#zaliczenia
Explore tagged Tumblr posts
wspstudenta · 6 months ago
Text
Oferujemy profesjonalne usługi pisania prac dyplomowych (licencjackie, magisterskie) oraz prac zaliczeniowych, referatów, esejów i wszelkiego rodzaju tekstów naukowych. Nasz zespół składa się z 16 doktorantów, Opracowania tworzone przez nas są zgodne ze standardami uczelni. Współpraca z nami jest komfortowa i na wysokim poziomie, dlatego nasi klienci mogą być pewni, że otrzymają pracę zgodną z oczekiwaniami. (jest podpisywana umowa, chyba, że klient sobie tego nie życzy, gdyż też mieliśmy takie sytuacje).
Nasi doktoranci tworzeniem tekstów naukowych zajmują się od minimum `5 lat, co pozwala nam właściwie podejść do każdego tematu i problemu naukowego.
Do każdego zlecenia podchodzimy z należytą starannością, licząc na częstą współpracę oraz na dalsze polecanie naszych usług. Specjalizujemy się m.in. w pisaniu/redagowaniu oraz poprawie wszelkiego rodzaju tekstów naukowych, począwszy od referatu do pracy doktorskiej, ustalaniem tematu, konspektu, bibliografii, teorii, badań. Realizowaliśmy zlecenia z bardzo wielu dziedzin, dlatego też jesteśmy w stanie pomóc prawie każdej osobie, która zwraca się do nas z prośbą o pomoc. Do każdego przesłanego tekstu bądź fragmentu dołączamy raport anty-plagiatowy (Pamiętaj to nie to samo, co JSA!).
NASZĄ POMOC CECHUJE INDYWIDUALNE PODEJŚCIE DO KAŻDEGO ZAGADNIENIA, JAK RÓWNIEŻ ZREALIZOWANIE GO TERMINOWO I NA WYSOKIM POZIOMIE NAUKOWYM. ZAPRASZAMY DO KONTAKTU PRIV BĄDŹ POD ADRESEM E MAIL: 📩📩
STRONA WWW Z FORMULARZEM KONTAKTOWYM:🐼 HTTPS://WSPSTUDENTA.PL 🐼
0 notes
aresonist · 8 months ago
Text
wstalem z drzemki po maturalnej i ciesze sie bardzo ze moge powiedziec ze nareszcie nie boli mnie wszystko i nie chce mi sie wymiotowac oby tak dalej
6 notes · View notes
lwieserce · 8 months ago
Text
I am about to have the worst exam of my life and its for a subject thats worth 2 ects AT MOST
5 notes · View notes
szczylpierdolony · 1 year ago
Text
so. stressed out
2 notes · View notes
minecraftdog · 2 days ago
Note
Tumblr media
Here. Now you can pretend you're learning ancient magic so it's more fun
Ps. Hi! I got a job interview scheduled so I can hopefully leave my shit job soon🥳 . Hope your exams go well :D
good luck on the job interview!!!!
thank you, that's so freaking cute that you made that for me 🥺💙
1 note · View note
catylsdiary · 3 months ago
Text
Tumblr media
Zalogowałam się na Snapchat'a po x latach i jakie perełki poznajdowałam z lat '14-'18 to nie da się opisać słowami. Na zdjęciu około 52kg, '18, ledwie wprowadzona do miasta po skończeniu szkoły średniej - mam tutaj 20 lat. Dużo się nie zmieniłam z wyglądu, tylko jestem już chudsza niż wtedy i nadal nosiłabym grzywkę, gdybym nie poznała wygody nie posiadania jej xD
Dwa lata później przyszła pandemia, czyli 64kg, a jeszcze jakiś czas później po wysiłkach powrotu do starej wagi - 3d ('22). Ale moim zdaniem wtedy ('18-'21) byłam jeszcze bardziej zaburzona i nieszczęśliwa, strasznie borderowałam. Skończyło się to w momencie zaliczenia dna jakim było poważna próba S - Zapaść, OIOM i te sprawy. Łeb mi się poprawił w śpiączce xD Teraz mam wrażenie, że mam powikłania po nim/jest w dużej recesji i głównie cierpię przez lęki i zaburzenia adaptacyjne. No i nowość - @na.
Tak w nawiasie, to będę rozmawiać z lekarzem, czy moja diagnoza w ogóle mogła/może być poprawna. Tydzień w szpitalu, jedna rozmowa, dwa testy i już Bpd? Idk.
28 notes · View notes
dawkacynizmu · 2 months ago
Text
Tumblr media
środa 30.10
۶ৎ podsumowanie dnia
zjedzone — 800 kcal
wpisy (te dluzsze) znowu wstawiam nieregularnie bo uwazam swoje dni za zbyt monotonne aby je opisywać. czasem nawet bardzo nudny dzien moze byc uratowany przez jakies ciekawe przemyslenie. lub temat jaki chcialabym poruszyc ale nawet tego mi ostatnio brakuje. dzis nacykałam od niechcenia sporo zdjec wiec stwiedzilam ze juz cos wstawie :3
naprawde szlam do tej szkoly z dobijajaca niechecią, jedynie 4 lekcje a potem klasowe wyjscie do kina. mialam ochote zrobic sobie wolne ale do zaliczenia mialam test z historii. pisalam jako jedyna (bo reszta klasy zaliczyla w formie projektu) i pytania to mi dal nauczyciel wybitne. po prostu dał jedno wydarzenie i kazał napisać co wiem xDd potem sie mnie zapytał czy moze sobie cos zanotowac na odwrocie mojej pracy bo nie ma nic innego pod ręką, odpowiedzialam ze tak ale bedzie musial mi przez to podwyższyć ocenę i odparł że to przemyśli. rano pilam przepłaconą kawe w kawiarni bo zaczynalm lekcje na pozna godzine. czytam cleopatre i frankenstein i jest to naprawde ksiazka w moim klimacie, napis na okładce "dla miłośników ottessy moshfegh oraz phoebe waller bridge" nie kłamał .
Tumblr media
na angielskim pisalam list formalny i tak mega mi nie poszedl xd 200 slow na styk niemalże chyba ze sie jeblam w obliczeniach i było mniej. przed lekcja mialam dziwne przeczucie "sprawdz jak grzecznie zapytac o wypłate po angielsku" sprawdzilam i akurat przydał mi się ten zwrot. zamiast dwoch ostatnich lekcji szlismy do kina na "niepewnosc. zakochany mickiewicz" i o wlos prawie spierdolilam na chate zamiast na to isc mimo ze zaplacilam. jakies tam przytloczenie zmeczenie i te sprawy, ostatecznie poszlam ale jak idac mijalismy moj przystanek zupelnie na powaznie planowalam odlaczyc sje od grupy i jechac do domu. film chujowy ale nagrany w bardzo ładnej lokalizacji przez co przez pierwszą godzinę oglądałam z przyjemnością. fabuły to on praktycznie nie miał i przez dwie godziny napalony adam latał za laską kiedy w tle jego przyjaciele podejmowali dzialania na rzecz polski itp. film czasem zaczynal jakies watki po czym w ogole do nich nie wracal, mega tego nie lubie
Tumblr media
moją nową hiperfiksacją jest oglądanie recenzji filmowych i robiłam to dzis przez 2 godziny
pisze wciaz prace na olimpiade ale z tylu glowy mialam takie kurwa mac ja tego nie skoncze i zeby zmusic sie do dzialania zglosilam nauczycielce ze do jutra jej wysle takze ten ciekawa noc sie zapowiada. ostatnio naduzywam okreslenia takze ten.
towarzyszy mu jakies poczucie odrealnienia i nadmiernego analizowania swojego zycia ze wszystkich mozliwych aspektow np stojac na przystanku patrzylam sie przez kwadrans na jakiegos chlopa nie dlatego ze mi sie podobal czy cos z tych rzeczy tylko dlatego ze uswiadomilam sobie ze nie jest on jedynie elementem otaczajacej mnie rzeczywistosci ktory wyparowuje tak szybko jak odjezdza moj autobus i trace go z pola widzenia, a ma on wlasne zycie mysli uczucia i jest czlowiekiem tak samo jak ja i ciezko mi bylo to pojąć. mam nadzieje ze nie myslal ze go napastowałam wzrokiem.
Tumblr media
w autobusie chwile rozmawialam z jedna laska i typem ale wolalam patrzec sie w szybe jak w smutnym teledysku i mysle ze to moze byc jedna z mini przyczyn moich braku znajomych bo ja naprawde bardzo czesto wybieram samotnosc ponad socjalizacje. chcualabym byc jedna z tych osob co czerpie przyjemnosc ze small talkow o szkole albo rozmow z randomami o pogodzie ale ja wole sluchawki
bardzo lubie okreslenie mgla mozgowa, czesto uzywam i dzis zdarzyla mi sie sytuacja pasujaca do tego jak nic innego, pilam kawe i jadłam jabłko, jak juz skonczylam oba to do pustego kubka wrzucilam ogryzek. kubek i łyżeczke wyjebalam do kosza na smieci a ogryzek do zlewu i nie ogarnelam dopoki moja mama tego nie zauwazyla.
nie ide jutro do szkoly bo musze wydrukowac prace na olimpiade a jedyne miejsce w ktorym moge to zrobic to biblioteka zamykajaca sie o godzinie mojego powrotu, lol. dzis pierwszy raz w tym roku szkolnym wracalam do domu po ciemku, dziwne uczucie znowu to przezywac.
nic nie wnoszące zdjęcie kanapek.
Tumblr media
26 notes · View notes
myslodsiewniav · 8 days ago
Text
Święta trochę + +kontrola u lekarza + sylwester + "nowy członek rodziny"
3-01-2025
Witam w nowym! :D
Zrobiłam sobie tutaj listę rzeczy do spisania: https://www.tumblr.com/myslodsiewniav/771314358300065792/rozdzia%C5%82-ostatnie-dni-roku-2024-%C5%9Bwi%C4%85teczny?source=share
... ale nie mam ZNOWU czasu na wywalenie tego wszystkiego z głowy, bo czasu coraz mniej, a muszę cisnąć zaliczenia. Ech. Niestety. Nadal czuję, że maraton trwa, a NAPRAWDĘ się udało mi się wylogować z życia na 2 dni i dziś nieco bardziej zregenerowana mogę się brać za robotę.
Nawiązując do tego co opisywałam w poprzednim wpisie - że nie chcę "odhaczać" kontaktu ze znajomymi: udało się, ale małymi kroczkami. Tak fajnie sobie powymieniałam literki z Asią - a tak dawno tego nie robiłam. To było dobre.
Konkluzja taka: muszę odpocząć by mieć siłę na interakcje. Tak nie częściej niż kontakt do bliskich raz w tygodniu.
Kolejna rzecz: w sylwestra byłam padnięta. Poszliśmy w rezultacie do mojego kumpla, tam czekał kolejny kumpel i spędziliśmy wieczór na żarciu, na oglądaniu naprawdę złych filmów (tak złych, że aż śmiesznych), zasypiałam ze zmęczenia chyba dwa razy, ale czułam się generalnie dobrze. Po filmie skupiliśmy się na grze w pogromców wampirów (zrobiliśmy kampanię z samych starych dziadów na mapie - ja grałam starym dziadem z czosnkiem, Programista starym dziadem z biblią, O. starym dziadem z mieczem, a S. grał starym diabłem xD we włochatej szmacie - co znowu obudziło całkiem zabawna rozmowę o socjologii i patriarchacie w zwykłych tropach popkulturze, tj. mogłabym grać starą babą z czosnkiem, gdyby była taka opcja, ale nie było takich postaci do wyboru) i ku niezadowoleniu S. zawinęliśmy się o 2 w nocy do domu, bo obydwoje byliśmy padnięci.
Nasze psiątko bardzo cierpi przez tych debili od fajerwerków (w dupie by sobie odpalili... ) - czasem po prostu biega po domu z podwiniętym ogonem i sapie, a czasem jest jak galareta. Panika na maksa. Ech. Dlatego od kilku dni dostaje leki na uspokojenie, a w sylwestra dostała na 30 min przed północą lek usypiający. Zasnęła, przespała największe bombardowanie zza okien, a jak się obudziła to domagała się aktywnie zabawy z nią: biegała ze swoim pluszowym szczurem w pyszczku i wciskała go w ręce (ręce trzymające pady) wszystkich po kolei. :D Fajnie było ją zobaczyć tak wesołą.
S. w ogóle fajnie zauważył: nasz pies na lekach uspokajających po prostu nie pamiętał by szczekać na wielkiego wujka, więc pierwszy raz od 2 lat S. miał szansę w ogóle się jej przyjrzeć (inaczej wściekle na niego ujada - nie dość, że nie widujemy się na tyle często by przywykła do jego zapachu, to jeszcze nie pomaga to, że S. jest wieeeeeeeeeeelkim, prawie 2m wysokim, potężnym mężczyzną, z brodą, tubalnym głosem... jak wstaje by mnie przywitać to jest niczym olbrzymi niedźwiedź - pies nie widzi niego buzi). Uznał, że to śliczny piesek wyglądający jak "smok w azjatyckim stylu". Zachwycił się jej naglą potrzebą przytulania... No, miłe to było. Fajnie słuchać pochwał swojego psiecka, tym bardziej, że sama zauważam tę zmianę.
Wracając do mojej listy z poprzedniego posta:
1 - Święta u mojej rodziny.
Wszystkie plany wzięły ��eb, bo w noc z 22 na 23 grudnia siostrzeniec przeżył swoją pierwszą grypę żołądkową i pierwsze wymiotowanie. To normalnie nieciekawe doświadczenie, ale pierwszy raz to musi być wyjątkowo paskudna niespodzianka. Nie dziwię się, że malucha zmiotło z planszy. :( W rezultacie siostra i Szwagier odwołali swój wyjazd do jego rodziny, a do moich rodziców wpadła tylko moja siostra przepraszając, że jest jedynie "słabym substytutem". Zdziwiło mnie to i jakoś tak... uraziło? Całe życie z nią święta spędzam i super, że mogłam ją zobaczyć, a ona nagle, że jest "słabym substytutem", bo przecież - według nie, jak już wyelaborowała wynikanie które zaszło w jej głowie - wszyscy chcieli zobaczyć jej synka i zobaczyć, jak on pierwszy raz wyciąga spod choinki prezenty itp.
To znaczy u mnie w rodzinie zawsze najmłodszy wyciąga prezenty spod choinki. To chyba nie jest reguła? Tak mi się wydaje. U O. spod choinki też prezenty wyciąga najmłodsza, ale bardziej chodzi o to, by była to nie tyle najmłodsza osoba w domu/przy stole, a by był to przedstawiciel najmłodszego pokolenia, który założy czapkę biskupią - to ta czapka (taka wysoka, czerwona, ozdobiona złotymi wstęgami, bardziej zgodna z tradycyjnym katolickim wizerunkiem Mikołaja, niż tym bajkowym, a potem zaanektowanym przez Coca Colę) to ta czapka jest rekwizytem upoważniającym kogoś do wyciągania prezentów spod choinki u mojego partnera w rodzinie.
U mnie trzeba po prostu być najmłodszym.
No więc najmłodszy w rodzinie jeszcze nie miał okazji skorzystać z tego przywileju, może za rok.
Niemniej zjedliśmy sobie kolację Wigilijną.
Jak się cieszę, że było TAK normalnie. Naprawdę normalnie! Gdy przyjechałam zajęłam się wykładaniem prezentów, potem zapytałam mamy "W czym ci pomóc, mami?", a ona do mnie "A nie trzeba, już wszystko przygotowane" i tu uśmiech i przytulas, a zaraz za tym do mojego partnera woła zdrobnieniem jego imienia i dodaje "pomóż mi w kuchni" xD xD xD No myślałam, że jebnę xD. Mama zachwycała się, że on taki ogarnięty jest, chciała wciąż jego pomocy. xD Tata w tym czasie biegał w t-shircie w kolorze różowym z czerwonym wzorkiem palm i plaży. Pytam go czy ma zamiar się przebrać, a on, że miał, ale siostra go wyciągnęła spod prysznica (by przywiózł ciasta) i jakoś mu się ode chciało przebierać, że w tej koszulce jest mu wygodnie. Było to dziwne... ale w sumie nikomu to nie przeszkadzało. Wszyscy poza tatem byliśmy odstrzeleni w koszule, sukienki itp, ale samo to, że było mu wygodnie w różowym t-shircie było ok. I to był tak fajne...
Weszły rozmowy o tym jakie powinny być uszka: z grzybami, nie lubię jak w uszkach jest kapusta - okazało się, że to dlatego, że w mojej rodzinie nigdy nie robiono uszek z kapustą i grzybami, bo to farsz do pierogów - zarówno ze strony mamy i taty uszka były z grzybami. Po prostu mam dysonans jedząc uszka z kapustą i grzybami, bo to powinna być inna potrawa, której tak swoją drogą nie lubię.
Moi rodzice bardzo lubią pierogi z kapustą i grzybami, jak i siostra nie przepadamy. Babcia (mama taty) robiła na święta 3 rodzaje pierogów: ruskie, z kapustą i grzybami oraz z kaszą, skwarkami i ziemniakami. Tych ostatnich nie jadałam nigdzie indziej na święta, a były naprawdę pyszne. Natomiast ruskie pierogi to moje (i mojej siostry) ulubione, więc się nimi opchałam u rodziców, wiedząc, że u rodziny O. (gdzie mieliśmy spędzić kolejne 2 dni) jada się WSZYSTKO z jednym farszem: kapustą z grzybami. xD
Leciały różne rozmowy: siostra znowu chciała wejść na temat szczepionek, ale umówiłam się z O. (którego szlag trafia po chwili słuchania argumentów w tym obszarze tematycznym), że w razie gdyby poruszono ten temat, to nie daję go ciągnąć, ani nie próbuję przedstawiać racjonalnym argumentów i powoływać się na badania (w co zwykle wchodzę w relacji z moją siostrą... ech) - niech temat umrze. No i umierał.
Rodzice opowiedzieli mi jak prawie ich naciągnięto na olbrzymi wydatek w sklepie. Otóż tuż przed Świętami kupili nowy telewizor - był wart 2000 zł, ale dodano im ubezpieczenie, dodano jakieś tam "dowozy do domu", jakieś niby ekstra coś-tam co niby było niezbędne by telewizor działał i w rezultacie podpisali umowę na ponad 4000zł... Jak się Szwagier o tym dowiedział, to razem z siostrą ich opieprzyli, zawieźli ich do sklepu, rozwiązali umowę - nie bez przygód, bo sprzedawcy zaczęli grozić mojej mamie jakimiś konsekwencjami z banku, że będzie od teraz miała problemy z jakiegoś powodu, całe szczęście Szwagier odbił na spokojnie te wszystkie groźby, powołał się na prawo i zaczął nagrywać sprzedawcę, który spotulniał dopiero wtedy i oddał moim rodzicom pieniądze. A potem Szwagier zawiózł ich do innego sklepu, pomógł zawrzeć rozsądną umowę na lepszy telewizor i zamknęli się w kwocie poniżej 2k zł. I super, Szwagier nr 1 został bohaterem.
Co nie zmienia faktu, że gdy słuchałam tego wszystkiego to miałam oczy jak żetony. Nikt mi o tym nie pomyślał by opowiedzieć wcześniej!? Ale rodzice natychmiast zaczęli mnie i O. prosić o to byśmy im już nie tłumaczyli jak głupio dali się naciągnąć, że już wiedzą, że już dostali naprawdę dłuuuugą połajankę od mojej siostry i Szwagra nr 1, że teraz wiedzą, że następnym razem, jak będą chcieli kupić coś drogiego to się go muszą poradzić...
No... jakoś mi się wydaje, że jak przyjdzie co do czego to i tak zapomną o tym by się skonsultować.
To nie pierwszy raz jak dali się naciągnąć ale też nie sądzili, że w oficjalnym sklepie zostaną ofiarami własnej niewiedzy i naiwności, bo przecież rozmawiali ze specjalistami itp...
Ech.
Tata też podniósł temat nazwiska. To znaczy zjedliśmy sobie i chillowaliśmy, razem z moim narzeczonym poszłam zaparzyć kawę do kuchni. Ja wracałam już do pokoju i usłyszałam, jak tata takim rozmarzonym tonem opowiada rzeczywistość: "No, to pojedliśmy. Choinka jest. Wnusia, nie ma, ale jak wyzdrowieje to będzie. Piekląca się córcia przyszła w reprezentacji swojej rodziny. A X-ksińscy uwijają się w kuchni. No, staruszka, powiem ci, że świetne święta" - no, jak się go słuchało, to czuło się radość, spokój i dumę. Uśmiecham się do niego i tak zaczepnie rzuciłam, że ja jeszcze nie jestem X-sińska, że to nazwisko mojego partnera, a ja jestem TuNaszeNazwiskoRodowe. Na to tata w śmiech, że przecież będę X-sińska, bo chyba chcę wyjść za mojego narzeczonego, prawda? Na to ja, zupełnie pewnie i spokojnie, podając mu spodeczek z filiżanką kawy, że akurat nazwiska nie chcę raczej zmieniać. Ponad 30 lat żyję z tym nazwiskiem i lubię je. No i tym tacie zafundowałam po prostu strzałę w serce: tak się zmartwił! Głębokie zranienie i rozczarowanie. Zaczął mnie z powagą przekonywać, że nie mogę tego zrobić mojemu partnerowi. Pod żadnym pozorem! Że przecież go tak zranię! Że to zakończy nasz związek, a wyglądamy przecież razem tak fajnie! Że muszę przyjąć nazwisko. Dlaczego? Nie potrafił wyjaśnić, ale to dla niego było tak emocjonalne, że mam ochotę go o to wypytać, jak już sobie kupię sprzęt do robienia wywiadów. Bo to ciekawe! To dla niego poruszający temat.
Wcięła się natychmiast siostra, już podkurwiona, pytając czy ojciec ma coś do tego, że ona zostawiła sobie nazwisko rodowe? Że co mu nie pasuje z dwuczłonowymi? Że o co chodzi mu? (ale tonem, który brzmiał raczej jak "nie wypowiadaj się, bo jeszcze słowo, a przegryzę ci tętnicę") i zaraz do mnie wyskakuje, że nie poleca mi zostawiania dwuczłonowego nazwiska, że na postawie własnego doświadczenia poleca by tą część sobie oszczędzić, bo długie to, niewygodne, długo się pisze. To całkiem zabawne - dwuczłonowe nazwisko mojej siostry ma mniej znaków niż nazwisko mojego partnera xD.
I chyba wtedy do mnie trafiło, że oni nie zaczaili o co mi chodzi. Ja nie rozważam dwuczłonowego nazwiska. Ja rozważam zupełny brak zmiany nazwiska przy zmianie stanu cywilnego.
Gdy to wyjaśniłam oni serio zamarli patrząc w szoku na wchodzącego do salonu O. niosącego kolejne filiażanki z kawą w rękach. I temat umarł jakby spodziewali się, że gdy on to usłyszy to się wywiąże jakaś przykra kłótnia xD
To mnie bardzo rozbawiło, bo... my mamy to obgadane, obcykane. I on jest z tym ok. To znaczy jak byliśmy na początku naszego związku on mówił o tym, że bardzo chciał, aby jego żona była "jego" też nazwiskiem. Ale też miał przykre doświadczenia w relacjach, a w relacji ze mną... czuje się super i nie potrzebuje "znaczyć terenu" w ten sposób.
A ja się coraz bardziej przekonuję, że chcę być żoną, ale na tyle lubię swoje nazwisko i uważam je za fajne, że nie chcę i nie potrzebuję zmieniać go...
Przynajmniej na tę chwilę.
Kolejna sprawa: prezenty ode mnie. Kalendarze. Moja mama nie zczaiła kto jest w kwietniu - mówiąc jej "to ty i twoja siostra", mama na to "nieeee?", a na to tata "nie, to ty i moja-druga-córka" wciska mi, autorce ilustracji, że źle widzę. Pytam go "A która z nas ma burgundowe włosy i która ma krótkie siwe?" na to tata wzruszył ramionami xD.
Nie poznał też siebie w lipcu - siostra mu przez śmiech tłumaczyła "to ty! Tu grasz na gitarze, jesz truskawki, a w tle na boisku biega twój wnuk za piłką". Tata jak usłyszał "piłka" to niemal wyrwał kalendarz siostrze z rąk "A, nie! A jak! Tak, będę go zabierał na boisko! Oj, nie wybaczę sobie, jeżeli nie dożyję bieganie z małym po boisku! Nie macie pojęcia jakie to moje marzenie..." - myślałam, że się rozryczę. Nie lubię jak rodzice wspominają o śmierci, a z drugiej strony nieuchronność i bliskość śmierci w mojej rodzinie jest taka jakby oswojona. Miło mi, że udało mi się narysować jego marzenie - taka wizualizacja.
Mama się straszliwie śmiała ze swojej strony - bo przypominał jej chyba jej własną mamę. Bawiły ją dwie psu-wnusie.
Obydwoje rodzice wyśmiali podobiznę cioci "ale je duże cycki zrobiłaś". No, super. :( Ale tata i siostra przyznali, że wygląda turbo podobnie.
Siostra mamy dostała kalendarz we właściwą Wigilię - pisała mu później, że zrobiłam jej olbrzymią przyjemność. :)
Ale mój kalendarz zaliczył wtopę: w grudniu umieściłam kuzynkę, córkę cioci, z jej rodziną. NIE WIEM DLACZEGO zapamiętałam, że kuzynka i jej mąż mają złotego labradora. Słyszę o nim często - bo to przyjaciel wnuczki cioci, więc jak rozmowa schodzi na małą to naturalnie pojawia się kontekst jej pieska. Raz z małą rozmawiałam na facetime - i nie widziałam psa, ale słyszałam, że schował się po drugiej stronie kamery. Wiem jak się nazywa i że jest (był) o wiele większy od dziewczynki. A okazało się, że to owczarek niemiecki długowłosy - podobno faktycznie bardziej kremowy niż czarny, ale to na pewno nie jest labrador. Więc wtopa... A z drugiej strony - to pokazuje, jak znikomy kontakt mam z kuzynką. Chciałam cioci zrobić przyjemność i to się udało przynajmniej....
Po kawusi 23 grudnia moja siostra zawinęła się by dołączyć do swojej rodziny. Cały czas prosiła nas, żebyśmy jej nie przytulali - żebyśmy nie zarazili się jakimiś zarazkami, którymi może po prostu być zainfekowana. Więc się pożegnaliśmy na odległość i O. zawiózł ją do domu... a jeszcze nim O. wrócił z tego odwożenia, to zadzwonił Szwagier nr 1 z informacją, żebyśmy wszyscy na siebie uważali, bo moja siostra ledwo dobiegła z samochodu do mieszkania i dopadła muszli męczona wymiotami, jak jej syn dzień wcześniej...
Pomogliśmy mamie sprzątać, wzięliśmy kąpiel - bo naprawdę byliśmy wykończeni...
Na tym nowym telewizorze rodziców uruchomiłam jedno ze swoich kont Netflixa, taki prezent na święta im dałam spontanicznie - wspólnie z rodzicami oglądaliśmy, już przebrani w pidżamy, "Rok 1670". To nasze drugie podejście do tego serialu - O. porzucił rok temu oglądanie, bo go nie bawił. Ja obejrzałam wszystko, ale bez fajerwerków. Tym czasem w Wigilię u rodziców śmialiśmy się wszyscy jak głupi. Siadł nam humor, siadło wszystko. Naprawdę się świetnie bawiłam.
Kiedy szliśmy do łóżka - zgodziłam się na nocowanie w domu rodziców i to był trigger, bardzo nie lubię tego mieszkania, tego małego miasta, tego braku prywatności (nie mogę się zamknąć na klucz w pokoju, nie mam wpływu na to kto i kiedy do niego wejdzie itp), tego zimna mieszkania w starej kamienicy. Cały czas w głowie odpalała mi się bliska paniki myśl "nienawidzę tu być" - ale to za mocne słowa w stosunku do tego co czułam, czułam niepokój, czułam że nie lubię tam być i czułam smutek. Nie wiem skąd tak silna myśl, chyba nigdy tego na dobre nie przepracowałam.... jak będę miała przestrzeń to muszę się temu uczuciu przyjrzeć). Kiedy szliśmy do łóżka nasza sunia biegała przy nas jakby nie dowierzając, że nie zamierzamy jej porzucić. Biedne maleństwo. Pilnowała nas panicznie, a w nocy wstawała by powąchać moją buzie (normalnie tego nie robi, a to było coś w stulu "mamo, sprawdzam, czy jesteś prawdziwa i czy mnie nie porzucisz na zawsze na 2 dni u bapsi" biedne maleństwo z lękiem separacyjnym). Zaś O. do snu poruszył temat: że zaskoczyły go życzenia od mojej siostry przy łamaniu opłatkiem. Wyznała w taki bardzo wzruszający sposób, że bardzo się cieszy, że jest w naszej rodzinie, że widzi, że uszczęśliwiamy siebie i że dla mojej siostry jest już jak brat. To było bardzo poruszające i ważne.
No, emocji dużo.
I dużo rozmów.
I chyba tu skończę opisywanie ważniejszych rzeczy ze świąt w mojej rodzinie. Teraz nie mam czasu na opisanie świat u teściów, a też chcę to zrobić, bo też było dużo emocji, wiadomości i rozmów. Dużo we mnie się dzieje.
6 - Nowy członek rodziny.
28 grudnia 2024, wieczorem, gdy razem O. leżeliśmy w łóżku padnięci po pierwszej drzemce po nocnej wyprawie na górski szlak zadzwoniła do nas jego siostra. Domagała się, żebyśmy weszli na facetime jeżeli możemy, bo ma coś ważnego do przekazania.
O. zaczął się śmiać "chyba wiem co!" - tonem, który we mnie wzbudził ciary, bo jego ton był taki, że sama dopiero wtedy pomyślałam "Szwagier nr 2 się oświadczył". Kurde, daj im szansę na zrobienie tego we własnym tempie!
Zaraz siostra mojego partnera zadzwoniła zbiorowo na ich grupkę rodzinną: w okienkach pokazały się twarze teściów, ja i O. leżący w łóżku i buzia uchachanej siostry O.
I przedstawiła nam nową członkinię rodziny: 4-miesięczną sunię, którą za pośrednictwem fundacji ściągnęli z odległego kraju, gdzie jej i jej rodzeństwu wydarzała się krzywda. Zaraz dołączył Szwagier nr 2 i uzupełniał historię o tym, jak szukali pieska, jak bardzo chcieli psiaka. Jak im zależało by to piesek tak-a-owaki.
Ech... no niestety dziś już wiem, że fundacja troszkę ich zrobiła w chuja. Nie kminię jak to jest, że w Polsce tak trudno zaadoptować pieska, że ludzie są poddawani tylu testom, wizytom itp, a tu nagle adoptujesz psa przez agencję i JEB okazuje się, że 4-miesięczy szczeniak, który jeszcze 24 grudnia ważył prawie 8kg, po przekroczeniu granicy i przyjeździe do Polski NAGLE waży ponad 12 kg?
Będzie wielka - wiedzą, że wychowują cielaka, ale póki co są zachwyceni. Będzie miała około 30 kg lub więcej.... Widomo, że ich cielątko ma takie same futro jak nasza psinka, i że póki co daje oznaki lęku, szczególnie przed innymi psami, więc przy tak dużym psem całe szczęście już moga iść do przedszola.
No, jak usłyszałam o psim przedszkolu to poczułam takie ukłucie zazdrosci (ba! zawiści nawet) - też tak chciałam z naszym pieskiem, ale przez jej choroby nie było na to szansy i tyle nas (całą naszą rodzinę) ominęło... Fajnie, bo nasz piesek nie boi się innych psów akurat, ale może po pozytywnych przeżyciach w przedszkolu byłoby jej w ogóle łatwiej behawioralnie?
No bardzo marzyłam o tym, żeby wychowywać szczeniaczka dając jej wszystko co najlepsze - od domku, po psie przedszkole, treningi co tydzień. A to nas ominęło... i smutno...
Więc totalnie zazdroszczę ich ekscytacji z rozpoczęcia zajęć w psim przedszkolu. Też bym chciała...a z drugiej strony, gdybym teraz miała znowu mieć szczeniaczka i przechodzić to co przechodziłam w pierwszych miesiacach życia naszej suczki to bym chyba pierdolnęła na zwał (tj. ja wiem, że moje doświadczenia są podkręcone do potęgi, bo nie tylko miałam małego psotnika, ale też baaaaardzo chorego malca, który nad wieloma rzeczmi po prostu nie panował... Sama była przestraszona tym co się dzieje z nią... a potem straciłam pracę i nagle zaczęła się walka o przetrwanie... no 2023 to był dla mnie trudny rok).
Nowa psiunia w rodzinie ma cechy rodzinnych psów: ma wielkie łapy i perspektywę stać się olbrzymką jak psunia teściów, po naszej ma futerko merle i akurat symetrycznie czarne oczka, a po piesku rodziców Szwagra nr 2 - rozszarpuje zabawki z prędkością 2/h xD
Słodki malec.
8 - Byłam na kontroli u gina.
Przez ten maraton jaki mam obecnie w życiu JAKOŚ nie dopilnowałam kontroli - miałam być na niej co pół roku (bo na ostatniej wizycie ginekolożka zaniepokoiła się rosnącym nowotworem... ale potem wróciłam do domu zaaferowana i razem z O. na spokojnie przejrzeliśmy wszystkie moje badania i wynikało z nich, że nie rośnie bynajmniej, że co najwyżej na przestrzeni lat maleje). A poszła na kontrolę po ponad 2 latach... masakra.
A z drugiej strony: nie mam pieniędzy.... a za tą wizytę i za cytologię zapłaciłam 600 zł. To dla mnie naprawdę dużo. Wiem, że chodzi o zdrowie... ale to dużo szczególnie przy moim okrojonym przychodzie...
Zdrowie kosztuje...
I w sumie są dobre i złe wiadomości: opóźniony okres mam z powodu stresu w jakim trwam.
Cysty z jajnika jednego zniknęły, nowotwór na drugim jest taki jaki był (więc nadal nie wiadomo czy to jest nowotwór czy powiększone ciałko żółte), więc nie ma się czym martwić. Mięśniak nadal jest tam, gdzie był (w najlepszym możliwym miejscu), ale powiększył się o 3mm (nie zaskakujące - przytyłam, więc zburzyła się gospodarka hormonalna i to wpływa niekorzystnie na mięśniaka, już pomijając samo to, że one bywa, że rosną po prostu).
ALE.
Pojawił się kolejny mięśniak - innego rodzaju, jest malutki, ale jest...
No i poruszyłam z ginekolożką to, co mnie niepokoi - że na te chwilę nie chcę być matką i nie wiem czy to się zmieni, na pewno nie w ciągu najbliższych 2 lat, bo muszę skończyć studia, a na mój łeb i generalnie na moje samopoczucie lepiej by podziałało to by wyciąć tykające bomby tj. mięśniaki póki są niegroźne, ale boję się, że jak zgodzę się na operację wycięcia mięśniaków to obudzę się w ogóle bez macicy - bo tak się zdarza. Tak może być. I zostanę zupełnie pozbawiona możliwości decydowania o ewentualnych możliwościach w przyszłości. Cokolwiek chirurg uzna za konieczne, nie?
Na co moja pani doktor nie wiem czy z rutyny czy celowo pominęła mój największy lęk - odparła po prostu, że tak może być. I tyle. Mogę się obudzić bez macicy idąc na operację usunięcia mięśniaków. Nim zdążyłam zadać pytanie jak się przed tym ustrzec, do kogo się udać i jak sprawdzić co mogę, a czego nie mogę zrobić, doktorka zaczęła mi wyjaśniać, że lepiej by było je wyciąć TERAZ, bo po takiej operacji trzeba odczekać co najmniej 2 lata przed próbą zajścia w ciąże, ale uprzednio zamrozić moje jajeczka.
Bardzo byłam pod wrażeniem, jak prosto i sprawnie wyjaśniała mi rzeczy oczywiste dla mnie, ale niekoniecznie oczywiste dla każdego pacjenta. Naprawdę doceniam, jak lekarze zakładają, że ich pacjent nie jest obcykany z medycyna i robią krótki, ale z szacunkiem wykład wyjaśniający sedno problemu.
Objaśniała mi jak działa podział komórkowy. Ze jeżeli zdecyduję się kiedyś na ciążę to podział komórkowy zawsze musi przejść idealnie symetrycznie, wiele, wiele razy, a po 35 roku życia ta możliwość do dzielenia się równo komórek drastycznie spada. Więc lepiej zamrozić moje obecne komórki i spróbować za 2-3 lata jeżeli zdecyduję się na macierzyństwo, niż próbować z 38 letnimi komórkami...
Zaczęła mówić znowu o tym teście dotyczącym jajeczek, o tym do jakich klinik iść zbadać ceny i możliwości. Dodała, że to bardzo nietania impreza, więc lepiej się zastanowić...
Ech... mam wrażenie, że dała mi dużo cennych wskazówek, ale zupełnie obok moich lęków i potrzeb.
Bo ja nie chcę tracić macicy. I chcę być zdrowa.
A na myśl o macierzyństwie odczuwam lęk - dla mnie to jak zdecydowanie się na dobrowolne zagrożenie życia (ciąża).
Wiem, że mam świetnlego partnera - wiem, że z nim mogłbym się zdecydowac na to, ale dużo we mnie jest jednak lęku i obaw...
Poza tym... ja dopiero walczę o swoje godne życie. Nie stać mnie na dziecko.
I o ile rozczula mnie mój siostrzeniec, to nie czuję... że chciałabym uwiązać się do małego czlowieka. Nie odczuwam tego przypływu czułości i miłości, jaki wzbudzała we mnie myśl o adopcji pieska, jaką we mnie wzbudza moja suczka.
Słuchając opowieści siostry, kuzynek i innych kobiet o macierzyństwie, o szkołach, przedszkolach itp nie ma we mnie tak silnych uczuć, jakie wzbudziła we mnie siostra mojego partnera wyznając z ekscytacją, że zabiera swojego szczeniaczka do psiego przedszkola. Wtedy coś we mnie, ssało, bolało, piekło, tęskniło. A gdy myślę o małym człowieku - czuję wyłącznie strach i ulgę, gdy wiem, że nie jestem za żadnego opowiedzialna.
No nie wiem... po prostu chcę mieć opcje...
Musze się zastanowic...
15 notes · View notes
pozartaa · 9 months ago
Text
15.04.24 UTRZYMANIE WAG1 dzień 410. Limit +/-2100 kc@l.
Wybrane posiłki:
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
Dobrze sobie trochę posiedzieć w domu. Mam wolne jeszcze jutro. Dziś miałam parę spraw do załatwienia na mieście, choć kropiło dobrze się było trochę przejść. Dopadły mnie spore wyrzuty sumienia po wczorajszym dniu i jakoś nie miałam dziś chęci dobijać kaloryk1. Czasami (rzadko) te DBLK mnie męczą bardziej niż konieczność zaliczenia kca1.... Zaplanowałam ich 9 i kolejny wypada jutro bo przecież gdzieś je poupychać trzeba, a najlepiej tam gdzie mam wolne od pracy.
***
S. dziś wrócił wcześniej i fajnie. Później jeszcze raz się przeszliśmy na miasto. Zaszliśmy do nowo otwartego "ukraińskiego marketu" (niby towary z całego świata... ale głównie zza wschodniej granicy). Kupiłam sobie tam chleb litewski, który ostatnio udało mi się dostać w Białymstoku. Smakuje trochę jak pumpernikiel tylko tak się nie rozpada. Kupiłam też instant owsianki... W sumie to nie przepadam ale za 1.50 zł to biorę w ciemno 😁 kaloryczn1e nie więcej niż 120-150.
Tumblr media Tumblr media
Będą zamiast musli-batoników, które czasami przegryzam i na ciepło więc lepiej.
***
Ugotowałam też obiad na 5 dni. Mięso z indyka zapiekłam w formie pięciu wielkich cepelinow z lenistwa... Nie chciało mi się kręcić mini kulek bo za dużo roboty. Każdy taki cepelin to jedna porcja miecha 😂. Równie dobrze mogłam zrobić pieczeń w blaszce i ja podzielić... Na co wpadłam nieco później 🥴.
Tumblr media Tumblr media
Na obiad dziś jeszcze pierś z kurczaka w podobnym zestawie jak wczoraj, a na kolację misz-masz z cukinią i wędzoną piersią z kurczaka.
***
Na koniec taka śmieszna karta MTG ( oczywiście nie jest prawdziwa). Bardzo "nie-motylkowy" sposób na wygraną... Ile kca1 ma papier 😂?
Tumblr media
Dobrej nocy wam życzę!
24 notes · View notes
mitsu-the-witch · 2 months ago
Text
Tumblr media Tumblr media
Moja postać ze Starfindera, w którego zagrałam tylko jedną sesję ze znajomymi. Użyłam go też jako zaliczenia na "projektowanie postaci" na studiach.
10 notes · View notes
indira2004 · 2 months ago
Text
23.11.2024 sobota
1. Niezmiernie sfrustrowana zrobiłam wczoraj zadanie z worda. Mam nadzieję, że pani wykładowczyni nie będzie oceniać zadań zerojedynkowo, bo kilka mam wykonanych dobrze tylko częściowo i liczę na uciułanie punktów wystarczających do zaliczenia.
2. Trochę posprzątałam, wyciągnęłam resztę zimowych ubrań; nadal nie mam żadnych szmat przejściowych ani spodni.
3. Chciałam iść na spacer, ale łóżko mnie nie wypuściło rano, a po południu zmusiło do drzemki.
4. Pan Kamil Stoch, znany również jako Kamil Foch, nie zakwalifikował się do drugiej serii w pierwszym konkursie skoków. Ciekawe na kogo będzie narzekał, bo na trenera kadry nie może.
5. Forsa się rozeszła, ale przynajmniej prezent dla rodziców kupiony.
Zestaw noży.
6. Brakuje mi niedziel handlowych.
7. Also, tęsknię za Olą, która olewa mnie od paru miesięcy.
11 notes · View notes
kostucha00 · 1 year ago
Text
4 Straszdziernika 2023, Środa 🎃
🥧: 860 kcal
🔥: 50 kcal
💤: 20 min
📙: 0 h
⚖️: 47,8 kg
Hm. W sumie od początku roku szkolnego schudłam prawie 2 kg. No cóż, stres tak na mnie działa. To ile teraz ważę już się niby kwalifikuje do niedowagi (bmi 18,4) ale jakoś nie czuję że ważę za mało. Co prawda EDzio się cieszy bo lubi cyferki a i mnie to nie przeszkadza więc powiedzmy że na razie jest kompromis xD.
* * * * *
Znowu nie poszłam do szkoły. Bo znowu migrena. To się robi naprawdę bardzo upierdliwe. Poprzednią miałam równo dwa tygodnie temu. Jak tak dalej pójdzie, to z frekwencją może się zrobić poważny problem, a w klasie maturalnej już nie przymykają oka na obecności trochę poniżej 50%. Nie żebym teraz taką miała, ale ju�� zdążyłam narobić sobie 33 nieobecności przez migreny. A nie, przepraszam. 29 przez migreny, 4 przez żałobę po śmierci Gambona. O tym drugim oczywiście nie mówię, ale szkoła ma niestety w dupie czy było się w szpitalu, przeżyło katastrofę lotniczą, czy zwyczajnie wagarowało — po prostu ma się cholerną nieobecność, a za usprawiedliwienie ich można co najwyżej dostać 5 z zachowania zamiast 3, co jest zupełnie bez znaczenia, jeśli się człowiek (na przykład ja) nie kwalifikuje do świadectwa z paskiem. I niestety żadne zaświadczenia tu nie pomogą. Z powodu migreny (ba, nawet pieprzonego kataru siennego!) można dostać przedłużony czas na maturze, ale mogą cię do niej w ogóle nie dopuścić przez to że nie chodzisz przez nią do szkoły... Masakra.
Nic na szczęście nic nie straciłam (oprócz lekcji hiszpańskiego, i to drugiej z rzędu) bo wszystkie sprawdziany i zaliczenia były skumulowane na początku tygodnia. W przyszłym tygodniu będzie gorzej. Koniec końców chyba dobrze, że miałam atak migrenowy dzisiaj, a nie za tydzień.
No i ten, jestem zmęczona :P i mózg mi się zacina. Chyba idę spać. Wiem że jest dopiero 20 ale no kurde, zdrzemnęłam się dzisiaj na 20 minut xD. Jutro zaczynamy lekcje w-fem więc najprawdopodobniej ściemnię że mam okres, bo mowy nie ma żebym jutro miała ganiać za piłką. W braku okresu fajne jest m.in. to że można dalej przez tydzień w miesiącu siedzieć na ławce "bo okres" i nikt nie ma jak tego zweryfikować 😈.
31 notes · View notes
mewstrawb · 5 months ago
Text
Hejooo motylki i gąsieniczki ( aniołki VS), jakie są wasze Must-Have z Rossmanna?
Dlaczego aniołki VS, bo to jest wersja podstawowa do której każda osoba dąży. To jest tylko poziom do zaliczenia.
Ja chcę wersję premium- jeszcze mniej...
3 notes · View notes
panikea · 2 years ago
Text
Poznałam ostatnio chłopaka w outlecie jak mówi o tej appce moja mama - Tinder.
Etap I: 2 tygodnie pisania - ogólny rekonesans. Podobne oczekiwania, pragnienia, poczucie humoru, jasno określenie, że jedno-nocne spotkanie nie interesuje żadnej strony - wszystko super. Pierwsze spotkanie - on: wysiada z wielkim bukietem kwiatów, obiad, spacer, kawa. Idealne spotkanie.
Etap II: tydzień pisania bez końca. Drugie spotkanie: spacer, kino, kolacja, w końcu łóżko. Idealnie.
Etap III: Umówienie się na kolejne spotkanie, parę wiadomości i z dnia na dzień chłopiec znika bez śladu. 
Ja: najpierw niedowierzanie - przecież wydawał się taki normalny, uczciwy bla bla... itd. Było przyciąganie, trzymanie za rękę, magia itd. Seks, może szybko, ale mam 33 lata i uważam że seks jest jednym z elementów tworzenia relacji. Jeśli jednak chciał tylko zaliczyć to wystarczyło napisać, powiedzieć "sorry dziewczyno ale nic z tego nie będzie".
Potem faza żalu - ale już bez łez (limit wyczerpany) i analiza. Przecież jestem: inteligenta, atrakcyjna, z poczuciem humoru, z dystansem do siebie, daje przestrzeń, nie rzucam się jak modliszka. Posiadam: mieszkanie, samochód, pracę. Nie lecę na kasę. I pytanie samej siebie SERIO ???? To już tak będzie wyglądać ??? Co się z Wami stało ??????
Stworzenie długotrwałej relacji z mężczyzną graniczy z cudem. Znalezienie złotego środka nie istnieje. · będziesz miła: źle bo pewnie polujesz na męża; będziesz neutralna: źle, bo pewnie bawisz się facetami; · jesteś ładna: źle bo pewnie mało inteligentna, jesteś brzydka: jeszcze gorzej, · nie pójdziesz do łóżka: źle bo cnotka; pójdziesz: źle bo się puszczasz, · nie piszesz: źle bo nie wykazujesz zainteresowania, piszesz: jeszcze gorzej bo je wykazujesz więc pewnie coś chcesz, · masz więcej zainteresowań niż on: źle bo on czuje się gorszy, masz mniej: też źle bo nic nie robisz, · masz mieszkanie i pracujesz: źle bo jesteś zbyt niezale��na, nie masz: też źle - bo pewnie na kasę lecisz.
Podobne scenariusze miały moje koleżanki. Obecnie w czasach wszechobecnego Internetu i tindera mężczyźni dostają wszystko na tacy jakby byli w supermarkecie i wybierali z półki to na co w danej chwili mają ochotę. Nawet nie musicie się starać za bardzo - wystarczy że uśpicie naszą czujność. To tak, jakby wrzucić Was mężczyzn do sklepu z milionem zabawek, jest tego tak dużo, że każdej poświęcicie tylko chwilę bo obok leży następna. Wszystko cieszy na krótką chwilę. I to samo robicie z nami. 
Ok, nie wszyscy tacy są, ale wśród outletowych chłopców, z resztą nie tylko tam bo w realnym świecie jest podobnie mega trudno znaleźć tych wartościowych.
Chcę cofnąć się o 15 lat wstecz, gdzie było mniej ściemniania, bajerowania, udawania. Gdzie Wam zależało, a relacje które się tworzyło miały znaczenia nawet jeśli trwały krótko. Gdzie randka była randką a nie tylko wstępem do zaliczenia kolejnej laski. Gdzie nie trzeba było bać się zakochania, bo w większości przypadków druga strona też chciała się zakochać, a nie tylko zaliczyć.
Jest taka gra Tabu - słowne kalambury. Próbowałam koleżance wytłumaczyć jedno z haseł: Ja: "Lata i w to nie wierzymy"   Ona: "Miłość" Ja: "prawidłowa odpowiedź UFO".
- K (listy do Czarnego na pokolenieikea.com)
37 notes · View notes
driffting · 6 months ago
Text
Co u mnie?
Wczoraj pisałem poprawę zaliczenia (btw nadal czekam na to az mi sprawdzi mimo ze jako jedyny pisałem i trochę mnie to już stresuje...) i teraz mam sporo czasu do moich ostatnich zaliczeń tj. 10 lipca egzamin z tego samego co pisalem wczoraj i 19 lipca egzamin z Psychologii Emocji i Motywacji - zajebisty przedmiot to był i prowadzący. Po prostu sobie w przyszłym tygodniu poczytam teksty które były podane jako obowiązkowe do wykładów i zdam.
Co czyni dzisiejszy piątek dniem wolnym i choć mam na co się uczyć na razie sobie odpoczywam, mogę zatem robić przyjemne rzeczy takie jak bieganko, ćwiczenia na macie oraz PIECZENIE TART (ang. Pie) chociaż jest też angielskie słowo tart.
Muszę przyznać że robienie pie crust nadal jest dla mnie wyzwaniem - wyrabianie ciasta (przypomne uzywa sie lodowatego masła i miesza to z mąką uważając na to żeby się to maslo cale nie roztopiło tylko po prostu "pea-sized" kawalki masla obtoczone mąką. No i to jest mega cięzkie w takich temperaturach (dlatego juz teraz zaplanowalem sobie ze dopóki nie nadejdzie zime to będę takie rzeczy robil o 5-6 rano, dzis o tej godzinie sobie ćwiczyłem na macie i bylo calkiem chlodno). Wiec jest wiecej czasu na pracę z ciastem.
Ale przynajmniej jestem juz na 99% pewny że już mi nigdy nie spłynie to ciasto podczas pieczenia (jeżeli źle się schłodzi pie crust to w piekarniku maslo się roztapia za szybko w cieście i spłwa na dno formy ze śćianek...). ale jeden pan w przepisie btw zajebiście mi wszystko wyjasnil i mimo ze własnie wam opisuje moje trudności to mimo wszystko o wiele wiele więcej rzeczy jest dla mnie teraz całkiem intuicyjne w tym pieczeniu i za 5-10 tart mam nadzieję radzić sobie z tym juz w miarę dobrze. Tą poradą jest umieszczenie ciasta w formie i zamiast do lodówki na 15min, 30min czy ile tam w danym przepisie radzą, daje sie na 1h do zamrażalki a konkretnie - aż ciasto zamarznie na kamień. Wówczas gdy pieczemy maslo oczywiscie tez sie roztapia bo jest w piekarniku ale nim to się stanie to wystarczająco duzo ciasta robi się juz upieczone i trzyma kształt. (btw jak ktos nie ma obciążeń do pie crust (takie ceramiczne kulki z allegro z 30zl kosztuje a nie wiem czy jedno opakowanie mi starczy bo mam formę 24cm i 5cm wysokości na wysokości mi bardzo zależało - choć w planach jest przejście na szklanego pyrexa tak czy inaczej) to zwykle zalecają uzycie suchej fasoli, soczewicy czy ryżu - ale ponieważ to juz potem sie do jedzenia nie nadaje, a nawet do wielkrotnego wykorzystania w ten sposob sie nie nadaje bo prędzej czy później się to zjara (u mnie przy drugim pieczeniu) no i macie spalenizny zapach co moze na smak tarty wplynąc - ja polecam obiążąć cukrem (solą niby tez ale cukier jest bezpieczniejszy póki co no bo nie robilem tego za wiele razy a sól potencjalnie wiecie no jest slona mocno).
Trzecią rzeczą z którą wciąż mam jednak problem jest rozwałkowanie tego ciasta np teraz każą schłodzic 2h a potem wyjme i to bedzie jak kamien... i nie bede mogl tego rozwalkowac przez 10min. Ale moze chodzi o to zeby maslo zamarzło spowrotem i potem wyjmujesz czekasz 10min aż będzie sie dało rozwałkowywać a kawalki masla pozostaną w miarę twarde. W zasadzie to nie rozwałkowanie jest takie trudne tylko przeniesienie tego potem do formy... zwlaszcza ze wiekśzosc przepisow jest na 2 porcje ciasta a u mnie jakos 1/2 tego czyli teoretycznie 1 porcja to jest za mało - tzn jak rozwalkuje na odpowiednio duza powierzchnie to mam za małą grubość ciasta.
Ale tak czy inaczej w planach są 2 tarty - prawdopodobnie blueberry pie i apple pie lub truskawka/rabarbar zamiast jablkowej. Jedna dla mnie i mamy druga dla kolezanki na urodziny.
Chcę piec sporo tart bo mozliwosci jest praktycznie nieskonczenie wiele - tzn z 30 XD bo z wielu owocow mozna, mozna wiele na bazie czegoś typu custard i mozna tez takie czekoladowe czy z jakims kremem itd, a nwaet mozna piec sernik w czymś typu pie crust tylko bardziej takie crust z herbatnikow czy czegos wtedy.
btw jakiego serka byscie uzyli jako "cream cheese" bo u nas sie robi sernik na twarogu ale u nich cream cheese to nie jest to samo co serek śmietankowy taki na kanapki, podobno philladelphia pasuje jako cream cheese ale kurde to nie byl drogi serek? a jednak na sernik to z 500g potrzeba
Tak wiec dzis: bieganko, cwiczenia, 2 tarty upiekę albo tyle ile zdążę z upieczenia 2 tart. IMO produktywny dzien
I moze napisze jakies posty dla was (no i jeszce musze bloga ogarnac, opis, moze wygląd troszke chociaz bo chyba na poprzednim mimo wszystko miałem zrobione coś)
2 notes · View notes
myslodsiewniav · 11 days ago
Text
Rozdział: ostatnie dni roku 2024, świąteczny maraton, choroby, LARP horrorowy w lesie, rokminy zależności rodzinnych, regres własnych zachowań i duma, spokój?
30-12-2024
Piszę dziś, bo czuję, że potrzebuję. Bo czuję, że jak nie spiszę to nie ruszę z rzeczami do zrobienia na dziś.
Wspominałam, że Święta były udane, ale dopiero po świętach miałam przestrzeń by dostrzec, jak bardzo byłam mimo wszystkimi nimi napięta i przez nie przejęta (czy wszystko wyjdzie? Czy zdażymy? Czy dojedziemy?). Prawdę mówiąc byłam już u granic tego co jestem w stanie pomieścić, a dwa dni temu zrobiliśmy sobie we dwójkę coś, co miało nam te emocje i uczucia, napięcie rozładowywać w zdrowy sposób, ale zrobiliśmy to ŹLE. Wyszła spirala stresu i przeżycie bliskie traumatycznego. Teraz to widzę. To znaczy obecnie wracam do równowagi, naprawdę czuję w ciele... ulgę? Wracający spokój?
A jednocześnie w ogóle nie - jutro idę na wizytę do ginekologa, którą bardzo się martwię, bo to będzie odkładane badanie kontrolne nowotworów, którym nie pomaga stres, a ostatnio głównie żyłam w stresie... ba! nadal żyję w stresie! Bo jeszcze mam projekt grantowy do złożenia (tj. muszę napisać rozliczenia i sprawozdanie, niewspominając o tym, że jeszcze mamy 2 elementy składowe tego projektu do wykonania), maaaasę prac zaliczeniowych do oddania na ocenę, do tego naukę na dwa egzaminy... Właściwie na 4, bo w ramach grantu mam dwa duże egzaminy w jakimś ośrodku egzaminacyjnym do zaliczenia... No dużo tego jest, a zostały dwa miesiące do końca semestru.
Nie mogę się doczekać, aż skończę te studia i odzyskam czas... Potrzebuję więcej czasu na regenerację, nie mogę tak zapierdalać... to mi szkodzi.
Naprawdę: szkodzi.
A! Uspokaja mnie myśl o której chyba nie miałam czasu pisać: mój narzeczony został przyjęty do nowej, dobrze płatnej, świetnie rokującej pracy - zobaczymy jaka będzie atmosfera w firmie, ale trzymam kciuki by było dobrze. Zaczyna w drugim tygodniu stycznia. Niemniej sama myśl p stabilności finansowej działa jakoś tak... kojąco.
1 - Święta u moich bliskich.
2 - Święta u jego bliskich.
3 - Poczucie chujowatości w związku z tym, że wraca myśl o tym, że fajnie by było napisać do znajomych, do przyjaciół ze zwykłymi życzeniami w ten wyjątkowy czas, a zarazem sama myśl wydaje się tak ciężka do wykonania i ponad moje siły, że nie robię tego... Nie mam siły na kolejne interakcje, nie mam siły na pomieszczenie w sobie rozmowy z kolejną osobą, którą wiem, że jedynie "odhaczę" i to mnie wzdryga, wzbrania, boli, bo nie chcę tworzyć relacji w których "odhaczam" ludzi - chcę mieć na relacje czas, przestrzeń, mieć siły na zaangażowanie w rozmowę i bycie Tu i Teraz dla bliskich. Jestem wykończona tym, jak dużo na siebie wzięłam i jak bardzo nie odpowiada mi sytuacja w której jestem, w której nie mam siły napisać smsa, bo nie chcę pisać jednego smsa na odwal... chcę pielęgnować relację, a myśl o tym, że zapytam "co u ciebie?" i ktoś zaczynie mi opowiadać nową historię, nowe informacje, relacjonować swoje emocje... czyli robić to, za co cenię przyjaźnie - to wszystko powoduje, że mnie obecnie chwyta panika, bo nie mam siły i przestrzeni by to pomieścić.
Czuję się przez to trochę tak, jakbym banasowała na krawędzi, ale nie nad przepaścią. Nie jest jeszcze tak źle. Bardziej na linie/slacku, nisko nad trawą - wciąż grozi to wywinięciem kozła i obiciem dupska, a jednak nie jest to kwestia walki o życie... Ale wymaga skupienia i świadomości swoich możliwości i ograniczeń, której obecnie, przez ilość bodźców w moim życiu, nie mam i nie mogę mieć, bo wszystko jest jak karuzela... albo kalejdoskop. Wszystko się zmienia, migocze, a ja balansuję między zachwytem "wow, chodzę na slacku i trzymam równowagę! Niesamowite! Jeszcze tego nie robiłam! Wszystko jest nowe!", a takim "ok, na teraz wystarczy, mam dość, boli mnie całe działo, boli mnie głowa, nie wiem co i kto do mnie mówi, czuję, że pokładane są we mnie oczekiwania, chcę zejść z tej taśmy, ale teraz nie mam jak tego zrobić by zrobić to bezpiecznie, by nie obić dobie dupska, nie skręcić kostki, albo nie wpaść w tłum, by obijać przyjaciół i krewnych, muszę dość na drugi koniec tej liny, do pnia drzewa i wtedy odzyskam równowagę, oprę się o nie i zejdę bezpiecznie".
Tak obecnie widzę swoje życie.
4 - Zoo i rozkmina okołosiostrzana... i dzisiejsza...
5 - Nowy członek rodziny.
6 - Góry.
7 - Powracające myśli o przeszłości...
Okay, to teraz rozwinięcie niechronologicznie:
6 - Spontanicznie, 27 grudnia wieczorem pojechaliśmy w góry. Ja, mój narzeczony, nasz piesek i Karkonosze.
Bardzo tego potrzebowaliśmy. Tak dobrze i tak prawdziwie, tak głęboko odpoczywamy będąc w górach, że po prostu nasze ciała o to wołały. I głowy też.
Ja nie miałam siły nawet na szukanie hotelu, gdy 26 grudnia wracaliśmy do dolnośląskiego. Ledwo otrzyłam booking i zamknęłam, byłam gotowa na przyjęcie pierwszego lepszego, bo myśl o tym, że mam ZNOWU PODJĄĆ DECYZJĘ mnie po prostu przytłaczała. Jedyne o czym myślałam to o książce - chciałam się zatopić w fantastyczny świat książki, najlepiej fantasty, w którym panują inne reguły i zasady, w którym są nierzeczywiste stworzenia i problemy możliwie odległe od mojej rzeczywistości - żadnych świąt, zaliczeń, rozmów kwalifikacyjnych, lekarzy itp. Słowem: chciałam w eskapizm.
O ile chciałam pojechać w góry, to irytowało mnie za każdym razem, gdy mój partner tego dnia podchodził do mnie (w domu już zakopanej pod kocem, z nosem w książce, w ciemnym pokoju przy zgaszonym świetle i zaciągniętych zasłonach by jak najbardziej odciąć bodźce z realnego świata) chcąc się poradzić które ciuchy zabrać, jakie rękawiczki, czy odpowiada mi zarezerwowany hotel albo czy bierzemy dla małej suchą karmę (eksperymentalnie) czy puszkę (sprawdzone jedzonko). Wkurzało mnie wszystko co ściągało mnie do rzeczywistości wcześniej niż to było konieczne. I zarazem byłam tak zmęczona, że wolałam odpowiadać na pytania niż mówić o tym co czuję, bo nie miałam sił w to się zagłębiać i tym się zajmować.
Chciałam płakać - tak dla oczyszczenia. Ale nie potrafiłam...
Jak ciasno mieliśmy napakowany plan: 26 odsapnęliśmy. Ja się zaszyłam w pokoju, a mój partner w tym co go uspokaja: w planowaniu podróży.
A już 27-ego grudnia wstałam o 6, poszłam na zakupy, zrobiłam na zapasy jedzenia na dwa dni (tj. staramy się jeść w deficycie kalorycznym - wiadomo, przez Święta zawiesiliśmy wszelkie diety, a lodówkę mamy pełną pierogów po powrocie od bliskich, ale wiedząc, że idziemy w góry chciałam jednak dobrze zaplanować nam posiłki - zrobiłam pastę jajeczną do kanapek, z ziołami. Kanapki naprodukowałam z ogórkami kiszonymi (odporność!), pomidorkami, z wędliną i dymką. Spakowałam nam dużo warzyw, owoców, soki, czekoladę, kanapki z masłem orzechowym, przygotowałam termosy, jogurty... No byliśmy przygotowani, serio.
Mój narzeczony spakował nam czołówki, raki, kosmetyczkę (to dłuższa historia, ale po fuck upie z niespakowaniem kosmetyczki przez niego jestem na to wyczulona), kijki, . A ja wyciągnęłam wyszukiwaną miesiącami w ciuchlandach odzież termiczną merino, kurtki sportowe, nieprzemakalne, spodnie, rękawiczki, swetry z wełny do zjazdów na nartach... i buciki do wspinaczki górskiej dla naszego psiaka, jej paszport, kocyk, miseczkę itp
A potem odstawiłam się jak szczur na otwarcie kanału, potwierdziłam opiekę dla naszego psa i już o 10:08 byliśmy u mojej koleżanki by zdać małą na 4h podczas których my zabieraliśmy moją siostrę, Szwagra nr 1 i siostrzeńca na świąteczny prezent: wizytę w zoo.
O tym napisze później (jak będę miałam siłę).
Minęły te 4,5h i wróciliśmy po naszego pieska, wpadliśmy do domu, przebraliśmy się, zjedliśmy obiad, spakowaliśmy prowiant z lodówki, chwyciliśmy plecaki, torby, buty górskie i dawaj w Karkonosze...
Gdy jechaliśmy o tej 17:00 było zupełnie ciemno. Nie mieliśmy siły rozmawiać już, więc wróciliśmy do słuchania książki (audiobook). Czułam, jakbym miała dreszcze od gorączki, więc przykryłam się kurtką i... zasnęłam. Przespałam pół rozdziału, ale było mi tak wszystko jedno, że nawet nie poprosiłam mojego podekscytowanego i skupionego na drodze partnera o streszczenie co się działo. Nie chciało mi się po prostu rozmawiać. Chciałam się schować i zniknąć... tak bardzo jestem/byłam zmęczona.
Dojechaliśmy do hotelu chyba przed 20:00. Było ciemno tak bardzo... tak bardzo mi to przypomina dlaczego nie znoszę zimy... Zjedliśmy kolację. Nakarmiliśmy pieska - młodej też się nie podobało, że znowu gdzieś wyjeżdża (od 23 do 27 ciągle gdzieś jeździ, czasem zostaje sama - boi się, pilnuje nas, żebyśmy jej przypadkiem nie zapomnieli).
Gdy nastawialiśmy budzili - zgodnie - na 3 w nocy coś mnie tknęło: a może to zły pomysł, aby zrywać się na wejście na wschód słońca? Przecież tak mało mam ruchu w tym roku. Ba! Chyba miałam dreszcze z gorączki w drodze... Może lepiej się wyspać, dać szansę organizmowi na regenerację po tak stresującym miesiącu? To będzie przyjemniejsze, bardziej komfortowe...
I teraz dla kontekstu: okazało się, że wielkim marzeniem mojego narzeczonego jest wejście na wschód słońca na Śnieżnych Kotłach. Dlaczego? Nie wiem. Dlaczego tym nie wiedziałam do 26 grudnia 2024? Też nie wiem. Ale podobno myślał o tym od pół roku przynajmniej. Opowiadał o tym tak: że to jedyny szczyt w okolicy na którym nie byliśmy. No ok. Ale mogliśmy być... rozmawiałam o tym z nim wiele razy, najczęściej, gdy lądowaliśmy w Schronisku pod Łabskim Szczytem - czyli kiedy wracaliśmy już w dół stoku po zdobyciu Szrenicy.
Czyli dotychczas zawsze szliśmy od strony Szrenicy... albo od strony Schoroniska pod Łabskim Szczytem w stronę Szrenicy. Nadole mapy, aby pokazać kontekt:
Tumblr media Tumblr media
Okazało się, że mój narzeczony się naoglądał jakichś wejść, filmów i przewodników i baaaardzo chciał zobaczyć Śnieżne Kotły. Koniecznie o wschodzie słońca, bo to podkręca cel wejścia i wyścig z czasem, to dodaje dreszczyku. Nawet nie wiem czy latem by chciał... bo latem jakoś na niższe wzniesienia schodziliśmy - Wielka Sowa, Rudawiec, Rudawy Janowickie, Śnieżnik (no ok, to akurat wysokie jest).
A z uwagi na to, że mamy sprzęt i mamy już doświadczenie ze zdobywania szczytów zimą i w nocy (!) - dwa lata temu (? albo rok temu?) przecież w styczniu zrobiliśmy znowu Ślężę - to w zasadzie mamy już przetestowane, że sobie poradzimy, nie?
No i racjonalnie to brzmi ok.
Ale wciąż czułam, że to baaaaardzo zły pomysł. Ale tak baaaaaaaaaardzo zły pomysł. Trudno mi było ubrac to w słowa, bo gdy o tym mówiłam mój napalony na zrobienie tej trasy partner bardzo racjonalnie wytrącał mi argumenty z ręki. A ja w sumie też coraz bardziej - racjonalnie - przekonywałam siebie sama, że może i faktycznie jestem słabsza niż rok temu, że mam dużo gorszą kondycję i jestem przebodźcowana, że wprawdzie przytyłam tak bardzo, że nie byłam w stanie wejść w moje spodnie zimowe-narciarskie, ALE przecież tak chcę w góry...
Że w górach wracam do psychicznej równowagi...
I wstaliśmy o 3:00. Zapakowaliśmy kanapki, zalałam w termosach kawę i herbatę, spakowałam dodatkową kurkę do plecaka, dodatkowe rękawiczki, upewniłam się czy mamy nasze porządne czołówki, na wszelki wypadek wzięłam też zapasowe raki (jakby coś w tych, które spakował mój partner pękło - to się zdarza), ustawiłam sobie wygodną długość kijków - to moja pomoc, mająca rekompensować brak zadowalającej kondycji i ewentualne reperkusje związane z przybraniem na wadze, pomogą mi się trzymać na szlaku, jakbym traciła balans.
Spakowaliśmy i ubraliśmy też naszego pieska - czekała cierpliwie na dywanie w swoich zimowych bucikach.
Jeszcze trzeźwa myśl mnie dopadła przed wyjściem z domu: napisałam do mamy, do teściowej i do siostry wiadomość, bo na dobrą sprawę NIKT nie wiedział, że na spontanie pojechaliśmy w góry. Dałam znać im, że idziemy na wschód słońca, że mieszkamy pod takim adresem, że idziemy takim-a-takim szlakiem, na taki-a-taki szczyt, że wyruszamy teraz, o 3:45, że planujemy wrócić przed obiadem, że mamy kijki, apteczkę, ciepłe ubrania i prowiant, nie trzeba się o nas martwić, będziemy dawać znać. I że piszę ze względów bezpieczeństwa.
No i tyle, no i w drogę.
Szliśmy przez pogrążoną w śnie wieś, drogę oświecały nam uliczne latarnie. Było cicho... tak cicho... Mój partner z radością się rozpływał nad tą ciszą, nad tym, jakie to cudowne by doświadczać jej... a ja się czułam podenerwowana. Dochodziło do mnie, że zaraz wejdziemy do ciemnego lasu... A ledwo 12h wcześniej oglądałam w zoo jak są karmione wilki... ich wielkie, majestatyczne kły rozszarpujące czerwone mięso... Długo staliśmy przy wilkach w zoo, były takie majestatyczne, piękne. Moja siostra w zachwycie robiła im zdjęcia, bo obecnie pracuje nad książką ilustrowaną o wilkach, więc domagała się zdjęć i filmów, sama się wzruszała, zauważała niuanse. A my z nią - zachwyceni pięknem tych zwierząt. Tylko, że wtedy były bezpieczne i my byliśmy bezpieczni - dzieliła nas szyba, byliśmy w dzień w zoo... a my właśnie wchodziliśmy o 4 nad ranem do ciemnego lasu... do domu wilków, na teren Parku Krajobrazowego...
Coraz bardziej się bałam... Ale racjonalizowałam to: przecież wilk nas nie zaatakuje... a jednak mamy ze sobą małego pieska... Pieska może zaatakować... Mamy doświadczenie spotkania z wilkiem w naturze, wiec wiem, jak mnie wtedy ścięło strachem. Dosłownie kilkanaście godzin wcześniej wraz z moim partnerem wracaliśmy do tamtych doświadczeń próbując opisać co się stało z naszymi ciałami, gdy doszło nas to niskie, ledwo słyszalne warczenie. Że uruchomił się instynkt tak pierwotny, że nie mieliśmy o jego istnieniu pojęcia, że nogi zamieniły się w miękką galaretę i chociaż uciekaliśmy LATEM, przez drogę, biegnąc ile sił w nogach, to zdawało się, że ledwo się poruszamy, że kości w dolnych kończynach są tak kruche, że się pod nami załamią przy każdym kolejnym kroku, że nie są w stanie nas zanieść dostatecznie szybko i daleko by umknąć przed drapieżnikiem.
A teraz mamy zamiar wejść do lasu...
W pewnym momencie skończyły się zabudowania: ostatnia latarnia oświetlała podjazd przez posesją ostatniego domu, wraz z końcem ostatniego ogrodzenia nasza droga prowadziła przez most, za mostem widzieliśmy oszronione pola, a potem, dobych kilkadzięsiąd metrów dalej: naprawdę ostatnia latarnia uliczna oświetlała kolejne dwa domy ozdobione sznurkami świątecznych światełek, za nimi kończył się asfalt, a za nim zaczynał się... LAS.
I nagle na tą drogę, przed mostkiem, weszło stado saren. Albo jakichś innych kopytnych: były zaskakująco wielkie jak na sarny. Po prostu weszły i stanęły. Bokiem do nas, ostatecznie chciały przejść na przełaj przez drogę na te pola... ale z jakieś 7 saren, bardzo dużych, bardzo mających obecność ludzi w nosie, stanęło na drodze, obróciły głowy w naszą stronę i obserwowały. Ot tak, bez strachu. Patrzyły.
To było zarazem piękne i majestatyczne... ale też jakieś takie złowieszcze, bo chociaż światła było na tej ulicy na tyle by wyraźnie dostrzec sylwetki zwierząt to, w pyszczkach jedynie paliły się żółte oczy. Wszystkie zwrócone w naszą stronę, spokojne, obserwujące. Ciemne sylwetki i żółte oczy.
Stanęłam i walnęłam "boję się, daj mi moją czołówkę".
A on do mnie, że dał mi ją w pokoju hotelowym, że położył ją na krześle przy mojej czapce... okazało się, że położył czołówkę na mojej czapce, tej, która leżała na szczycie piramidki złożonych w kostkę ciuchów... ciuchów, które przygotowałam sobie na kolejny poranek, na powrót do miasta. No i zajebiście. Niedogadanie. Miał dobre intencje, podobno mi nawet to powiedział (pamiętał, że mówił bardzo dobitnie, krzątając się po pokoju: "mam twoją czołówkę" - może to nawet było "masz swoją czołówkę", może, kto wie, moja uważność była skupiona na tym, że ON MA moja czołówkę, a ja MAM do zaparzenia dwa termosy i spakowanie odpowiednio kanapek, którymi się zajmowałam od początku, rozdzielałam je do plecaków, ubierałam pieska... nie przyjmowałam nowych informacji: mój umysł zanotował "ja-żarcie i pies, on - czołówki i raki"). No i co? Opcja taka, że wracamy do hotelu po moją czołówkę - tracimy około 30-45 minut na spacer w te i z powrotem, czy idziemy dalej i korzystamy z chujowych (tj. o niskiej mocy lumenów) czołówek spakowanych "na wszelki wypadek", które kupiliśmy w Action.
No i to moja najgłupsza decyzja: zdecydowałam, że bierę tą czołówkę, która jest pod ręką, bo inaczej możemy nie zdążyć na wschód słońca.
Masakra.
To było głupie.
Bo przypomnę: jak wchodziliśmy nocą na Ślężę mój baaaardzo bujny umysł, bardzo kreatywny, interpretował wszelkie szeleszczenia jako "to wilk" - ba! Usłyszałam odległy chuj samolotu i się zerwałam wtedy do biegu przekonana, że to jakiś leśny drapieżnik i się wyjebałam xD , a potem zaczęłam się rechotać z własnej głupoty i irracjonalności tego strachu i w ten sposób przełamałam strach... Powinnam była o tym pamiętać. Że się baaaaardzo bałam. I że się bardzo cieszyłam, że szybko zaczęło wchodzić słońce, na długo przed przewidywanym w sieci świtem... A najlepiej mi było, gdy szliśmy mniej zalesionymi grzbietami góry...
Ale 28 grudnia 2024 weszłam do ciemnego, ciemnego lasu zagłuszając lęk i walące serce...
Zatrzymaliśmy się przy płocie obserwowani przez stado żółtookich saren... O. wyciągnął czołówki - swoją, przechujzajebistą i moją, chujową z action. Zapaliliśmy je i wróciło poczucie panowania nad sytuacją. Zwróciliśmy się w stronę saren - dalej nas obserwowały. Ale gdy dostały światłami po oczach po prostu przeszły przez jezdnie. Nasz piesek zaczął warczeć gardłowo... O. szedł ku mostkowi, jakby nigdy nic, jakby tamtędy nie przechodziły właśnie dzikie zwierzęta. Sarny widząc, że zbliża się człowiek przyspieszyły. Kiedy ja i piesek zrównaliśmy krok z moim partnerem nie było widać żadnej kopytnej na polach, na mostku, ale nagle mój piesek się najeżył i zaczął warszczeć w stronę zarośli przy mostu. Odwróciłam się w tamtą stronę, a moja czołówka oświetliła tylko pierwsze pnie, gałęzie i niepokojąco blisko drogi palące się tuzin żółtych ślepi.
Były blisko. I było to cholernie niepokojące na różne sposoby: po pierwsze była noc, była bliskość lasu, był to ich teren nie mój i zdawały się takie... groźne. Niebezpieczne. Złowieszcze z tymi czujnymi oczami utkwionymi w nas. Czytałam nawet kilka miesięcy temu takie opowiadanie o śmiercionośnym jeleniu, potworze, który zabijał szwędających się po nocy w górach ludzi (polecam, naprawdę dobre opowiadanie). Brry. Zarazem tak trzeźwo odzywał się innego rodzaju niepokój: że dzikie zwierzęta nie boją się ludzi, a to martwi, bo niestety ludzie mają tendencję robić im krzywdę, lepiej by uciekały daleko...
Przeszliśmy przez mostek, pole, ja uspokajałam pieska, mój partner odwrócił moją uwagę od całkiem upiornego przeżycia wskazując na świetnie zachowaną lub świetnie otworzoną architekturę ostatniego mijanego domku góralskiego.
Skończyła się droga, zaczęła się udeptana ścieżka prowadząca na szlak w lesie. Było cicho. Tak cicho. Słyszeliśmy każdy swój krok, szelest kurtek, każdy wzięty oddech i stukanie moich kijków najpierw o asfalt, a potem o kamienie. Latarnia przy ostatnim domu jedynie dawała nam zarys linii drzew, czap śniegu na gałęziach... a ścieżka w głąb lasu ziała złowieszczą ciemnością jak jakiś podziemny tunel...
NIC nie było widać.
Jedynie gęstą, złowieszczą ciemność.
I głupi tam weszliśmy.
Od początku w tych ciemnościach mocno czułam różnicę w mocy lumenów... Czołówka z Action dawała światło na jakiś 1-1,5m. A czołówka mojego partnera rozganiała smolistą czerń lasu na jakieś nawet 10m w głąb... i uświadamiała, że widzimy tylko to, co jest oświetlone, a reszta lasu jest skryta w głębokim mroku, który klaustrofobicznie naciska na nas z każdej strony...
Ech.
Jak na to co czułam uważam, że zachowywałam się i tak w sposób spokojny. Najgorszy moment przeżyłam około 6 rano i za to mi wstyd... i byłam świadoma, że odwalam panikę i O. to docenił. ALE teraz myślę, że lepiej by było wrócić już na początku do hotelu po moją czołówkę... chociaż nie wiem czy to by pomogło, tak naprawdę.
Na chłodno mogę to opisać tak: szłam w stanie bliskim katatonii... Albo, po przeczytaniu definicji w Wikipedii chyba byłam w katatonii:
Tumblr media
Więc szłam zafiksowana na myśli, że JAK WYJDZIEMY Z LASU to będzie w końcu jasno. Szłam. Nie chciałam przerw. Mój partner namawiał mnie na to, aby piła - nie mogłam pić, chciałam iść. Jak naciskał bym coś wypiła to się denerwowałam, że nie jesteśmy w ruchu i zarazem czułam, że zwymiotuję prędzej niż coś do siebie wleję. Nie byłam głodna. Chciało mi się wymiotować ze stresu. I ze strachu. Bałam się odwrócić. Nie chciałam prowadzić, bo widział ledwo to co sama miałam pod nogami, nie mogłam aktywnie planować przez to trasy bezpiecznej dla mojego partnera i pieska. Miałam też duży problem by iść z tyłu - to wolałam, bo mogłam patrzeć na moją suczkę, bardzo mi zależało, żeby ona była bezpieczna, by nic jej nie zaatakowało (np: jakiś wilk). Ale jeżeli mój partner zrobił o 2 kroki więcej (jest ode mnie dużo wyższy, ma o wiele dłuższe kończyny - przy podchodzie na kamienistym szlaku to naprawdę łatwe i naturalne, że w chwilę jest o kilka metrów dalej i zarazem wyżej niż ja: to co dla niego oznacza podniesienie nogi i zrobienie dłuższego kroku to dla mnie w takich warunkach czasem kwesta zrobienia szpagatu, albo konieczności wspinania się na czworakach - więcej ruchów do wykonania, więcej siły, więcej czasu) i znalazł się o te 2 metry wyżej i zarazem dalej ode mnie czułam się porzucona w ciemności. Panika mnie brała, hiperwentylowałam, serce mi biło tak, że słyszałam dudnienie w uszach... I ta ciemność. Straszna ciemność.
W psychologii "ciemny, ciemny las" to metafora podświadomości - nie wiedziałam o tym, ale okazało się, że w mojej jest strasznie... i że walczyłam o życie od tej 3:45 do około 7:15. Serio, taki długotrwały stres, który trudno racjonalizować, bo wcale nie robi się z minuty na minutę mniej strasznie. Cały czas wewnatrz buzuje panika, łzy cisna się do oczu, ale organizm jest w trybie przerwania, szybciej się poruszasz, aby nie zostać w tyle, zarazem masz ochotę wymiotować i wkurzają cię propozycje uzupełniania płynów czy zjedzenia czegoś, bo CHCESZ STĄD JAK NAJPRĘDZEJ WYJŚĆ. A około 6 rano nie wytrzymałam i wybuchłam, że nie chcę tu być, że nie znoszę lasu, że nie bałam się nigdy tak bardzo i tak długo, że chcę stąd w tej chwili wyjść na łyse szczyty!, że nie nadaje się do tego, że mam chujową kondycję w tym momencie życia!, a zasuwam po szlaku ponad siły!, że nie, nie chcę zwalniać, chcę już nigdy nie być w ciemnym lesie!, bo boję się oddalić od mojego partnera chociażby o półtora metra!, że co nam do głowy strzeliło by iść na wschód słońca zimą!?, szczególnie po takim roku z tak słabą kondycją!?, Że to powalone! Że nie chcę tu być!
Byłam okropna jak o 6 rano coś we mnie pękło. Jak małe dziecko - żądałam, by się w tej chwili sad teleportować. Że nigdy więcej nie wejdę nocą do lasu!
O. proponował, żebyśmy zwrócili w takim razie. A ja wiedziałam, że to oznacza kolejne 2h w ciemnym lesie, tą samą, upiorną drogą. NIE NIE NIE! Wolałam na szczyt, bo po tych jebanych 2h KOSZMARU powinniśmy być bliżej łysych karkonoskich szczytów niż hotelu i strzelających żółtymi oczami w krzakach saren. Dlaczego jeszcze nie ma szarówki!? Narzekałam na głos. Byłam wkurwiona i wkurwiona krzyczałam. Bo niebo było ciemne, było widać jedynie wyraźnie gwiazdy i drogę mleczną - w innych okolicznościach piękne widoki, a o tej 6 nad ranem: znienawidzone i przeklęte wszystkimi wyzwiskami, jakie mi do głowy przyszły.
A co się wydarzyło o 6 rano?
Ano zaczęło padać...
Ech. Po kolei: jak weszliśmy do lasu było ciemno, gęsto, cicho. Szliśmy wtedy za ręce, po szerokie drodze. Nasz piesek biegł w bucikach między nami. Pod stopami szeleściły kamienie i suche liście. Trzymałam kijki w jednej dłoni - nie potrzebowałam na takiej drodze punktów podparcia, więcej moralnego wsparcia dawała mi ciepła dłoń mojego narzeczonego, nasze splecione palce.
Wtedy już proponował mi ponownie powrót do hotelu po moją lepszą czołówkę - nie kryjąc, że jest mu smutno, bo chciał wejść na szczyt na wschód słońca, ale cóż, najwyżej spełni to marzenie innym razem. Ważniejszy jest komfort i bezpieczeństwo. A ja racjonalizowałam - że owszem, jesteśmy w lesie, ale przecież nic nas nie zaatakuje, że jesteśmy razem, że to my, ludzie jesteśmy najgroźniejszymi drapieżnikami (takie napisy były rozwieszone w zoo przy wszystkich zagrodach z wielkimi kotami, napisy wisiały na lustrach umieszczonych na różnych wysokościach, tak, aby nie były przeoczone - też o tym dyskutowaliśmy ledwo dzień wcześniej, ba! Kilka godzin wcześniej mówiliśmy o tym, jakie to smutne i jak łatwo o tym zapomnieć...)
Poza tym jak szliśmy ramię w ramie to dzięki czołówce mojego narzeczonego widziałam wszystko... co przed nami... a jednocześnie w mojej głowie pojawiało się wyobrażenie lepkiej, ciemnej, zębatej, groźnej substancji przyklejającej się do naszych pleców, tyłków, ud... wszędzie tam, gdzie nie padała wiązka światła.
No i mimo chęci utrzymania pozytywnego nastawienia (bo w końcu to góry, bo tak kocham bliskość natury, szum lasu, wielkie przestrzenie Parku Krajobrazowego, bo odpocznę i zmęczę się, bo będzie przyjemnie) zaczęłam czuć stres... Stres mieszający się z lękiem...
A potem weszliśmy na most - ośnieżony, z desek między którymi ziały duże przerwy. Szum potoku pod nami był ogłuszający, wypełniający ciemność. Mój partner zproponował, że wejdzie pierwszy i te deski zaczęły się pod nim uginać - teraz, gdy wiem, jak ten most wyglądał w dziennym świetle powiedziałabym, że to zwykły most, że był stabilny i bezpieczny, ale nocą, gdy światło czołówek oświetlało TYLKO te deski i te dziury między nimi, gdy pod ciężarem stopy mojego partnera deski zatrzeszczały, ujęły się mocno, a czapy śniegu, które je pokrywały osunęły się w szczeliny, pewnie spadły do potoku, ale dla nas po prostu zniknęły w ciemności... OMG myślałam, że zaraz umrzemy, że się połamiemy spadając do potoku, gdy most się załamie.
Hiperwentylowałam. Zgodziliśmy się, że wchodzimy na most po kolei. Wtedy O. pierwszy raz oddalił się na więcej niż 2 metry. Zostałam z tej lepkiej, zimnej, skrzypiącej ciemności, w bladym świetle mojej czołówki z Action. Widziałam go oczywiście, ale był tak daleko... a mnie zjadał irracjonalny lęk. Nie tylko mnie - psa też. Pewnie nasz strach się jej udzielił, a może po prostu sama sie bała, pierwszy raz była nocą w lesie. Ale nie chciała wejść na most. Bała się. Wąchała szczeliny. Pisnęła. Zachęcaliśmy ją, aby zrobiła kolejny krok... Bardzo, ale to bardzo dokładnie obwąchiwała ślady swojego taty. Pośliznęła się raz - nic się nie stało, po prostu łapka w buciku jej się omsknęła lekko, ale resztę mostu przeszła z mocno podkulonym ogonem. No i w końcu przeszłam ja. Pociłam się jak szczur widząc jak z każdym moim krokiem śnieg obsuwa się w szczeliny z tych desek na których jeszcze puszyste białe czapy się utrzymały.
Przy końcówce mój chłopak wyciągnął do mnie rękę - drżałam. I poczułam taaaaką ulgę...
Potem szliśmy znowu za ręce, w krzakach znowu mignęły nam żółte ślepia - nie wiem czyje. Spokojnie komentowałam, że coś widziałam, a w środku byłam tak KOSMICZNIE napięta i bliska sama nie wiem czego: krzyku, płaczu, wymiotowania? Ale na zewnątrz byłam spokojna. Znowu szliśmy ramię w ramię. O. też spokojnie odparł, że on nic nie wiedział, ale w sumie coś tu mogło chodzić, w końcu las to dom wielu zwierzątek. I chyba wtedy, w próbie racjonalnego ocenia ryzyka w końcu puściłam jego rękę, przełożyłam jeden kijek do drugiej dłoni i zaczęłam nimi o siebie uderzać. Aby narobić hałasu i odstraszyć zwierzęta.
I wtedy do mnie dotarło, że to szczyt głupoty zrobić TAK TRUDNY SZLAK W ZIMĘ. O. na to, że przecież nie raz wchodziliśmy w zimie, że daliśmy radę zrobić 35km na Śnieżkę, że zrobiliśmy Szrenicę, Ślężę itp. Że wszystko w zimie, że dajemy radę... A ja mu na to, że gdy robiliśmy Śnieżkę byłam wycieńczona, a miałam taką kondycję, że z palcem w nosie i bez interwałów byłam w stanie przebiec 7 km, a potem iść grać w tenisa. PRZEBIEC. BIEC CAŁY CZAS I CZUĆ PRZYJEMNOŚĆ Z TEGO FAKTU. Byłam silniejsza, szczuplejsza o sama nie wiem ile, nie ważyłam się chyba od dwóch lat i dobrze mi to robi na głowę, ale wczoraj nie byłam w stanie wciągnąć na tyłek spodni w których Śnieżkę zdobywałam, a to coś mówi! Teraz nie przebiegnę mu 2km bez przerw na chód... Okay, LATEM potrafię zrobić wysokie szlaki, faktycznie na luzie weszłam latem (kilka miesięcy temu) na szczyty wchodzące w poczet Korony Gór Polskich, ale podejścia zimowe wymagają większej sprawności i większej siły w ogóle. A co dopiero wejścia NOCĄ w JEDBANYM LESIE!
To był zły pomysł.
Na to narzeczony, że nie rozumie o co mi chodzi i dlaczego tego co teraz mówię nie poruszyłam, gdy wczoraj i dziś decydowaliśmy o wyjściu w góry. No nie wiem, chyba dlatego, że nie pomyślałam, że nie miałam siły o tym myśleć i w ogóle o niczym myśleć. Że chciałam leżeć w moim ciemnym pokoju z książką i nawet nie dopuszczałam do siebie myśli o planowaniu tego wyjścia - myślałam tylko o tym, że ostatecznie góry ZAWSZE dobrze mi robią na głowę, ale to co się właśnie działo to taki KOSZMAR jakiego nikomu nie życzę.
On na to, że jest mu przykro, bo on nie jest teraz bynajmniej w lepszej kondycji niż wtedy, gdy zdobywaliśmy Śnieżkę. No i fakt - on wtedy był w takiej kondycji jak teraz: od czasu do czasu coś tam się porusza, a ja byłam chyba w najlepszej formie w moim życiu... i on chociaż mu mówiłam wielokrotnie, że ja nie jestem osobą, która ma łatwość do sportu, która potrafi się ruszać, albo która ogarnia swoje ciało, to jestem ON POZNAŁ MNIE, akurat w momencie życia, gdy odkrywałam swoje ciało, jego możliwości, a także niesamowitą niespodziankę: że to nie jest, że urodziłam się słaba, tylko, że moim wyjściowym, niewytrenowanym stanem jest słabość fizyczna...
No i wróciliśmy do naszej rozmowy poprzedniego dnia: on nie sądził, że jestem słaba, racjonalnie mi wyłuszczał, że damy radę, a ja zbyt optymistycznie i totalnie zwalajac na niego odpowiedzialność za moje decyzje się zgodziłam... chociaż kurwa czułam, że coś nie tak, to zamiast zaufać sobie, wsłuchać się w siebie, to pozwoliłam, aby wizja marzenia przyćmiła racjonalne fakty; leniwie unikałam wsłuchiwania się w siebie i konfrontacji z tym czego faktycznie potrzebowałam... No i chuj, to ja zawiodłam siebie. Chuj.
Znienawidziłam las.
I wtedy wyłonił się z ciemności kolejny most. I znowu przechodziliśmy przez niego jakbyśmy walczyli o życie. Pewniej niż przez ten pierwszy, ale mimo wszystko z sercem na rękach.
Wracając, w świetle dziennym okazało się, jak wspominałam, że mosty były stabilne, że za dnia potoki pod nimi nie są tak ogłuszające i rwące, nawet nie są specjalnie nisko pod mostami. A co najlepsze - wydawało mi się nocą, że między jednym a drugim mostem minęło z 30 minut drogi, wiele metrów. Tym czasem w świetle dnia odkryłam, że te mosty są od siebie oddalone najwyżej o 300m. No kurwa.
Czas w tej ciemności się dłużył.
Szliśmy dalej i za mostem się okazało, że szeroka droga się kończy, że teraz zaczyna się skaliste podejście, że musimy iść jedno za drugim. No i wszystko co czułam się zdwoiło. Nie wiem co myślałam wchodząc do lasu? Gdy jeszcze był sens zawracać. Że droga będzie szeroka i będziemy mogli iść cały czas za ręce? Nie wiem. Na Ślężę w sumie tak można iść, ale nie pomyślałam o tym, że będziemy musieli radzić sobie solo, w odległości, jedno za drugim. Nie miałam w ogóle przestrzeni radzić sobie z nowymi informacjami. Więc w tamtym momencie stres już skoczył poza maksimum, wyznałam, że wolę iść jako ostatnia i zasuwałam jak najszybciej i najsilnej, napięta jak struna, za moim narzeczonym, by nie zostawać w tyle za nim chociażby o te 2 metry, bo blade światło mojej czołówki z Action dawało otuchę, ale taką rodem z horroru...
Poniżej przykład: po lewej ja z moją chujowa czołówką, a po prawej POV mojego narzeczonego....
Tumblr media
Byłam tak zmachana, że nie skupiałam się na lęku, zamiast tego po prostu całą siłę ładowałam w nadążanie za O. Ale myśli wciąż i wciaż uciekały do strasznego, ciemnego, ciemnego lasu - bo czasem migały mi w krzakach żółte, błyskające ślepia, czasem niewiadomo skąd zaczepiały mnie gałęzie, których chwilę temu nie było. Pomyślałam, że dla mnie tak podróż od ponad godziny jest jak ta scena z klasycznej Królewny Śnieżki Disneya, gdy Śnieżka ucieka przez las, wszystko w tym lesie jest upiorne, wszystko ją przeraża, wyciąga po nią szpony...
Tumblr media
No i takie obrazy "uzupełniające" skryte w mroku drzewa podsuwał mi umysł. No. Taki jest mój "ciemny, ciemny las". Nie wspominając o tym, że mijaliśmy jakiś stawik - i ten stawik może w innych okolicznościach byłby magiczny, piękny, zamarznięty i skrzący się... - ale w tamtym momencie MOMENTALNIE pomyślałam o wszystkich legendach o utopcach jakie znam. Nie pomogło racjonalizowanie. A gdy tą myślą podzieliłam się z O. - o wiele bardziej wychillowanym niż - zaczął fantazjować o tym, jakie to fajne miejsce do mieszkania dla utopca. Chciał o tym pofantazjować na wesoło, tak jak potrafimy we dwoje za nią uzupełniać wzajemne opowieści, puszczać wodze fantazji. No nie miałam ochoty. Byłam przerażona. Tylko w kółko powtarzałam "jak najszybciej wyjdźmy stąd na łyse grzbiety" oraz "nienawidzę lasu".
Prosiłam go "mów do mnie", a on mówił o tym, jak jest tu pięknie, jak mu się podoba ta ścieżka, drogą i jak mu dobrze ze mną. A ja czułam, jak mnie ze złości i frustracji trzepie "mów o czymkolwiek tylko nie o tej sytuacji w której jesteśmy, jest koszmarna, zabierz mnie myślami daleko stąd, proszę!", a on na to, że ma puste w głowie, że nic mu nie przychodzi do głowy (mi też, byłam przerażona, nie myślałam), że on obecnie nie potrafi myśleć o niczym poza tym, jak tu jest ciemno, cicho i przyjemnie, jak tu cudownie odpoczywa (rozumiem to tak: ja się odcinam od bodźców leżąca w łóżku, z książką na czytniku lub w słuchawkach, w ciemnym pokoju, bezpieczna w 4 ścianach, odgrodzona od dźwięków i obecności innych ludzi, tylko ja, moje ciało, czucie, a on przeżywa to samo będąc w ciemnym lesie, czując swoją bezbronność i poddanie wobec natury, brak dźwięków, świateł, ścian, - tylko ten pierwotny powrót do natury, to dla niego jest wręcz intymne, przynoszące ulgę i radość - tak mniej-więcej mi to nakreślił gdy go o to zapytałam. Potrafię to zrozumieć, bo przeżywam coś podobnego będąc w wannie i biorąc gorącą kąpiel, albo właśnie czytając książkę, ale w ciemnym lesie wszystko we mnie wyje, że jestem nie przygotowana na ogrom nibezpieczeństw z jakimi w nim się zetknę). Miałam ochotę go udusić.
Prosił, abym wymyśliła jakiś temat do rozmowy, bo on nie ma pomysłu. Wymyślałam - książka, którą słuchaliśmy w drodze w góry, w samochodzie. Wymienialiśmy może 3 zdania, naprawdę się lepiej poczułam... ale rozmowa po jego stronie zamierała... a do mnie wracała świadomość tej naciskającej z każdej strony, przerażającej ciemności! Raz wydawało mi się, że widzę na ścieżce człowieka i momentalnie odpalały mi się myśli o wszystkich true cime i zagnionych parach w górach, morderstwach na szlaku... No... Koszmar. Ta podróż to był koszmar.
W pewnym momencie nasz piesek się zatrzymał. Obserwowała lewą stronę ścieżki. Najezyła się. Ale nie wydała z siebie dźwięku - przy sarnach czuła się pewniej, a tym razem zamarła. O. pociągnął smycz, zachęcaliśmy ją, aby ruszyła razem z nami. Ja zaczęłam uderzać znowu kijkami o siebie - co i tak robiłam miarowo, często, od kilku godzin. Metaliczny dźwięk robił masę hałasu, ale nas piesek podszedł kilka kroków z nami i znowu się zatrzymała obserwując ciemność po lewej stronie. Obydwoje świeciliśmy w krzaki i obydwoje łagodnie namawialiśmy pieska, aby ruszyła, że tam niczego nie ma... Ale zauważyliśmy jak cicho się zrobiło (i tak było w lesie upiornie cicho, ale tamtym momencie i pies i my też nasłuchiwaliśmy, więc ta cicha była dojmująca). I nagle nasza psiunia zaczęła ostrzegawczo warczeć... Groźnie. Była najeżona, futro na jej szyi i karku rozłożyło się jak u kobry. Ale jej warczenie było dalekie od tego panicznego jazgotu jaki słyszymy na co dzień. To był urywany, bardzo niski dźwięk. I chyba wtedy pierwszy raz mój narzeczony też się przestraszył, bo zaczął krzyczeć. Wydawał z siebie niskie, głośnie "ho!", pauza i znowu "ho!". W tym dźwięku było coś agresywnego i zaskakująco pierwotnego. Pierwszy raz słyszałam go jak robił coś takiego. On ma doświadczenie z biwakowaniem w lasach, na dziko, ze spotkaniami z dzikimi zwierzętami... cały czas podczas tej podróży to ja robiłam hałas, a on jedynie przyznawał, że to dobry pomysł jeżeli mi to pomaga czuć się bezpieczniej. Ale gdy i on zaczął krzyczeć to myślałam, że dostanę ataku serca, ale chociaż serce chciało wyskoczyć mi z piersi nie byłam w stanie dobyć głosu, ani się ruszyć (poza tym co ja mogłam? We frustracji i złości znowu pomyślałam o tym jak chujową mam kondycję i że jakby wyskoczył na nas wilk to nie ma sensu uciekać, i tak mnie zagryzie, jestem za cieżka i za wolna, że przynajmniej mojego psiaczka obronię podkładając się pod te wielkie kły, niech oni dwoje uciekają, niech mój narzeczony chwyci psa pod pachę i spierdala na tych swoich długich nogach... ja nie będę w stanie biec pod górę, bo za ciężko, lub w dół, bo się wyjebię prędziutko na tych kamieniach, nie pomoże też to, że jestem w tylu warstwach odzieży i do tego z ciężkim plecakiem na plecach, nie mam szans po prostu uratować swojego życia). Zalała mnie adrenalina. W silnym przypływie trzeźwości obmyślałam plan i zaczęłam napieradalać tymi kijkami, które trzymałam w rękach, jak w cymbałki. Bum, bum, bum. Brzęczało. Było głośno. Naprawdę głośno w tej ciszy - to taki dźwiękowy kontrast podkręcony na maksa. Nie wiem jak to opisać, aby oddać poziom hałasu, jaki narobiliśmy.
Nasza psiunia, która ewidentnie więcej widziała, albo przynajmniej czuła nosem niż my wykonała ruchy, które sugerowały nam, że coś w tych kniejach się poruszyło, lekko skleciło (chciała się tam wyrwać, stanęła na tylnych łapkach, aby lepiej widzieć) i odeszło (tak sądzę, bo dźwięków z tej lewej strony nie słyszałam wcale). Sunia podskoczyła, warczała cały czas ostrzegawczo, a potem uspokoiła i nas i siebie, gdy się otrzepała. I swoim zwykłym, piskliwym tonem kilka razy wrogo szczeknęła w stronę w którą coś musiało oddalić i podeszła do przodu - tak nasza mała się zachowuje, gdy na chodniku czy w parku spotka nielubianego pieska: obserwuje w oględności, a gdy niemilewidziany osobnik nas minie, wtedy nasza malutka się otrzepuje i poszczeka z odległości jakąś wrogą klątwą...
Odetchnęliśmy z ulga i ruszyliśmy dalej, chciało mi się wymiotować ze stresu, mój partner chciał się zatrzymać na postój, napić się wody, ale upierałam się, że NIE, żadnych postojów dopóty nie wyjdziemy z lasu!
No i szliśmy dalej, sprawdzaliśmy mapę ciąglę będąc w ruchu - niby byliśmy tuż przy miejscu, gdzie powinna zaczynać się kosodrzewina... ale wciąż trwał las...i dochodziła 6 rano, a niebo było nadal ciemne, czasem błyskało gwizdami w momentach przerzedzenia drzew... BYŁ CIEMNO JAK W DUPIE...
I wydarzyły się trzy rzeczy: po pierwsze okazało się, że nasz szlak jest przysypany (wycinka drzew była i problem się zrobił) i jest zakaz wstępu na niego. Musieliśmy iść szlakiem z obejściem tego fragmentu szlaku - więc dołożyło nam to około 3km drogi w tym JEBANYM CZARNYM LESIE (jestem tak zła na ten ciemny las! Tak mnie wystraszył, tak długo trwałam w chronicznym stresie!!!!). A po drugie okazało się, że szlak, ten właściwy to koryto potoku. Więc wyślizgane kamienie, głazy, dużo podciągania się na rękach, na dworakach. Podnoszenia nóg tak wysoko, że sprawia to ból i dźwigania całego ciała w górę... a jednocześnie walka o to by zrobić to jak najszybciej by nie zostać w tyle za O., w ciemnościach... Do tego miejsca zamarznięte, O. stanął i był ok, stanęłam ja, a lód się załamywał, moja stopa wpadała do potoku między jedną, a drugą skałą... Czasem się ślizgaliśmy, on spadał nogami do potoku też... Czasem lód chował się pod czapą stabilnie wyglądającego śniegu... Zaczepiały o nas konary gęsto rosnących drzew, szamotaliśmy się próbując wyrwać lecaki wplątane w gałęzie...
Nasz piesek balansował na tych kamieniach w bucikach - buciki są dobre na śnieg i ścieżki, a na takim torze przeszkód jak ten na którym wylądowaliśmy to było dla niej dodatkowe utrudnienie - O. ściągnął jej buciki z przednich łapek. Pomogło to maleństwu radzić sobie z przeskakiwaniem po lodzie i głazach. Walczyła o zatrzymanie tytułu Mistrzyni Suchej Łapki (nie znosi być mokra), ale niestety kilka razy i pod nią kruchy łód się załapamał.
No i około 6 rano wydarzyła się niestety trzecia rzecz: zaczęło padać. Ale nie śniegiem. Oj nie. Deszczem. A my na tym szlaku, przez potok, w zimnie, ślisko, szron dookoła, zaczepiamy o konary stopami, a o suche badyle gałęzi czapkami i plecakami. Czasem widzę po bokach szlaku, w ciemnościach błyskające żółte ślepia. Może lis? Może sarna? Nie wiem. Staram się nie myśleć o tym. Ale KURWA TEN DESZCZ... Nie wchodzę w góry jak pada - nie ma przyjemności z wchodzenia w deszczu. Żadnej. A deszcze powodował, że czapeczki śniegu leżące na drzewach się roztapiały i płatami spadały nam na głowy. Wszędzie - plus taki, że narobiło to hałasu w całym lesie, już się nie martwiłam, gdy usłyszałam szelest po boku, już mi serce nie podchodziło do gardła. Teraz myślałam o tym, że jak śmierć przyjdzie to z każdej strony, nawet nie usłyszę, a co gorsza - PADA. Będę mokra i chora... Jak się nie pośliznę i nie zabiję. Iwtedy do mnie dotarło, że POSZLIŚMY W GÓRY ZIMĄ, A NIE MAMY UBEZPIECZENIA!!! No bo skończyło się wraz z utratą pracy przez O. Co za skrajna nieodpowiedzilność!!!!???
No i to przelało czarę i zaczęłam... nie wiem... histeryzować i jednocześnie wyżywać się na O.?
No bo domagałam się, że nie zostanę w tym lesie chociażby chwili dłużej, bo DESZCZE i BOJĘ SIĘ, że chcę w TEJ CHWILI być na łysym grzbiecie.
Szłam dalej, ale zatrzymywałam się na kilka sekund, bo jednocześnie nie mogłam złapać powietrza, dusiłam się, jednocześnie łkałam, ale z moich oczy nie płynęły łzy (chociaż tak bardzo tego chciałam w temtym momecnie) i zarazem miałam ochotę wymiotować, ale nie miałam czym... I tak co oddech, co krok. O. mnie przytulił. Dwa razy. Starał się być wspierający. Ale ja się wkurzałam, atakowałam go, a zaraz z pełną świadomością przepraszałam i wyjaśniałam, że chcę by do mnie mówił, a on milczy, nie chce mówić, że dopiero jak prowokuje kłótnie to do mnie mówi i jestem też za to na niego zła. A ona to znowu, w panice, że nie wie co do mnie mówić, bo ma pustkę w głowie... I że rozumie...
Miałam ochotę go udusić wtedy...
Cały czas towarzyszyło mi spirala myśli o tym jak się bardzo boję. Już nawet nie wiedziałam czego. Wszystkiego chyba. Szłam dalej świadoma tego, że nigdy w życiu nie byłam przez tak długi czas narażona na tak wielki i irracjonalny stres. Chyba... Nawet nie zauważyłam kiedy przestało padać... Tak się bałam. Ba! Czułam ucisk po lewej stronie klatki piersiowej - bałam się, że zaraz dostanę ataku serca...
O. namawiał mnie na picie - nie chciałam, powtarzałam, że napiję się jak wyjdziemy z tego jebanego lasu, że wcześniej nic nie przełknę.
Miałam wrażenie, że to trwało wieki... Ale wreszcie wyszliśmy z lasu. Dokładnie o 7:15 wyszliśmy na łysy teren, na szlak prowadzący prosto na Przełęcz pod Śmielcem. Widzieliśmy stąd Wielki Szyszak i Ośrodek nadawczy w Śnieżnych Kotłach - na szczycie wieży migało czerwone światło na tle czarnego nieba.
Nie zatrzymywaliśmy - szliśmy, doputy nie wyszliśmy poza drzewa... O. dotarł tam pierwszy - już się nie bałam, gdy mnie wyprzedzał, już widziałam, już ciemność nie była taka lepka i gęsta poza lasem... Usiał z naszym pieskiem na dodatkowej kurtce, którą miał w plecaku.
Kiedy ja do niech dotarłam już byłam spokojniejsza, już adrenalizna opadła, dalej miałam nudności, a w całym ciele olbrzymią potrzebę do płaczu (nadal to mam w sobie i nadal tych łez niewypłakałam), ale po prostu walnęłam na śnieg. Po prostu upadłam i leżałam. To był największy wysiłek w życiu... i dopiero wtedy przyjęłam butelkę z wodą.
Masakra...
A potem była bajka. Było coudownie i łatwo by mogło to przyćmić ten horror ciemnego, ciemnego lasu między 3:45, a 7:15 - ale nie chcę zapomnieć o tym, żeby znowu nie powtórzyć tego samego błędu. Bo kurwa, atak serca będę miała na własne życzenie. Jestem tak zła, że tam poszłam w nocy, bez ubezpieczenia... TAK CHOLERNIE ZŁA!
Nie potarliśmy na wschód na Śnieżnych Kotłach - wschód nas zastał, gdy obchodziliśmy Wielki Szyszak. Coś... przepięknego! Tak jasnego! Tak... delikatnego. Jak lekarstwo na tą okropną ciemność.
Od tego momentu musieliśmy już włożyć raki - całe szczęście tych mieliśmy w nadmiarze.
Szliśmy ku Śnieżnym Kotłom, gdy pomarańczowe, ciepłe światło ogrzało ośnieżony szczyt Szyszaka, pokazało smog w dolinie, pagórki wyglądały jak wyspy w białym morzu. Jasne światło zmieniło Przekaźnik Telewizyjny na Kotłach w bajkowy domek rodem z Doliny Muminków. Każda chwila, każdy krok zmieniał natężenie światła, roziskrzał śnieg. Niebo przechodziło kolorami - od granatu, przez zieleń, żółty, pomarańczowy i różowy...
Zresztą tego słowa nie oddadzą... zdjęcia też spłaszczają barwy. Sapaliśmy do siebie w drodze, co krok, że kurcze, togo jak tu jest pięknie nie oddadzą ŻADNE ZJĘCIA. W matrycach aparatów brakuje kolorów! Tego nie da się uchwycić... Pogoda była cudowna - nie wiało, nie padało. Tylko słońce i przejrzysta widoczność (na zdjęciu poniżej po prawej na górze moi).
Tumblr media
Miedzy wykonaniem tych zdjęć poniżej są minuty, może 5? Nie wiem. Ale te kolory! Ta różnica w tym co się dzieje z niebem!
Tumblr media
No i doszliśmy.
:D
Byłam z siebie tak dumna... i tak bardzo przekonana, ze nie wejdę nigdy już do ciemnego, ciemnego lasu!!
Nasz piesek był niesiony może 15 minut drogi łącznie, co oznacza, że przeszła swój rekord życia - 19km. Na własnych, małych łapkach. <3
Kanapki zjedliśmy o 8:50 pod wieżą przekaźnika. Były pyszne. Wypiliśmy dopiero tam herbatę - kawy nie chciałam ryzykować, moje serce dopiero co się uspokoiło. Gorzko pomyślałam, że w normalnych warunkach to te kanapki by weszły już o 6 rano, a herbata byłaby popijana regularnie, co kilka metrów, może nawet weszła być kostka czekolady... gdyby to było normalne wejście za dnia. Gdyby było komfortowo i gdybym miała przestrzeń na bycie Tu i Teraz w ciele, w naturze... Bardzo to było złe i koszmarne co się wydarzyło w lesie. Dla mnie samej. Bardzo.
A gdy już było jasno wszytko wydawało się okropnym, ale odległym koszmarek...
Z płaskowyżu przy Łabskim Szczycie zadzwoniliśmy do rodziny O. - jego mama miała relację ze szczytów Karkonoskich life (ciekawe ile z tego widziała tak naprawdę, bo sygnał był słaby) - miło było. Mijało nas tam tyyyyyyylu fotografów. I biegaczy! Marzę o tym, aby kiedyś pracować zdalnie za dnia w schroniskach, a po południu przemieszczać się od schroniska do schroniska po tych łysych grzbietach...
Zeszliśmy do schroniska Pod Łapskim Szczytem, stamtąd dałam swoim krewnym znać, że żyjemy, chociaż ledwo i tam zjadłam pierogi. Ruskie. To był mój comfortfood na który miałam ochotę od kiedy walnęłam jak kłoda w śnieg o 7:15 i od kiedy upiłam pierwszy łyk wody.
Nasz piesek padł ze zmęczona pod kaloryferem. Nie reagowała na obcych (nietypowe), a zamiast tego zginała i prostowała łapki, powolnym ruchem... biedne maleństwo. Chciałam jej założyć spowrotem buciki, ale O. nie uparł, że ona sobie radzi lepiej w śniegu bez bucików - i to fakt jest, ale jest jej zimno... nie chciało mi się z nim kłucić... Ale jestem też na jego upór trochę wciąż zła... potem mu racjonalnie wyjaśniłam, że to był moment na założenie bucików i zgodził się, że źle, że nie założylismy ich, że chciał dobrze, ale faktycznie w tamtym momencie uważał inaczej... Ale wkurza mnie to... I trzeba coś z nim jego przekonaniem o własnej racji zrobić - dobrze, że przekonanie ma, to luz, ale nie podoba mi się, że nie bierze moich obiekcji pod uwagę (tu: może zrozumieć, że po moim melt downie o 6:00 na kamienistym szlaku w potoku może mieć wątpliwości - luz, ale od kiedy było jasno byłam racjonalna).
Zeszliśmy.
W pewnym momencie nasz porotny szlak złączył się ze szlakiem, którym szliśmy nocą - miałam szansę zobaczyć za dnia te mosty, na których walczyliśmy o życie, bale drewna, przy których mysląłam, że zaraz ktoś nas zaatakuje, staw utopca (za dnia wyglądał i śmierdział jak najgorsze bajoro), a potem, na samej końcówce okazało się, że te pola, te przy których widzieliśmy w nocy dziwnie odważne stado saren to nie pole. To mokradła i to mokradła opatrzone tabliczką, niechybnie trakcją marketingową, bo tabliczka głosiła, że to MO-CZARY, że należą do jakiegoś pana i pani, że prosi się o ostrożność, bo w potoczku mieszka RUSAŁKA. No i proszę - to nie były dziwne sarny, to były góralskie kelpie! Bardzo tym rozbawiłam narzeczonego xD
A zupłnie mnie nie rozbawiło, gdy okazało się, że przy drodze do naszego hotelu, tej, którą też szliśmy nocą stoją głazy... gazy malowane w potworne paszcze potworów. Coś co za dnia wygląda jak urocza atrakcja, a czego całe szczęście nocą nie zauważyłam wtedy, w drodze powrotnej wydało mi się wrecz obraźliwie i kpiące z mojego strachu w nocy. Wiem, że głupie, ale te paszcze namalowane na kamieniach były naprawdę tak straszne jak Diabeł Piszczałka...
No i trochę o tym rozmawialiśmy... ale wciąż przepracowuję te emocje... To mnie kosztowało więcej nerwów niż potem oddał relaks na górskim szlaku. Jestem wykończona na każdy możliwy sposób. Nie mam na nic siły, ani ochotę... Chciałabym płakać, ale nie mogę...
Tumblr media
9 notes · View notes