#pory roku
Explore tagged Tumblr posts
Photo

Весна!
5 notes
·
View notes
Text








ANTARCTICA - fantasy set / 4 seasons - 1 $ notes for collectors.
#banknote#banknot#Antarctica#fancy#not circulated#nieobiegowy#kolekcjonerski#for collectors#fantazyjny#fantasy#note#4 seasons#pory roku#private
0 notes
Video
youtube
4 pory roku po angielsku | Wymowa
0 notes
Text
Spacer
Postanowiłam pójść na spacer, bo przez przymusowe ograniczenie ruchu już zaczęłam dostawać cholery. Tylko że wychodzenie z domu w zimie to wyzwanie – no bo trzeba się owinąć w piętnaście warstw, założyć te wszystkie szaliki, czapki i rękawiczki. Cała ta procedura trwa wieki i czuję się jak ludzik Michelina. Pod pachami ciasno, szyja tak owinięta, że się duszę… A po ubraniu się przecież od razu nie wyjdę, tylko jeszcze wrócę pięć razy do kuchni, sprawdzić czy kuchenkę wyłączyłam i tym podobne. Także już mi za ciepło. Ale jak wyjdę zaraz zrobi mi się za zimno, bo wiatr wali po nieosłoniętej twarzy albo wdziera się przez niewystarczająco mocno zawiązany but (ale jak zawiążę mocniej to już mi krew przestanie do stopy dochodzić). No i pewnie usta zapomniałam pomadką zabezpieczyć, więc są jeszcze bardziej zmasakrowane niż zwykle. A już największym szaleństwem jest wejście do sklepu/komunikacji miejskiej/gdziekolwiek, bo zaraz okulary zaparowane i za ciepło.
Mimo to zdecydowanie wolę spacerować zimą niż latem. Bo zimą mimo wszystko mam jakieś poczucie kontroli nad temperaturą plus po powrocie do domu siadam sobie na kanapie z herbatką i jest git. Natomiast latem… nie ma nic, co mogę zrobić. Mogę się ubrać w najluźniejsze ubrania jak się da, mogę próbować iść tylko zacienionym chodnikiem, mogę próbować wychodzić pod wieczór, żeby słońce nie waliło tak mocno – nic to nie zmienia. Po 10 metrach jestem cała spocona, a po powrocie wszystkie ciuchy nadają się wyłącznie do prania, a ja się muszę umyć. Prawdziwe sensoryczne piekło. Ach, no i wypadałoby się smarować czymś z filtrem, a ja się nienawidzę smarować.
Także choć narzekam, to bardzo lubię zimowe spacery i mam nadzieję, że uda mi się wrócić do regularnego wychodzenia. A wy co wolicie pod względem sensorycznym/temperatury/wygody – zimę czy lato? A może pośrednie wiosnę i jesień?
#autyzm#actually autistic#adhd#actually adhd#neuroróżnorodność#neurodivergent#spektrum#sensoryka#pory roku
0 notes
Text
Czasem sobie uswiadamiam ze ja for real. For realsiesssss tu mieszkam
#np dzis robilam czyjąś ankietę na studia i tak przez chwilę się zastanawiałam co zaznaczyć. pomorskie czy warmińsko mazurskie.#do tej pory zaznaczałam wm#ale no przecież. spędzam tutaj 3/4 roku😭#ale ciężko o tym tak myśleć gdy wiesz że twój pobyt jest tymczasowy#zmieniam flow jak studenci adres mieszkań🥸
2 notes
·
View notes
Text






Notes from last summer
Cztery Pory Roku. Wrzeciono Czasu. Słoneczny Zegar. Mleczna Droga. i nie tylko. W niewielkiej wsi Gzowo mieszkał i tworzył filmy Andrzej Kondratiuk. Filmy niezwykłe na tle całej naszej rodzimej kinematografii. Nie wiem, czy widziałam bardziej biograficzny polski film niż właśnie Cztery Pory Roku. Ponadto, osobiście uważam, że to po prostu arcydzieło filmowe. Wiadomo, trzeba lubić takie kino – powolne, natura gra w nich turbo istotną rolę, autorefleksyjne, ale też i zabawne. Katarzyna Figura we Wrzecionie Czasu to moja topka wśród kobiecych ról.
W Gzowie zobaczyliśmy miejsca znane z filmów Andrzeja (oczywiście z gzowskiego okresu). Serio, to wygląda przepięknie. Niezwykła atmosfera i zero zdziwienia, że można wybrać właśnie to miejsce jako to do życia codziennego i zawodowego, artystycznego. Za dużo też nie dało się zobaczyć, bo posiadłość jest bardzo zaniedbana, a podmokłe tereny, jednak dość zniechęcają do eksplorowania.
I tak byłam, i nadal jestem mega podekscytowana, że mogłam zobaczyć i poczuć to wszystko magiczne, piękne
#andrzej kondratiuk#kondratiuk#Gzowo#cztery pory roku#iga cembrzyńska#katarzyna figura#polish cinema#polish film#mleczna droga#bar pod młynkiem
1 note
·
View note
Text

#londyn#spacery na cztery pory roku#london#books#my reads#book#a quite good read before london trip#😊#klaudia kordowska#szymon kościelny
0 notes
Text

Cztery pory roku, Andrzej Kondratiuk (1985)
0 notes
Text
Wycieczka Seniorów do Filharmonii Śląskiej: Magiczny Wieczór z Muzyką Vivaldiego
W dniu 19 maja 2024 roku uczestnicy projektu “Świadomy Senior” realizowanego przez Stowarzyszenia Nasz Dom z Chorzowa mieli okazję uczestniczyć w wyjątkowym wydarzeniu, które odbyło się w Filharmonii Śląskiej w Katowicach. Continue reading Wycieczka Seniorów do Filharmonii Śląskiej: Magiczny Wieczór z Muzyką Vivaldiego

View On WordPress
0 notes
Text
Tak zupełnie szczerze... z takich miejsc powinnaś odchodzić z niesmakiem. Powinnaś zdegustowana odchodzić od ludzi, którzy nie są ciebie pewni. Powinnaś nie wahać się ani chwili, jeśli tylko czujesz, że nie jesteś gdzieś numerem jeden. Powinnaś z hukiem trzaskać drzwiami, za którymi byłabyś tylko opcją lub kołem zapasowym. Powinnaś stanowczo opuszczać miejsca, w których ktoś jedynie cię rozważa. Powinnaś stanowczo opuszczać miejsca, w których ktoś waha się, czy powinien ciebie wybrać. Powinnaś stanowczo opuszczać miejsca, w których, oprócz ciebie, jest ktoś jeszcze. Nie powinno być cię w miejscach, w których nie odbierają od ciebie telefonu. Nie powinno być cię w miejscach, w których prawda nie jest serwowana każdego dnia jak ciepły, domowy obiad. Nie powinno być cię w miejscach, w których twoje bezpieczeństwo i spokój nie są najwyższym priorytetem. Ze wszystkich takich miejsc powinnaś odchodzić zdegustowana, tak jak ja odeszłam z takich miejsc już dłuższy czas temu. Doskonale od tamtej pory śpię. Doskonale od tamtej pory czuję się ze sobą, każdego dnia skupiając się jedynie na tym, co mam do osiągnięcia, zamiast na zastanawianiu się, czy skapnie mi się dziś z pańskiego stołu należyta atencja. Doskonale od tamtej pory żyję, wpuszczając do swojego mieszkania jedynie osoby, którym naprawdę ufam. Przestałam być na telefon. Przestałam być na znak. Przestałam oferować się z dostawą prosto pod drzwi, w pakiecie VIP Platinum z bezterminową pożyczką (tylko dla mnie cennego) zaufania. Przestałam być dostępna dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Przestałam być kobietą miłą i przystępną. Przestałam być kobietą rozumiejącą wszystko bez wyjątku, na którą zrzuca się winę za wszystkie plagi tego świata. Przestałam mówić "nie szkodzi". Przestałam mówić "nic się nie stało". Przestałam mówić "oczywiście, to nie problem" trzęsąc się, że zgłaszanie problemów sprawi, że wyjdzie i nie wróci. Teraz mówię otwarcie o wszystkim, a jeśli któryś raz z rzędu zderzam się z brakiem chęci komunikacji, sama wskazuję drogę do wyjścia. Nie odbieraj tych żenujących telefonów z nieszczerymi przeprosinami. Nie odpisuj na te wiadomości w środku nocy, po tym jak nie miał dla ciebie ani chwili przez kilka ostatnich dni. Zadbaj o siebie, dziewczyno. Nie tkwij w miejscach, w których wzajemny szacunek nie jest najwyższym priorytetem.
Marta Kostrzyńska
polskie-zdania.pl
#cytat#cytaty#po polsku#polski#poezja#polskie zdania#książka#książki#cytat z książki#polskie cytaty#blog z cytatami#blog z tekstami#marta kostrzyńska#martakostrzynska
146 notes
·
View notes
Text
Rady dla początkujących motylków 🪱🐙
Będą to rady podparte moją historią, ponieważ do tej pory schudłam już 25 kg.
W dzieciństwie przez to, że mieszkałam z moją babcią byłam otyła-tłuste potrawy, ciasta codziennie na śniadanie, czekoladki.Pomimo to bliskie otoczenie zamiast zastosować jakieś zmiany w moim stylu życia wolało mnie komentować i wyzywać.
Przez długi czas nieudolnie starałam się to zmienić-odchudzałam się od 10 roku życia,ale zawsze wracając do punktu wyjścia.
Powodem wcale nie był brak motywacji, lub chęci,a brak wiedzy i nawyków, które ciężko zmienić.
Kiedy w zeszłym roku po przyjściu do liceum moja waga przez ciągłe wyjścia ze znajomymi wzrosła do około 90 kg-byłam przerażona.
Więc postanowiłam dać sobie ostatnią szansę.
Wbrew temu jak może się Wam wydawać, okropnym pomysłem posiadając tak dużą masę ciała jest zaczęcie radykalnych głodówek, ciągłych ćwiczeń, masowego odcięcia kalorii.
Nie mając wyrobionych nawyków jedyne co osiągniecie to jest efekt jojo, załamania i chęci do rezygnacji.
Dopiero kiedy odkryłam swój problem związany z kompulsywnym objadaniem się, wiedziałam że muszę go niwelować nawykami, a nie rzucaniem się na głęboką wodę.
•Zaczęłam od odcięcia ze swojej diety cukru białego, występującego we większości słodyczy, i zastąpieniem go tym występującym głównie naturalnie,
•przygotowywałam wszystkie posiłki samodzielnie licząc przy tym kalorie, których nie odcinamy radykalnie-ze względu na moje postanowienie o nie jedzeniu cukru, nauczyłam się przygotowywać zdrowsze alternatywy ciast, i brać je ze sobą do pojemnika na różne okazje rodzinne, aby mimo wszystko nie czuć się wyobcowana, i nie odczuwać chęci rzucenia się na wszystko inne,
•picie wody-podwyższa uczucie sytości,zmniejsza apetyt,przyspiesza trawienie, i metabolizm, zwiększa energię,
•przestawienie się na napoje zero, oraz ziołowe napary/herbaty-są zdrowe, niskokaloryczne, mogą pomóc w procesie odchudzania,
•alternatywy ulubionych dań-szukałam zamienników ulubionych dań, korzystając z pomocy internetu (serdecznie polecam Chat GPT)-złym pomysłem jest wyeliminowanie ulubionych dań z diety, więc szukajmy mniej kalorycznych zamienników niektórych składników np.zmiana makaronu pszennego na konjac,
•zamiast skupiać się szczególnie na początku na wpisach z tumblera, które niekoniecznie mogą pomóc Ci na początku, wybierz kanały np na Youtubie, które zainspirują Cię i zmotywują, a także z których wyciągniesz pouczające lekcje, i smaczne przepisy (Polecam Marta Muller),
•wprowadź w swoje życie przestrzeń na aktywność fizyczną-stopniowo i zgodnie ze swoimi preferencjami, nie hartując się przy tym za bardzo.Wybierz aktywność, która sprawia Ci przyjemność, abyś miał ochotę ją wykonywać-jeśli nie jesteś przyzwyczajony do ruchu warto zacząć od powolnego zwiększania liczby kroków wykonywanych w ciągu dnia.
Są to bardzo proste i łatwe zmiany, oczywiście nawyków, które warto wprowadzić jest o wiele więcej, ale te pomogą Wam na samym początku.
To one często pomagają mi odnaleźć siebie i swoją kontrolę w €d, pomagają utrzymać bilans, i równowagę, tak aby napadów było mniej, ale też utrzymują moją koncentrację i determinację na celu, który sobie postawiłam.
Wiem, że tak jak wszyscy tutaj mam problem, i jest to wygodny dla mnie problem-wcale nie dzięki ofensywnym, głupim, nic nie wnoszącym treścią, które często można tutaj znaleźć, ale właśnie dzięki tej kontroli, którą wcale nie jest jedynie błędne, ślepe ufanie chorobie, tylko dzięki temu ,,zdrowszemu’’ podejściu.
Sorry not sorry dla niektórych z Was motylki, ale złudne są wasze myśli, że jedynie błędne koło da Wam chudość 🤗🪽
#blogi motylkowe#weight loss#bede motylkiem#motylki any#chce byc lekka jak motylek#chude jest piękne#chudej nocy motylki#chudzinka#motivation#jestem motylkiem#chude dziewczyny#chce widziec swoje kosci#nie bede jesc#nie chce być gruba#bede perfekcyjna#bede lekka jak motylek#będę motylkiem#tw €d#tw skipping meals#tw ed ana#tw ana bløg#to the bone
108 notes
·
View notes
Text
Wiesz co? Gdybym zakończył wszystko tej nocy, Gwiazdy wciąż by świeciły. Słońce wciąż wzeszłoby jutro. Ziemia wciąż by się obracała. Pory roku wciąż by się zmieniały. Czas zabrałby ból.
Widzisz, nic by się nie zmieniło,
Poza tym, że byłoby lepiej.
58 notes
·
View notes
Text
“Nie planuj tego, co ma być za pięć lat. Życie jest nieprzewidywalne, może się potoczyć zupełnie inaczej niż oczekujesz. Najpierw zacznij od 5 miesięcy, czy pół roku, aby mieć do czego dążyć. I nie martw się na zapas, co będzie za parę lat. Obiecam ci jedno, poradzisz sobie, tak jak robiłaś do do tej pory.” — Skydelan
#cytaty#cytat#polski cytat#blog z cytatami#cytat po polsku#cytat dnia#polskie cytaty#love#spilled ink#life#self improvement#positivity#motivation#cute#smutne#motywacja#cytaty motywacyjne
77 notes
·
View notes
Text
Związek jest jak pory roku. Na początku jest wiosna, bo zaczynacie się poznawać. Później lato, czyli to ten etap, kiedy jego fiuta obserwujesz częściej, niż później przez najbliższe kilka lat (jeśli oczywista zostaniecie ze sobą tak długo). Później jest jesień. Niby jesień to wrzesień, czyli ładnie, ale jesienią też piździ, bo każdy wie, jak w Polsce wygląda piździernik. Nie mówiąc o listopadzie. Czyli niby wszystko jest ładnie, ale jakby zimniej i kolory przygasają. A później jest zima. A zimą związek wchodzi w atrofię. I mało która para wychodzi z zimy, ale należy pamiętać, że po zimie zawsze jest wiosna. Tyle, że najczęściej z kimś innym, kto powinien o ciebie dbać. - Piotr C. z poradnika "Związki" edycja de luxe
#milosc#mężczyzna#kobieta#polskakobieta#cytaty#polskichłopak#polskadziewczyna#cytatyżyciowe#cytatnadziś#inspiracja#miłość#cytatyomiłości#pokolenieikea#piotrc
145 notes
·
View notes
Text
czwartek 22/08
☪︎ podsumowanie
zjedzone — 900 kcal
miałam ambitne plany na dzisiejszy dzień na czele z przeczytaniem 50 stron lalki która leży nietknięta od tygodnia ale oczywiście że tego nie zrobiłam, zamiast tego obejrzałam kilka odcinków criminal minds i w końcu zrobiłam nowe paznokcie. jedno zdjęcie na dworze bo chciałam głębie koloru pokazać, nie zwracajmy uwagi na niedociągnięcia ok nie jestem profesjonalistką.


jak robię sobie sama proste paznokcie od ponad roku to dopiero teraz dowiedziałam się o czymś takim jak zabezpieczenie wolnego brzegu paznokcia xD wyjaśnia to dlaczego wcześniej odklejała mi się hybryda, zobaczymy jak długo te wytrzymają. powinny dosyć długo bo nigdzie skórki nie zalałam, jak na mnie całkiem starannie wykonane.
mniejsza ilość kalorii dzisiaj, standardowo owsianka za którą tęskniłam bo nie jadłam jej chyba dwa dni i jednak to moje ulubione śniadanie. daje mi najwięcej przyjemności i na najdłużej się najadam. na kolację zjadłam taką giga porcję gotowanego kalafiora xD jak już tu chyba kilka razy wspominałam, mój największy safe food. co jeszcze mogę dodać — zaczęłam sobie robić jogę twarzy którą wykonywałam religijnie każdego dnia w 2021 i faktycznie miałam wtedy bardzo szczupłą twarz ale nie umiem stwierdzić czy to efekt ćwiczeń czy tego że ważyłam 40kg XD przez to że wychodzę powoli z koła porażek czyt binge cycle to czuję się ponownie jak w tamtym czasie tylko mniej drastycznie.

zaczynam powoli panikować przez powrót do szkoły, łapie mnie taki ból strachu w klatce co pewien czas. w lipcu zamówiłam sobie spodnie do których miałam schudnąć i od tamtej pory nie miałam ich na sobie więc kirwa stracha mam czy będę w stanie je nosić w ogóle czy będą leżeć czy wylądują na kupce z resztą ubrań które mi się podobają ale nie zakładam ich przez swój wygląd. ostatni mój rok w szkole był taki dziwny, wielka czarna dziura, nie pamiętam niczego co się działo XD wszystko robiłam tak rutynowo bez przerwy na refleksje nad czymkolwiek każdy powrót ze szkoły to była godzina nauki, trening, 2 godziny pisania opowiadania i do spania, co piątek, sobotę i czasem niedzielę miałam napad objadania przez to że głodziłam się w tygodniu. nie chcę do tego wrócić. w ogóle zastanawiam się jak tam moje niektóre znajomości. w szkole ostatnio byłam w maju (a przypominam że była majówka i matury więc też tylko kilka razy się tam pojawiłam) potem mój ojciec anulował subskrypcję na życie i wychowawczyni rozpędziła się i usprawiedliwiła mi wszystkie godziny aż do końca roku więc już nie chodziłam. nie mam przyjaciół, ale kilka koleżanek/znajomych jeżeli mogę ich tak nazwać z którymi zdarzało mi się wychodzić kilka razy po szkole, z żadnym z nich nie kontaktowałam się od tamtego czasu, żadne z nich nie wie czemu randomowo przestałam do niej chodzić ale myślę że z góry założyli że po prostu odpuściłam sobie bo znana jestem ze słabej frekwencji XDD
#chce byc idealna#chude jest piękne#chudosc#odchudzanie#nie chce jesc#podsumowamie#kartka z pamietnika
59 notes
·
View notes
Text
Koniec stycznia i duże zmiany
30-01-2025
Wczoraj był dla mnie zaskakujący dzień... to znaczy do tej pory o tym myślę. Myślałam o tym tak intensywnie, że nie mogłam zasnąć.
Ech. Zacznę od miejsca, gdzie odłożyłam "pióro" (aka "oderwałam ręce od klawiatury by przelać na edytor to, co czuję) - byłam spanikowana idąc do lekarza psychiatry 2 dni temu. I dobrze, że spanikowałam PRZED, że przeszłam przez próbę wyparcia, gdy w strachu pozwoliłam sobie na konfrontację rzeczywistości (faktów) z tym co czuję (mojej interpretacji faktów) i wreszcie: stadium akceptacji.
Gdy już usiadłam w poczekalni byłam spokojna...
W ogóle jakoś wszystko się złożyło na to, że mimo, że JAK ZWYKLE zaplanowałam wyjście wcześniej, to i tak wyszłam na ostatnią chwilę (ADHD welcome to!). Przez to byłam posrana ze stresu, że znowu, całe półtora roku od ostatniej wizyty ZNOWU się do tego samego specjalisty spóźnię... Po to planowałam wyjście wcześniej, by się nie spóźnić, bo pamiętam jak mi było wstyd wtedy (a naprawdę bardzo lubię mojego doktora) i jak bardzo lekarz przez moje spóźnienie był spięty i początkowo nieprzychylny (ofc zachował profesjonalizm i ogarnął to, ale w widoczny sposób mu to przeszkodziło - jedna pacjentka spóźniona to cała reszta pacjentów przyjmowana później i w rezultacie późniejsze wyjście z pracy. Naprawdę to rozumiem).
A wyszłam z opóźnieniem przez makijaż.
Ech.
Tak to jest jak nie mam czasu spisywać rzeczy, a potem by opisać zgodnie ze sobą coś MUSZĘ się cofać, a potem znowu COFAĆ. Męczy mnie to. To znaczy... jestem tak wykończona, że robienie tego, co wiem, że robi mi dobrze (spisywanie własnych myśli) jest dla mnie męczące i mam wyrzuty sumienia, że marnuję czas, który powinnam była przeznaczyć na robienie prac zaliczeniowych albo uczyć się na egzamin.
Ale właśnie - po wczorajszej rozmowie z moim partnerem WIDZĘ, że muszę sobie pozmieniać priorytety i zmienić czas jaki ich realizację przeznaczam.
Więc makijaż - kiedyś pracowałam dorywczo jako wizażystka. Jestem w tym dobra, ale nigdy nie zrobiłam jakiś uprawnień. Robiłam analizy kolorystyczne (jestem w tym dobra), robiłam make upy na eventach w pracy (pracowałam jako ekspedientka w śmieciówkach z kosmetykami, byłam specjalistką od kolorówki), czasem do telewizji, do sesji zdjęciowych, teatralne - by po prostu być blisko sztuki, móc malować - przerzuciłam się z akryli i akwareli na inne medium i inne płótno.
To było w czasach, gdy po prostu cieszyłam się, że mam pracę: rano praca w drogerii na kolorówce, a popołudniu lub w dni w które miałam wolne siedziałam albo: w szpitalu u mamy, albo w domu przy komputerze pracując jako asystentka architekta, albo właśnie z ramienia biura projektowego jechałam na obiekt robić pomiary do projektu renowacyjnego/rewitalizowanego/wyburzanego. Robiłam też zakupy... nie bardzo pamiętam z tego okres coś poza pracą. Wiem (z moich zapisków pamiętnikowych), że był okres, gdy na zastępstwo pracowałam jako barmanka gdzieś - nie pamiętam tego. A gdy dostawałam tel od dziewczyn z sieci drogerii z info, że szukają kogoś na event w np. Opolu z makijażem to jechałam...
Wtedy... byłam bardzo młodziutka i bardzo zdesperowana. Potrzebowałam utrzymać siebie, siostrę i mamę. I jak sobie myślę... czasami zamiast pieniędzmi dziewczyny (kierowniczki sklepów, handlowcy regionalni) płaciły mi kosmetykami. Chujowo, wiem. Ale brałam to, bo dzięki temu nie musiałam wydawać kasy na kosmetyki, których i tak potrzebowałam, brałam też kosmetyki z myślą o siostrze - taki rodzaj oszczędności (która zdobywała na polu makijażu już wtedy formalne wykształcenie). No i hey, czułam się potrzebna! Ba! Zawsze słyszałam, że na mnie "to można liczyć" i że ratuję im dupy! Wydawało mi się, że jestem "dobrym człowiekiem".
Potem życie się zmieniło, gdy weszła mi gruba depresja, gdy nagle rodzice zdecydowali, że "wracam do normalnego życia, jak sprzed wylewu mamy", że nie muszę (jezeli nie chcę) pracować, że mam tylko się uczyć i nagle się okazało, że mam masę wolnego czasu i brak chęci do cieszenia się życiem. No... Wtedy nic nie robiłam - ani dla siebie, ani dla nikogo - dwa lata pracy ponad siły i żałoby się odbiły...
Czasem tylko makijaże do sesji zdjęciowych. Zawsze proszona czy nie proszona wywalałam analizy kolorystyczne (bo serio - wiedziałam, że nie każdy to widzi w tak oczywisty sposób jak ja) przy różnych okazjach towarzystkich - mam wrażenie, że to jedna z niewielu rzeczy jakie mogę zaoferować komukolwiek (miałam tak niskie poczucie własnej wartości, że tą zdolność uważałam za swoją jedną z mocniejszych zalet). Nie raz robiłam makijaże znajomym na imprezy. W kiblu akademika medycznego dziewczyny ustawiały się do mnie w kolejce - pasowało mi to, nie potrafiłam się bawić, nie znajdowałam w sobie radości, a rozmowa o czymś innym, bezpiecznym, znanym i w czym czułam się pewnie były okay i były dalekie od tego wszystkiego co czułam.
A potem trafiłam na terapię, a potem do pracy w banku, spotkałam mojego exa... w sumie to pamiętam ostatni telefon od kierowniczki z drogerii: byłam z moimi ludźmi z biura na piwie po pracy, podjarana jak nie wiem tym chłopakiem, który patrzył na mnie tak, że zapierało mi dech, że ledwo potrafiłam odwzajemnić jego intensywne spojrzenie od którego robiło mi się gorąco. I odebrałam telefon, prywatny, ale z TEGO WSZYSTKIEGO bezmyślnie przyjęłam mój profesjonalny ton głosu pracownicy banku, przedstawiłam się, podałam nazwę banku, dział, a na koniec rzuciłam "W czym mogę pomóc?" - i wszyscy, zarówno moi znajomi z pracy i kobieta po drugiej stronie słuchawki buchnęli śmiechem.
Kierowniczka drogerii w której dorywczo pracowałam zaproponowała mi znowu pracę na evencie w zamian za kosmetyki, bo nie mają budżetu na zatrudnienie mnie oficjalnie. I dopiero wtedy poczułam, że to nie jest fair wobec mnie... że już nie jestem studentką, która weźmie cokolwiek. Że to ma być moja praca, a jak nie mogę na niej zarobić to przykro mi, ale nie mogę jej "uratować dnia". Potrzebuję za coś żyć...
I to był ostatni raz z pracą na eventach jako wizażystka, na pro kosmetykach zapewnionych przez producentów marek kosmetycznych.
Na sesjach zdjęciowych i pokazach mody jeszcze zdarzało mi robić make upy później. Ale z czasem było tego coraz mniej i mniej... Imprezy były bardziej sporadyczne, a członkowie rodziny i znajomi już nie podbijali do mnie w sprawie makeupu tylko do mojej siostry, która min. ze sztuki makijażu robiła pracę licencjacką (i mi to odpowiadało i ulżyło... ona ma do tego więcej serca niż ja i robi to lepiej niż ja. Tj. każda z nas fajnie robi makijaże, ale po tylu wykonanych makijażach wole sie bawić tym co sama sobie stworze na buzi niż bujać sie z zadowoleniem lub niezadowoleniem kuzynki lub znajomej, która miała coś innego na myśli, jak przyszła z prośbą o machniecie szpachli, ale nie potrafiła znaleźć zdjęcia referencyjnego lub nie dość dobrze to opisała - wiadomo, zrobię poprawkę, ale nie lubię, jak ktoś ingeruje w moją wizję obrazu/projektu. Moja siostra ma do tego bardziej rzemieślnicze podejście i mniej ją kosztują te zmiany pierwotnego zamysłu... I naprawdę jest w tym dobra, robiła na zaliczenia przepiękne makeupy i projekty charakteryzatorskie).
Więc jak się w moich zapasach/kuferku skończył się porządny podkład w kolorze "dla klienta" (w sensie, że nie ten, którego sama używałam, a który zabierałam na te sesje zdjęciowe itp) to nie uzupełniałam tego.
Leciał czas i zmieniły się moje priorytety... no i w końcu zaczęłam obecną pracę (chujową z dzisiejszej perspektywy) - totalnie zdalnie, tylko ja sama w biurze (chyba, że szef lub członkowie zarządu wpadali), mogę chodzić po biurze na boso i... nie obchodziło mnie jak wyglądam. Jak miałam ochotę to robiłam makijaż, jak nie - to nie robiłam.
Więc mój zapas się uszczuplał i uszczuplał, a ja coraz mniej potrzebowałam.
W te wakacje skończył mi się bronzer, który miałam od 10 lat. xD
Rozświetlacze, które mam to naprawdę mocne miki, bardzo hymm... Bardzo staromodny efekt dają. Świetnie wyglądają na młodej skórze, ale na skórze 30+ już nie... przynajmniej po kilku godzinach od aplikacji wyglądają co najmniej źle. Nie podobało mi się jak wyglądam w nich, więc przestałam ich używać.
Obecnie, tak od 4-5 lat moja kosmetyczna to absolutny minimalizm - podkład w kremie Bourjois Healthy Mix BB i korektor z tej samej firmy to najdroższe rzeczy, jakie mam. Robię tak rzadko makijaż, że jedno opakowanie podkładu wystarcza mi na rok. I cieszę się z tego.
Poza tym mam primer nawilżający, który mieszam z tym BB - podoba mi się "wodne", błyszczące wrażenie wizualne jakie to połączenie daje na skórze. Tym bardziej, że ten primer powstrzymuje moją skórę FAKTYCZNIE przed wysychaniem - lubię jak mnie nie piecze twarz. xD
Co mam jeszcze... paletki cieni najczęściej kupuję i najczęściej na ostatnią chwilę. Gdy próbuję dokonać dojrzałego, niepodyktowanego impulsem zakupu to utykam na jakiejś stronie Hebe czy czegoś innego z milionem zakładek i nie mogę podjąć wyboru. A gdy w obecnie używanej paletce skończy się akurat jasny cień bazowy to idę do sklepu i kupuję pierwszą-lepszą rzecz, która ma cień bazowy w odpowiednim kolorze i trochę żółtych-ceglanych cieni.
Lubię siebie w tych kolorach.
Tusz to rzęs to moje skaranie boskie, bo okazało się, że bywam uczulona na tusze - i łzawie jak pojebana. Dodatkowo one są tak zaprojektowane by prędko wysychać, więc dla moich potrzeb długoterminowych to nie jest specjalnie ważny zakup. Tj. wiem, że L'Oreal Architect 4D mnie nie uczuli i że ma fajny aplikator (tylko takie lubię - sylikonowe; nie znoszę szczoteczek), to absolutnie nie widzę sensu by go kupować za 160zł i wyrzucić po 2 użyciach (po 2 miesiącach). Szukam tańszego odpowiednika (tak do 20 zł), który nie uczuli - obecnie mam jakiś z Eveline. Uczula xD. Ale aplikator ma fajny xD.
Używam jeszcze kredek (mam dużo kolorów), eyelinerów (też mam różne i nimi się lubię bawić, jak już robię makeup) i pudru transparentnego, ryżowego itp.
Mam wciąż sporo szminek (sztyft i płyn) i wciąż się przekonuję do błyszczyków.
Ale... od kilku ładnych lat nie mogę znaleźć odpowiedniego odcienia różu do policzków. Mam fajne róże. Ale to nie to...
W ogóle od jakiegoś czasu, jak myślę o moim podejściu do makijażu w mojej 35+ERA to mimo chodem przypominam sobie ten fragment z Dziennika Bridget Jones, którego nie mogę znaleźć, a który sparafrazuję: im jesteśmy starsze, tym więcej wydajemy na kosmetyki do makijażu, po to by wyglądać tak, jakbyśmy tego makijażu nie miały.
I coś w tym jest xD
No i historia właściwa: w poniedziałek, wracając od lekarza, weszłam do supermarketu na szybkie zakupy, bo... papier toaletowy się nam się skończył xD (jelitówka była). I tam, na jakiejś promocji były nowe, jeszcze nie rozciapane i zmieszane kosmetyki marki Joko.
Nigdy dotąd nie miałam różu i rozświetlacza w płynie - a były w moim odcieniu za 17:50 każdy. Jak wspominałam rozświetlacza nie używam od dawna, bo nie lubię efektu jaki na mnie zostawia po 2-3 godzinach od aplikacji. Chciałam spróbować jak siada taki w płynie - może lepiej? A z uwagi na to, że skończył mi się bronzer (R.I.P. bronzer z Meybelline sprzed 10 lat, tęsknie) to hurtem wzięłam jeszcze bronzer w płynie z tej samej serii.
Kolejnego dnia, szykując się odpowiednio wcześniej na wyjście na wizytę do lekarza psychiatry chciałam zrobić lekki makijaż. I użyć tych nowych kosmetyków.
Więc na nałożony primer+krem BB wycisnęłam w odpowiednich miejscach z tych tubek po kropeczkach odpowiednio: różu, bronzera i rozświetlacza. I zaczęłam blendować.
No i to był błąd... bo okazało się, że przynajmniej bronzer jest CHOLERNIE wydajny. O ile rozświetlacz tylko podbił wrażenie nowoczesnego "mokrego", jędrnego wykończenia (poczułam się o 5 lat młodsza i sexy :D Super efekt, jak sie skończy to poszukam jeszcze lepszego produktu tego typu), a róż jest IDELANIE w tym kolorze, który najbardziej lubię (więc po ten wrócę), to bronzer... jest wydajny. Wystarczyło nałożyć po kropeczce na policzki do konturowania... mogłam odpuścić boki czoła, szyję, małe kropki przy nosie. W kilka chwil zaczęłam wyglądać, jakbym się wysmarowała albo fekaliami, albo czekoladą xD
No... było awaryjnie.
Prędziutko to zmyłam i musiałam całość zaczynać od początku.
A jak skończyłam właśnie wybiła godzina o której miałam NAJPÓŹNIEJ wyjść do psychiatry... A ja stałam w łazience w samej bieliźnie i w makijażu w którym czułam się tak dobrze, jak nie pamiętam kiedy ostatnio tak fajnie mi było czuć make up.
Nie myślałam wcześniej o tym co założę na wizytę u psychiatry, bo byłam zbyt pochłonięta układaniem tego co czułam i tym co mam powiedzieć u niego... i w jakimś takim nagłym przebłysku klarowności pomyślałam "a chuj, zakładam to, w czym chodzę praktycznie bez przerwy od kilku miesięcy: czarne dresowe spodnie i szary kaszmirowy sweter - jeszcze mam wariant szary, ze spodniami i z oversize swetrem z merino - czuję sie w tym ciepło i wygodnie, ale jak menel... Ale kurcze. TO JEST PRAWDA O MNIE W TYM MOMENCIE ŻYCIA. Makijaż to jest coś dostatecznie wyjątkowego, co robię może 2-5 razy w miesiącu.
No i wyszłam spóźniona z domu.
Tramwaj odjechał mi dosłownie ułamki sekund od momentu, gdy do niego dobiegłam. Kolejny nie przyjechał, a mój zapas-buforowy-czasu-by-oszukać-klątwę-ADHD się niebezpiecznie kurczył. Wsiadłam więc w cokolwiek co jechało. Podjechałam najbliżej jak się dało. I zaczęłam biec. Biegnąc mijałam przystanek o którym nawet nie pomyślałam, że może być punktem podróży. Widziałam, że zaraz podjedzie tam tramwaj, który mnie podwiezie niemal tuż pod drzwi poradni. Zdecydowałam, że wsiadam i WTEM okazało się, że na pasie komunikacyjnym dzielącym mnie od przystanku włączyło sie zielone i sznur aut ruszył oddzielając mnie... Noż, pech! Skakałam w miejscu gromiąc sygnalizację spojrzeniem, no zmień się! Zielone, już! Patrzyłam jak tramwaj podjeżdża, jak pasażerowie wysiadają, jak tłum zbiera się po drugiej stronie zebry przy której skakałam, jak drzwi tramwaju się zamykają, dokładnie gdy na przejściu włącza się zielone... Ruszyłam takim sprintem, że w moment byłam przy drzwiach, a motorniczy otworzył dla mnie drzwi.
I dojechałam na czas. Miałam 5 min do wizyty z przystanku, biegłam.
Jeszcze trochę zajęło czekanie na windę, potem szukanie lokalu w którym tego dnia przyjmował mój psychiatra... ale Pani z recepcji oddała mi ID po potwierdzeniu rejestracji dokładnie na minutę od początku mojej wizyty informując mnie przy okazji, że u lekarza jest dziś 10-cio minutowe opóźnienie za które bardzo przeprasza i zaprasza mnie do poczekalni xD.
Ufff...
Więc jak siedziałam w tej poczekalni, uspokajając oddech i sobie przypominając co mam do powiedzenia, co jest dla mnie niewygodną prawdą do której chcę się przyznać prosząc o pomoc itp.
I byłam spokojna.
Gdy już weszłam do gabinetu i streściłam lekarzowi moje ostatnie 1,5 roku życia to zadał kilka pytań. Był zaskoczony, że minęło 1,5 roku.
No i tak od słowa do słowa... wyjaśnił mi, że to, co teraz czuję tj. że od kilku tygodni jest mi trudniej niż zwykle się skupić i do tego czuję stres, że napędza mnie strach, że nie dam rady (zrobić na czas zaliczeń, raportu, szkoleń), to, że się łapię każdej szansy poprawy swojej sytuacji finansowej... Że do tego nie mam wciąż zadowalającej sytuacji finansowej, że muszę porzucić tymczasowo plan otworzenia własnej działalności, bo po prostu nei mam na to kasy i czasu, że mój partner nie miał pracy przez te 2,5 mc, gdy odczuwałam pogorszenie stanu psychicznego... że on w tym widzi raczej objawy nawrotu nerwicy, stanów lękowych i raczej powrotu depresji...
I jak to powiedział... jestem teraz prawie tak zarobiona jak wtedy, gdy dorabiałam jako ekspedientka w drogeriach, asystentka w biurze projektowym i opiekunka matki i siostry. Że nieświadomie odtwarzam swoją traumę wypierając uczucia... Skupiając się na ROBIENIU by utrzymać się na powierzchni, a brakuje mi spojrzenia na sytuacje w szerszym kontekście, bo mam na sobie tyle obowiązków, że nie mam nawet czasu o tym pomyśleć, pożyczam energię, którą będę musiała odchorować w końcu...
Auć.
Auć - powinnam była wiedzieć. A wydawało mi się, że daję radę...
Auć.
Różnica jest taka, że od czasu do czasu daję sobie jednak przestrzeń na odpoczynek (mało, ale więcej niż wtedy) i jeszcze nie mam insomii (ale już mam zaburzenia snu - dziś ledwo-ledwo co spałam). No, widzę schemat.
OMG nie chcę powrotu insomii - jeden z najgorszych objawów depresji z jakim się mierzyłam...
Ale też przecież przytyłam... Przecież byłam świadoma, że jak tyję to oznacza, że jest źle, ale sobie powtarzałam, że to okay. Że moje ciało jest super (kiedyś myślałam, ze mnie zawodzi i go nienawidzę w takich sytuacjach - faktycznie doświadczyłam ku własnemu wstydowi i rozczarowaniu kilku takich myśli w ostatni roku, ale potrafiłam zająć się na tyle sobą by to naprawić, by dbac o to myślenie, które wypracowałam na terapii), że mówi mi, że mu brakuje ruchu i takiego zadbania, jakie mu zapewniałam 2019-2023; że jak skończę studia i szaleństwo się trochę zmniejszy to wrócę do dbania o siebie; że po prostu nie mam czasu i coś musze robić kosztem czegoś, ale to odbiję sobie.
Widziałam objaw, a myślałam, ze mam to pod kontrolą i dbam o równowagę... nie dość... Za dużo wszystkiego...
Ech, jem kompulsywnie i nie mam przestrzeni by to zauwazyć tj. WIDZĘ, że wchodzi mi regularnie od roku moje zaburzenie odżywiania, ale nie mam przestrzeni by robić to, co wypracowałam na terapii: świadomie je ZAUWAŻAĆ i dbać o siebie, przerywać, gdy widzę, że wchodzi... Zauważam dopiero po całym dniu zastanawiając się dlaczego boli mnie brzuch. Ech. Jak miałam w zeszłym tygodniu jelitówkę, wirusową, jelita mnie bolały w środku, jak opuchnięte i zmęczone, a ja chociaż wiedziałam jak to się skończy BEZMYŚLNIE zamiast pić rosół zżerałam wafle ryżowe (aka styropian) i paluszki. No kurwa! Sama byłam na siebie zła, ale potrzeba by coś gryźć była silniejsza niż świadomość, że skończy się to bardzo źle...
Zjebałam - zawiodłam siebie.
Tj. jak nie mam przestrzeni na slow life to zaczynam tyć - tak u mnie objawia się stres.
Trudno mi przyjąć tą prawdę - życie to sinusoida, a to, że WIEM nie zawsze pomaga, gdy w głowie brakuje przestrzeni. :(
Opisałam lekarzowi bardzo uczciwie mój 1,5 roku.
Powiedziałam o utracie tego fundamentalnego bezpieczeństwa: najpierw sytuacja z moją pracą, walka o dochód i sprawiedliwość w PIPie z moim pracodawcą, w końcu umowa ugodowa, moją niechęć do pracy i do pracodawcy przy jednoczesnym chodzeniu na rozmowy kwalifikacyjne, które frustrowały, bo ostatecznie nie oferowano mi pracy, chociaż wydawało się, że wszystkie etapy rozmów poszły ok... To było trudne. A potem mój partner stracił pracę.
Do tego właśnie 1,5 roku temu zaczęliśmy studia, które się okazały być fantastyczne, które nam obojgu idą tak dobrze, jak żadne poprzednie. Że dla mnie zeszły rok (kiedy jeszcze byłam na lekach na depresje) to pasmo niespodziewanych sukcesów, ale też wszystko wyszło nie z punktu dbania o moje ego czy wiary w moje możliwości, a z rozpaczliwego szukania sposobów na podreperowanie budżetu domowego: kompulsywne szukałam zastrzyku pieniędzy, jak nie w formie wynagrodzenia za wykonywaną pracę, to w formie stypendium czy nagrody pieniężnej za wygraną w konkursie. Ba! Pierwszy raz w życiu wysłałam swoje prace na konkursy... i ku własnemu zaskoczeniu wygrałam... jak nie nagrody główne to wyróżnienia. OFC nie wszędzie się udało, ale mam - o ile dobrze pamiętam - za zeszły rok 4 wygrane i 1 wystawę międzynarodową (i 2 krajowe)... A latami nie było NIC. Nie odważyłam się poddać swoich prac ocenie - a tu, w desperacji wysyłałam i... okazało się, że faktycznie jestem dobra w tym, co kocham robić... I to zadziałało na moje ego bardzo dobrze, uwierzyłam w siebie.
Z drugiej strony jeszcze bezpieczeństwo na poziomie zdrowia - mam nowotwory i lęk związany z decyzją, której nie wiem czy powinnam podjąć, a na która po prostu mnie nie stać... Co samo w sobie jest odpowiedzią... ale boje się, że kiedyś będę żałować, że nie spróbowałam... W tej sferze jestem po prostu... bezradna.
A z kolejnej strony: wszystko co jest związane z projektem, który miał się zmienić w moją firmę... To jak uczelnia bardziej przeszkadza niż pomaga...
To jak nie mam siły ostatnio, brakuje mi przyjaciół, rodziny, nawet czasem mojego partnera (chociaż cały czas jest dostępny, wspierający i też zarobiony) - nie dbam o wygląd. Nie w kontekście bycia niechlują, a po prostu zapominania, ze powinnam użyć kremu (mam takie zrywy - że sobie przypominam, a potem zapominam), szkoda mi czasu na to co mnie kiedyś cieszyło np: ubranie się ładnie. Wole być ubrana wygodnie i póki co nie matrwić się ciałem... i tym, że niektóre ciuchy są na mnie za małe... Więc tylko czarne i szare dresy - a to dla mnie, laski, która KOCHA KOLORY jest bardzo... przygnębiające. Do tego jest zima... Nie znosze zimy...
A z drugiej strony: pomimo problemów finansowych byliśmy w zeszłym roku na fantastycznych wakacjach. Że robiłam więcej sztuki niż... przez wiele ostatnich lat. No, to jest super. Chodzimy na randki. :D W górki. Mamy psórcię. I mam siostrzeńca i małą psiostrzenicę. :D Ale na spotkania mam tak mało czasu i tak mnie drenują z sił... Ale cenię te spotkania. Jest w życiu rodzinnym bardzo dobrze, ba niesamowicie! Zaręczyliśmy się w zeszłym roku!
Lekarz zalecił mi branie leków na ADHD cały czas - nie tak, jak dotąd, z przerwami, jak czuję, że jest ok. Stwierdził, że to teraz jest mi potrzebne i muszę wyciszyć się...
Długo o tym rozmawialiśmy - wyjaśnił, że ten lek, który biorę nie uzależnia (a to jest to, czego się bałam). Że przy takich stanach lękowych jakie opisuje, przy tym poziomie stresu i przy trudnościach w utrzymaniu uwagi jakich doświadczam w ostatnim okresie z wzmożoną siłą zaleca bym od teraz, do planowanego urlopu nie przestawała brać leku. Ba! Nawet na urlopie mogę brać.
Dodał, że jestem rzadkim przypadkiem w gabinecie - zwykle albo mamy regularne branie, albo przedawkowywanie, albo zupełną niechęć/nieufność wobec działania leku. Tym czasem ja zgłaszam, że lek działa super, ale z powodu oszczędności (drogi jest - tez mu mówiłam, zamiennik jest 40% ceny DROŻSZY) i strachu przed uzależnieniem wolę brac tylko wtedy, gdy jest kurwa nie do wytrzymania trudno. Nie po to jest leczenie ADHD by tylko najgorsze sytuacje trochę ratować, a by pomóc żyć normalnie cały czas... :/ Ma rację. Przekonał.
Też z nim rozmawiałam o sytuacjach, które opisywał mój kuzyn - jego przyjaciele się uzależnili od leków. Lekarz mi wyjaśnił, że lek, który dostaję nie jest pochodną amffetammminy (nie wiem czy mogę to tu pisać), a być może w Niemczech u mojego kuzyna właśnie takie leki brali jego znajomi, bo tam są inne przepisy. Opowiedziałam też mu o swoim byłym - jak jego zdiagnozowani na ADHD koledzy rozdawali/sprzedawali na imprezach swoje leki na ADHD, aby zapewnić znajomym tripa lub haj. Że słuchałam od lat o uzależnieniu od tych leków... No i tutaj też porozmawiałam z lekarzem zdając sobie sprawę, że w zasadzie mówię z pozycji a) lęku przed podzieleniem takiego losu, b) z pozycji uprzedzeń, bo ewidentnie wyparłam, że wiem, że te leki nie uzależniają - jak mi lekarz to tłumaczył to sobie przypomniałam, że te 2 lata temu już rozwiewał te same moje obawy... Ech... Ze stresu wparłam pamięć o tym...
I dostałam leki na depresję. Ech. Odniósł się do konkretnych rzeczy, które mu opisałam. Zapytał mnie o te leki, które mi przepisał podczas mojej poprzedniej wizyty u niego, zanim straciłam dochód (a który później przez 9mc przepisywał mi lekarz rodzinny) były ok, czy czułam się dobrze.
No to mu uczciwie przyznaję, że czułam się po nich faktycznie lepiej - że te wszystkie konkursy, świetne oceny na zakończenie semestru dostawałam właśnie, gdy byłam na lekach, przełamując głęboki strach, który sprawiał, że latami bałam się cokolwiek wysłać na konkursy.
Sama to dopiero w gabinecie zobaczyłam tak wyraźnie.
Tyle, że ten lek miał jeden skutek uboczny. Więc o nim wspomniałam "(...) niestety czułam podczas przyjmowania tego leku bardzo obniżone libido. Dlatego zdecydowałam się na przerwę w przyjmowaniu go". Na to lekarz z zainteresowaniem "Acha, to możliwe, faktycznie, przy tym leku to jeden ze skutków ubocznych". Zamyślił się, ja już wsiąkłam w fotel przekonana, że dałam wszystkie potrzebne info by zaznaczyć swoje potrzeby, a lekarz do mnie "I to pani przeszkadzało? Niskie libido?".
I trochę zgłupiałam. XD No bo jak na to odpowiedzieć? xD Miałam wrażenie, że już to zaznaczyłam, nie spodziewałam się tego pytania w tym momencie. Nie wiem, u swojej terapeutki bym totalnie na wolnym, swobodnie powiedziała jak to czuję, ale miałyśmy zbudowaną inną relację, zaufanie. Tym czasem tutaj w gabinecie widzę faceta 4-ty albo 5-ty raz w życiu, fakt - wzbudza moją sympatię i zaufanie, ale poczułam się nieswojo z tym pytaniem. W sensie - fajnie, że się upewnia (technika parafrazy), ale już mu przecież na to odpowiedziałam. Miałam wrażenie, że tym pytaniem naparł na moje granice i poczułam, że to zarazem jakaś krzywa i nieuczciwa interpretacja z mojej strony.
Nie wiem, coś mi się uruchomiło - mężczyźni pytający o moje preferencje, gdy nie jestem na to jeszcze gotowa itp. Może to to?
Nie wiem, co mi się uruchomiło - ale jednocześnie poczułam złość, że pyta o coś o czym nei chcę z nim rozmawiać, bo to intymne, a z drugiej po prostu poczułam się zawstydzona pytaniem i ewentualną oceną, jaka będzie się wiązać z moją odpowiedzią. xD
Głupie i niegłupie.
Do obserwacji.
Anyway - jak ogarnęłam początkowy mętlik w głowie, spięłam się cała, szukałam wzrokiem po suficie przetwarzając, że w sumie, to zasadne i spoko pytanie ze strony lekarza psychiatry, który próbuje mi przepisać leki. Więc trochę zażenowana opowiedziałam, że "Tak, bardzo lubię seks, jest istotnym elementem mojego życia. Brakowało mi go." A on na to spokojnie "dlatego pytam, dla niektórych obniżone libido to zupełnie nie istotny skutek uboczny, a dla innych bardzo istotny, więc pomyślmy jaki by tu lek przepisać..."
Dostałam lek, który nie wpływa na libido, ale wpływa na... apetyt. Że mogę mieć mniejszy apetyt. Co w moim przypadku z moim zaburzeniem odżywiania może być super. Lekarz tez się ucieszył xD
No i właśnie - dodał, że ten brak skupienia, jaki zgłaszam od kilku miesięcy, gdy zrobiło się w naszych gospodarstwie domowym bardziej stresująco (no i gdy walnęła zima, gdy zmniejszyła się ilość światła dziennego itp) to nie jest objaw ADHD. To objaw depresji podkręcający tylko już i tak działające bez leków ADHD.
Mam zgłosić się na wizytę kontrolną za 2 mc - powiedział, że rozumie, że mam trudną sytuację finansową, ale chodzi o dobór dawki leków na depresję i nie chce mi zrobić kuku.
I dał mi zaświadczenie do lekarza rodzinnego. Całe szczęście - w perspektywie oznacza to, że teraz nie będę musiała za każdym razem biegać do psychiatry jeżeli nie będę miała na wizytę.
A propos lekarza rodzinnego - ta wtorkowa wizyta wyniknęła właśnie z wizyty u rodzinnego: nie pamiętam czy to opisałam. Czułam już w pierwszym tygodniu stycznia, że nie mogę zebrać myśli. A leków na ADHD zostało mi raptem 4 tabletki w opakowaniu - wiedziałam, że mam przed sobą w semestrze jeszcze 6 dni zjazdowych, więc na ostatni weekend (ten teraz, 1-2.02) zabraknie mi leków. A mam egzaminy... I muszę się do nich uczyć, a nie mogę się ZUPEŁNIE skupić. Zadzwoniłam do przychodni prosząc o receptę. Mają tam od dawna kopie mojej historii leczenia, przyjmowanych leków, diagnozę itp - bo nie było mnie stać na wizyty u psychiatry (sposób na oszczędność - wizyta u psychiatry to 300 zł, a leki to drugie 300zł). I dotąd to wystarczało, ale akurat z początkiem 2025 roku lekarz rodzinny oddzwonił do mnie, że nie wypisze nic i żaden inny lekarz w przychodni też dopuki nie dostarczę im zaświadczenia wydanego przez psychiatrę o dawkowaniu zalecanych leków. Napisałam do poradni - a tam powiedzieli, że lekarz wystawi podczas wizyty, że dawno mnie nie widział. Musiałam się wiec umówić do lekarza psychiatry (ból 300zł). I dobrze, bo wyszło to co wyszło (opisane już) i do tego dostałam to zaświadczenie na zaś dla rodzinnego.
Niemniej mam się pojawić w marcu na kontrolę. I okay. Będę, zaoszczędzę te 300zł xD.
W poniedziałek u rodzinnego, w związku z jelitówką lekarz też mi poradził, że jeżeli tak silnie odczuwam stres obecnie, to może powinnam poprosić mojego psychiatrę jak we wtorek będę na wizycie o wypisanie dłuższego zwolnienia na regenerację. Poruszyłam ten temat z psychiatrą - odparł, że jego zdaniem potrzeba mi przede wszystkim leku na skupienie, snu i lepszego zaopiekowania receptorów noradrenaliny i dopaminy, aby zebrać siły do zmiany pracy, której chociaż nie cierpię to jest na tę chwilę moim jedynym źródłem dochodu, a nie L4. Że oczywiście będziemy obserwować i reagować, ale póki co moim celem - jak sama mówiłam - jest lepiej płatna praca i mniejsze przytłoczenie. I w tym mi pomoże (mega fajnie poczułam się, jak to usłyszałam - no, faktycznie, widzę to jako lepszą pomoc w tej chwili życia).
Czuje się po tej wizycie lepiej.
Uporządkowałam co mi doskwiera, co z czego wynika... muszę zdać sesję i zdać projekt, a potem musze odpocząć... Ech. I szukać pracy, albo cokolwiek robić z zakładaniem firmy...
Ech...
ALE...
Cały wczorajszy dzień te informacje we mnie pracowały. Rozkminiałam... i wywiązała się niespodziewanie, w trakcie oglądania serialu rozmowa z moim partnerem.
Ech...
Chyba nie mam teraz już siły pisać o czym rozmawialiśmy i jak to było ciekawe... może jutro?
Żeby nie zapomnieć: mój partner dostał we wtorek info od swojej mamy, że jego obecny szef (człowiek, którego firma współpracuje -jako dostawcy - z firmą prowadzoną przez mojego teścia) bardzo chwalił mojego narzeczonego. To było bardzo miłe. Ale wczoraj już z pracy do mnie napisał, że rozmawiał w drodze do pracy ze swoim tatem i on trochę inaczej streścił te pochwały. Że to miłe wciąż było, ale szczegóły opisze mi jak wróci z pracy.
No i wrócił z pracy z jeszcze innymi nowinami: po pierwsze jego tata wyjaśnił, że rozmawiał z szefem swojego syna, a to nie była zwykła rozmowa (szybko-szybko o interesach przez telefon). Otóż szef O. pojechał na Noworoczną objazdówkę po partnerach biznesowych z negocjacją cen, sprawdzeniem standardów, aktualizacją warunków umowy itp. I we wtorek był na Śląsku, zajrzał do teścia, do firmy (którą przypomnę: rozbudowała się tak, że musiał ku swojemu zaskoczeniu wynająć halę by pomieścić towar - a myślał, że będzie pracował z domu). Teściu oprowadził typa po obiekcie, ponegocjowali to co negocjować trzeba było i szef O. w końcu wyjechał z pochwałami syna znajomego od interesów. Że stanowisko daleko poniżej potencjału mojego partnera, ale chłopak robotny, punktualny jak w zegarku, silny, pomocny, chętnie uczący się, do tego szybko uczący się, mądry, ogarnia programy z których normalnie musiałby przyuczać pracownika na nowym stanowisku i w ogóle zazdrości takiego fajnego człowieka za syna, że teściu musi być z niego dumny. Teściu jest dumny i słuchał tego puchnąc z dumy, jednocześnie z poprawką na to, że część tych pochwał to też marketing xD
Ale chciał o tym dać znać synowi.
Awwww... Jak cudownie!
Ale to nie koniec dobrych wieści związanych z jego pracą: wczoraj, po lunchu mój partner został wezwany przez głośnik do biura szefa. Zestresowany poszedł do biura. A szef mu wprost powiedział to, co poprzedniego dnia powiedział jego ojcu. Do tego, że jest zaskoczony, że tak młody człowiek tak chętnie i tak dobrze pracuje, że wyrabia normę jak pracownicy z doświadczeniem, że kończy dzień pracy z wynikiem nie odbiegającym do normy reprezentowanej przez jego zespół pracujący od lat - że tego jeszcze nie doświadczył na swojej hali produkcyjnej, i jeszcze żadnemu pracownikowi po pierwszych dwóch tygodniach pracy nie powiedział tego, co mówi mu: daje mu premię, bo zasłużył. Zarobił.
A potem go posadził do robienia papieru firmowego xD - siedział resztę dnia trzaskając grafiki w biurze. xD
A! I jeszcze dostał info, że szef po tej objazdówce po kontrahentach i klientach już ustalił, że jest jakaś tam nowa technologia, którą chce wprowadzić do swojej firmy i z tej okazji wszyscy chłopcy pracujący w firmie (ciężkie rzeczy noszą, same silne facety tam pracują) już za 2-4 tygodnie będą na turnusy jeździć na delegację: tj na 2-tyg szkolenie z tej nowej technologii do innego miasta.
Wszyscy panowie odebrali wiadomość z radością - bo na piwo pójdą, bo wycieczka, bo szkolonko itp. :P A jak radość na hali opadła to szef rzuca info, że nowy też z nimi pojedzie, bo dobrze rokuje i wszyscy panowie na hali wyrazili bardzo entuzjastycznie radość z tego faktu, łącznie z poklepywaniem i obiecywaniem, że go spiją xd - słowem mój narzeczony został bardzo ciepło i entuzjastycznie zaakceptowany w środowisku pracy.
No. Pękam z dumy. Fajnie.
Ale jak tego słuchałam... ech. Jednocześnie czułam radość, chciałam wspierać sukces mojego partnera... i zarazem czułam coś przykrego. Dobre pół godziny dochodziłam o co chodzi z tym uczuciem... w końcu ogarnęłam, że to zazdrość.
Był bezrobotny raptem 2,5 mc... znalazł pracę i jest w niej bardzo doceniany... i ma od razu premię... Nie tylko on sam jest chwalony, ale nawet go chwalą jego rodzicom... A ja jestem w dupie... Ja szukałam pół roku, chodziłam na rozmowy i nie znajdowałam nic sensowego... Szukałam KAŻDEJ szansy na podniesienie swojej wartości na rynku pracy i możliwości zarobienia lub wygrania kasy. A jak już się zaangażowałam w myśl o otworzeniu biznesu to się wypaliłam, wylałam z całej siły, doprowadziłam do stanu w którym musze brać leki antydepresyjne...
Ech...
No... trudno mi.
Powiedziałam mu o tym - żeby wiedział co się dzieje i że WIDZĘ to, ze wiem, że to mój kawałek do ogarnięcia, że od kiedy wrócił do domu i mówi o swoich sukcesach jestem dla niego, cieszę się całym sercem z jego sukcesu, ale też wyraźniej widzę swoje porażki.
No i stąd wyszła fajna, ciekawa rozmowa...
Zwrócił mi uwagę, że przecież on też szukał pracy i odzew był znikomy, a obecną pracę ma trochę po znajomości. Żebym się nie porównywała. Żebym tez nie umniejszała swojej pracy - wygrałam nam granty i zrobiłam z niego mimo chodem prymusa na uczelni xD, że przez ostatnie 2,5 miesiąca to ja nas utrzymywałam. Że zarabiam - nie dość by się czuć bezpiecznie, ale dość by z mojej pensji wyżyła 2-osobowa rodzina i piesek... I by zrobić Święta i kupić prezenty. I zadbałam przecież o stypendia...
No tak... podobno w związku to się często zdarza - zazdrość. A ja chyba pierwszy raz mam taką sytuację, że na polu zawodowo-finansowaym czuję zazdrość wobec partnera.
To dla mnie trudne.
Czuję, że powinnam się cieszyć, a nie użalać nad sobą...
Ech...
No i tak od tematu do tematu, od rozkminy, które każde z nas ostatnio miało do kolejnej... i zdałam sobie sprawę, że on widzi, że ja w tych desach, bez makeupu - on mnie taką kocha i akceptuje. I to super. Ale też widzi, że czasem sama mówię, że czasem LEPIEJ by mi zrobiło, gdybym się miała siłę i ochotę odjebac jak szczur na otwarcie kanału... a ostatnio przy okazji randek szczytem mojego przygotowania było założenie czegoś w innych kolorach niż czarny lub szary (zestawy dresowe spodnie + dobry jakościowo sweter na mrozy - przypominam) i zakrycie cieni pod oczami... Często nawet włosów nie chcę mi się odświeżyć, bo to "kosztuje" całą godzinę mycia i suszenia ze stylizacją loków...
Ech... No i tyle - FUCK.
Powiedział też czuje się super w związku ze mną, bo nie czuje zazdrości. W ogóle. Zastanowiło mnie to - ja też nie czuję. W sumie. Ale bywały nawet przez ostatni rok sytuacje, gdy byłam zazdrosna - nie w skali toksycznej, ale takiej... związkowej. Chociażby jak na imprezie uczelnianej dziewczyny obczajały mojego chłopaka. Nie czułam realnego zagrożenia, ani nie bałam się, że mój O. coś odjebie lub w inny sposób sprawi mi przykrość. Ale laski go obczajały jak zainteresowane mężczyzną kobiety, a to mój facet :P. To było zarazem przyjemne i nieprzyjemne...
... no i tak sobie pomyślałam... że nie pamiętam kiedy ktos mnie obczajał. Poza moim partnerem. Kiedy czułabym się atrakcyjna, seksowna. Kłamię - pamiętam, jak szłam odebrać nagrodę na uczelni, odwalona w sukienkę botki na obcasie (cudownie stukały) i marynarkę. Wtedy ostatni raz zarejestrowałam zainteresowane spojrzenia mężczyzn. Takie ok, nie obleśne - ot, po prostu, "piękna kobieta, popatrzę sobie".
I tyle...
Eksplorowalismy temat... i ciekawe rzeczy wyszły... ale nie porusze już dziś tego. Bardzo dużo przelałam na edytor. Na razie pass - musze się uczyć.
29 notes
·
View notes