty z wejherowa to jest akurat trójmiasto rzecz chyba a nie stricte kaszubska natomiast też rzecz która się dzieje często#może barsziej *trójmiasto i okolice ig#nwm no cytując klasyka psy tam chujami wodę piją co tu dużo mówić#anyway jak napiszę książkę to akcja się będzie działa na Kaszubach bo to bd wtedy faktcyzna charakteryzacja bohaterów jakiś element ich#może n osobowości ale jakiś element ich życia na pewno#a jak mi się uda to może też unieśmiertelnię pana 'koko z weja' też na papierze a nie tylko na randomowych graffiti gdzieś na ulicach rumi#jezu na chuj aj to wszystko pisałam wgl xdd#anyway dlatego właśnie nie piszę fanfików po polsku#nie dkategk że polski jest krindzowy dlatego że kaszubski jest nieodłącznie u mnie przylutowany do polskiego#bo nie mówię na tyle dobrze po kaszubsku żeby mój mózg to oddzielał#ciężki życie jest jak się mieszka pół życia na Kaszubach ale się styczność z tym językiem miało raczej chujowszą niż lepszą#txt
0 notes
Text
,,Jestem żałosna, ale nie musisz być jak ja”
Nie wiem, dlaczego jeszcze tu piszę. Może dlatego, że to jedyne miejsce, gdzie mogę wylać całą tę nienawiść do siebie. Każdy gram, każdy centymetr tłuszczu na moim ciele to dowód na to, jak bardzo jestem słaba. Ludzie wokół mówią: “Jesteś w porządku”. Jak mogą to mówić, kiedy ja patrzę na siebie i widzę MONSTRUM?
Zawsze sądziłam, że jeśli chcesz czegoś wystarczająco mocno, to po prostu to robisz. Ale ja? Zawiodłam. Każdy dzień to obietnica, że dzisiaj będzie mniej, że się ograniczę, że spalę więcej… a potem i tak kończę jako nic nie warty odpadek, który nie potrafi nawet odmówić sobie kolejnej kalorii. Może nie zasługuję, żeby schudnąć. Może tak wygląda kara za słabość.
ALE TY NIE MUSISZ BYĆ JAK JA. Jeśli ja nie mogę być wystarczająco silna, to chociaż ty możesz.
Nie odpuszczaj. Nie słuchaj nikogo, kto mówi, że “masz to zaakceptować”. Tylko słabi się poddają. Każdy głód, każda godzina bez jedzenia, każde uczucie bólu to dowód na to, że masz kontrolę. A kontrola to wszystko.
Motywacja na dziś:
1. Każda kaloria, którą odrzucasz, to krok bliżej do ideału.
2. Ból to tylko cena. Rezultaty są twoją nagrodą.
3. Jeśli teraz się złamiesz, jutro będzie jeszcze gorzej. Wytrzymaj!
4. Lepiej płakać z głodu niż z nienawiści do swojego odbicia.
Nie pozwól sobie być jak ja. Ja już dziś przegrałam. Ale ty wciąż możesz wygrać.
cw: 49,3 kg – 163 cm
#bede lekka jak motylek#bede motylkiem#blogi motylkowe#będę motylkiem#chce byc lekka jak motylek#jestem motylkiem#chudej nocy motylki#glow up#health#motylki#zaburzenia odżywiania#lekka jak motyl#motylek any#motylkowe#motylki w brzuchu#motyle w brzuchu#motyl#motivation#motylki any#lekkie motylki#motylki blog
51 notes
·
View notes
Text
Mój dobry znajomy z klasy (nazwijmy go O) który traktuje mnie najlepiej z naszej 6 osobowej klasowej grupki nie dość że ma chujową sytuację w domu to ma jeszcze podejrzenie nowotworu złośliwego, niedawno skończył 18 lat, jego "najlepszy" przyjaciel z którym się zna ponad 4lata napisał mu "no to chujnia z grzybnia" na diagnozę oraz "no i git" na skierowanie na USG. Ja i mój przyjaciel znamy O niecałe 2 lata a przejelismy się bardziej. Mimo że kurwa nie odczuwam empatii czy współczucia jest mi go zwyczajnie żal, uderzyło mnie to bardziej ponieważ mój tata zmarł na odmianę raka (chłoniak agresywny).
Przepraszam że tu to piszę ale potrzebowałem to z siebie wyrzucić a nie mam komu tego powiedzieć.
#az do kosci#bede motylkiem#chce widziec swoje kosci#chcę widzieć swoje kości#chude cia┼éo#chude motyle#kościotrup#motylki any#same kości#skóra i kości#aż do śmierci#aż do kości#motylek any#widać mi kości#wystające kości#chude rece#chude ręce#chude uda#będę motylkiem#chce byc lekka jak motylek#nie chce być gruba#motylek blog#bede lekka jak motylek#chce schudnac#chude ciało#chude#szkielet#gruba szmata#gruba świnia#za gruba
44 notes
·
View notes
Text
wtorek 01.10
w ogóle nie czuję że się październiku zaczął 😵
۶ৎ podsumowanie dnia
zjedzone — 900/900 kcal ✔️
miałam małe problemy ze zaśnięciem więc do dosyć późna oglądałam yt i nabijałam kroki po pokoju xd nie ćwiczyłam wczoraj bo rewolucje jelitowe po sobotnim spaghetti mnie dalej trzymały, dzisiaj musiałam to nadrobi��, dopiero skończyłam dlatego trochę później piszę tego posta. wstałam całe szczęście bez wielkiego problemu, mimo to chciałam sobie tak skorzystać z okazji i przymknąć oko na chwilę w autobusie ale laska z którą siedziałam ciągle mi co opowiadała przypomnijcie mi o tym jak znowu będę narzekać na samotność i brak z znajomych.
lekcje miałam na 9 także z rana godzina nauki w kawiarni, test z pozytywizmu poszedł genialnie, z matematyki okropnie xd jedno zadanie zrobiłam i kilka zaczęłam, mam nadzieję że jakieś pół punkcika za niektóre z nich będzie, w każdym razie nie oczekuję niczego więcej niż 1. jak nauczycielka się odwróciła to zrobiłam zdjęcie swojego sprawdzianu i sprawdzianu kolegi z ławki, zawsze daje te same na poprawie ale z innymi danymi w zadaniach, ogarnę to sobie w weekend i spróbuję poprawić. było masakryczne dużo zadań z okręgów które zaczęliśmy w tamtym roku w czerwcu, przez cały ten miesiąc nie było mnie w szkole...to co udało mi się zrobić to twierdzenie cosinusów zawsze trygonometria bardzo dobrze mi szła JAK NA MNIE uważam ją za jeden z przyjemniejszych działów z matematyki, taka logiczna i z reguły nie na jakichś bardzo skomplikowanych rachunków. na godzinie wychowawczej przeczytałam 50 stron lalki, już tylko 50 do końca! zamówiłam też sobie kolejną książkę, jakbym nie miała wcale jednej do przeczytania na olimpiadę...ale to nowa nowelka autorki "a jeśli jesteśmy złoczyńcami" jak ktoś nie czytał to musi. "ci którzy nie śpią" jest o osobach z bezsennościa którzy spotykają się nocą na cmentarzu, skojarzyło mi się z fight clubem od razu.
do domu odprowadził mnie jakiś obcy pies 😵 przestraszyłam się go na początku bo był spory ale szedł za mną jak ochroniarz jakiś xd jakaś pani z kijkami zapytała czy to mój, potem zaczepiłam mnie pewien menel i zapytał "chcesz go?" ja "a co to pana?" "nie, ale kręci się tu od kilku dni" jak się mieszka na wsi to zna się wszystkie psy wszystkich mieszkańców, tego nie kojarzę i tak mi przeszło przez myśl czy może ktoś go wywieźć niego próbował żeby się pozbyć, był bez obroży ale bardzo przyjazny i oswojony. próbował za mną do domu iść ale musiałam mu dosłownie furtkę przed nosem zamknąć, też mam psa i nie wiadomo czy by się do siebie nie rzucali czy coś.
zjadłam galaretkę konjac, makaron ze szpinakiem i kurczakiem, grahamkę z gzikiem (twarożek) i warzywami. jutro zjem to samo xd
w ogóle rzucił i się w oczy taki post na głównej z blogu dziewczyny która teraz prowadzi na ig kontent przepisowy ale w przeszłości chorowała na anoreksję. i oczywiście autor/ka wpisu znaczyła screena fragmentu z jej bloga gdzie dosłownie opisywała jak bała się pójść spać przez to że umrze w nocy (dodając do tego mnóstwo jej wychudzonych zdjęć). komentarze nie zawiodły same "chce tak" czy "zazdro". bardzo duży niesmak mam do postowania czegoś takiego, mimowolnie wyobrażam sobie jak ktoś dajmy na to wstawia filmik gdzie opowiada o swojej walce z rakiem i podobne nastolatki komentują "omg zazdroooo😻😻😻"
#chce byc idealna#chude jest piękne#chudosc#odchudzanie#nie chce jesc#podsumowamie#kartka z pamietnika
32 notes
·
View notes
Text
kiedyś byłam już na tumblrze, poszłam na recovery, ale chyba widać co z tego wyszło, skoro znów tu jestem. także witam was! możecie mówić na mnie vivian lub jakkolwiek chcecie, mi pasuje wszystko. zaczynam swoją kolejną już przygodę na tumblrze od dzisiaj, ważąc 55kg. moim celem jest zejście do 40kg, najlepiej przed zakończeniem wakacji. wypiszę tutaj nagrody, jakie będę sobie dawać za każdy osiągnięty cel💕
52kg - farbowanie włosów
50kg - kolczyk w nosie
48kg - słuchawki
45kg - kolczyk w uchu
42kg - gitara akustyczna
40kg - kolczyk w pępku + nowe książki
o mnie, czyli long story short: mam 15 lat, z zaburzeniami odżywiania zmagam się od roku/dwóch. w wolnym czasie czytam, piszę, gram na gitarze, słucham muzyki. interesuję się literaturą, poezją, muzyką, sztuką - w skrócie wszystkim, co uważam za piękne lub po prostu interesujące. kocham także rzeczy "kosmetyczne", jak robienie paznokci czy makijaż. moje włosy są farbowane średnio raz na miesiąc, przez co pewnie kiedyś będę łysa. mam kilka kolczyków, i jak można zobaczyć wyżej, bez przerwy planuję kolejne. mam do siebie dystans, kocham żartować, jestem sarkastyczna i (mam nadzieję) zabawna, ale jednocześnie uwielbiam całym sercem głębokie rozmowy o przeróżnych problemach, zmianach, czasie, religiach, psychologii, kryminologii - słowem, o wszystkim. mimo że jestem trochę introwertykiem, to bardzo chętnie się z kimś poznam! myślę, że z niemal każdym się dogadam.
oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, iż anoreksja/bulimia są chorobami i powinno się je leczyć, jednakże ja tego nie robię. mimo to wspieram i promuję recovery, jeśli ktokolwiek z was zdecyduję się na nie pójść, będzie mieć moje wsparcie. zawsze możecie zadawać mi pytania, tutaj czy na pv, w miarę możliwości odpowiem💕
to chyba tyle z mojej strony, chudego dnia/nocy!
#trzymajcie się chudo#chce byc chudy#bede motylkiem#blogi motylkowe#chude rece#chude wakacje#chudy brzuch#chudniecie#chude dziewczyny#chudnij#chudej nocy motylki#chudość#nie chce być gruba#gruba szmata#jestem gruba#gruba świnia#motylki any#an4rexia#an4r3xia#będę motylkiem#jestem motylkiem#lekka jak motyl#lekkie motylki#motylki blog#low cal meal#tw skipping meals#nie jem#nie bede jesc#nie chce jesc#nie jestem glodna
60 notes
·
View notes
Note
Możesz śmiało zignorować
Ja akurat boję się pytać o takie rzeczy, bo nigdy nie wiem jaka będzie czyja reakcja.
Piszę to w pytaniu bo nie wiem czy chcesz publicznie (nie wiem czemu ale boję się jak chuj)
Ile dni zwykle nie jesz?
Co jesz?
Ile kalorii maks?
Czy mogę o to w ogóle pytać? (Nie chcę urazić)
Nie poddawaj się. Bądź tym, kim chcesz być, i nie słuchaj tych, którzy ci to utrudniają
Jasne że możesz o to pytać, nie obrażam się, zawłaszcza że odchudzam się już któryś raz XD
1. Zazwyczaj nie jem 1-2 dni najdłużej, najdłużej udało mi się 4 dni, ale nie polecam tak długich głodówek ze względu na efekt jojo, plus to też zależy czy jestem w domu, u kogoś, na wyjeździe, w robocie, to bardzo różnie, standardowo staram się robić 20godzin głodówki i 4 jedzenia.
2. Mam dużo super przepisów, które polecam każdemu na redukcji:
a) Czosnkowe wafle ryżowe posmarowane serkiem chudym z ogórkiem.
b) sernik z najmniej kalorycznych biszkoptów, namoczone mlekiem kokosowym albo sojowym, skyr zmiksowany wraz z twarogiem + odrobina ekstraktu np waniliowego + opcjonalnie galaretka + to wszystkiego słodzik.
c) polecam ubić sobie galaretkę na pianę, mega fajna i dobra a kcal nie dużo, zapycha.
d) wszelakie owoce mrożone miksujesz+ odżywka białkowa+ opcjonalnie trochę mleka sojowego i naprawdę jest zajebiste, ale wystarczy równie dobrze zmiksować same owocr
e) uwielbiam wszelakie owoce zwłaszcza z puszki, liczi z puszki na 100g ma 66kcal a mega sycące i słodkie
f) dużo proteinowych rzeczy, białko, placuszki proteinowe, jak chodzisz na siłownię to jest ekstra naprawdę.
g) owsianki, musli
h) rukola+ pomidory z sosem czosnkowym (na bazie skyru/proteinowego naturalnego jogurtu i wege majonezu), najcudowniejsze co jest na tym świecie
Tu wymieniłem takie ogólne co lubię najbardziej bo nie pamiętam też wszystkiego teraz XD
3. Moje zapotrzebowanie ogólnie to jakieś 2900, więc staram się jeść między 1200-1500 aby też dalej budować trochę mięśni, ale jest to bardzo różnie, staram się też nie wpadać w panikę kiedy przekrocze te 100kcal bo nie jestem też dziewczyną z 150cm wzrostu
4. Jasne, pytaj o co chcesz, ciekawość to nic złego
5. Dzięki!
23 notes
·
View notes
Text
Nie ma 9 a ja już wykończona. Do szkoły na 7.50 oczywiście się spoxnilismy, ale to jedna z lekcji dodatkowych więc przymykam oko. Zresztą rozważam czy wogole z tych zajęć nie zrezygnować. Bo aktualnie Mikołajowi wyczerpały się baterie chyba.
Ale zawiozłam ciasto, młody prezent mikolajkowy dla kolegi na klasowe mikolajki. I wtedy dostaje info, że chłopiec który wylosował Mika jest chory i matka piszę,że prezent przekażę mi na wieczornym zebraniu. 😐
Nosz kuwa. Urzedzilam Mikołaja, jaką sytuacja i że nie dostanie prezentu z klasą, powiedział, że ok rozumie. No ale kurde komu nie byłoby przykro ,że cała reszta klasy jara się z otrzymanych prezentów, a ty siedzisz jak ciolek
No ale tu wkroczyła inna matka i powiedziała, że sama podjedzie do tamtej,żeby Miki dostał ten prezent z innymi dziećmi. Mega to miłe i super wdzięczność.
Dziś oprócz tych Mikołajek dwa sprawdziany, marnie to widze.
Poza tym to jeszcze ciśnienia dostałam, bo mi Mieszko wyleciała na parkingu bezmyślnie, jakby coś jechało wpadłby pod samochód. Szczęśliwie było pusto, ale nie spojrzał wcale za róg budynku. Tyle się do głowy tly że, a i tak trzeba zawsze za fraki trzymać.
14 notes
·
View notes
Text
Czasem nie mam pojęcia co ze sobą zrobić. Najgorzej jest, gdy już wszyscy śpią. Zostaję sama i....i co? Zapalę papierosa, trochę się potnę tu i tam, jak mam na cpanie to coś wezmę. (no, może nie akurat teraz bo staram się rzucić ale wiecie co mam na myśli).
Na tym polega moje życie? To tyle co potrafię zrobić?
Właśnie że nie. Ahh, otwieram się przed wami. To chyba nie za dobrze.
Chociaż już tak bardzo spierdoliłam swoje życie, że nic mi nie zaszkodzi jeśli Wam o tym opowiem.
Na codzień jestem milionem różnych ludzi na raz.
Jestem paranoiczką która ciągle myśli że umrze. Poważnie. ( teraz scrollujecie w dół i czytacie pierwszego screena )
To fragment rozmowy z chłopakiem z klubu książki.
Nie mam żadnych planów na przyszłość bo ciągle myślę sobie, że nie dożyję kolejnego roku. I oto jestem, 17-letnia ja nadal na tym świecie. Moja pierwsza poważniejsza próba ( taka, po której trafiłam do szpitala ) odbyła się gdy miałam 13 lat. ( tu drugie zdjęcie )
Przerażające.
Jestem też przyjaciółką pewnego człowieka ( tu kolejny screen )
I córką ( i kolejny )
Ale także dopiero co poznaną ćpunką z którą próbujesz rzucić
( tak, zgadliście. Tu kolejne zdjęcie )
W klubie książki jestem głośna i wygadana jak chyba nikt inny. Mam jakieś życie poza tym co tutaj piszę.
Doceniam naprawdę wiele nawet najmniejszych rzeczy. ( tu kolejne 3 zdjęcia rozmów...)
Staram się opanować to wszystko. Może kiedyś będzie na tyle dobrze, że będę mogła powiedzieć, że jestem szczęśliwa.
7 notes
·
View notes
Text
W czasie kiedy mnie nie było na tej wspaniałej/koszmarnej stronie, napisałam trochę rzeczy... I zgadnijcie co? Sporo z nich można przeczytać, całkowicie za darmo, w formie cyfrowej!
Na przykład opowiadanie "Wyspa Łosi" w antologii "Tęczowe i Fantastyczne", do pobrania TUTAJ Groza, bagna, tajemnicze lokalne wierzenia, mumie torfowe, trauma po toksycznym związku i budowanie nowej relacji. Jeśli was to zainteresowało - to zapraszam (do przeczytania reszty antologii też!). I psst, i ja, i inne osoby autorskie będziemy zadowoleni za jakieś opinie albo choć ocenę na goodreads i lubimy czytać...
#ja tu piszę#pisanie#writing#polska fantastyka#tęczowe i fantastyczne#grupa wydawnicza alpaka#queer#queer literature#f/f#wlw#wlw fiction#f/f fiction#opowiadanie#groza#horror#fantasytka#polski horror#queerowa fantastyka#tęczowa fantastyka#autoreklama#pisarki działają na feedback#proszę karmić
3 notes
·
View notes
Text
Rozdział: ostatnie dni roku 2024, świąteczny maraton, choroby, LARP horrorowy w lesie, rokminy zależności rodzinnych, regres własnych zachowań i duma, spokój?
30-12-2024
Piszę dziś, bo czuję, że potrzebuję. Bo czuję, że jak nie spiszę to nie ruszę z rzeczami do zrobienia na dziś.
Wspominałam, że Święta były udane, ale dopiero po świętach miałam przestrzeń by dostrzec, jak bardzo byłam mimo wszystkimi nimi napięta i przez nie przejęta (czy wszystko wyjdzie? Czy zdażymy? Czy dojedziemy?). Prawdę mówiąc byłam już u granic tego co jestem w stanie pomieścić, a dwa dni temu zrobiliśmy sobie we dwójkę coś, co miało nam te emocje i uczucia, napięcie rozładowywać w zdrowy sposób, ale zrobiliśmy to ŹLE. Wyszła spirala stresu i przeżycie bliskie traumatycznego. Teraz to widzę. To znaczy obecnie wracam do równowagi, naprawdę czuję w ciele... ulgę? Wracający spokój?
A jednocześnie w ogóle nie - jutro idę na wizytę do ginekologa, którą bardzo się martwię, bo to będzie odkładane badanie kontrolne nowotworów, którym nie pomaga stres, a ostatnio głównie żyłam w stresie... ba! nadal żyję w stresie! Bo jeszcze mam projekt grantowy do złożenia (tj. muszę napisać rozliczenia i sprawozdanie, niewspominając o tym, że jeszcze mamy 2 elementy składowe tego projektu do wykonania), maaaasę prac zaliczeniowych do oddania na ocenę, do tego naukę na dwa egzaminy... Właściwie na 4, bo w ramach grantu mam dwa duże egzaminy w jakimś ośrodku egzaminacyjnym do zaliczenia... No dużo tego jest, a zostały dwa miesiące do końca semestru.
Nie mogę się doczekać, aż skończę te studia i odzyskam czas... Potrzebuję więcej czasu na regenerację, nie mogę tak zapierdalać... to mi szkodzi.
Naprawdę: szkodzi.
A! Uspokaja mnie myśl o której chyba nie miałam czasu pisać: mój narzeczony został przyjęty do nowej, dobrze płatnej, świetnie rokującej pracy - zobaczymy jaka będzie atmosfera w firmie, ale trzymam kciuki by było dobrze. Zaczyna w drugim tygodniu stycznia. Niemniej sama myśl p stabilności finansowej działa jakoś tak... kojąco.
1 - Święta u moich bliskich.
2 - Święta u jego bliskich.
3 - Poczucie chujowatości w związku z tym, że wraca myśl o tym, że fajnie by było napisać do znajomych, do przyjaciół ze zwykłymi życzeniami w ten wyjątkowy czas, a zarazem sama myśl wydaje się tak ciężka do wykonania i ponad moje siły, że nie robię tego... Nie mam siły na kolejne interakcje, nie mam siły na pomieszczenie w sobie rozmowy z kolejną osobą, którą wiem, że jedynie "odhaczę" i to mnie wzdryga, wzbrania, boli, bo nie chcę tworzyć relacji w których "odhaczam" ludzi - chcę mieć na relacje czas, przestrzeń, mieć siły na zaangażowanie w rozmowę i bycie Tu i Teraz dla bliskich. Jestem wykończona tym, jak dużo na siebie wzięłam i jak bardzo nie odpowiada mi sytuacja w której jestem, w której nie mam siły napisać smsa, bo nie chcę pisać jednego smsa na odwal... chcę pielęgnować relację, a myśl o tym, że zapytam "co u ciebie?" i ktoś zaczynie mi opowiadać nową historię, nowe informacje, relacjonować swoje emocje... czyli robić to, za co cenię przyjaźnie - to wszystko powoduje, że mnie obecnie chwyta panika, bo nie mam siły i przestrzeni by to pomieścić.
Czuję się przez to trochę tak, jakbym banasowała na krawędzi, ale nie nad przepaścią. Nie jest jeszcze tak źle. Bardziej na linie/slacku, nisko nad trawą - wciąż grozi to wywinięciem kozła i obiciem dupska, a jednak nie jest to kwestia walki o życie... Ale wymaga skupienia i świadomości swoich możliwości i ograniczeń, której obecnie, przez ilość bodźców w moim życiu, nie mam i nie mogę mieć, bo wszystko jest jak karuzela... albo kalejdoskop. Wszystko się zmienia, migocze, a ja balansuję między zachwytem "wow, chodzę na slacku i trzymam równowagę! Niesamowite! Jeszcze tego nie robiłam! Wszystko jest nowe!", a takim "ok, na teraz wystarczy, mam dość, boli mnie całe działo, boli mnie głowa, nie wiem co i kto do mnie mówi, czuję, że pokładane są we mnie oczekiwania, chcę zejść z tej taśmy, ale teraz nie mam jak tego zrobić by zrobić to bezpiecznie, by nie obić dobie dupska, nie skręcić kostki, albo nie wpaść w tłum, by obijać przyjaciół i krewnych, muszę dość na drugi koniec tej liny, do pnia drzewa i wtedy odzyskam równowagę, oprę się o nie i zejdę bezpiecznie".
Tak obecnie widzę swoje życie.
4 - Zoo i rozkmina okołosiostrzana... i dzisiejsza...
5 - Nowy członek rodziny.
6 - Góry.
7 - Powracające myśli o przeszłości...
Okay, to teraz rozwinięcie niechronologicznie:
6 - Spontanicznie, 27 grudnia wieczorem pojechaliśmy w góry. Ja, mój narzeczony, nasz piesek i Karkonosze.
Bardzo tego potrzebowaliśmy. Tak dobrze i tak prawdziwie, tak głęboko odpoczywamy będąc w górach, że po prostu nasze ciała o to wołały. I głowy też.
Ja nie miałam siły nawet na szukanie hotelu, gdy 26 grudnia wracaliśmy do dolnośląskiego. Ledwo otrzyłam booking i zamknęłam, byłam gotowa na przyjęcie pierwszego lepszego, bo myśl o tym, że mam ZNOWU PODJĄĆ DECYZJĘ mnie po prostu przytłaczała. Jedyne o czym myślałam to o książce - chciałam się zatopić w fantastyczny świat książki, najlepiej fantasty, w którym panują inne reguły i zasady, w którym są nierzeczywiste stworzenia i problemy możliwie odległe od mojej rzeczywistości - żadnych świąt, zaliczeń, rozmów kwalifikacyjnych, lekarzy itp. Słowem: chciałam w eskapizm.
O ile chciałam pojechać w góry, to irytowało mnie za każdym razem, gdy mój partner tego dnia podchodził do mnie (w domu już zakopanej pod kocem, z nosem w książce, w ciemnym pokoju przy zgaszonym świetle i zaciągniętych zasłonach by jak najbardziej odciąć bodźce z realnego świata) chcąc się poradzić które ciuchy zabrać, jakie rękawiczki, czy odpowiada mi zarezerwowany hotel albo czy bierzemy dla małej suchą karmę (eksperymentalnie) czy puszkę (sprawdzone jedzonko). Wkurzało mnie wszystko co ściągało mnie do rzeczywistości wcześniej niż to było konieczne. I zarazem byłam tak zmęczona, że wolałam odpowiadać na pytania niż mówić o tym co czuję, bo nie miałam sił w to się zagłębiać i tym się zajmować.
Chciałam płakać - tak dla oczyszczenia. Ale nie potrafiłam...
Jak ciasno mieliśmy napakowany plan: 26 odsapnęliśmy. Ja się zaszyłam w pokoju, a mój partner w tym co go uspokaja: w planowaniu podróży.
A już 27-ego grudnia wstałam o 6, poszłam na zakupy, zrobiłam na zapasy jedzenia na dwa dni (tj. staramy się jeść w deficycie kalorycznym - wiadomo, przez Święta zawiesiliśmy wszelkie diety, a lodówkę mamy pełną pierogów po powrocie od bliskich, ale wiedząc, że idziemy w góry chciałam jednak dobrze zaplanować nam posiłki - zrobiłam pastę jajeczną do kanapek, z ziołami. Kanapki naprodukowałam z ogórkami kiszonymi (odporność!), pomidorkami, z wędliną i dymką. Spakowałam nam dużo warzyw, owoców, soki, czekoladę, kanapki z masłem orzechowym, przygotowałam termosy, jogurty... No byliśmy przygotowani, serio.
Mój narzeczony spakował nam czołówki, raki, kosmetyczkę (to dłu��sza historia, ale po fuck upie z niespakowaniem kosmetyczki przez niego jestem na to wyczulona), kijki, . A ja wyciągnęłam wyszukiwaną miesiącami w ciuchlandach odzież termiczną merino, kurtki sportowe, nieprzemakalne, spodnie, rękawiczki, swetry z wełny do zjazdów na nartach... i buciki do wspinaczki górskiej dla naszego psiaka, jej paszport, kocyk, miseczkę itp
A potem odstawiłam się jak szczur na otwarcie kanału, potwierdziłam opiekę dla naszego psa i już o 10:08 byliśmy u mojej koleżanki by zdać małą na 4h podczas których my zabieraliśmy moją siostrę, Szwagra nr 1 i siostrzeńca na świąteczny prezent: wizytę w zoo.
O tym napisze później (jak będę miałam siłę).
Minęły te 4,5h i wróciliśmy po naszego pieska, wpadliśmy do domu, przebraliśmy się, zjedliśmy obiad, spakowaliśmy prowiant z lodówki, chwyciliśmy plecaki, torby, buty górskie i dawaj w Karkonosze...
Gdy jechaliśmy o tej 17:00 było zupełnie ciemno. Nie mieliśmy siły rozmawiać już, więc wróciliśmy do słuchania książki (audiobook). Czułam, jakbym miała dreszcze od gorączki, więc przykryłam się kurtką i... zasnęłam. Przespałam pół rozdziału, ale było mi tak wszystko jedno, że nawet nie poprosiłam mojego podekscytowanego i skupionego na drodze partnera o streszczenie co się działo. Nie chciało mi się po prostu rozmawiać. Chciałam się schować i zniknąć... tak bardzo jestem/byłam zmęczona.
Dojechaliśmy do hotelu chyba przed 20:00. Było ciemno tak bardzo... tak bardzo mi to przypomina dlaczego nie znoszę zimy... Zjedliśmy kolację. Nakarmiliśmy pieska - młodej też się nie podobało, że znowu gdzieś wyjeżdża (od 23 do 27 ciągle gdzieś jeździ, czasem zostaje sama - boi się, pilnuje nas, żebyśmy jej przypadkiem nie zapomnieli).
Gdy nastawialiśmy budzili - zgodnie - na 3 w nocy coś mnie tknęło: a może to zły pomysł, aby zrywać się na wejście na wschód słońca? Przecież tak mało mam ruchu w tym roku. Ba! Chyba miałam dreszcze z gorączki w drodze... Może lepiej się wyspać, dać szansę organizmowi na regenerację po tak stresującym miesiącu? To będzie przyjemniejsze, bardziej komfortowe...
I teraz dla kontekstu: okazało się, że wielkim marzeniem mojego narzeczonego jest wejście na wschód słońca na Śnieżnych Kotłach. Dlaczego? Nie wiem. Dlaczego tym nie wiedziałam do 26 grudnia 2024? Też nie wiem. Ale podobno myślał o tym od pół roku przynajmniej. Opowiadał o tym tak: że to jedyny szczyt w okolicy na którym nie byliśmy. No ok. Ale mogliśmy być... rozmawiałam o tym z nim wiele razy, najczęściej, gdy lądowaliśmy w Schronisku pod Łabskim Szczytem - czyli kiedy wracaliśmy już w dół stoku po zdobyciu Szrenicy.
Czyli dotychczas zawsze szliśmy od strony Szrenicy... albo od strony Schoroniska pod Łabskim Szczytem w stronę Szrenicy. Nadole mapy, aby pokazać kontekt:
Okazało się, że mój narzeczony się naoglądał jakichś wejść, filmów i przewodników i baaaardzo chciał zobaczyć Śnieżne Kotły. Koniecznie o wschodzie słońca, bo to podkręca cel wejścia i wyścig z czasem, to dodaje dreszczyku. Nawet nie wiem czy latem by chciał... bo latem jakoś na niższe wzniesienia schodziliśmy - Wielka Sowa, Rudawiec, Rudawy Janowickie, Śnieżnik (no ok, to akurat wysokie jest).
A z uwagi na to, że mamy sprzęt i mamy już doświadczenie ze zdobywania szczytów zimą i w nocy (!) - dwa lata temu (? albo rok temu?) przecież w styczniu zrobiliśmy znowu Ślężę - to w zasadzie mamy już przetestowane, że sobie poradzimy, nie?
No i racjonalnie to brzmi ok.
Ale wciąż czułam, że to baaaaardzo zły pomysł. Ale tak baaaaaaaaaardzo zły pomysł. Trudno mi było ubrac to w słowa, bo gdy o tym mówiłam mój napalony na zrobienie tej trasy partner bardzo racjonalnie wytrącał mi argumenty z ręki. A ja w sumie też coraz bardziej - racjonalnie - przekonywałam siebie sama, że może i faktycznie jestem słabsza niż rok temu, że mam dużo gorszą kondycję i jestem przebodźcowana, że wprawdzie przytyłam tak bardzo, że nie byłam w stanie wejść w moje spodnie zimowe-narciarskie, ALE przecież tak chcę w góry...
Że w górach wracam do psychicznej równowagi...
I wstaliśmy o 3:00. Zapakowaliśmy kanapki, zalałam w termosach kawę i herbatę, spakowałam dodatkową kurkę do plecaka, dodatkowe rękawiczki, upewniłam się czy mamy nasze porządne czołówki, na wszelki wypadek wzięłam też zapasowe raki (jakby coś w tych, które spakował mój partner pękło - to się zdarza), ustawiłam sobie wygodną długość kijków - to moja pomoc, mająca rekompensować brak zadowalającej kondycji i ewentualne reperkusje związane z przybraniem na wadze, pomogą mi się trzymać na szlaku, jakbym traciła balans.
Spakowaliśmy i ubraliśmy też naszego pieska - czekała cierpliwie na dywanie w swoich zimowych bucikach.
Jeszcze trzeźwa myśl mnie dopadła przed wyjściem z domu: napisałam do mamy, do teściowej i do siostry wiadomość, bo na dobrą sprawę NIKT nie wiedział, że na spontanie pojechaliśmy w góry. Dałam znać im, że idziemy na wschód słońca, że mieszkamy pod takim adresem, że idziemy takim-a-takim szlakiem, na taki-a-taki szczyt, że wyruszamy teraz, o 3:45, że planujemy wrócić przed obiadem, że mamy kijki, apteczkę, ciepłe ubrania i prowiant, nie trzeba się o nas martwić, będziemy dawać znać. I że piszę ze względów bezpieczeństwa.
No i tyle, no i w drogę.
Szliśmy przez pogrążoną w śnie wieś, drogę oświecały nam uliczne latarnie. Było cicho... tak cicho... Mój partner z radością się rozpływał nad tą ciszą, nad tym, jakie to cudowne by doświadczać jej... a ja się czułam podenerwowana. Dochodziło do mnie, że zaraz wejdziemy do ciemnego lasu... A ledwo 12h wcześniej oglądałam w zoo jak są karmione wilki... ich wielkie, majestatyczne kły rozszarpujące czerwone mięso... Długo staliśmy przy wilkach w zoo, były takie majestatyczne, piękne. Moja siostra w zachwycie robiła im zdjęcia, bo obecnie pracuje nad książką ilustrowaną o wilkach, więc domagała się zdjęć i filmów, sama się wzruszała, zauważała niuanse. A my z nią - zachwyceni pięknem tych zwierząt. Tylko, że wtedy były bezpieczne i my byliśmy bezpieczni - dzieliła nas szyba, byliśmy w dzień w zoo... a my właśnie wchodziliśmy o 4 nad ranem do ciemnego lasu... do domu wilków, na teren Parku Krajobrazowego...
Coraz bardziej się bałam... Ale racjonalizowałam to: przecież wilk nas nie zaatakuje... a jednak mamy ze sobą małego pieska... Pieska może zaatakować... Mamy doświadczenie spotkania z wilkiem w naturze, wiec wiem, jak mnie wtedy ścięło strachem. Dosłownie kilkanaście godzin wcześniej wraz z moim partnerem wracaliśmy do tamtych doświadczeń próbując opisać co się stało z naszymi ciałami, gdy doszło nas to niskie, ledwo słyszalne warczenie. Że uruchomił się instynkt tak pierwotny, że nie mieliśmy o jego istnieniu pojęcia, że nogi zamieniły się w miękką galaretę i chociaż uciekaliśmy LATEM, przez drogę, biegnąc ile sił w nogach, to zdawało się, że ledwo się poruszamy, że kości w dolnych kończynach są tak kruche, że się pod nami załamią przy każdym kolejnym kroku, że nie są w stanie nas zanieść dostatecznie szybko i daleko by umknąć przed drapieżnikiem.
A teraz mamy zamiar wejść do lasu...
W pewnym momencie skończyły się zabudowania: ostatnia latarnia oświetlała podjazd przez posesją ostatniego domu, wraz z końcem ostatniego ogrodzenia nasza droga prowadziła przez most, za mostem widzieliśmy oszronione pola, a potem, dobych kilkadzięsiąd metrów dalej: naprawdę ostatnia latarnia uliczna oświetlała kolejne dwa domy ozdobione sznurkami świątecznych światełek, za nimi kończył się asfalt, a za nim zaczynał się... LAS.
I nagle na tą drogę, przed mostkiem, weszło stado saren. Albo jakichś innych kopytnych: były zaskakująco wielkie jak na sarny. Po prostu weszły i stanęły. Bokiem do nas, ostatecznie chciały przejść na przełaj przez drogę na te pola... ale z jakieś 7 saren, bardzo dużych, bardzo mających obecność ludzi w nosie, stanęło na drodze, obróciły głowy w naszą stronę i obserwowały. Ot tak, bez strachu. Patrzyły.
To było zarazem piękne i majestatyczne... ale też jakieś takie złowieszcze, bo chociaż światła było na tej ulicy na tyle by wyraźnie dostrzec sylwetki zwierząt to, w pyszczkach jedynie paliły się żółte oczy. Wszystkie zwrócone w naszą stronę, spokojne, obserwujące. Ciemne sylwetki i żółte oczy.
Stanęłam i walnęłam "boję się, daj mi moją czołówkę".
A on do mnie, że dał mi ją w pokoju hotelowym, że położył ją na krześle przy mojej czapce... okazało się, że położył czołówkę na mojej czapce, tej, która leżała na szczycie piramidki złożonych w kostkę ciuchów... ciuchów, które przygotowałam sobie na kolejny poranek, na powrót do miasta. No i zajebiście. Niedogadanie. Miał dobre intencje, podobno mi nawet to powiedział (pamiętał, że mówił bardzo dobitnie, krzątając się po pokoju: "mam twoją czołówkę" - może to nawet było "masz swoją czołówkę", może, kto wie, moja uważność była skupiona na tym, że ON MA moja czołówkę, a ja MAM do zaparzenia dwa termosy i spakowanie odpowiednio kanapek, którymi się zajmowałam od początku, rozdzielałam je do plecaków, ubierałam pieska... nie przyjmowałam nowych informacji: mój umysł zanotował "ja-żarcie i pies, on - czołówki i raki"). No i co? Opcja taka, że wracamy do hotelu po moją czołówkę - tracimy około 30-45 minut na spacer w te i z powrotem, czy idziemy dalej i korzystamy z chujowych (tj. o niskiej mocy lumenów) czołówek spakowanych "na wszelki wypadek", które kupiliśmy w Action.
No i to moja najgłupsza decyzja: zdecydowałam, że bierę tą czołówkę, która jest pod ręką, bo inaczej możemy nie zdążyć na wschód słońca.
Masakra.
To było głupie.
Bo przypomnę: jak wchodziliśmy nocą na Ślężę mój baaaardzo bujny umysł, bardzo kreatywny, interpretował wszelkie szeleszczenia jako "to wilk" - ba! Usłyszałam odległy chuj samolotu i się zerwałam wtedy do biegu przekonana, że to jakiś leśny drapieżnik i się wyjebałam xD , a potem zaczęłam się rechotać z własnej głupoty i irracjonalności tego strachu i w ten sposób przełamałam strach... Powinnam była o tym pamiętać. Że się baaaaardzo bałam. I że się bardzo cieszyłam, że szybko zaczęło wchodzić słońce, na długo przed przewidywanym w sieci świtem... A najlepiej mi było, gdy szliśmy mniej zalesionymi grzbietami góry...
Ale 28 grudnia 2024 weszłam do ciemnego, ciemnego lasu zagłuszając lęk i walące serce...
Zatrzymaliśmy się przy płocie obserwowani przez stado żółtookich saren... O. wyciągnął czołówki - swoją, przechujzajebistą i moją, chujową z action. Zapaliliśmy je i wróciło poczucie panowania nad sytuacją. Zwróciliśmy się w stronę saren - dalej nas obserwowały. Ale gdy dostały światłami po oczach po prostu przeszły przez jezdnie. Nasz piesek zaczął warczeć gardłowo... O. szedł ku mostkowi, jakby nigdy nic, jakby tamtędy nie przechodziły właśnie dzikie zwierzęta. Sarny widząc, że zbliża się człowiek przyspieszyły. Kiedy ja i piesek zrównaliśmy krok z moim partnerem nie było widać żadnej kopytnej na polach, na mostku, ale nagle mój piesek się najeżył i zaczął warszczeć w stronę zarośli przy mostu. Odwróciłam się w tamtą stronę, a moja czołówka oświetliła tylko pierwsze pnie, gałęzie i niepokojąco blisko drogi palące się tuzin żółtych ślepi.
Były blisko. I było to cholernie niepokojące na różne sposoby: po pierwsze była noc, była bliskość lasu, był to ich teren nie mój i zdawały się takie... groźne. Niebezpieczne. Złowieszcze z tymi czujnymi oczami utkwionymi w nas. Czytałam nawet kilka miesięcy temu takie opowiadanie o śmiercionośnym jeleniu, potworze, który zabijał szwędających się po nocy w górach ludzi (polecam, naprawdę dobre opowiadanie). Brry. Zarazem tak trzeźwo odzywał się innego rodzaju niepokój: że dzikie zwierzęta nie boją się ludzi, a to martwi, bo niestety ludzie mają tendencję robić im krzywdę, lepiej by uciekały daleko...
Przeszliśmy przez mostek, pole, ja uspokajałam pieska, mój partner odwrócił moją uwagę od całkiem upiornego przeżycia wskazując na świetnie zachowaną lub świetnie otworzoną architekturę ostatniego mijanego domku góralskiego.
Skończyła się droga, zaczęła się udeptana ścieżka prowadząca na szlak w lesie. Było cicho. Tak cicho. Słyszeliśmy każdy swój krok, szelest kurtek, każdy wzięty oddech i stukanie moich kijków najpierw o asfalt, a potem o kamienie. Latarnia przy ostatnim domu jedynie dawała nam zarys linii drzew, czap śniegu na gałęziach... a ścieżka w głąb lasu ziała złowieszczą ciemnością jak jakiś podziemny tunel...
NIC nie było widać.
Jedynie gęstą, złowieszczą ciemność.
I głupi tam weszliśmy.
Od początku w tych ciemnościach mocno czułam różnicę w mocy lumenów... Czołówka z Action dawała światło na jakiś 1-1,5m. A czołówka mojego partnera rozganiała smolistą czerń lasu na jakieś nawet 10m w głąb... i uświadamiała, że widzimy tylko to, co jest oświetlone, a reszta lasu jest skryta w głębokim mroku, który klaustrofobicznie naciska na nas z każdej strony...
Ech.
Jak na to co czułam uważam, że zachowywałam się i tak w sposób spokojny. Najgorszy moment przeżyłam około 6 rano i za to mi wstyd... i byłam świadoma, że odwalam panikę i O. to docenił. ALE teraz myślę, że lepiej by było wrócić już na początku do hotelu po moją czołówkę... chociaż nie wiem czy to by pomogło, tak naprawdę.
Na chłodno mogę to opisać tak: szłam w stanie bliskim katatonii... Albo, po przeczytaniu definicji w Wikipedii chyba byłam w katatonii:
Więc szłam zafiksowana na myśli, że JAK WYJDZIEMY Z LASU to będzie w końcu jasno. Szłam. Nie chciałam przerw. Mój partner namawiał mnie na to, aby piła - nie mogłam pić, chciałam iść. Jak naciskał bym coś wypiła to się denerwowałam, że nie jesteśmy w ruchu i zarazem czułam, że zwymiotuję prędzej niż coś do siebie wleję. Nie byłam głodna. Chciało mi się wymiotować ze stresu. I ze strachu. Bałam się odwrócić. Nie chciałam prowadzić, bo widział ledwo to co sama miałam pod nogami, nie mogłam aktywnie planować przez to trasy bezpiecznej dla mojego partnera i pieska. Miałam też duży problem by iść z tyłu - to wolałam, bo mogłam patrzeć na moją suczkę, bardzo mi zależało, żeby ona była bezpieczna, by nic jej nie zaatakowało (np: jakiś wilk). Ale jeżeli mój partner zrobił o 2 kroki więcej (jest ode mnie dużo wyższy, ma o wiele dłuższe kończyny - przy podchodzie na kamienistym szlaku to naprawdę łatwe i naturalne, że w chwilę jest o kilka metrów dalej i zarazem wyżej niż ja: to co dla niego oznacza podniesienie nogi i zrobienie dłuższego kroku to dla mnie w takich warunkach czasem kwesta zrobienia szpagatu, albo konieczności wspinania się na czworakach - więcej ruchów do wykonania, więcej siły, więcej czasu) i znalazł się o te 2 metry wyżej i zarazem dalej ode mnie czułam się porzucona w ciemności. Panika mnie brała, hiperwentylowałam, serce mi biło tak, że słyszałam dudnienie w uszach... I ta ciemność. Straszna ciemność.
W psychologii "ciemny, ciemny las" to metafora podświadomości - nie wiedziałam o tym, ale okazało się, że w mojej jest strasznie... i że walczyłam o życie od tej 3:45 do około 7:15. Serio, taki długotrwały stres, który trudno racjonalizować, bo wcale nie robi się z minuty na minutę mniej strasznie. Cały czas wewnatrz buzuje panika, łzy cisna się do oczu, ale organizm jest w trybie przerwania, szybciej się poruszasz, aby nie zostać w tyle, zarazem masz ochotę wymiotować i wkurzają cię propozycje uzupełniania płynów czy zjedzenia czegoś, bo CHCESZ STĄD JAK NAJPRĘDZEJ WYJŚĆ. A około 6 rano nie wytrzymałam i wybuchłam, że nie chcę tu być, że nie znoszę lasu, że nie bałam się nigdy tak bardzo i tak długo, że chcę stąd w tej chwili wyjść na łyse szczyty!, że nie nadaje się do tego, że mam chujową kondycję w tym momencie życia!, a zasuwam po szlaku ponad siły!, że nie, nie chcę zwalniać, chcę już nigdy nie być w ciemnym lesie!, bo boję się oddalić od mojego partnera chociażby o półtora metra!, że co nam do głowy strzeliło by iść na wschód słońca zimą!?, szczególnie po takim roku z tak słabą kondycją!?, Że to powalone! Że nie chcę tu być!
Byłam okropna jak o 6 rano coś we mnie pękło. Jak małe dziecko - żądałam, by się w tej chwili sad teleportować. Że nigdy więcej nie wejdę nocą do lasu!
O. proponował, żebyśmy zwrócili w takim razie. A ja wiedziałam, że to oznacza kolejne 2h w ciemnym lesie, tą samą, upiorną drogą. NIE NIE NIE! Wolałam na szczyt, bo po tych jebanych 2h KOSZMARU powinniśmy być bliżej łysych karkonoskich szczytów niż hotelu i strzelających żółtymi oczami w krzakach saren. Dlaczego jeszcze nie ma szarówki!? Narzekałam na głos. Byłam wkurwiona i wkurwiona krzyczałam. Bo niebo było ciemne, było widać jedynie wyraźnie gwiazdy i drogę mleczną - w innych okolicznościach piękne widoki, a o tej 6 nad ranem: znienawidzone i przeklęte wszystkimi wyzwiskami, jakie mi do głowy przyszły.
A co się wydarzyło o 6 rano?
Ano zaczęło padać...
Ech. Po kolei: jak weszliśmy do lasu było ciemno, gęsto, cicho. Szliśmy wtedy za ręce, po szerokie drodze. Nasz piesek biegł w bucikach między nami. Pod stopami szeleściły kamienie i suche liście. Trzymałam kijki w jednej dłoni - nie potrzebowałam na takiej drodze punktów podparcia, więcej moralnego wsparcia dawała mi ciepła dłoń mojego narzeczonego, nasze splecione palce.
Wtedy już proponował mi ponownie powrót do hotelu po moją lepszą czołówkę - nie kryjąc, że jest mu smutno, bo chciał wejść na szczyt na wschód słońca, ale cóż, najwyżej spełni to marzenie innym razem. Ważniejszy jest komfort i bezpieczeństwo. A ja racjonalizowałam - że owszem, jesteśmy w lesie, ale przecież nic nas nie zaatakuje, że jesteśmy razem, że to my, ludzie jesteśmy najgroźniejszymi drapieżnikami (takie napisy były rozwieszone w zoo przy wszystkich zagrodach z wielkimi kotami, napisy wisiały na lustrach umieszczonych na różnych wysokościach, tak, aby nie były przeoczone - też o tym dyskutowaliśmy ledwo dzień wcześniej, ba! Kilka godzin wcześniej mówiliśmy o tym, jakie to smutne i jak łatwo o tym zapomnieć...)
Poza tym jak szliśmy ramię w ramie to dzięki czołówce mojego narzeczonego widziałam wszystko... co przed nami... a jednocześnie w mojej głowie pojawiało się wyobrażenie lepkiej, ciemnej, zębatej, groźnej substancji przyklejającej się do naszych pleców, tyłków, ud... wszędzie tam, gdzie nie padała wiązka światła.
No i mimo chęci utrzymania pozytywnego nastawienia (bo w końcu to góry, bo tak kocham bliskość natury, szum lasu, wielkie przestrzenie Parku Krajobrazowego, bo odpocznę i zmęczę się, bo będzie przyjemnie) zaczęłam czuć stres... Stres mieszający się z lękiem...
A potem weszliśmy na most - ośnieżony, z desek między którymi ziały duże przerwy. Szum potoku pod nami był ogłuszający, wypełniający ciemność. Mój partner zproponował, że wejdzie pierwszy i te deski zaczęły się pod nim uginać - teraz, gdy wiem, jak ten most wyglądał w dziennym świetle powiedziałabym, że to zwykły most, że był stabilny i bezpieczny, ale nocą, gdy światło czołówek oświetlało TYLKO te deski i te dziury między nimi, gdy pod ciężarem stopy mojego partnera deski zatrzeszczały, ujęły się mocno, a czapy śniegu, które je pokrywały osunęły się w szczeliny, pewnie spadły do potoku, ale dla nas po prostu zniknęły w ciemności... OMG myślałam, że zaraz umrzemy, że się połamiemy spadając do potoku, gdy most się załamie.
Hiperwentylowałam. Zgodziliśmy się, że wchodzimy na most po kolei. Wtedy O. pierwszy raz oddalił się na więcej niż 2 metry. Zostałam z tej lepkiej, zimnej, skrzypiącej ciemności, w bladym świetle mojej czołówki z Action. Widziałam go oczywiście, ale był tak daleko... a mnie zjadał irracjonalny lęk. Nie tylko mnie - psa też. Pewnie nasz strach się jej udzielił, a może po prostu sama sie bała, pierwszy raz była nocą w lesie. Ale nie chciała wejść na most. Bała się. Wąchała szczeliny. Pisnęła. Zachęcaliśmy ją, aby zrobiła kolejny krok... Bardzo, ale to bardzo dokładnie obwąchiwała ślady swojego taty. Pośliznęła się raz - nic się nie stało, po prostu łapka w buciku jej się omsknęła lekko, ale resztę mostu przeszła z mocno podkulonym ogonem. No i w końcu przeszłam ja. Pociłam się jak szczur widząc jak z każdym moim krokiem śnieg obsuwa się w szczeliny z tych desek na których jeszcze puszyste białe czapy się utrzymały.
Przy końcówce mój chłopak wyciągnął do mnie rękę - drżałam. I poczułam taaaaką ulgę...
Potem szliśmy znowu za ręce, w krzakach znowu mignęły nam żółte ślepia - nie wiem czyje. Spokojnie komentowałam, że coś widziałam, a w środku byłam tak KOSMICZNIE napięta i bliska sama nie wiem czego: krzyku, płaczu, wymiotowania? Ale na zewnątrz byłam spokojna. Znowu szliśmy ramię w ramię. O. też spokojnie odparł, że on nic nie wiedział, ale w sumie coś tu mogło chodzić, w końcu las to dom wielu zwierzątek. I chyba wtedy, w próbie racjonalnego ocenia ryzyka w końcu puściłam jego rękę, przełożyłam jeden kijek do drugiej dłoni i zaczęłam nimi o siebie uderzać. Aby narobić hałasu i odstraszyć zwierzęta.
I wtedy do mnie dotarło, że to szczyt głupoty zrobić TAK TRUDNY SZLAK W ZIMĘ. O. na to, że przecież nie raz wchodziliśmy w zimie, że daliśmy radę zrobić 35km na Śnieżkę, że zrobiliśmy Szrenicę, Ślężę itp. Że wszystko w zimie, że dajemy radę... A ja mu na to, że gdy robiliśmy Śnieżkę byłam wycieńczona, a miałam taką kondycję, że z palcem w nosie i bez interwałów byłam w stanie przebiec 7 km, a potem iść grać w tenisa. PRZEBIEC. BIEC CAŁY CZAS I CZUĆ PRZYJEMNOŚĆ Z TEGO FAKTU. Byłam silniejsza, szczuplejsza o sama nie wiem ile, nie ważyłam się chyba od dwóch lat i dobrze mi to robi na głowę, ale wczoraj nie byłam w stanie wciągnąć na tyłek spodni w których Śnieżkę zdobywałam, a to coś mówi! Teraz nie przebiegnę mu 2km bez przerw na chód... Okay, LATEM potrafię zrobić wysokie szlaki, faktycznie na luzie weszłam latem (kilka miesięcy temu) na szczyty wchodzące w poczet Korony Gór Polskich, ale podejścia zimowe wymagają większej sprawności i większej siły w ogóle. A co dopiero wejścia NOCĄ w JEDBANYM LESIE!
To był zły pomysł.
Na to narzeczony, że nie rozumie o co mi chodzi i dlaczego tego co teraz mówię nie poruszyłam, gdy wczoraj i dziś decydowaliśmy o wyjściu w góry. No nie wiem, chyba dlatego, że nie pomyślałam, że nie miałam siły o tym myśleć i w ogóle o niczym myśleć. Że chciałam leżeć w moim ciemnym pokoju z książką i nawet nie dopuszczałam do siebie myśli o planowaniu tego wyjścia - myślałam tylko o tym, że ostatecznie góry ZAWSZE dobrze mi robią na głowę, ale to co się właśnie działo to taki KOSZMAR jakiego nikomu nie życzę.
On na to, że jest mu przykro, bo on nie jest teraz bynajmniej w lepszej kondycji niż wtedy, gdy zdobywaliśmy Śnieżkę. No i fakt - on wtedy był w takiej kondycji jak teraz: od czasu do czasu coś tam się porusza, a ja byłam chyba w najlepszej formie w moim życiu... i on chociaż mu mówiłam wielokrotnie, że ja nie jestem osobą, która ma łatwość do sportu, która potrafi się ruszać, albo która ogarnia swoje ciało, to jestem ON POZNAŁ MNIE, akurat w momencie życia, gdy odkrywałam swoje ciało, jego możliwości, a także niesamowitą niespodziankę: że to nie jest, że urodziłam się słaba, tylko, że moim wyjściowym, niewytrenowanym stanem jest słabość fizyczna...
No i wróciliśmy do naszej rozmowy poprzedniego dnia: on nie sądził, że jestem słaba, racjonalnie mi wyłuszczał, że damy radę, a ja zbyt optymistycznie i totalnie zwalajac na niego odpowiedzialność za moje decyzje się zgodziłam... chociaż kurwa czułam, że coś nie tak, to zamiast zaufać sobie, wsłuchać się w siebie, to pozwoliłam, aby wizja marzenia przyćmiła racjonalne fakty; leniwie unikałam wsłuchiwania się w siebie i konfrontacji z tym czego faktycznie potrzebowałam... No i chuj, to ja zawiodłam siebie. Chuj.
Znienawidziłam las.
I wtedy wyłonił się z ciemności kolejny most. I znowu przechodziliśmy przez niego jakbyśmy walczyli o życie. Pewniej niż przez ten pierwszy, ale mimo wszystko z sercem na rękach.
Wracając, w świetle dziennym okazało się, jak wspominałam, że mosty były stabilne, że za dnia potoki pod nimi nie są tak ogłuszające i rwące, nawet nie są specjalnie nisko pod mostami. A co najlepsze - wydawało mi się nocą, że między jednym a drugim mostem minęło z 30 minut drogi, wiele metrów. Tym czasem w świetle dnia odkryłam, że te mosty są od siebie oddalone najwyżej o 300m. No kurwa.
Czas w tej ciemności się dłużył.
Szliśmy dalej i za mostem się okazało, że szeroka droga się kończy, że teraz zaczyna się skaliste podejście, że musimy iść jedno za drugim. No i wszystko co czułam się zdwoiło. Nie wiem co myślałam wchodząc do lasu? Gdy jeszcze był sens zawracać. Że droga będzie szeroka i będziemy mogli iść cały czas za ręce? Nie wiem. Na Ślężę w sumie tak można iść, ale nie pomyślałam o tym, że będziemy musieli radzić sobie solo, w odległości, jedno za drugim. Nie miałam w ogóle przestrzeni radzić sobie z nowymi informacjami. Więc w tamtym momencie stres już skoczył poza maksimum, wyznałam, że wolę iść jako ostatnia i zasuwałam jak najszybciej i najsilnej, napięta jak struna, za moim narzeczonym, by nie zostawać w tyle za nim chociażby o te 2 metry, bo blade światło mojej czołówki z Action dawało otuchę, ale taką rodem z horroru...
Poniżej przykład: po lewej ja z moją chujowa czołówką, a po prawej POV mojego narzeczonego....
Byłam tak zmachana, że nie skupiałam się na lęku, zamiast tego po prostu całą siłę ładowałam w nadążanie za O. Ale myśli wciąż i wciaż uciekały do strasznego, ciemnego, ciemnego lasu - bo czasem migały mi w krzakach żółte, błyskające ślepia, czasem niewiadomo skąd zaczepiały mnie gałęzie, których chwilę temu nie było. Pomyślałam, że dla mnie tak podróż od ponad godziny jest jak ta scena z klasycznej Królewny Śnieżki Disneya, gdy Śnieżka ucieka przez las, wszystko w tym lesie jest upiorne, wszystko ją przeraża, wyciąga po nią szpony...
No i takie obrazy "uzupełniające" skryte w mroku drzewa podsuwał mi umysł. No. Taki jest mój "ciemny, ciemny las". Nie wspominając o tym, że mijaliśmy jakiś stawik - i ten stawik może w innych okolicznościach byłby magiczny, piękny, zamarznięty i skrzący się... - ale w tamtym momencie MOMENTALNIE pomyślałam o wszystkich legendach o utopcach jakie znam. Nie pomogło racjonalizowanie. A gdy tą myślą podzieliłam się z O. - o wiele bardziej wychillowanym niż - zaczął fantazjować o tym, jakie to fajne miejsce do mieszkania dla utopca. Chciał o tym pofantazjować na wesoło, tak jak potrafimy we dwoje za nią uzupełniać wzajemne opowieści, puszczać wodze fantazji. No nie miałam ochoty. Byłam przerażona. Tylko w kółko powtarzałam "jak najszybciej wyjdźmy stąd na łyse grzbiety" oraz "nienawidzę lasu".
Prosiłam go "mów do mnie", a on mówił o tym, jak jest tu pięknie, jak mu się podoba ta ścieżka, drogą i jak mu dobrze ze mną. A ja czułam, jak mnie ze złości i frustracji trzepie "mów o czymkolwiek tylko nie o tej sytuacji w której jesteśmy, jest koszmarna, zabierz mnie myślami daleko stąd, proszę!", a on na to, że ma puste w głowie, że nic mu nie przychodzi do głowy (mi też, byłam przerażona, nie myślałam), że on obecnie nie potrafi myśleć o niczym poza tym, jak tu jest ciemno, cicho i przyjemnie, jak tu cudownie odpoczywa (rozumiem to tak: ja się odcinam od bodźców leżąca w łóżku, z książką na czytniku lub w słuchawkach, w ciemnym pokoju, bezpieczna w 4 ścianach, odgrodzona od dźwięków i obecności innych ludzi, tylko ja, moje ciało, czucie, a on przeżywa to samo będąc w ciemnym lesie, czując swoją bezbronność i poddanie wobec natury, brak dźwięków, świateł, ścian, - tylko ten pierwotny powrót do natury, to dla niego jest wręcz intymne, przynoszące ulgę i radość - tak mniej-więcej mi to nakreślił gdy go o to zapytałam. Potrafię to zrozumieć, bo przeżywam coś podobnego będąc w wannie i biorąc gorącą kąpiel, albo właśnie czytając książkę, ale w ciemnym lesie wszystko we mnie wyje, że jestem nie przygotowana na ogrom nibezpieczeństw z jakimi w nim się zetknę). Miałam ochotę go udusić.
Prosił, abym wymyśliła jakiś temat do rozmowy, bo on nie ma pomysłu. Wymyślałam - książka, którą słuchaliśmy w drodze w góry, w samochodzie. Wymienialiśmy może 3 zdania, naprawdę się lepiej poczułam... ale rozmowa po jego stronie zamierała... a do mnie wracała świadomość tej naciskającej z każdej strony, przerażającej ciemności! Raz wydawało mi się, że widzę na ścieżce człowieka i momentalnie odpalały mi się myśli o wszystkich true cime i zagnionych parach w górach, morderstwach na szlaku... No... Koszmar. Ta podróż to był koszmar.
W pewnym momencie nasz piesek się zatrzymał. Obserwowała lewą stronę ścieżki. Najezyła się. Ale nie wydała z siebie dźwięku - przy sarnach czuła się pewniej, a tym razem zamarła. O. pociągnął smycz, zachęcaliśmy ją, aby ruszyła razem z nami. Ja zaczęłam uderzać znowu kijkami o siebie - co i tak robiłam miarowo, często, od kilku godzin. Metaliczny dźwięk robił masę hałasu, ale nas piesek podszedł kilka kroków z nami i znowu się zatrzymała obserwując ciemność po lewej stronie. Obydwoje świeciliśmy w krzaki i obydwoje łagodnie namawialiśmy pieska, aby ruszyła, że tam niczego nie ma... Ale zauważyliśmy jak cicho się zrobiło (i tak było w lesie upiornie cicho, ale tamtym momencie i pies i my też nasłuchiwaliśmy, więc ta cicha była dojmująca). I nagle nasza psiunia zaczęła ostrzegawczo warczeć... Groźnie. Była najeżona, futro na jej szyi i karku rozłożyło się jak u kobry. Ale jej warczenie było dalekie od tego panicznego jazgotu jaki słyszymy na co dzień. To był urywany, bardzo niski dźwięk. I chyba wtedy pierwszy raz mój narzeczony też się przestraszył, bo zaczął krzyczeć. Wydawał z siebie niskie, głośnie "ho!", pauza i znowu "ho!". W tym dźwięku było coś agresywnego i zaskakująco pierwotnego. Pierwszy raz słyszałam go jak robił coś takiego. On ma doświadczenie z biwakowaniem w lasach, na dziko, ze spotkaniami z dzikimi zwierzętami... cały czas podczas tej podróży to ja robiłam hałas, a on jedynie przyznawał, że to dobry pomysł jeżeli mi to pomaga czuć się bezpieczniej. Ale gdy i on zaczął krzyczeć to myślałam, że dostanę ataku serca, ale chociaż serce chciało wyskoczyć mi z piersi nie byłam w stanie dobyć głosu, ani się ruszyć (poza tym co ja mogłam? We frustracji i złości znowu pomyślałam o tym jak chujową mam kondycję i że jakby wyskoczył na nas wilk to nie ma sensu uciekać, i tak mnie zagryzie, jestem za cieżka i za wolna, że przynajmniej mojego psiaczka obronię podkładając się pod te wielkie kły, niech oni dwoje uciekają, niech mój narzeczony chwyci psa pod pachę i spierdala na tych swoich długich nogach... ja nie będę w stanie biec pod górę, bo za ciężko, lub w dół, bo się wyjebię prędziutko na tych kamieniach, nie pomoże też to, że jestem w tylu warstwach odzieży i do tego z ciężkim plecakiem na plecach, nie mam szans po prostu uratować swojego życia). Zalała mnie adrenalina. W silnym przypływie trzeźwości obmyślałam plan i zaczęłam napieradalać tymi kijkami, które trzymałam w rękach, jak w cymbałki. Bum, bum, bum. Brzęczało. Było głośno. Naprawdę głośno w tej ciszy - to taki dźwiękowy kontrast podkręcony na maksa. Nie wiem jak to opisać, aby oddać poziom hałasu, jaki narobiliśmy.
Nasza psiunia, która ewidentnie więcej widziała, albo przynajmniej czuła nosem niż my wykonała ruchy, które sugerowały nam, że coś w tych kniejach się poruszyło, lekko skleciło (chciała się tam wyrwać, stanęła na tylnych łapkach, aby lepiej widzieć) i odeszło (tak sądzę, bo dźwięków z tej lewej strony nie słyszałam wcale). Sunia podskoczyła, warczała cały czas ostrzegawczo, a potem uspokoiła i nas i siebie, gdy się otrzepała. I swoim zwykłym, piskliwym tonem kilka razy wrogo szczeknęła w stronę w którą coś musiało oddalić i podeszła do przodu - tak nasza mała się zachowuje, gdy na chodniku czy w parku spotka nielubianego pieska: obserwuje w oględności, a gdy niemilewidziany osobnik nas minie, wtedy nasza malutka się otrzepuje i poszczeka z odległości jakąś wrogą klątwą...
Odetchnęliśmy z ulga i ruszyliśmy dalej, chciało mi się wymiotować ze stresu, mój partner chciał się zatrzymać na postój, napić się wody, ale upierałam się, że NIE, żadnych postojów dopóty nie wyjdziemy z lasu!
No i szliśmy dalej, sprawdzaliśmy mapę ciąglę będąc w ruchu - niby byliśmy tuż przy miejscu, gdzie powinna zaczynać się kosodrzewina... ale wciąż trwał las...i dochodziła 6 rano, a niebo było nadal ciemne, czasem błyskało gwizdami w momentach przerzedzenia drzew... BYŁ CIEMNO JAK W DUPIE...
I wydarzyły się trzy rzeczy: po pierwsze okazało się, że nasz szlak jest przysypany (wycinka drzew była i problem się zrobił) i jest zakaz wstępu na niego. Musieliśmy iść szlakiem z obejściem tego fragmentu szlaku - więc dołożyło nam to około 3km drogi w tym JEBANYM CZARNYM LESIE (jestem tak zła na ten ciemny las! Tak mnie wystraszył, tak długo trwałam w chronicznym stresie!!!!). A po drugie okazało się, że szlak, ten właściwy to koryto potoku. Więc wyślizgane kamienie, głazy, dużo podciągania się na rękach, na dworakach. Podnoszenia nóg tak wysoko, że sprawia to ból i dźwigania całego ciała w górę... a jednocześnie walka o to by zrobić to jak najszybciej by nie zostać w tyle za O., w ciemnościach... Do tego miejsca zamarznięte, O. stanął i był ok, stanęłam ja, a lód się załamywał, moja stopa wpadała do potoku między jedną, a drugą skałą... Czasem się ślizgaliśmy, on spadał nogami do potoku też... Czasem lód chował się pod czapą stabilnie wyglądającego śniegu... Zaczepiały o nas konary gęsto rosnących drzew, szamotaliśmy się próbując wyrwać lecaki wplątane w gałęzie...
Nasz piesek balansował na tych kamieniach w bucikach - buciki są dobre na śnieg i ścieżki, a na takim torze przeszkód jak ten na którym wylądowaliśmy to było dla niej dodatkowe utrudnienie - O. ściągnął jej buciki z przednich łapek. Pomogło to maleństwu radzić sobie z przeskakiwaniem po lodzie i głazach. Walczyła o zatrzymanie tytułu Mistrzyni Suchej Łapki (nie znosi być mokra), ale niestety kilka razy i pod nią kruchy łód się załapamał.
No i około 6 rano wydarzyła się niestety trzecia rzecz: zaczęło padać. Ale nie śniegiem. Oj nie. Deszczem. A my na tym szlaku, przez potok, w zimnie, ślisko, szron dookoła, zaczepiamy o konary stopami, a o suche badyle gałęzi czapkami i plecakami. Czasem widzę po bokach szlaku, w ciemnościach błyskające żółte ślepia. Może lis? Może sarna? Nie wiem. Staram się nie myśleć o tym. Ale KURWA TEN DESZCZ... Nie wchodzę w góry jak pada - nie ma przyjemności z wchodzenia w deszczu. Żadnej. A deszcze powodował, że czapeczki śniegu leżące na drzewach się roztapiały i płatami spadały nam na głowy. Wszędzie - plus taki, że narobiło to hałasu w całym lesie, już się nie martwiłam, gdy usłyszałam szelest po boku, już mi serce nie podchodziło do gardła. Teraz myślałam o tym, że jak śmierć przyjdzie to z każdej strony, nawet nie usłyszę, a co gorsza - PADA. Będę mokra i chora... Jak się nie pośliznę i nie zabiję. Iwtedy do mnie dotarło, że POSZLIŚMY W GÓRY ZIMĄ, A NIE MAMY UBEZPIECZENIA!!! No bo skończyło się wraz z utratą pracy przez O. Co za skrajna nieodpowiedzilność!!!!???
No i to przelało czarę i zaczęłam... nie wiem... histeryzować i jednocześnie wyżywać się na O.?
No bo domagałam się, że nie zostanę w tym lesie chociażby chwili dłużej, bo DESZCZE i BOJĘ SIĘ, że chcę w TEJ CHWILI być na łysym grzbiecie.
Szłam dalej, ale zatrzymywałam się na kilka sekund, bo jednocześnie nie mogłam złapać powietrza, dusiłam się, jednocześnie łkałam, ale z moich oczy nie płynęły łzy (chociaż tak bardzo tego chciałam w temtym momecnie) i zarazem miałam ochotę wymiotować, ale nie miałam czym... I tak co oddech, co krok. O. mnie przytulił. Dwa razy. Starał się być wspierający. Ale ja się wkurzałam, atakowałam go, a zaraz z pełną świadomością przepraszałam i wyjaśniałam, że chcę by do mnie mówił, a on milczy, nie chce mówić, że dopiero jak prowokuje kłótnie to do mnie mówi i jestem też za to na niego zła. A ona to znowu, w panice, że nie wie co do mnie mówić, bo ma pustkę w głowie... I że rozumie...
Miałam ochotę go udusić wtedy...
Cały czas towarzyszyło mi spirala myśli o tym jak się bardzo boję. Już nawet nie wiedziałam czego. Wszystkiego chyba. Szłam dalej świadoma tego, że nigdy w życiu nie byłam przez tak długi czas narażona na tak wielki i irracjonalny stres. Chyba... Nawet nie zauważyłam kiedy przestało padać... Tak się bałam. Ba! Czułam ucisk po lewej stronie klatki piersiowej - bałam się, że zaraz dostanę ataku serca...
O. namawiał mnie na picie - nie chciałam, powtarzałam, że napiję się jak wyjdziemy z tego jebanego lasu, że wcześniej nic nie przełknę.
Miałam wrażenie, że to trwało wieki... Ale wreszcie wyszliśmy z lasu. Dokładnie o 7:15 wyszliśmy na łysy teren, na szlak prowadzący prosto na Przełęcz pod Śmielcem. Widzieliśmy stąd Wielki Szyszak i Ośrodek nadawczy w Śnieżnych Kotłach - na szczycie wieży migało czerwone światło na tle czarnego nieba.
Nie zatrzymywaliśmy - szliśmy, doputy nie wyszliśmy poza drzewa... O. dotarł tam pierwszy - już się nie bałam, gdy mnie wyprzedzał, już widziałam, już ciemność nie była taka lepka i gęsta poza lasem... Usiał z naszym pieskiem na dodatkowej kurtce, którą miał w plecaku.
Kiedy ja do niech dotarłam już byłam spokojniejsza, już adrenalizna opadła, dalej miałam nudności, a w całym ciele olbrzymią potrzebę do płaczu (nadal to mam w sobie i nadal tych łez niewypłakałam), ale po prostu walnęłam na śnieg. Po prostu upadłam i leżałam. To był największy wysiłek w życiu... i dopiero wtedy przyjęłam butelkę z wodą.
Masakra...
A potem była bajka. Było coudownie i łatwo by mogło to przyćmić ten horror ciemnego, ciemnego lasu między 3:45, a 7:15 - ale nie chcę zapomnieć o tym, żeby znowu nie powtórzyć tego samego błędu. Bo kurwa, atak serca będę miała na własne życzenie. Jestem tak zła, że tam poszłam w nocy, bez ubezpieczenia... TAK CHOLERNIE ZŁA!
Nie potarliśmy na wschód na Śnieżnych Kotłach - wschód nas zastał, gdy obchodziliśmy Wielki Szyszak. Coś... przepięknego! Tak jasnego! Tak... delikatnego. Jak lekarstwo na tą okropną ciemność.
Od tego momentu musieliśmy już włożyć raki - całe szczęście tych mieliśmy w nadmiarze.
Szliśmy ku Śnieżnym Kotłom, gdy pomarańczowe, ciepłe światło ogrzało ośnieżony szczyt Szyszaka, pokazało smog w dolinie, pagórki wyglądały jak wyspy w białym morzu. Jasne światło zmieniło Przekaźnik Telewizyjny na Kotłach w bajkowy domek rodem z Doliny Muminków. Każda chwila, każdy krok zmieniał natężenie światła, roziskrzał śnieg. Niebo przechodziło kolorami - od granatu, przez zieleń, żółty, pomarańczowy i różowy...
Zresztą tego słowa nie oddadzą... zdjęcia też spłaszczają barwy. Sapaliśmy do siebie w drodze, co krok, że kurcze, togo jak tu jest pięknie nie oddadzą ŻADNE ZJĘCIA. W matrycach aparatów brakuje kolorów! Tego nie da się uchwycić... Pogoda była cudowna - nie wiało, nie padało. Tylko słońce i przejrzysta widoczność (na zdjęciu poniżej po prawej na górze moi).
Miedzy wykonaniem tych zdjęć poniżej są minuty, może 5? Nie wiem. Ale te kolory! Ta różnica w tym co się dzieje z niebem!
No i doszliśmy.
:D
Byłam z siebie tak dumna... i tak bardzo przekonana, ze nie wejdę nigdy już do ciemnego, ciemnego lasu!!
Nasz piesek był niesiony może 15 minut drogi łącznie, co oznacza, że przeszła swój rekord życia - 19km. Na własnych, małych łapkach. <3
Kanapki zjedliśmy o 8:50 pod wieżą przekaźnika. Były pyszne. Wypiliśmy dopiero tam herbatę - kawy nie chciałam ryzykować, moje serce dopiero co się uspokoiło. Gorzko pomyślałam, że w normalnych warunkach to te kanapki by weszły już o 6 rano, a herbata byłaby popijana regularnie, co kilka metrów, może nawet weszła być kostka czekolady... gdyby to było normalne wejście za dnia. Gdyby było komfortowo i gdybym miała przestrzeń na bycie Tu i Teraz w ciele, w naturze... Bardzo to było złe i koszmarne co się wydarzyło w lesie. Dla mnie samej. Bardzo.
A gdy już było jasno wszytko wydawało się okropnym, ale odległym koszmarek...
Z płaskowyżu przy Łabskim Szczycie zadzwoniliśmy do rodziny O. - jego mama miała relację ze szczytów Karkonoskich life (ciekawe ile z tego widziała tak naprawdę, bo sygnał był słaby) - miło było. Mijało nas tam tyyyyyyylu fotografów. I biegaczy! Marzę o tym, aby kiedyś pracować zdalnie za dnia w schroniskach, a po południu przemieszczać się od schroniska do schroniska po tych łysych grzbietach...
Zeszliśmy do schroniska Pod Łapskim Szczytem, stamtąd dałam swoim krewnym znać, że żyjemy, chociaż ledwo i tam zjadłam pierogi. Ruskie. To był mój comfortfood na który miałam ochotę od kiedy walnęłam jak kłoda w śnieg o 7:15 i od kiedy upiłam pierwszy łyk wody.
Nasz piesek padł ze zmęczona pod kaloryferem. Nie reagowała na obcych (nietypowe), a zamiast tego zginała i prostowała łapki, powolnym ruchem... biedne maleństwo. Chciałam jej założyć spowrotem buciki, ale O. nie uparł, że ona sobie radzi lepiej w śniegu bez bucików - i to fakt jest, ale jest jej zimno... nie chciało mi się z nim kłucić... Ale jestem też na jego upór trochę wciąż zła... potem mu racjonalnie wyjaśniłam, że to był moment na założenie bucików i zgodził się, że źle, że nie założylismy ich, że chciał dobrze, ale faktycznie w tamtym momencie uważał inaczej... Ale wkurza mnie to... I trzeba coś z nim jego przekonaniem o własnej racji zrobić - dobrze, że przekonanie ma, to luz, ale nie podoba mi się, że nie bierze moich obiekcji pod uwagę (tu: może zrozumieć, że po moim melt downie o 6:00 na kamienistym szlaku w potoku może mieć wątpliwości - luz, ale od kiedy było jasno byłam racjonalna).
Zeszliśmy.
W pewnym momencie nasz porotny szlak złączył się ze szlakiem, którym szliśmy nocą - miałam szansę zobaczyć za dnia te mosty, na których walczyliśmy o życie, bale drewna, przy których mysląłam, że zaraz ktoś nas zaatakuje, staw utopca (za dnia wyglądał i śmierdział jak najgorsze bajoro), a potem, na samej końcówce okazało się, że te pola, te przy których widzieliśmy w nocy dziwnie odważne stado saren to nie pole. To mokradła i to mokradła opatrzone tabliczką, niechybnie trakcją marketingową, bo tabliczka głosiła, że to MO-CZARY, że należą do jakiegoś pana i pani, że prosi się o ostrożność, bo w potoczku mieszka RUSAŁKA. No i proszę - to nie były dziwne sarny, to były góralskie kelpie! Bardzo tym rozbawiłam narzeczonego xD
A zupłnie mnie nie rozbawiło, gdy okazało się, że przy drodze do naszego hotelu, tej, którą też szliśmy nocą stoją głazy... gazy malowane w potworne paszcze potworów. Coś co za dnia wygląda jak urocza atrakcja, a czego całe szczęście nocą nie zauważyłam wtedy, w drodze powrotnej wydało mi się wrecz obraźliwie i kpiące z mojego strachu w nocy. Wiem, że głupie, ale te paszcze namalowane na kamieniach były naprawdę tak straszne jak Diabeł Piszczałka...
No i trochę o tym rozmawialiśmy... ale wciąż przepracowuję te emocje... To mnie kosztowało więcej nerwów niż potem oddał relaks na górskim szlaku. Jestem wykończona na każdy możliwy sposób. Nie mam na nic siły, ani ochotę... Chciałabym płakać, ale nie mogę...
9 notes
·
View notes
Text
Dobija mnie fakt, że ja na prawdę się staram, ale nic się nie dzieje. Na prawdę staram się wyrwać z tej okropnej pracy i zarabiać na życie tym, co sprawia mi radość.
Wyjaśnij mi proszę, jak to jest, że gdy mój chłopak założyły nowy profil anglojęzyczny na instagramie w ciągu dwóch dni zdobył prawie 200 osób, które go śledzą, a ja od dwóch tygodni zdobyłam trzy? Moje konto jest po polsku. Obydwoje zaczęliśmy od zera. Nie ma na nich żadnych naszych znajomych z życia ani rodziny. Nikt z naszego otoczenia nie wie o tym, co staramy się stworzyć.
Piszą do mnie osoby proszące o dołączenie do ich kanałów, wysyłają mi zaproszenia, piszą wiadomości, że potrzebują wsparcia w ocenach na Google, ale sami niczego w zamian nie dają. Nawet głupiego polubienia. Podczas, gdy na jego koncie dzieje się zamieszanie (w dobrym znaczeniu tego słowa), ludzie lubią, śledzą, dzielą się, WSPIERAJĄ…
Tematyka jest bardzo podobna. To też ja tworzę wszystkie posty, rolki i historie* na jego (naszym) anglojęzycznym koncie.
*a tak swoją drogą… skąd bierze się to wrzucanie angielskich słów, gdy wszystko dzieje się po polsku? skąd zaprzestanie używania polskich słów i zastępowanie ich „fallowersaim”? „dawaj lajka”? „w moim storis”? Skąd takie coś? Czy mnie po prostu za długo już nie ma w Polsce, że nie łapie tych polskich odmian angielskich słów? Bo uwierz mi, dla osoby na codzień używającej języka angielskiego, to brzmi okropnie. Dlaczego zamiast taśmy do twarzy jest „taping” twarzy?
Polski język jest sto razy bogatszy aniżeli angielski. Wiesz dlaczego angielski jest tak powszechnym, ogólnonarodowym językiem? Bo jest najprostszym językiem na świecie! Dlaczego więc inne kraje tak szpecą nim swój własny, piękny, kolorowy, bogaty język?
Och, lepiej się tu zatrzymam bo jeszcze mi się od kogoś oberwie.
Chodzi mi tylko o to, że chciałabym w jakiś sposób przynależeć do polskiej społeczności, ale ta najwyraźniej ma mnie w d*****.
Ok, wiem, że media społecznościowe to nie wszystko, ale co innego mi pozostaje?
Kocham pisać i chce to robić po polsku. Jeżeli zacznę to robić po angielsku… jeżeli zacznę znów czytać i pisać po angielsku, mój ojczysty język bardzo szybko i boleśnie na tym ucierpi - wiem o tym, bo już mi się to zdarzyło. Miałam problemy, żeby porozmawiać z mamą przez telefon (!) więc natychmiast przestałam. Czytam więc książki i piszę głównie po polsku dla siebie i dla kraju, który chciałabym, żeby mnie czytał.
Czy ja na prawdę jestem tak w tym beznadziejna?
Może to tylko zły dzień, ale mam ochotę rzucić to wszystko w cholerę.
Nie mogę jednak długo dłużej znieść tej cholernej pracy, w której teraz siedzę… Muszę się starać. Musze się stąd wyrwać.
Gdy wyszedł film „365 dni” sprawdziłam książkę. Chciałam zobaczyć, co to za nowy hit. Wybacz mi, jeżeli masz inną opinię, szanuję ją ogromnie, ale (tak, jak i w wypadku filmu…) ja nie mogłam przebrnąć przez pierwszych kilka stron. A próbowałam dwa razy! Chciałabym cieszyć się tym szaleństwem wraz z innymi dziewczynami, ale ta książka, jak dla mnie (jeszcze raz przepraszam jeżeli poczujesz się urażona - urażona, bo nie uwierzę, że jakiś facet to przeczytał…) to okropnie napisane strony. Może to tylko mój gust…. Nigdy bym nie skrytykowała pracy innej osoby bo sama wiem jak ciężko człowiek musi się starać, żeby stworzyć coś, cokolwiek to nie jest. Tutaj jednak jest miejsce dla wyrażania siebie więc tak i to traktuję.
Pomyślałam więc…skoro ktoś wydał tak napisaną książkę i dziewczyny w Polsce szalały na jej punkcie to i ja mam szanse.
Dziś jednak mam swój dzień zwątpienia w siebie…
Może w tym świecie nie chodzi teraz o sztukę tworzenia, a jedynie robienie z czegokolwiek kasy.
Jeżeli cię uraziłam, przepraszam. Nie biczuj mnie tutaj. To moje miejsce wyrażania swoich myśli, które dziś nie są łagodne nawet dla mnie samej.
15 notes
·
View notes
Text
08.11.24 UTRZYMANIE WAG.I dzień 616 ważen1e:
Limit +/- 2100 kal.
Wybrane posiłki
Nie liczę kal. od: 121 dni.
Kochani nastał piątek i jak co dwa tygodnie sprawdzam co tam się dzieje pod stopami. Drugi raz chyba w historii całego w@zen1a mamy constans
Waga sprzed dwóch tygodni i dziś (177 cm)
BMI 18.4 granica niedovag1 ale wszystko do zniesienia i jak najbardziej akceptowalne. Jestem zadowolona. Następne statystyki 22.11.24. aktualizacja tradycyjnie w opisie bloga i poście przypiętym. Nie ma się nad czym obsrywać.
***
Dziś mam na noc, a jutro i po jutrze znowu wolne. Później już grafik idzie normalnie. Dostałam jeszcze od sąsiadki dżem z dyni i mango.
Dzemożerna nie jestem, ale ten jest zajebisty - bardzo oryginalny smak. Jeden słoik oddam Ukraińskiej Królewnie
Za pomocą tłumacza napisałam etykietę po ukraińsku 😆 pewnie ją to troche rozśmieszy. Kiedy piszę do niej za pomocą tłumacza zawsze wychodzą śmieszne rzeczy. (Nie muszę pisać za pomocą tłumacza - ona świetnie mówi po polsku. A jak się zepnie to nawet akcentu mocno nie słychać).
***
Dziś na obiad gulasz z dynią i kurczakiem. Muszę powiedzieć, że wiedźmińska książka kucharska stanęła na wysokości zadania - jest pycha. Nawet S. zjadł ze smakiem. Niestety jest tylko na dziś i na jutro... I znowu muszę coś ugotować 😬. Gdybym się nie podzieliła z "małżem" było by więcej i szczerze - trochę mu tego żałuję. Ale nic nie powiem 🙊.
***
"Małż" powiedział wczoraj, że statystyczny oglądacz internetu nie lubi kolaży... A ja tu ostatnio sram kolażami jakbym wczoraj odkryła program do edycji zdjęć. Czy to prawda czy nie? (Nie obrazę się za szczerość, bo nie chodzi tylko o moje kolaże ale tak ogólnie o tę formę prezentacji kontentu wizualnego)
***
Tradycyjnie drzemka przed pracą. I trochę kotospamu . Dziś w całości kotospam ze Svensonem
Dobrej nocy wam życzę i tradycyjnie pozdrawiam wszystkich nocnych stróżów i nocną zmianę na Tmblerze 🌙🌛⭐
24 notes
·
View notes
Text
gosh czuje się ze sobą chujowo. mam przyjaciela, który jest trans a ja od jakiegoś czasu powątpiewam w jego ,,męskość". chłop dużo przeszedł ma chyba dosłownie wszystkie możliwe rzeczy, które mogą zmienić to jak siebie postrzega. był u seksuologa wydaje mi się ze 3 razy i jak najszybciej chciał ogarnąć cała tranzycje. jest już po mastektomii i testosteronie i mówi że czuje się ze sobą o wiele lepiej, ale niektóre rzeczy, które mówi sprawiają że się martwię o to czy na pewno dokonał właściwego wyboru. jeszcze przed tym jak zaczął brać testo starałam się z nim porozmawiać o tym żeby miał więcej wizyt u seksuologa niż te chyba 3, ale on zawsze zmieniał temat. naprawdę chce tego żeby był trans i nie musiał później żałować swojego wyboru, ale czasami nie jestem tego pewna. mega cieszę się jego szczęściem, ale czasami jest we mnie ten głos, który mówi mi, że co jeśli? sory, że tak tu o tym piszę, ale nie mam komu tego powiedzieć, bo nie chce żeby inni też zaczęli to podważać. no kurwa mać nienawidzę siebie za to, ale nie mogę przestać o tym myśleć jak mówi rzeczy, które sprawiają, że się o niego po prostu martwię
17 notes
·
View notes
Text
Perfekcyjny Jazu swojego życia
Żeby Was... Piszę pod wpływem, ale to dlatego, że niebawem idę na wybory sołeckie. Posłuchajcie:
Miałem dziś w chuj questów. Zrobiłem 90%. Nie odkurzyłem jedynie Szrota, ale stoi bez serca na podwórku. Coś słabo palił ostatnio, więc nauczony przykrymi doświadczeniami wyjąłem aku. A jak! Pół baterii. Dobrze, że w ogóle kręcił. Jeden przymrozek i uziemiony. Pal sześć jak na podwórku, ale przy pracy? Musiałby ktoś z kluczami do mnie jechać, żeby zabrać mnie i akumulator.
//
Na zakupy z panią Matką jedź. Mówię jej, że idę po samochód. Czekam, czekam, czekam... Kurwa, czekam nadal. Zapaliłem wkurwiony w końcu szluga, bo już dawno bym aku ze Szrota wyjęty. W końcu idę po panią Matkę, a ta wkurwiona czeka na mnie. Myślała, że w kiblu jestem XD - Zakupy chyba za te całe 2tyg co nie byliśmy razem. Ja pierdolę. Się kasy rozjebałem... Kasy której nie mam. Która tu zaczęła o prezentach na święta?! Wisisz mi laska hajs na przetrwanie! Prezent dla Latorośli. Piękna karuzela z Action. Bo skąd? :P Pajacowe ubranko dla Czwarczątka. Niech wie, że wujek już o nim myśli :P Po eleganckiej kawie w puszcze dla Pierwszych i Czwartych. Żarówki dla pana Ojca i "coś" dla pani Matki. Była tak ciekawa co to, że aż sam kupiłem. Jak okaże się jakieś gówno to będzie kara za ciekawość :P - 400zł w chuj. - No i wkłady do zniczy. Ustaliliśmy już kilka lat temu, że nie kupujemy nowych zniczy tylko uzupełniamy te co są. Jak się zużyją to się wymieni. Kwiaty za tydzień, bo nie utrzymają się.
//
Zabezpieczyłem w końcu meble ogrodowe i grilla na jesień/zimę. 5cm w worku to mega dużo, bo nie mogłem zawiązać i musiałem kleić taśmą. Do tego stojak na parasol. Dobry, ciężki jak cholera i jeszcze 200kg do tego. Nie wiem jak pan Ojciec go przytargał ze sklepu jak on słabszy ode mnie jest.
//
Dzwoniła Kiero. Sam SWS się pojawił i to w nie najlepszym wydaniu o.O Hormony zrobiły swoje i prawie mi kobieta płakała. Trzeba tego chuja ogarnąć i albo sobie zdaje sprawę, że nas obciążył i to my mu to prowadzimy, albo wszyscy równo i niech się pierdoli. Chciałbym zobaczyć Manekina robiącego zamówienie, albo Kuca z przedstawicielem, robiąc jednocześnie faktury kiedy coś się zjebało. Normalnie strzepałbym sobie pod to w robocie nawet.
//
Ale mi się spać chce :/ No nic, pierdolnę jeszcze jedno dla kurażu i idę na te wybory XD Może mnie tym razem nie wyrzucą :P Po prawdzie to idę tam dla jaj. Żeby pokazać im swoją pogardę. Potem zobaczymy.
#ja#życie#wybory#żrę gruz bo nie umiem oszczędzać#zakupy#święta#Boże Narodzenie#Wszystkich Świętych#ludzie#praca#ogrodnictwo#hobby
8 notes
·
View notes
Text
wtorek 03.09
۶ৎ podsumowanie dnia
zjedzone — 1200 kcal
ah nie mogę sobie wybaczyć że nie robiłam żadnych ładnych zdjęć aby podsumowanie nie było takie puste, jakoś totalnie mi z głowy wypadło.
nadszedł ten dzień przed którym trzęsłam nogami ze strachu nie bardzo dało się to poznać po moich wpisach traktujących temat szkoły bardziej bezuczuciowo, choć z wyjątkami) ale przyznaje się, stresowałam się. do tego stopnia że budziłam się chyba z 3 razy w ciągu tej nocy i miałam już takie jeżuu niech już będzie to rano bo nie chce mi się znowu zasypiać. po przebudzeniu odkryłam jak bardzo zimno było, musiałam naciągnąć bluzę na piżamę aby jakoś przeżyć skin-care w jeszcze chłodniejszej niż reszta domu łazience. a planowałam iść do szkoły w spódniczce...dlatego wrzesień jest tak wkurwiający, rano ledwo da się wytrzymać z zimna a potem 33 stopnie. wracając, przetransportowałam się do miasta w którym chodzę do szkoły i napisała do mnie znajoma, wiedząca o tym że nie mam pierwszej lekcji, z pytaniem czy chcę posiedzieć z nią w kawiarni. nie chcę zbyt źle o niej mówić, jest spoko, ale jak każdy ma pewne wkurwiające cechy charakteru...np była kiedyś tak ogromnym triggerem zaburzeń odżywiania że jak się z nią spotykam to nie jestem w stanie zjeść choćby mi żołądek z głodu wykręcało. typowo — narzekanie na swoją wagę mimo że ma bmi 17 (zgadza się, obliczyłam, bo "pożaliła" mi się swoimi wymiarami) mówienie że jestem od niej chudsza mimo że tak nie jest, narzekanie jak to nic nie jadła od x czasu. w ogóle rzeczą której najbardziej w niej nie lubię jest taki mindset ofiary i wieczne użalanie się, nie przepadam za tym typem ludzi, w dłuższej perspektywa bywa to męczące. NIE WIEM CZEMU ZACZĘŁAM JĄ TAK HEJTOWAC ZAMIAST POWIEDZIEĆ PO PROSTU "SPĘDZIŁYŚMY CZAS W KAWIARNI" XDDD jadła pączka btw co ucieszyło trochę moją zaburzone dupsko. nic nie kupiłam bo nie mam kasy. ziro. nic. mama mi wmawia że mam pieniądze na karcie ale chuj wie co z nią jest, ciągle transakcja odrzucona 😐 ale to i tak nie jest zbyt duża suma idk ostatnio śmierdzi bieda u mnie w domu bardziej niż zazwyczaj co bywa uwłaczające, w wakacje się tak tego nie odczuwało bo nie było takich bezsensownych wydatków jak bilet miesięczny 888191 zeszytów i inne gówna. akurat jak nie mam przy sobie ani grosza to tyle wydatków mi się zgromadziło, składka klasowa (skarbnik zażyczył sobie 100 zł za cały rok z góry) połowa kosmetyków mi się pokończyła (i nie chodzi tu o jakieś pomadki bez których bym się na luzie obeszła a o sam głupi żel do mycia twarzy który jest niezbędny do mojego powracającego co chwila trądziku...) nie chcę prosić mamy o żaden hajs bo po 1) nie ma 2) proszenie o pieniądze jest dla mnie zbyt żenujące.
może i w sumie dobrze bo gdybym miała pewnie weszłabym do apteki po coś na przeczyszczenie XDD mam dość kurwa brzuch jak balon i 0 potrzeby wysrania się, mogłabym siedzieć na tym kiblu godzinami przeć jak przy porodzie i nic.
przechodziłam dzisiaj 5 załamań nad swoją sylwetką w szkolnym kiblu, najczęściej nad grubymi rękoma help nienawidzę ich. jedyne co mi poprawiło humor to kilka komplementów które otrzymałam. jedna dziewczyna stuknęła mnie w plecy na polskim żeby powiedzieć że pasują mi nowe włosy 😵 to usłyszałam najwięcej razy bo pofarbowałam się w lato. dodatkowo dwie osoby mnie nie poznały, jedna to koleżanka z którą przywitałam się w autobusie i po czasie napisała do mnie "sory nie poznałam że to ty" a drugi to znajomy z klasy który obrzucił mnie niezrozumiałym spojrzeniem gdy do niego pomachałam, potem wyminął, a potem tłumaczył się tym że nigdy nie widział mnie w niczym niebieskim (miałam taką koszulkę) i to przez to 😭 ja myślę że powodem w obu tych przypadkach jest to że nie chodziłam cały czerwiec do szkoły. starałam się robić ładne notatki dziś, z matematyki wyszły mi niezłe, może pod koniec tygodnia się pochwalę, ale nie jest ze mnie żaden kaligraf. piszę czytelnie, ale mam taki problem ze moje litery mają różne wielkości i wygląda to niechlujnie. czas na lekcji mija szybciej gdy ozdabiasz sobie zeszyt xd po szkole spędziłam godzinkę z tą laska która mnie nie poznała i umówiłyśmy się na jutro, po powrocie do domu siedziała 1.5 nad matematyką A TO DOPIERO 1 DZIEŃ!!! nasza matematyczka to potwór zadała kilka stron na dobry początek
zjadłam trochę sporo, ale posiłki rozłożyłam w czasie. w szkole kolejno o 9 i 13, w domu o 17 i potem kolację o 20, muszę zrobić sobie mniejsze okienko żywieniowe i zaczynać jeść ok. 10-11. wszystko jakoś dziwnie kaloryczne dzisiaj mi wyszło...ale to nic, bardzo mało myślałam o jedzeniu i to mnie cieszy. idę się teraz chwilę poćwiczyć i do spania 🫡
#chce byc idealna#chude jest piękne#chudosc#odchudzanie#nie chce jesc#podsumowamie#kartka z pamietnika
19 notes
·
View notes