#męczące życie
Explore tagged Tumblr posts
Text
Koniec stycznia i duże zmiany
30-01-2025
Wczoraj był dla mnie zaskakujący dzień... to znaczy do tej pory o tym myślę. Myślałam o tym tak intensywnie, że nie mogłam zasnąć.
Ech. Zacznę od miejsca, gdzie odłożyłam "pióro" (aka "oderwałam ręce od klawiatury by przelać na edytor to, co czuję) - byłam spanikowana idąc do lekarza psychiatry 2 dni temu. I dobrze, że spanikowałam PRZED, że przeszłam przez próbę wyparcia, gdy w strachu pozwoliłam sobie na konfrontację rzeczywistości (faktów) z tym co czuję (mojej interpretacji faktów) i wreszcie: stadium akceptacji.
Gdy już usiadłam w poczekalni byłam spokojna...
W ogóle jakoś wszystko się złożyło na to, że mimo, że JAK ZWYKLE zaplanowałam wyjście wcześniej, to i tak wyszłam na ostatnią chwilę (ADHD welcome to!). Przez to byłam posrana ze stresu, że znowu, całe półtora roku od ostatniej wizyty ZNOWU się do tego samego specjalisty spóźnię... Po to planowałam wyjście wcześniej, by się nie spóźnić, bo pamiętam jak mi było wstyd wtedy (a naprawdę bardzo lubię mojego doktora) i jak bardzo lekarz przez moje spóźnienie był spięty i początkowo nieprzychylny (ofc zachował profesjonalizm i ogarnął to, ale w widoczny sposób mu to przeszkodziło - jedna pacjentka spóźniona to cała reszta pacjentów przyjmowana później i w rezultacie późniejsze wyjście z pracy. Naprawdę to rozumiem).
A wyszłam z opóźnieniem przez makijaż.
Ech.
Tak to jest jak nie mam czasu spisywać rzeczy, a potem by opisać zgodnie ze sobą coś MUSZĘ się cofać, a potem znowu COFAĆ. Męczy mnie to. To znaczy... jestem tak wykończona, że robienie tego, co wiem, że robi mi dobrze (spisywanie własnych myśli) jest dla mnie męczące i mam wyrzuty sumienia, że marnuję czas, który powinnam była przeznaczyć na robienie prac zaliczeniowych albo uczyć się na egzamin.
Ale właśnie - po wczorajszej rozmowie z moim partnerem WIDZĘ, że muszę sobie pozmieniać priorytety i zmienić czas jaki ich realizację przeznaczam.
Więc makijaż - kiedyś pracowałam dorywczo jako wizażystka. Jestem w tym dobra, ale nigdy nie zrobiłam jakiś uprawnień. Robiłam analizy kolorystyczne (jestem w tym dobra), robiłam make upy na eventach w pracy (pracowałam jako ekspedientka w śmieciówkach z kosmetykami, byłam specjalistką od kolorówki), czasem do telewizji, do sesji zdjęciowych, teatralne - by po prostu być blisko sztuki, móc malować - przerzuciłam się z akryli i akwareli na inne medium i inne płótno.
To było w czasach, gdy po prostu cieszyłam się, że mam pracę: rano praca w drogerii na kolorówce, a popołudniu lub w dni w które miałam wolne siedziałam albo: w szpitalu u mamy, albo w domu przy komputerze pracując jako asystentka architekta, albo właśnie z ramienia biura projektowego jechałam na obiekt robić pomiary do projektu renowacyjnego/rewitalizowanego/wyburzanego. Robiłam też zakupy... nie bardzo pamiętam z tego okres coś poza pracą. Wiem (z moich zapisków pamiętnikowych), że był okres, gdy na zastępstwo pracowałam jako barmanka gdzieś - nie pamiętam tego. A gdy dostawałam tel od dziewczyn z sieci drogerii z info, że szukają kogoś na event w np. Opolu z makijażem to jechałam...
Wtedy... byłam bardzo młodziutka i bardzo zdesperowana. Potrzebowałam utrzymać siebie, siostrę i mamę. I jak sobie myślę... czasami zamiast pieniędzmi dziewczyny (kierowniczki sklepów, handlowcy regionalni) płaciły mi kosmetykami. Chujowo, wiem. Ale brałam to, bo dzięki temu nie musiałam wydawać kasy na kosmetyki, których i tak potrzebowałam, brałam też kosmetyki z myślą o siostrze - taki rodzaj oszczędności (która zdobywała na polu makijażu już wtedy formalne wykształcenie). No i hey, czułam się potrzebna! Ba! Zawsze słyszałam, że na mnie "to można liczyć" i że ratuję im dupy! Wydawało mi się, że jestem "dobrym człowiekiem".
Potem życie się zmieniło, gdy weszła mi gruba depresja, gdy nagle rodzice zdecydowali, że "wracam do normalnego życia, jak sprzed wylewu mamy", że nie muszę (jezeli nie chcę) pracować, że mam tylko się uczyć i nagle się okazało, że mam masę wolnego czasu i brak chęci do cieszenia się życiem. No... Wtedy nic nie robiłam - ani dla siebie, ani dla nikogo - dwa lata pracy ponad siły i żałoby się odbiły...
Czasem tylko makijaże do sesji zdjęciowych. Zawsze proszona czy nie proszona wywalałam analizy kolorystyczne (bo serio - wiedziałam, że nie każdy to widzi w tak oczywisty sposób jak ja) przy różnych okazjach towarzystkich - mam wrażenie, że to jedna z niewielu rzeczy jakie mogę zaoferować komukolwiek (miałam tak niskie poczucie własnej wartości, że tą zdolność uważałam za swoją jedną z mocniejszych zalet). Nie raz robiłam makijaże znajomym na imprezy. W kiblu akademika medycznego dziewczyny ustawiały się do mnie w kolejce - pasowało mi to, nie potrafiłam się bawić, nie znajdowałam w sobie radości, a rozmowa o czymś innym, bezpiecznym, znanym i w czym czułam się pewnie były okay i były dalekie od tego wszystkiego co czułam.
A potem trafiłam na terapię, a potem do pracy w banku, spotkałam mojego exa... w sumie to pamiętam ostatni telefon od kierowniczki z drogerii: byłam z moimi ludźmi z biura na piwie po pracy, podjarana jak nie wiem tym chłopakiem, który patrzył na mnie tak, że zapierało mi dech, że ledwo potrafiłam odwzajemnić jego intensywne spojrzenie od którego robiło mi się gorąco. I odebrałam telefon, prywatny, ale z TEGO WSZYSTKIEGO bezmyślnie przyjęłam mój profesjonalny ton głosu pracownicy banku, przedstawiłam się, podałam nazwę banku, dział, a na koniec rzuciłam "W czym mogę pomóc?" - i wszyscy, zarówno moi znajomi z pracy i kobieta po drugiej stronie słuchawki buchnęli śmiechem.
Kierowniczka drogerii w której dorywczo pracowałam zaproponowała mi znowu pracę na evencie w zamian za kosmetyki, bo nie mają budżetu na zatrudnienie mnie oficjalnie. I dopiero wtedy poczułam, że to nie jest fair wobec mnie... że już nie jestem studentką, która weźmie cokolwiek. Że to ma być moja praca, a jak nie mogę na niej zarobić to przykro mi, ale nie mogę jej "uratować dnia". Potrzebuję za coś żyć...
I to był ostatni raz z pracą na eventach jako wizażystka, na pro kosmetykach zapewnionych przez producentów marek kosmetycznych.
Na sesjach zdjęciowych i pokazach mody jeszcze zdarzało mi robić make upy później. Ale z czasem było tego coraz mniej i mniej... Imprezy były bardziej sporadyczne, a członkowie rodziny i znajomi już nie podbijali do mnie w sprawie makeupu tylko do mojej siostry, która min. ze sztuki makijażu robiła pracę licencjacką (i mi to odpowiadało i ulżyło... ona ma do tego więcej serca niż ja i robi to lepiej niż ja. Tj. każda z nas fajnie robi makijaże, ale po tylu wykonanych makijażach wole sie bawić tym co sama sobie stworze na buzi niż bujać sie z zadowoleniem lub niezadowoleniem kuzynki lub znajomej, która miała coś innego na myśli, jak przyszła z prośbą o machniecie szpachli, ale nie potrafiła znaleźć zdjęcia referencyjnego lub nie dość dobrze to opisała - wiadomo, zrobię poprawkę, ale nie lubię, jak ktoś ingeruje w moją wizję obrazu/projektu. Moja siostra ma do tego bardziej rzemieślnicze podejście i mniej ją kosztują te zmiany pierwotnego zamysłu... I naprawdę jest w tym dobra, robiła na zaliczenia przepiękne makeupy i projekty charakteryzatorskie).
Więc jak się w moich zapasach/kuferku skończył się porządny podkład w kolorze "dla klienta" (w sensie, że nie ten, którego sama używałam, a który zabierałam na te sesje zdjęciowe itp) to nie uzupełniałam tego.
Leciał czas i zmieniły się moje priorytety... no i w końcu zaczęłam obecną pracę (chujową z dzisiejszej perspektywy) - totalnie zdalnie, tylko ja sama w biurze (chyba, że szef lub członkowie zarządu wpadali), mogę chodzić po biurze na boso i... nie obchodziło mnie jak wyglądam. Jak miałam ochotę to robiłam makijaż, jak nie - to nie robiłam.
Więc mój zapas się uszczuplał i uszczuplał, a ja coraz mniej potrzebowałam.
W te wakacje skończył mi się bronzer, który miałam od 10 lat. xD
Rozświetlacze, które mam to naprawdę mocne miki, bardzo hymm... Bardzo staromodny efekt dają. Świetnie wyglądają na młodej skórze, ale na skórze 30+ już nie... przynajmniej po kilku godzinach od aplikacji wyglądają co najmniej źle. Nie podobało mi się jak wyglądam w nich, więc przestałam ich używać.
Obecnie, tak od 4-5 lat moja kosmetyczna to absolutny minimalizm - podkład w kremie Bourjois Healthy Mix BB i korektor z tej samej firmy to najdroższe rzeczy, jakie mam. Robię tak rzadko makijaż, że jedno opakowanie podkładu wystarcza mi na rok. I cieszę się z tego.
Poza tym mam primer nawilżający, który mieszam z tym BB - podoba mi się "wodne", błyszczące wrażenie wizualne jakie to połączenie daje na skórze. Tym bardziej, że ten primer powstrzymuje moją skórę FAKTYCZNIE przed wysychaniem - lubię jak mnie nie piecze twarz. xD
Co mam jeszcze... paletki cieni najczęściej kupuję i najczęściej na ostatnią chwilę. Gdy próbuję dokonać dojrzałego, niepodyktowanego impulsem zakupu to utykam na jakiejś stronie Hebe czy czegoś innego z milionem zakładek i nie mogę podjąć wyboru. A gdy w obecnie używanej paletce skończy się akurat jasny cień bazowy to idę do sklepu i kupuję pierwszą-lepszą rzecz, która ma cień bazowy w odpowiednim kolorze i trochę żółtych-ceglanych cieni.
Lubię siebie w tych kolorach.
Tusz to rzęs to moje skaranie boskie, bo okazało się, że bywam uczulona na tusze - i łzawie jak pojebana. Dodatkowo one są tak zaprojektowane by prędko wysychać, więc dla moich potrzeb długoterminowych to nie jest specjalnie ważny zakup. Tj. wiem, że L'Oreal Architect 4D mnie nie uczuli i że ma fajny aplikator (tylko takie lubię - sylikonowe; nie znoszę szczoteczek), to absolutnie nie widzę sensu by go kupować za 160zł i wyrzucić po 2 użyciach (po 2 miesiącach). Szukam tańszego odpowiednika (tak do 20 zł), który nie uczuli - obecnie mam jakiś z Eveline. Uczula xD. Ale aplikator ma fajny xD.
Używam jeszcze kredek (mam dużo kolorów), eyelinerów (też mam różne i nimi się lubię bawić, jak już robię makeup) i pudru transparentnego, ryżowego itp.
Mam wciąż sporo szminek (sztyft i płyn) i wciąż się przekonuję do błyszczyków.
Ale... od kilku ładnych lat nie mogę znaleźć odpowiedniego odcienia różu do policzków. Mam fajne róże. Ale to nie to...
W ogóle od jakiegoś czasu, jak myślę o moim podejściu do makijażu w mojej 35+ERA to mimo chodem przypominam sobie ten fragment z Dziennika Bridget Jones, którego nie mogę znaleźć, a który sparafrazuję: im jesteśmy starsze, tym więcej wydajemy na kosmetyki do makijażu, po to by wyglądać tak, jakbyśmy tego makijażu nie miały.
I coś w tym jest xD
No i historia właściwa: w poniedziałek, wracając od lekarza, weszłam do supermarketu na szybkie zakupy, bo... papier toaletowy się nam się skończył xD (jelitówka była). I tam, na jakiejś promocji były nowe, jeszcze nie rozciapane i zmieszane kosmetyki marki Joko.
Nigdy dotąd nie miałam różu i rozświetlacza w płynie - a były w moim odcieniu za 17:50 każdy. Jak wspominałam rozświetlacza nie używam od dawna, bo nie lubię efektu jaki na mnie zostawia po 2-3 godzinach od aplikacji. Chciałam spróbować jak siada taki w płynie - może lepiej? A z uwagi na to, że skończył mi się bronzer (R.I.P. bronzer z Meybelline sprzed 10 lat, tęsknie) to hurtem wzięłam jeszcze bronzer w płynie z tej samej serii.
Kolejnego dnia, szykując się odpowiednio wcześniej na wyjście na wizytę do lekarza psychiatry chciałam zrobić lekki makijaż. I użyć tych nowych kosmetyków.
Więc na nałożony primer+krem BB wycisnęłam w odpowiednich miejscach z tych tubek po kropeczkach odpowiednio: różu, bronzera i rozświetlacza. I zaczęłam blendować.
No i to był błąd... bo okazało się, że przynajmniej bronzer jest CHOLERNIE wydajny. O ile rozświetlacz tylko podbił wrażenie nowoczesnego "mokrego", jędrnego wykończenia (poczułam się o 5 lat młodsza i sexy :D Super efekt, jak sie skończy to poszukam jeszcze lepszego produktu tego typu), a róż jest IDELANIE w tym kolorze, który najbardziej lubię (więc po ten wrócę), to bronzer... jest wydajny. Wystarczyło nałożyć po kropeczce na policzki do konturowania... mogłam odpuścić boki czoła, szyję, małe kropki przy nosie. W kilka chwil zaczęłam wyglądać, jakbym się wysmarowała albo fekaliami, albo czekoladą xD
No... było awaryjnie.
Prędziutko to zmyłam i musiałam całość zaczynać od początku.
A jak skończyłam właśnie wybiła godzina o której miałam NAJPÓŹNIEJ wyjść do psychiatry... A ja stałam w łazience w samej bieliźnie i w makijażu w którym czułam się tak dobrze, jak nie pamiętam kiedy ostatnio tak fajnie mi było czuć make up.
Nie myślałam wcześniej o tym co założę na wizytę u psychiatry, bo byłam zbyt pochłonięta układaniem tego co czułam i tym co mam powiedzieć u niego... i w jakimś takim nagłym przebłysku klarowności pomyślałam "a chuj, zakładam to, w czym chodzę praktycznie bez przerwy od kilku miesięcy: czarne dresowe spodnie i szary kaszmirowy sweter - jeszcze mam wariant szary, ze spodniami i z oversize swetrem z merino - czuję sie w tym ciepło i wygodnie, ale jak menel... Ale kurcze. TO JEST PRAWDA O MNIE W TYM MOMENCIE ŻYCIA. Makijaż to jest coś dostatecznie wyjątkowego, co robię może 2-5 razy w miesiącu.
No i wyszłam spóźniona z domu.
Tramwaj odjechał mi dosłownie ułamki sekund od momentu, gdy do niego dobiegłam. Kolejny nie przyjechał, a mój zapas-buforowy-czasu-by-oszukać-klątwę-ADHD się niebezpiecznie kurczył. Wsiadłam więc w cokolwiek co jechało. Podjechałam najbliżej jak się dało. I zaczęłam biec. Biegnąc mijałam przystanek o którym nawet nie pomyślałam, że może być punktem podróży. Widziałam, że zaraz podjedzie tam tramwaj, który mnie podwiezie niemal tuż pod drzwi poradni. Zdecydowałam, że wsiadam i WTEM okazało się, że na pasie komunikacyjnym dzielącym mnie od przystanku włączyło sie zielone i sznur aut ruszył oddzielając mnie... Noż, pech! Skakałam w miejscu gromiąc sygnalizację spojrzeniem, no zmień się! Zielone, już! Patrzyłam jak tramwaj podjeżdża, jak pasażerowie wysiadają, jak tłum zbiera się po drugiej stronie zebry przy której skakałam, jak drzwi tramwaju się zamykają, dokładnie gdy na przejściu włącza się zielone... Ruszyłam takim sprintem, że w moment byłam przy drzwiach, a motorniczy otworzył dla mnie drzwi.
I dojechałam na czas. Miałam 5 min do wizyty z przystanku, biegłam.
Jeszcze trochę zajęło czekanie na windę, potem szukanie lokalu w którym tego dnia przyjmował mój psychiatra... ale Pani z recepcji oddała mi ID po potwierdzeniu rejestracji dokładnie na minutę od początku mojej wizyty informując mnie przy okazji, że u lekarza jest dziś 10-cio minutowe opóźnienie za które bardzo przeprasza i zaprasza mnie do poczekalni xD.
Ufff...
Więc jak siedziałam w tej poczekalni, uspokajając oddech i sobie przypominając co mam do powiedzenia, co jest dla mnie niewygodną prawdą do której chcę się przyznać prosząc o pomoc itp.
I byłam spokojna.
Gdy już weszłam do gabinetu i streściłam lekarzowi moje ostatnie 1,5 roku życia to zadał kilka pytań. Był zaskoczony, że minęło 1,5 roku.
No i tak od słowa do słowa... wyjaśnił mi, że to, co teraz czuję tj. że od kilku tygodni jest mi trudniej niż zwykle się skupić i do tego czuję stres, że napędza mnie strach, że nie dam rady (zrobić na czas zaliczeń, raportu, szkoleń), to, że się łapię każdej szansy poprawy swojej sytuacji finansowej... Że do tego nie mam wciąż zadowalającej sytuacji finansowej, że muszę porzucić tymczasowo plan otworzenia własnej działalności, bo po prostu nei mam na to kasy i czasu, że mój partner nie miał pracy przez te 2,5 mc, gdy odczuwałam pogorszenie stanu psychicznego... że on w tym widzi raczej objawy nawrotu nerwicy, stanów lękowych i raczej powrotu depresji...
I jak to powiedział... jestem teraz prawie tak zarobiona jak wtedy, gdy dorabiałam jako ekspedientka w drogeriach, asystentka w biurze projektowym i opiekunka matki i siostry. Że nieświadomie odtwarzam swoją traumę wypierając uczucia... Skupiając się na ROBIENIU by utrzymać się na powierzchni, a brakuje mi spojrzenia na sytuacje w szerszym kontekście, bo mam na sobie tyle obowiązków, że nie mam nawet czasu o tym pomyśleć, pożyczam energię, którą będę musiała odchorować w końcu...
Auć.
Auć - powinnam była wiedzieć. A wydawało mi się, że daję radę...
Auć.
Różnica jest taka, że od czasu do czasu daję sobie jednak przestrzeń na odpoczynek (mało, ale więcej niż wtedy) i jeszcze nie mam insomii (ale już mam zaburzenia snu - dziś ledwo-ledwo co spałam). No, widzę schemat.
OMG nie chcę powrotu insomii - jeden z najgorszych objawów depresji z jakim się mierzyłam...
Ale też przecież przytyłam... Przecież byłam świadoma, że jak tyję to oznacza, że jest źle, ale sobie powtarzałam, że to okay. Że moje ciało jest super (kiedyś myślałam, ze mnie zawodzi i go nienawidzę w takich sytuacjach - faktycznie doświadczyłam ku własnemu wstydowi i rozczarowaniu kilku takich myśli w ostatni roku, ale potrafiłam zająć się na tyle sobą by to naprawić, by dbac o to myślenie, które wypracowałam na terapii), że mówi mi, że mu brakuje ruchu i takiego zadbania, jakie mu zapewniałam 2019-2023; że jak skończę studia i szaleństwo się trochę zmniejszy to wrócę do dbania o siebie; że po prostu nie mam czasu i coś musze robić kosztem czegoś, ale to odbiję sobie.
Widziałam objaw, a myślałam, ze mam to pod kontrolą i dbam o równowagę... nie dość... Za dużo wszystkiego...
Ech, jem kompulsywnie i nie mam przestrzeni by to zauwazyć tj. WIDZĘ, że wchodzi mi regularnie od roku moje zaburzenie odżywiania, ale nie mam przestrzeni by robić to, co wypracowałam na terapii: świadomie je ZAUWAŻAĆ i dbać o siebie, przerywać, gdy widzę, że wchodzi... Zauważam dopiero po całym dniu zastanawiając się dlaczego boli mnie brzuch. Ech. Jak miałam w zeszłym tygodniu jelitówkę, wirusową, jelita mnie bolały w środku, jak opuchnięte i zmęczone, a ja chociaż wiedziałam jak to się skończy BEZMYŚLNIE zamiast pić rosół zżerałam wafle ryżowe (aka styropian) i paluszki. No kurwa! Sama byłam na siebie zła, ale potrzeba by coś gryźć była silniejsza niż świadomość, że skończy się to bardzo źle...
Zjebałam - zawiodłam siebie.
Tj. jak nie mam przestrzeni na slow life to zaczynam tyć - tak u mnie objawia się stres.
Trudno mi przyjąć tą prawdę - życie to sinusoida, a to, że WIEM nie zawsze pomaga, gdy w głowie brakuje przestrzeni. :(
Opisałam lekarzowi bardzo uczciwie mój 1,5 roku.
Powiedziałam o utracie tego fundamentalnego bezpieczeństwa: najpierw sytuacja z moją pracą, walka o dochód i sprawiedliwość w PIPie z moim pracodawcą, w końcu umowa ugodowa, moją niechęć do pracy i do pracodawcy przy jednoczesnym chodzeniu na rozmowy kwalifikacyjne, które frustrowały, bo ostatecznie nie oferowano mi pracy, chociaż wydawało się, że wszystkie etapy rozmów poszły ok... To było trudne. A potem mój partner stracił pracę.
Do tego właśnie 1,5 roku temu zaczęliśmy studia, które się okazały być fantastyczne, które nam obojgu idą tak dobrze, jak żadne poprzednie. Że dla mnie zeszły rok (kiedy jeszcze byłam na lekach na depresje) to pasmo niespodziewanych sukcesów, ale też wszystko wyszło nie z punktu dbania o moje ego czy wiary w moje możliwości, a z rozpaczliwego szukania sposobów na podreperowanie budżetu domowego: kompulsywne szukałam zastrzyku pieniędzy, jak nie w formie wynagrodzenia za wykonywaną pracę, to w formie stypendium czy nagrody pieniężnej za wygraną w konkursie. Ba! Pierwszy raz w życiu wysłałam swoje prace na konkursy... i ku własnemu zaskoczeniu wygrałam... jak nie nagrody główne to wyróżnienia. OFC nie wszędzie się udało, ale mam - o ile dobrze pamiętam - za zeszły rok 4 wygrane i 1 wystawę międzynarodową (i 2 krajowe)... A latami nie było NIC. Nie odważyłam się poddać swoich prac ocenie - a tu, w desperacji wysyłałam i... okazało się, że faktycznie jestem dobra w tym, co kocham robić... I to zadziałało na moje ego bardzo dobrze, uwierzyłam w siebie.
Z drugiej strony jeszcze bezpieczeństwo na poziomie zdrowia - mam nowotwory i lęk związany z decyzją, której nie wiem czy powinnam podjąć, a na która po prostu mnie nie stać... Co samo w sobie jest odpowiedzią... ale boje się, że kiedyś będę żałować, że nie spróbowałam... W tej sferze jestem po prostu... bezradna.
A z kolejnej strony: wszystko co jest związane z projektem, który miał się zmienić w moją firmę... To jak uczelnia bardziej przeszkadza niż pomaga...
To jak nie mam siły ostatnio, brakuje mi przyjaciół, rodziny, nawet czasem mojego partnera (chociaż cały czas jest dostępny, wspierający i też zarobiony) - nie dbam o wygląd. Nie w kontekście bycia niechlują, a po prostu zapominania, ze powinnam użyć kremu (mam takie zrywy - że sobie przypominam, a potem zapominam), szkoda mi czasu na to co mnie kiedyś cieszyło np: ubranie się ładnie. Wole być ubrana wygodnie i póki co nie matrwić się ciałem... i tym, że niektóre ciuchy są na mnie za małe... Więc tylko czarne i szare dresy - a to dla mnie, laski, która KOCHA KOLORY jest bardzo... przygnębiające. Do tego jest zima... Nie znosze zimy...
A z drugiej strony: pomimo problemów finansowych byliśmy w zeszłym roku na fantastycznych wakacjach. Że robiłam więcej sztuki niż... przez wiele ostatnich lat. No, to jest super. Chodzimy na randki. :D W górki. Mamy psórcię. I mam siostrzeńca i małą psiostrzenicę. :D Ale na spotkania mam tak mało czasu i tak mnie drenują z sił... Ale cenię te spotkania. Jest w życiu rodzinnym bardzo dobrze, ba niesamowicie! Zaręczyliśmy się w zeszłym roku!
Lekarz zalecił mi branie leków na ADHD cały czas - nie tak, jak dotąd, z przerwami, jak czuję, że jest ok. Stwierdził, że to teraz jest mi potrzebne i muszę wyciszyć się...
Długo o tym rozmawialiśmy - wyjaśnił, że ten lek, który biorę nie uzależnia (a to jest to, czego się bałam). Że przy takich stanach lękowych jakie opisuje, przy tym poziomie stresu i przy trudnościach w utrzymaniu uwagi jakich doświadczam w ostatnim okresie z wzmożoną siłą zaleca bym od teraz, do planowanego urlopu nie przestawała brać leku. Ba! Nawet na urlopie mogę brać.
Dodał, że jestem rzadkim przypadkiem w gabinecie - zwykle albo mamy regularne branie, albo przedawkowywanie, albo zupełną niechęć/nieufność wobec działania leku. Tym czasem ja zgłaszam, że lek działa super, ale z powodu oszczędności (drogi jest - tez mu mówiłam, zamiennik jest 40% ceny DROŻSZY) i strachu przed uzależnieniem wolę brac tylko wtedy, gdy jest kurwa nie do wytrzymania trudno. Nie po to jest leczenie ADHD by tylko najgorsze sytuacje trochę ratować, a by pomóc żyć normalnie cały czas... :/ Ma rację. Przekonał.
Też z nim rozmawiałam o sytuacjach, które opisywał mój kuzyn - jego przyjaciele się uzależnili od leków. Lekarz mi wyjaśnił, że lek, który dostaję nie jest pochodną amffetammminy (nie wiem czy mogę to tu pisać), a być może w Niemczech u mojego kuzyna właśnie takie leki brali jego znajomi, bo tam są inne przepisy. Opowiedziałam też mu o swoim byłym - jak jego zdiagnozowani na ADHD koledzy rozdawali/sprzedawali na imprezach swoje leki na ADHD, aby zapewnić znajomym tripa lub haj. Że słuchałam od lat o uzależnieniu od tych leków... No i tutaj też porozmawiałam z lekarzem zdając sobie sprawę, że w zasadzie mówię z pozycji a) lęku przed podzieleniem takiego losu, b) z pozycji uprzedzeń, bo ewidentnie wyparłam, że wiem, że te leki nie uzależniają - jak mi lekarz to tłumaczył to sobie przypomniałam, że te 2 lata temu już rozwiewał te same moje obawy... Ech... Ze stresu wparłam pamięć o tym...
I dostałam leki na depresję. Ech. Odniósł się do konkretnych rzeczy, które mu opisałam. Zapytał mnie o te leki, które mi przepisał podczas mojej poprzedniej wizyty u niego, zanim straciłam dochód (a który później przez 9mc przepisywał mi lekarz rodzinny) były ok, czy czułam się dobrze.
No to mu uczciwie przyznaję, że czułam się po nich faktycznie lepiej - że te wszystkie konkursy, świetne oceny na zakończenie semestru dostawałam właśnie, gdy byłam na lekach, przełamując głęboki strach, który sprawiał, że latami bałam się cokolwiek wysłać na konkursy.
Sama to dopiero w gabinecie zobaczyłam tak wyraźnie.
Tyle, że ten lek miał jeden skutek uboczny. Więc o nim wspomniałam "(...) niestety czułam podczas przyjmowania tego leku bardzo obniżone libido. Dlatego zdecydowałam się na przerwę w przyjmowaniu go". Na to lekarz z zainteresowaniem "Acha, to możliwe, faktycznie, przy tym leku to jeden ze skutków ubocznych". Zamyślił się, ja już wsiąkłam w fotel przekonana, że dałam wszystkie potrzebne info by zaznaczyć swoje potrzeby, a lekarz do mnie "I to pani przeszkadzało? Niskie libido?".
I trochę zgłupiałam. XD No bo jak na to odpowiedzieć? xD Miałam wrażenie, że już to zaznaczyłam, nie spodziewałam się tego pytania w tym momencie. Nie wiem, u swojej terapeutki bym totalnie na wolnym, swobodnie powiedziała jak to czuję, ale miałyśmy zbudowaną inną relację, zaufanie. Tym czasem tutaj w gabinecie widzę faceta 4-ty albo 5-ty raz w życiu, fakt - wzbudza moją sympatię i zaufanie, ale poczułam się nieswojo z tym pytaniem. W sensie - fajnie, że się upewnia (technika parafrazy), ale już mu przecież na to odpowiedziałam. Miałam wrażenie, że tym pytaniem naparł na moje granice i poczułam, że to zarazem jakaś krzywa i nieuczciwa interpretacja z mojej strony.
Nie wiem, coś mi się uruchomiło - mężczyźni pytający o moje preferencje, gdy nie jestem na to jeszcze gotowa itp. Może to to?
Nie wiem, co mi się uruchomiło - ale jednocześnie poczułam złość, że pyta o coś o czym nei chcę z nim rozmawiać, bo to intymne, a z drugiej po prostu poczułam się zawstydzona pytaniem i ewentualną oceną, jaka będzie się wiązać z moją odpowiedzią. xD
Głupie i niegłupie.
Do obserwacji.
Anyway - jak ogarnęłam początkowy mętlik w głowie, spięłam się cała, szukałam wzrokiem po suficie przetwarzając, że w sumie, to zasadne i spoko pytanie ze strony lekarza psychiatry, który próbuje mi przepisać leki. Więc trochę zażenowana opowiedziałam, że "Tak, bardzo lubię seks, jest istotnym elementem mojego życia. Brakowało mi go." A on na to spokojnie "dlatego pytam, dla niektórych obniżone libido to zupełnie nie istotny skutek uboczny, a dla innych bardzo istotny, więc pomyślmy jaki by tu lek przepisać..."
Dostałam lek, który nie wpływa na libido, ale wpływa na... apetyt. Że mogę mieć mniejszy apetyt. Co w moim przypadku z moim zaburzeniem odżywiania może być super. Lekarz tez się ucieszył xD
No i właśnie - dodał, że ten brak skupienia, jaki zgłaszam od kilku miesięcy, gdy zrobiło się w naszych gospodarstwie domowym bardziej stresująco (no i gdy walnęła zima, gdy zmniejszyła się ilość światła dziennego itp) to nie jest objaw ADHD. To objaw depresji podkręcający tylko już i tak działające bez leków ADHD.
Mam zgłosić się na wizytę kontrolną za 2 mc - powiedział, że rozumie, że mam trudną sytuację finansową, ale chodzi o dobór dawki leków na depresję i nie chce mi zrobić kuku.
I dał mi zaświadczenie do lekarza rodzinnego. Całe szczęście - w perspektywie oznacza to, że teraz nie będę musiała za każdym razem biegać do psychiatry jeżeli nie będę miała na wizytę.
A propos lekarza rodzinnego - ta wtorkowa wizyta wyniknęła właśnie z wizyty u rodzinnego: nie pamiętam czy to opisałam. Czułam już w pierwszym tygodniu stycznia, że nie mogę zebrać myśli. A leków na ADHD zostało mi raptem 4 tabletki w opakowaniu - wiedziałam, że mam przed sobą w semestrze jeszcze 6 dni zjazdowych, więc na ostatni weekend (ten teraz, 1-2.02) zabraknie mi leków. A mam egzaminy... I muszę się do nich uczyć, a nie mogę się ZUPEŁNIE skupić. Zadzwoniłam do przychodni prosząc o receptę. Mają tam od dawna kopie mojej historii leczenia, przyjmowanych leków, diagnozę itp - bo nie było mnie stać na wizyty u psychiatry (sposób na oszczędność - wizyta u psychiatry to 300 zł, a leki to drugie 300zł). I dotąd to wystarczało, ale akurat z początkiem 2025 roku lekarz rodzinny oddzwonił do mnie, że nie wypisze nic i żaden inny lekarz w przychodni też dopuki nie dostarczę im zaświadczenia wydanego przez psychiatrę o dawkowaniu zalecanych leków. Napisałam do poradni - a tam powiedzieli, że lekarz wystawi podczas wizyty, że dawno mnie nie widział. Musiałam się wiec umówić do lekarza psychiatry (ból 300zł). I dobrze, bo wyszło to co wyszło (opisane już) i do tego dostałam to zaświadczenie na zaś dla rodzinnego.
Niemniej mam się pojawić w marcu na kontrolę. I okay. Będę, zaoszczędzę te 300zł xD.
W poniedziałek u rodzinnego, w związku z jelitówką lekarz też mi poradził, że jeżeli tak silnie odczuwam stres obecnie, to może powinnam poprosić mojego psychiatrę jak we wtorek będę na wizycie o wypisanie dłuższego zwolnienia na regenerację. Poruszyłam ten temat z psychiatrą - odparł, że jego zdaniem potrzeba mi przede wszystkim leku na skupienie, snu i lepszego zaopiekowania receptorów noradrenaliny i dopaminy, aby zebrać siły do zmiany pracy, której chociaż nie cierpię to jest na tę chwilę moim jedynym źródłem dochodu, a nie L4. Że oczywiście będziemy obserwować i reagować, ale póki co moim celem - jak sama mówiłam - jest lepiej płatna praca i mniejsze przytłoczenie. I w tym mi pomoże (mega fajnie poczułam się, jak to usłyszałam - no, faktycznie, widzę to jako lepszą pomoc w tej chwili życia).
Czuje się po tej wizycie lepiej.
Uporządkowałam co mi doskwiera, co z czego wynika... muszę zdać sesję i zdać projekt, a potem musze odpocząć... Ech. I szukać pracy, albo cokolwiek robić z zakładaniem firmy...
Ech...
ALE...
Cały wczorajszy dzień te informacje we mnie pracowały. Rozkminiałam... i wywiązała się niespodziewanie, w trakcie oglądania serialu rozmowa z moim partnerem.
Ech...
Chyba nie mam teraz już siły pisać o czym rozmawialiśmy i jak to było ciekawe... może jutro?
Żeby nie zapomnieć: mój partner dostał we wtorek info od swojej mamy, że jego obecny szef (człowiek, którego firma współpracuje -jako dostawcy - z firmą prowadzoną przez mojego teścia) bardzo chwalił mojego narzeczonego. To było bardzo miłe. Ale wczoraj już z pracy do mnie napisał, że rozmawiał w drodze do pracy ze swoim tatem i on trochę inaczej streścił te pochwały. Że to miłe wciąż było, ale szczegóły opisze mi jak wróci z pracy.
No i wrócił z pracy z jeszcze innymi nowinami: po pierwsze jego tata wyjaśnił, że rozmawiał z szefem swojego syna, a to nie była zwykła rozmowa (szybko-szybko o interesach przez telefon). Otóż szef O. pojechał na Noworoczną objazdówkę po partnerach biznesowych z negocjacją cen, sprawdzeniem standardów, aktualizacją warunków umowy itp. I we wtorek był na Śląsku, zajrzał do teścia, do firmy (którą przypomnę: rozbudowała się tak, że musiał ku swojemu zaskoczeniu wynająć halę by pomieścić towar - a myślał, że będzie pracował z domu). Teściu oprowadził typa po obiekcie, ponegocjowali to co negocjować trzeba było i szef O. w końcu wyjechał z pochwałami syna znajomego od interesów. Że stanowisko daleko poniżej potencjału mojego partnera, ale chłopak robotny, punktualny jak w zegarku, silny, pomocny, chętnie uczący się, do tego szybko uczący się, mądry, ogarnia programy z których normalnie musiałby przyuczać pracownika na nowym stanowisku i w ogóle zazdrości takiego fajnego człowieka za syna, że teściu musi być z niego dumny. Teściu jest dumny i słuchał tego puchnąc z dumy, jednocześnie z poprawką na to, że część tych pochwał to też marketing xD
Ale chciał o tym dać znać synowi.
Awwww... Jak cudownie!
Ale to nie koniec dobrych wieści związanych z jego pracą: wczoraj, po lunchu mój partner został wezwany przez głośnik do biura szefa. Zestresowany poszedł do biura. A szef mu wprost powiedział to, co poprzedniego dnia powiedział jego ojcu. Do tego, że jest zaskoczony, że tak młody człowiek tak chętnie i tak dobrze pracuje, że wyrabia normę jak pracownicy z doświadczeniem, że kończy dzień pracy z wynikiem nie odbiegającym do normy reprezentowanej przez jego zespół pracujący od lat - że tego jeszcze nie doświadczył na swojej hali produkcyjnej, i jeszcze żadnemu pracownikowi po pierwszych dwóch tygodniach pracy nie powiedział tego, co mówi mu: daje mu premię, bo zasłużył. Zarobił.
A potem go posadził do robienia papieru firmowego xD - siedział resztę dnia trzaskając grafiki w biurze. xD
A! I jeszcze dostał info, że szef po tej objazdówce po kontrahentach i klientach już ustalił, że jest jakaś tam nowa technologia, którą chce wprowadzić do swojej firmy i z tej okazji wszyscy chłopcy pracujący w firmie (ciężkie rzeczy noszą, same silne facety tam pracują) już za 2-4 tygodnie będą na turnusy jeździć na delegację: tj na 2-tyg szkolenie z tej nowej technologii do innego miasta.
Wszyscy panowie odebrali wiadomość z radością - bo na piwo pójdą, bo wycieczka, bo szkolonko itp. :P A jak radość na hali opadła to szef rzuca info, że nowy też z nimi pojedzie, bo dobrze rokuje i wszyscy panowie na hali wyrazili bardzo entuzjastycznie radość z tego faktu, łącznie z poklepywaniem i obiecywaniem, że go spiją xd - słowem mój narzeczony został bardzo ciepło i entuzjastycznie zaakceptowany w środowisku pracy.
No. Pękam z dumy. Fajnie.
Ale jak tego słuchałam... ech. Jednocześnie czułam radość, chciałam wspierać sukces mojego partnera... i zarazem czułam coś przykrego. Dobre pół godziny dochodziłam o co chodzi z tym uczuciem... w końcu ogarnęłam, że to zazdrość.
Był bezrobotny raptem 2,5 mc... znalazł pracę i jest w niej bardzo doceniany... i ma od razu premię... Nie tylko on sam jest chwalony, ale nawet go chwalą jego rodzicom... A ja jestem w dupie... Ja szukałam pół roku, chodziłam na rozmowy i nie znajdowałam nic sensowego... Szukałam KAŻDEJ szansy na podniesienie swojej wartości na rynku pracy i możliwości zarobienia lub wygrania kasy. A jak już się zaangażowałam w myśl o otworzeniu biznesu to się wypaliłam, wylałam z całej siły, doprowadziłam do stanu w którym musze brać leki antydepresyjne...
Ech...
No... trudno mi.
Powiedziałam mu o tym - żeby wiedział co się dzieje i że WIDZĘ to, ze wiem, że to mój kawałek do ogarnięcia, że od kiedy wrócił do domu i mówi o swoich sukcesach jestem dla niego, cieszę się całym sercem z jego sukcesu, ale też wyraźniej widzę swoje porażki.
No i stąd wyszła fajna, ciekawa rozmowa...
Zwrócił mi uwagę, że przecież on też szukał pracy i odzew był znikomy, a obecną pracę ma trochę po znajomości. Żebym się nie porównywała. Żebym tez nie umniejszała swojej pracy - wygrałam nam granty i zrobiłam z niego mimo chodem prymusa na uczelni xD, że przez ostatnie 2,5 miesiąca to ja nas utrzymywałam. Że zarabiam - nie dość by się czuć bezpiecznie, ale dość by z mojej pensji wyżyła 2-osobowa rodzina i piesek... I by zrobić Święta i kupić prezenty. I zadbałam przecież o stypendia...
No tak... podobno w związku to się często zdarza - zazdrość. A ja chyba pierwszy raz mam taką sytuację, że na polu zawodowo-finansowaym czuję zazdrość wobec partnera.
To dla mnie trudne.
Czuję, że powinnam się cieszyć, a nie użalać nad sobą...
Ech...
No i tak od tematu do tematu, od rozkminy, które każde z nas ostatnio miało do kolejnej... i zdałam sobie sprawę, że on widzi, że ja w tych desach, bez makeupu - on mnie taką kocha i akceptuje. I to super. Ale też widzi, że czasem sama mówię, że czasem LEPIEJ by mi zrobiło, gdybym się miała siłę i ochotę odjebac jak szczur na otwarcie kanału... a ostatnio przy okazji randek szczytem mojego przygotowania było założenie czegoś w innych kolorach niż czarny lub szary (zestawy dresowe spodnie + dobry jakościowo sweter na mrozy - przypominam) i zakrycie cieni pod oczami... Często nawet włosów nie chcę mi się odświeżyć, bo to "kosztuje" całą godzinę mycia i suszenia ze stylizacją loków...
Ech... No i tyle - FUCK.
Powiedział też czuje się super w związku ze mną, bo nie czuje zazdrości. W ogóle. Zastanowiło mnie to - ja też nie czuję. W sumie. Ale bywały nawet przez ostatni rok sytuacje, gdy byłam zazdrosna - nie w skali toksycznej, ale takiej... związkowej. Chociażby jak na imprezie uczelnianej dziewczyny obczajały mojego chłopaka. Nie czułam realnego zagrożenia, ani nie bałam się, że mój O. coś odjebie lub w inny sposób sprawi mi przykrość. Ale laski go obczajały jak zainteresowane mężczyzną kobiety, a to mój facet :P. To było zarazem przyjemne i nieprzyjemne...
... no i tak sobie pomyślałam... że nie pamiętam kiedy ktos mnie obczajał. Poza moim partnerem. Kiedy czułabym się atrakcyjna, seksowna. Kłamię - pamiętam, jak szłam odebrać nagrodę na uczelni, odwalona w sukienkę botki na obcasie (cudownie stukały) i marynarkę. Wtedy ostatni raz zarejestrowałam zainteresowane spojrzenia mężczyzn. Takie ok, nie obleśne - ot, po prostu, "piękna kobieta, popatrzę sobie".
I tyle...
Eksplorowalismy temat... i ciekawe rzeczy wyszły... ale nie porusze już dziś tego. Bardzo dużo przelałam na edytor. Na razie pass - musze się uczyć.
29 notes
·
View notes
Text
Tak o wszystkim
28 Czerwca zaczyna się w Grudziądzu Festiwal Muzyki Fado i przyjeżdża księżniczka muzyki fado Ana Moura. Rok temu, była królowa - Mariza, ale ani rok temu, ani w tym roku nie będę na tym festiwalu czego bardzo żałuję, bo uwielbiam muzykę fado i marzę, by kiedyś przejść się uliczkami Lizbony. Bilet na jeden dzień (festiwal trwa dwa dni) na Ana Moura 350 zł. Będzie też Anna Maria Jopek
Powód jest banalny - niepewność, co będzie jutro. W pracy kiepsko - likwidują magazyn z chemią przemysłową, który ochraniamy. Niby mamy umowy do stycznia 2026, ale firma wynajmująca magazyn ma kontrakt, tylko do lipca tego roku.
Właściwie pilnujemy pustego magazynu, a na dodatek nie działają kaloryfery. W sibotę w naszym pokoju, było 15 stopni i dobrze, że zmiennik zostawił farelkę.
Ponieważ odszedł magazynier zmienili nam grafik. Już nie pracujemy w tygodniu po 16 godzin od 16 - 8 rano a wekeendy oraz święta po 24, tylko wszystkie dniówki po 24. W lutym wychodzi 7 dniówek, ale w marcu wyjdzie pewnie więcej. Męczące te godziny, ale co zrobić. Plus taki, że jest sporo wolnego, czasem nawet tydzień.
Na papierze powinniśmy pracować 7 godzin dziennie, ale oczywiście nigdzie tak nie jest. Niepełnosprawni są w tym kraju wykorzystywani na maksa do bólu, a pracodawca dostaje od państwa pieniądze za zatrudnianie takich ludzi.
Nie wiem czy dotrwamy do lipca, a znaleźć tak spokojną pracę, to i z pięcioma gromnicami nie znajdzie. Trzeba tam tylko być, otworzyć bramę, gdy ktoś przyjedzie i tyle.
Druga sprawa - posypało mi się prawe kolano. W 2014 gdy mieszkałem w Hamburgu miałem to samo - chondromalacja czwartego stopnia. Dziwna nazwa, tak samo, jak kręgozmyk, gdy słyszy się je pierwszy raz.
Wtedy brałem zastrzyki w kolano i naświetlenia MBST - wtedy nowość w fazie testów. Dawali gwarancję na 8 lat wytrzymało prawie 9 i przez 6 lat pracowałem na budowie.
W przyszły piątek jadę na kontrolę do ortopedy do Torunia. Trzy tygodnie temu wziąłem zastrzyk w to kolano i jakaś poprawa jest, wiec może się uda, inaczej sztuczne kolano, a tego wolałbym uniknąć. Wystarczy, że kręgosłup mam poskręcany na śruby.
Kolejny problem to komisja ds. orzekania o niepełnosprawności. Koledze z pracy, który miał stopień umiarkowany dali teraz lekki, a z lekkim nikt do pracy nie chce przyjmować, bo za mało profitów z nas mają.
Przez ostatnie pół roku zrobiłem kilka rezonansów kręgosłupa i przysadki (wtórna niedoczynność przysadki i usunięcie torbieli Ratkhego w 2020 - życie stało się czarno-białe, ale żyć trzeba). Neurochirurg już proponował olerację odcinka szyjnego, ale mam dość operacji, szczególnie po nieudanej stabilizacji w maju 2022 i reoperacji w sierpniu 2022 oraz uszkodzeniu nerwu strzałkowego, co przyczyniło się do opadającej stopy i częstego potykania i przewracania o wystające płyty chodnikowe. Ta noga to tak zwany wykrywacz nierówności. Orteza kosztuje 1300 - 1500 postaram się o dofinansowanie z PFRONu.
Tydzień temu tak się wyłożyłem idąc do auta. Pozbierałem się szybko, a kiedy wróciłem do domu, siadłem i napisałem komentarz pod jednym z postów prezydenta Grudziądza, żeby się przeszedł naszą ulicą po tych chodnikach, robionych w latach 90 nie mówiąc o drodze na której dziura na dziurze. Ostatnio te dziury łatali przed wyborami i znów jest to samo.
Drugiego dnia rano wróciłem z pracy i poszedłem spać, a kiedy wstałem, to żona powiedziała, że dziury na drodze połatali.
To teraz musisz napisać do prezydenta i go przeprosić.
Nie ma takiej opcji. Jak zrobią nowy chodnik to wtedy się nad tym zastanowię.
Napisałem książkę o losach marynarza, Polaka, który po ponad 20 latach pływania na statkach zamieszkuje w Lizbonie, gdzie poznaje śpiewaczkę fado.
Mnóstwo godzin spędziłem na śledzeniu map Lizbony, historii i słuchaniu muzyki fado, a kiedy okazało się, że nie mogę już pracować na budowie, kupiliśmy mieszkanie w Grudziądzu. W Hamburgu mieliśmy przyjaciół pochodzących z Grudziądza i ciągle mówlili o tym mieście, więc postanowiliśmy tu zamieszkać.
Pojechaliśmy do Grudziądza kupić mieszkanie, ale to które chcieliśmy wyglądało ładnie tylko na zdjęciach. Mieliśmy jeszcze tydzień urlopu, więc zostaliśmy i któregoś wieczoru żona znalazła ciekawą ofertę mieszkania. Rano pojechaliśmy je obejrzeć. Piękne drzewa za oknem, spokój i cisza. Bierzemy - mamy kasę, jeszcze na remont starczy, no i kupiliśmy. Teraz mieszkamy w Polskiej stolicy fado, a Grudziądz jest trzecim miastem w Europie po Lizbonie i Paryżu, gdzie króluje ta muzyka (nie licząc portugalskich miast).
Dobrze się tu żyje, chociaż żona marzy o trójmieście. Były Ateny, Mykonos, Hamburg, jest Grudziądz, więc kto wie, może kiedyś będzie jeszcze inne miasto.
Mamy całkiem inne zainteresowania z Joanną, ale jak mówią przeciwieństwa się przyciągają. Ja włóczę się po spotkaniach z pisarzami, aktorami, chodzę na koncerty, a Joanna woli ciszę i uwielbia programy o budowlance, czego ja mam szczerze dość no i, jeśli podróże, to według niej, tylko Polska, a w szczególnkści nasze morze.
Wolę góry - nad morzem mieszkałem 14 lat (wyspa Mykonos) dosłownie do plaży mieliśmy sto metrów, ale czego się nie robi dla kobiety.
Oto księżniczka muzyki fado - Ana Moura
I królowa - Mariza
youtube
youtube
7 notes
·
View notes
Text
W ciągu ostatnich 20 paru lat, życie nam się strasznie zmieniło ilościowo. Wszystkiego jest więcej. Ale niekoniecznie to się nam przekłada na jakość. Czyli, jak mam lepsza pracę i zarabiam więcej pieniędzy i mam dwa samochody i stać mnie na wakacje za granicą dwa razy w roku, to wcale nie znaczy, że jakość mojego życia jest lepsza niż była, dajmy na to dziesięć lat temu. Jakość życia wiąże się ze spokojem, z poczuciem, że jest tak, jak ma być. A mam wrażenie, że wiele osób wokół mnie, zwłaszcza tych które przeżarły korporacje, stają się człowiekiem – kurwą. Wkurwia nas wszystko. Że jest za ciepło, że jest za zimno, że ktoś coś powiedział, że ktoś coś nie powiedział, że ktoś zostawił otwartą klapę od kibla, że zarysowaliśmy w samochodzie zderzak, że nam nie dała, albo że nam dała zbyt powściągliwie, że ktoś nie wysłał maila, albo obiecał, ale nie zrobił, że nam żarcie do stolika przynieśli zbyt mało energicznie i nie pocałowali wystarczająco miłośnie w dupę. Irytujemy się drobiazgami, czyli rzeczami, które tak naprawdę nie mają znaczenia. Nasze życie staje się ciągiem tanich, niepotrzebnych dram. Zamiast żyć, odczuwać cieszyć się, napierdalamy na nieustającym wkurwie. W sobotę brat jednego z mecenasów zaparkował auto przed garażem swojego kumpla. Przed. W środku nie mógł, stał tam samochód kumpla. A on przyjechał go odwiedzić. Facet z garażu obok aby wyjechać, musiał odbić kierownicą w prawo, pojechać kawałek do przodu, cofnąć auto i pojechać w lewo – włączając się do ruchu na ulicy. Zamiast 3 sekund zabrało mu to 15. Wysiadł, więc, z samochodu, wrócił do garażu, wyjął śrubokręt i gwoździe, a następnie zarysował bratu mecenasa maskę i przebił obie przednie opony. Wkurwiając się na wszystko, dysząc hejtem. To napierdalanie śrubokrętem pokazało wszystkie problemy z życiem i samym sobą jakie miał ten kolo. Uwierzcie mi, nie chcecie tak skończyć. Nie chcecie rzygać żółcią. Lepiej mieć wyjebane. Mieć wyjebane to nie znaczy, że masz mieć wszystko w dupie. Po prostu wybierz, co jest dla ciebie istotne, a co nie. Naprawdę istotne. I przejmuj się właśnie tymi rzeczami. Lubię moją pracę, ale nie siedzę w niej już po 12 godzin na dobę, ani nie przychodzę do niej w weekend. Mam na to wyjebane. Są dla mnie ważniejsze rzeczy. Teraz, na przykład, ważniejsze jest pisanie. Nie musisz mieć opinii na każdy temat. Nie musisz wszystkiego oceniać. To męczące. Czasami lepiej po prostu poobserwować. Wczuć się. Otworzyć na innych ludzi, na ich sposób widzenia świata. Im jesteśmy starsi, tym bardziej ta umiejętność zanika. Nie chce nam się rozmawiać. Nie chce nam się poznawać. Po pierwszym spojrzeniu uważamy, że wiemy wszystko. Na przykład czytasz moje teksty i uważasz, że jestem zarozumiałym dupkiem z korpowarszawki. Poznałeś mnie?
Piotr C. z powieści BRUD
#milosc#mężczyzna#kobieta#polskakobieta#cytatypl#polskiecytaty#cytatyomilosci#cytatyożyciu#cytat#cytaty#polskichłopak#polskadziewczyna#cytatyżyciowe#cytatnadziś#cytatożyciu#kobiety#inspiracja#cytatytumblr#cytatyomiłości#piotrc#pokolenieikea
26 notes
·
View notes
Text
Jako osoba która urodziła się i spędziła całe życie w Warszawie spokojnie mogę powiedzieć, że nienawidzę tego miasta całym swoim sercem. To jak ludzie się jarają tym, że to stolica i tak zajebiście tam mieszkać mnie po prostu bawi. A najbardziej wkurwiają mnie osoby które mieszkają w centrum. Zwykle jak spotykam się z kimś w centrum to muszę długo tam zapierdalać, bo żyje w jednej z tych dzielnic, które są takim “zadupiem” Warszawy. Niektórzy po prostu nie mogą przyjąć do łba myśli jak męczące jest wracanie do domu z centrum. Niedość że czasami (Zależy z kim albo jak wracam, bo niektóre autobusy nie jeżdżą tak samo w weekendy jak na tygodniu.) muszę zrobić conajmniej dwie przesiadki, to jeszcze do tego dochodzi czekanie na te autobusy i czasami stanie w telepiącym się autobusie, bo jakaś stara baba położyła swoje zakupy na siedzeniu od okna, a sama pierdolnęła się na siedzeniu przy przejściu i chyba coś cię popierdoliło, jak chcesz poprosić o zwolnienie tego miejsca gdzie są jej zakupy. Także łącznie wychodzi mi około godzina dojazdu do domu, a więc w domu jestem o 21, a nie w 15 lub 30 minut.
Oprócz dojazdów, bo to akurat zależy od tego w jakiej dzielnicy się mieszka, to ja po prostu nienawidzę dużych miast🤷🏻♀️
#ana motylki#bede motylkiem#blogi motylkowe#motylki any#motylki blog#będę lekka#tw ana bløg#będę motylkiem#chce byc lekka jak motylek#chudej nocy motylki
6 notes
·
View notes
Text
Trzymanie balansu między bólem, a szczęściem bywa męczące, ale życie takie jest i to nic, jeżeli zgaśniesz na chwilę w objęciach smutku.
- @uniesieniee
38 notes
·
View notes
Text
No. 24
Pozwólcie mi opowiedzieć, jak to jest żyć z nerwicą lękową. Nawet kiedy ma się ją pod kontrolą, nawet kiedy nie zatruwa już aż tak bardzo życia ja kiedyś, nawet jeśli wiele lęków potrafię sobie zracjonalizować.
Moja nerwica lękowa motywowana jest traumą po stracie. Obrazy jak z melodramatu i filmu, miało dojść do happy endu, a przyszła śmierć, rzecz, która zdarza się ekstremalnie rzadko w takich okolicznościach, w takim wieku. Od tamtej pory, a będzie to już 10 lat, nieustannie boję się, że umrze mi ktoś bliski, umrze ktoś jeszcze. O dziwo, choć boję się też czasem, że ja umrę przedwcześnie, że coś mi się przydarzy, ze z czymś nie zdążę, jest to zdecydowanie mniejszy lęk niż ten o utratę kogoś innego. Nie muszę tej osoby wcale świetnie znać. Nerwica lękowa nie jest logiczna, to utarty schemat reakcji na przydarzające się rzeczy, który jest tak przerażający, bo choć może się wydawać zupełnie odklejony, w momencie, gdy w nim jesteś, staje się prawdą absolutną.
Jedną z rzeczy, która bardzo mi pomogła mi radzić sobie z wizją śmierci, a szczególnie śmierci bliskich osób, było coś, co powiedziała mi moja terapeutka: tak, pani Entropio, śmierć może się przydarzyć. Być może zdarzy się pani, że umrą pani bliskie osoby, na przykład rodzicie. Ale musi pani pamiętać, że w tej śmierci nie będzie pani sama. Jeśli umrze pani mama, to będzie jeszcze pani tata i pani brat. Jeśli umrze pani tata, to zostanie mama i tak dalej. Będą przyjaciele. Nigdy nie będzie tak, że zostanie pani całkowicie osamotniona, pozbawiona wsparcia.
Ta właśnie myśl potrafi mnie ukoić i sprawia, że boję się trochę mniej, że nie zadręczam się tym na co dzień, że żyję sobie całkiem spokojnie.
Ale nerwica lękowa nie jest racjonalna i czasem pojawia się nagle. Znikąd niby, mały zapalnik urasta do poziomu wielkiego problemu, lęk rośnie jak potwór, najpierw malutki na ramieniu, potem wielki jak cień rzucony na ścianę.
I w ten oto sposób potrafię przeżywać żałobę, po moim kocie, który ma dopiero 4 lata, jest zdrowy i daleki od śmierci. Potrafię obsesyjnie bać się, że ktoś umarł w wypadku samochodowym albo leży na oiomie, bo od wczoraj nie odpisuje mi na wiadomości. Potrafię dostać ataku paniki, bo ktoś nie odbiera telefonu, a mój mózg widzi, że ta osoba leży na pewno po udarze czy zawale i nikt nie jest w stanie jej pomóc. Boję się panicznie, że ktoś mnie okradnie, włamie się do mieszkania, bo telemarketerka dostała mój adres zamieszkania i powiedziała, że przyjdzie do mnie jakiś konsultant z ofertą. Boję się, że jeśli nie zachowam się odpowiednio, jeśli nie będę miała w sobie troski, ciepła i zrozumienia, ktoś popełni samobójstwo. Boję się, że ktoś kogo znam i kto dostał niepewną diagnozę, zaraz będzie miał raka i umrze. Mogę martwić się o moich współpracowników, rodziców, przyjaciół, znajomych dalszych, osoby, które znam od paru tygodni, to nie ma znaczenia. Lęk jest tak samo silny.
Przez nerwicę lękową nie mogę jeść, mój żołądek kurczy się do rozmiaru orzeszka. Nie mogę spać, bo budzę się z bijącym sercem, czasem nawet nie potrafiąc wskazać logicznej przyczyny lęku. Nie mogę się na niczym skupić, bo to co mam w głowie urasta do rangi wielkiego problemu, czegoś tak realnego jak to, że siedzę teraz na krześle, scenariusz absolutnie najczarniejszy i jedyny możliwy, bo przecież - nie dziwota, już raz to się zdarzyło. A ja przecież mam pecha. Mnie przecież coś takiego musi się przydarzyć. Na pewno mam rację.
I to mi się zdarza. Kiedyś trzęsłam się, płakałam, cierpiałam katusze. Teraz biorę tabletkę pregabaliny i liczę, że przejdzie. Bo ja wiem, że to moja odpowiedź na traumę, bo ja wiem, że nie mogę się tak nastawiać, bo wiem, że to nie ma sensu. Mimo to, jest to męczące, drażniące, po prostu nieprzyjemne.
Chciałabym bardzo, kiedyś móc to wszystko okiełznać. Nie bać się. Życie przyjmować na klatę.
10 notes
·
View notes
Text
Siemanko

Wstałam rano, ogarnęłam co miałam do ogarnięcia i pojechałam do sklepu. Później wróciłam i zaczęłam zamawiać potrzebne rzeczy online bo wtedy w Leroyu mam darmową dostawę kurierem. Jak w sklepie chciałabym zamówić transport to takie coś kosztowałoby mnie 700 zł. Ktoś zdecydowanie spadł z rowerka ustalając taką cenę. Za 700 zł to ja mam drzwi i lustro podświetlane 🙄

Skończyłam trylogie Ukryte Dziedzictwo Ilony Andrews smażąc się w słońcu zajadając przy okazji czereśnie. Chyba przez całe życie nie zjadłam ich więcej jak w to lato tutaj.
Moja ocena książek? Hmm 7/10. Jest to Kryminalne (zagadki Houston) urban fantasy i wątek zarówno magii jak i samych spraw do rozwiązania trzyma wysoko poziom. Ani razu nie wpadłam na to jak rozwiąże się dana sprawa a to duży a wręcz ogromny plus. Z reguły już w połowie książki wiem jak się temat zakończy. Akcja leci na łeb na szyje nie pozwalając nam się nudzić przez co każdy tom „połyka się” siedząc jak na szpilkach. Bohaterowie? Są okej. Nie jacyś wybitni i powiem szczerze poza kilkoma głównymi postaciami reszta wydaje się blada. Oczywiście zapamiętuje osobowości, ale czy będę pamiętała ich imiona jak w przypadku poprzedniej sagi Magia/Kate Daniels? Nie sądzę. Czy wrócę ponownie do tej trylogii, jeśli nie pojawią się kolejne tomy? Zapewne nie dlatego też wystawiłam na olx. Szczerze mówiąc powinien być jeszcze jeden tom bo końcówka trzeciej części została upakowana i potraktowana w moim odczuciu po macoszemu. Lepiej by się to prezentowało a epilog mocniej by wybrzmiał. No i opisy przez główną bohaterkę mężczyzn albo raczej jednego konkretnego samca sprawiały, że wywracałam oczami. Zdecydowanie za dużo wulgarnego seksizmu odwróconego bo erotyką bym tego nie nazwała. No po prostu było to już męczące a wręcz czasami niesmaczne dla mnie. A nie jestem jakoś przesadnie cnotliwa w końcu jedną z moich ulubionych serii jest ta gdzie wróżki zabijają seksem xD

Przez resztę dnia rozwiązywałam Sudoku. Odkryłam je w szkole średniej i po pewnym czasie cała klasa rozwiązywała je na lekcjach bądź przerwach tak się wkręciliśmy. Zatem siedziałam na leżaku w bieliźnie wysmarowana kremem z filtrem z kapeluszem na głowie oraz okularach na nosie niczym stara dewotka nad morzem xD
Ogród pomimo suszy ma się nieźle. Dzięki palącemu słońcu i braku deszczu nie będę kosić trawnika by nie zmienić podwórka w pieprzoną pustynie. Pomidorki rosną, na ogórkach oraz dyni pojawiły się pąki z kwiatami :)

Agrest oraz maliny dojrzewają. W sumie nie mogę się doczekać już stycznia oraz lutego kiedy zacznę wysiewać nasiona warzyw oraz kwiatów ozdobnych. Bardzo mnie to uspokaja i satysfakcjonuje.

Koty buszują i świrują na podwórku. Zezol nadal jest największym na świecie tchórzem, ale powoli już się przyzwyczaja. Uszaki też mają się dobrze. Jerry na mnie tupie choć śpi ze mną w łóżku a Ruda codziennie rano usiłuje wcielić w życie teorie wielkiej ucieczki. Najpierw zaczepia mnie, gdy sprzątam, zaczynają się buziaczki i przytulaski po czym nagle zrywa się, łapie w zęby szufelke (zawsze jak jest już pełna) i rzuca nią w nerwach. Gdy ja sprzątam powstały syf ona ucieka z pokoju.

Już miałam nadzieje, że strażacy nie przyjdą. Zjawili się chwile po 19 i z uśmiechem zaprosili mnie na imprezę. Na loterie w ramach fantu dałam hiszpańskie, czerwone wino. Ucieszyli się niezmiernie. Zatem jutro punkt 15 idę na imprezkę… Trzeba się przywitać. No i panowie zachęcali mówiąc, że będzie jedzenie, muzyka i piwko. Generalnie nie mam nic przeciwko takim akcją. Nawet uważam je za urocze i fajne, ale po prostu wiem, że psychicznie będę wykończona po takim natężeniu bodźców. Jednak trzeba die zapoznać na wypadek, gdyby mi się dom spalił czy dach zerwało a kto wie? Może panowie z osp będą mnie wycinać z Toyoty jak przykurwie w drzewo przy drodze

Nie pochwaliłam się Wam, ale podczas tego długiego ataku depresji, gdy się nie odezwałam narwałam czereśni i porzeczek na opuszczonym gospodarstwie. Znalazłam u siebie w stodole tzw. balon i postanowiłam spróbować sił w zrobieniu wina. Zobaczymy co z tego będzie :) to taka próba generalna przed jesiennym zbiorem winogrona co mi rośnie na podwórku. Odkąd go podlewam zwiększył już objętość dwukrotnie a obrodziło go zdrowo. No a skoro balon leżał, owoce miałam za darmo to szkoda by było nie wydać tych 8 zł z hakiem na cukier oraz drożdże winiarskie.

Staram się nie świrować. Nie jest to proste. Na szczęście tata ma wywalone na moją dietę albo raczej po prostu tego nie komentuje zbytnio. Za to dużo ze mną rozmawia by mi depresja zbyt mocno nie dokuczała. Czasem specjalnie co chwile znajduje dla mnie „bojowe zadanie” po czym pyta czy dzięki temu poczułam się użyteczna. Z reguły dzięki temu jest mi lepiej. Dziś i wczoraj czuje się jakbym była w letargu. Wiele rzeczy robie machinalnie po czym idę sprawdzić czy to zrobiłam bo nie pamiętam. Na drugie mam skleroza a na trzecie alzheimer.

Czuje się średnio. Mam ochotę przestać brać leki, ale łykam dalej. W środę mam wizytę u psychiatry. Chyba pójdę stacjonarnie, jeszcze zobaczę… Staram się ze wszystkich sił a i tak mam wrażenie, że to wszystko jak krew w piach.
Jeśli chodzi zaś o jedzenie. Dziś wleciało z pół kg czereśni i wypiłam mały truskawkowy kefir. Ruszać się zbytnio nie ruszałam. Było mega gorąco a ja głównie smażyłam dupsko na kolor karmelowy na słońcu. Chciałabym pójść na jakiś spacer, ale boje się, że gdzieś padnę w polu bądź w lesie z przegrzania. Zbyt często robi mi się ciemno przed oczami, gdy wykonam gwałtowniejszy ruch. Mało śpię ostatnio. Po prostu chodzę spać zbyt późno bo wiecznie brakuje mi dnia. Od 09 do 14 sierpnia będzie największa kumulacja „spadających gwiazd” zatem spać będę jeszcze mniej. Wczoraj robiłam test. W nocy jest ciemno jak w… nie powiem czym. Ta jedna śmieszna latarnia nie robi dużego zanieczyszczenia światłem i widać pięknie gwiazdy oraz całe konstelacje. Będę zatem opatulona, wypiekana sprejem na komary siedzieć na huśtawce i odsypiać za dnia
32 notes
·
View notes
Text
Ok jestem wkurwiona musze zaczac pierdolic od rzeczy
Na swieta dostalam od przyjaciolki "rodzine monet" z jej własnoręcznym komentarzrm i recenzją, bo jechałyśmy po niej wspólnie opierając się głównie na recenzjach, więc pomyślałam, że wsm to dobrze by było zapoznać się z tym czymś i lepiej wiedzieć o czym się mówi
Japierdole to jest gorsze niż myślałam
Od dawna wiedziałam, że gloryfikuje się tam przemoc i sam język książki bardzo oddaje to skąd się wzięła (wattpad), ale chryste panie jezu
Z połową tego idiotycznie długiego szajsu męczę się od miesiąca. Nie dlatego, że strony czytam długo, tylko dlatego, że to co się tam dzieje jest zwyczajnie męczące. Cała książka jest przepełniona samymi stresującymi sytuacjami, z których Hailie nie ma szansy wyjść. Jest notorycznie karana za to, że próbuje się odnaleźć w tej zjebanej rodzinie i żyć jak normalny człowiek, a nie jakaś niewolnica. Jakby błagam, cud że wgl może z tymi przyjaciółkami rozmawiać. Jej bracia są dla niej w większości nieprzyjemni i traktują ją z góry. Nie moze podejmować własnych decyzji, o tym co się tam dzieje nie ma pojęcia, a oni zamiast ją kurwa chociaż TROCHĘ wprowadzić i uprzedzić, to trzymają ją w niewiedzy i doprowadzają do nienormalnych poziomów stresu. I jeszcze jej się za to obrywa???? Co kurwa? Jeszcze ta cała randka z Jasonem. Chryste. Była zasada, że bez randek, ale do jasnej cholery, tak w sumie to czemu? Nie mówię tinder czy masowe chodzenie z kimś, ale to jest wiek, kiedy takie rzeczy się właśnie zaczyna robić ffs. Pierwsza miłość i te sprawy, to jest zupełnie normalne i oni jej na to nie pozwalają. Logiczne jest więc, że będzie łamała te zasady, bo przecież każdy chce żyć normalnie. Najlepsze jest to, że prawdopodobnie gdyby normalnie podchodzili do samców gatunku ludzkiego i pozwalali jej z nimi rozmawiać jak człowiek z człowiekiem, to by do tego nie doszło. Przecież z Jasonem się zaprzyjaźniła i zaczęła chodzić, bo nie mogła z nikim innym! Nie miała żadnego porównania, żadnej innej "opcji". On dawał jej jakiekolwiek poczycie wolności, której ona nie ma, oczywiście że się do niego przywiązała! I nawet nie wiem czy będę w stanie wyrazić jak absolutnie WKURWIŁO mnie, gdy okazało się, że ci jej skurwysyńscy bracia ją śledzili. Ona nie ma 10 lat tylko 15 do cholery dajcie jej żyć. I tak w sumie to ona nawet nie ma jak się bronić. "W ten czy inny sposób zawsze będzie po mojemu." Aha. Zajebiście. To jest jej życie czy twoje? Nie jest jeszcze dorosła, ale ma mózg i jest, przedr wszystkim, człowiekiem. Jednym z pierdolonych PRAW LUDZKICH jest WOLNOŚĆ. WOLNOŚĆ, KTÓREJ ONA NIE MA. CO NIE ZROBI, TO JEST KONTROLOWANA. Oni sobie żyją swobodnie, a ona jest jak zwierzak w klatce. I jeszcze potem okazuje się, że z tym Jasonem to oni mięli racje??? Co to ma pokazywać, że ona była ukarana słusznie? Że oni zawsze mają rację i jest niewdzięczna, że reaguje w taki sposób? Bo ja już serio nie wiem.
O ile normalnie w historiach nie jest czymś złym duża ilość stresujących sytuacji, to, jak już wspomniałam, tutaj Hailie nie ma jak z nich wyjść, a dodatkowo jest ich absolutny przerost. Tutaj z rozdziału na rozdział, a czasem nawet ze strony na stronę, jest stres za stresem, a pozytywnych sytuacji nie ma prawie wcale. Gdy już są za to, to ich opisanie zajmuje maksymalnie stronę i czytelnik nie ma jak och dobrze doświadczyć. Przecież w tej książce wcielamy się w Hailie, tak? Więc czemu do chuja pana kiedy ona mówi, że "no było fajnie", ja nic nie wiem o tej sytuacji poza tym, że była? Tak jest ze wszystkim. Z tą restauracją, gdzie większość opisów dotyczyła tego, że czuła się niepewnie, źle, urażona, samotna, że nie przynależy do rodziny, może kilka zdań mówiło, że było sympatycznie jak się śmiali i ibiad był smaczny. Ogólnie niezbyt fajnie, nie? No nie, ale kilka rozdziałów później jest powiedziane, że byłe zajebiscie! .........Co. Tak jest z tą pierwszą nocowanką (do drugiej nie doczytałam). Jest opisana niepewność, kłótnia z bratem i potem na koniec w może dwóch zdaniach jest powiedziane, że było fajnie. No super, to mogę???? Tego doświadczyć może????? Ta książka mnie męczy????????? Tak samo było z tym kinem tuż przed nocowanką!!!! Była znowu: paranoja, niepewność, stres, dyskomfort podczas tego co robił Jason, dezorientacja i mało odczucia tych, rzekomo pozytywnych rzeczy. Tak samo było z tymi jej urodzinami
Dobra kurwa rozumiemy zamknij ryja
Ta książka jest okropna nie polecam
13 notes
·
View notes
Text
Życie i uczucie ciągłego smutku,bólu jest ciężkie,męczące psychicznie,fizycznie.Czasem najchętniej nie wstawało by się wcale z łóżka😔
29.07.2024r
3 notes
·
View notes
Text
Było - i jest nadal - ze mną wczoraj źle. Wydaje mi się, że dopiero dzisiejsza perspektywa pozwala mi na to spojrzeć bardziej realnie. Bardzo mną ten opóźniony o miesiąc okres wstrząsnął.
Poprzedniej nocy nie mogłam spać, a dziś spałam tak słaba i tak spowolniona jakbym w letarg zapadła. Dopiero po śniadaniu, w pracy, zaczęły do mnie wracać fragmenty snów i fakt, że od 5:30 do 7:40 próbowałam się obudzić przesuwanym o 10 min alarmem i chociaż byłam przebudzona, to w jakimś takim stanie nieprzytomności nie miałam siły wstać. Wszystko docierało do mnie jak spod wody. Byłam nieprzytomna i czułam się winna, że to "tylko okres", a ja przeżywam go jak chorobę.
Tym czasem chyba miałam serio-serio poważny krwotok i sprawiłam masę krwi.
Dopiero około 10 rano, sklejając kolejne fragmenty snów i rozumiejąc co moja świadomość prawdopodobnie analizowała załapałam, że takie szalone, intensywne, barwne, bogate w wydarzenia powodujące strach, skoki emocji, przebudzenia z zaskoczenia, ale też męczące, bolesne i połączone z dreszczami, z zimnymi potami sny są bardziej charakterystyczne dla objawów wysokiej gorączki - przynajmniej u mnie tak to się objawia: organizm jednocześnie potrzebuje snu tak rozpaczliwie, że nie pozwala w pełni na wybudzenie, a zarazem produkuje we śnie obrazy tak niepokojące, że trudno pozostać w śnie i wypocząć.
Śniło mi się, że okradziono mnie. Dwa razy. Podczas jednej nocy. Raz na 1000zł, a potem na 780zł. I Bałam się jak ja teraz mam żyć?! Za co!?
Śniło mi się, że jestem z moim chłopakiem na jakiejś wycieczce, w pałacach o architekturze typowej dla klasycyzmu, romantyzującej styl Imperium Rzymskiego, a jednocześnie już ufikuśnionym gzymsami, arrasami i absurdalną ilością upiększeń (noszącą po prostu znamiona poprzedniej epoki baroku). Całowaliśmy pod pergolą z białymi różami. Rozmawiałam z nim o tym, że ma fryzurę jak David Beckham (wczoraj oglądałam w chorobie z pieskiem ten dokument o Beckhamach na Netflix).
Potem coś było, coś z szyciem, albo z uczestniczeniem w jakimś głośnym wydarzeniu i mam wrażenie, że to jakoś było związane z wycinaniem wykrojów garsonek. W grupie kobiet, przy wielkich stołach. Śledziłam kontury wykrojów tak, jak w dzieciństwie widywałam, że robiła to moja babcia: wąską, woskową kostką wiodłam po materiale, a potem cięłam grubą wełnę wzdłuż jasnej, woskowej (a może mydlanej?) linii. Obok mnie to samo robiła bardzo szczupła kobieta, z brązowymi włosami ułożonymi w fale typowymi dla lat 30, ubrana w gustowną garsonkę, z papierosem w ustach - to była moja babcia, Gertruda, ale młodsza niż mogłabym ją pamiętać. Taką ją znam tylko ze zdjęć. Młodszą. Ale ruchy, ich pewność i delikatność, milczenie i elegancja wpisaną w jej sylwetkę poznaję wszędzie. Tak różna od mojej mamy, a tak podobna. Zastygłam: w skupieniu obserwowałam ją. Nie rozmawiała z nikim, nie uczestniczyła w gwarnej rozmowie. W milczeniu i skupieniu pochylała się nad stołem, łączyła wycięte materiały, oceniała czy których element nie wymaga docięcia. Była fascynująca w pracy. Specjalistka skupiona na robocie... Miałam dreszcze i czułam się onieśmielona jej pewnością siebie, jej autorytetem. Wracały do mnie słowa kuzyna "babcię zawsze rozpoznałem z daleka - NIKT nie wyglądał jak ona, zawsze najlepiej ubrana i zawsze wyprostowana". Czułam się onieśmielona respektem jaki czułam wobec tej młodej kobiety, której życie się potoczyło tak bardzo inaczej niż by na to wskazywało jej urodzenie...
A potem okazało się, że ktoś ukradł moją torebkę. I szukałam tej torebki po ogrodach pałacowych, między tłumami ludzi i budkami z jedzeniem, pośród wrzawy i hałasu, w końcu ktoś mi ją zwrócił, jakiś ochroniarz eventu, prosił, abym zajrzała do środka i sprawdziła czy wszystko jest: nagle moja torebka była moim plecaczkiem (!), a w środku był kalendarz (który dopiero zamierzam kupić) oraz moja lustrzanka (która fizycznie nie mogłaby się zmieścić w środku, ale to był sen, więc się zmieściła, ach well, pieprzyć logikę), ale brakowało portfela - co jest o tyle dziwne, że TEGO portfela, który byłam przekonana, że brakuje nie używam od jakiś 25 lat i nie mam pojęcia czy on nadal w ogóle istnieje! Dostałam go na gwiazdkę jako dziecko, w podstawówce od cioci. Malutki, aksamitny, zielony portfel z haftowanym smokiem. Ale śnie WIEDZIAŁAM, że miałam w nim 1000zł. I że zaginął!
I wpadłam w panikę. Serce biło mi jak głupie. Bałam się jak ja mam wrócić do domu!? Za co!? Ten event mnie przytłaczał, zapomiałam o babci, o moim chłopaku, czułam się taka zagubiona i bezbronna.
Potem jeszcze robiłam coś ceramicznego. Nie pamiętam. Tylko urywki wracają: jak wkładam ceramikę do pieca i jestem dzięki temu spokojna i szczęśliwa. Od pieca bije ciepło. Ja oglądam pod światło gotowe odlewy z porcelany - są tak piękne i delikatne, napawają mnie dumą i spokojem...
Potem chyba był fragment w którym było mi bardzo mrocznie, bezradnie, bardzo beznadziejnie i czułam olbrzymie poczucie winy, bezsilność, ból, samotność i przygniecenie: siostra mi wyrzucała przez telefon, że miałam robić grafiki na tablecie, a zamiast uczyć się tabletu choruję i martwię się brakiem pracy, stabilnością finansową i jeszcze do cholery chorym psem! Że ona przecież ma synka małego i zasiłek śmiesznej wysokości (wciąż to więcej niż ja dostaję), a znajduje czas na naukę! A ja zamiast tego wpadam w doła, wymyślam sobie ADHD i do tego depresję. Że muszę się wziąć w garść! A ja nie mam siły i czuję się jak najgorszy, nieporadny i nic nie warty człowiek na świecie...
Potem śniła mi się karta "Głupiec" z Wielkich Arkanów- tylko, że karta przedstawiała mnie. Myślałam o tym przed snem, by to narysować. A w nocy mi się to śniło - że ten rysunek, który wieczorem miałam przed oczami ożywa i że spadam w przepaść. Kilka razy pod rząd. I się oczywiście w tych momentach budziłam z tego snu. I zaczynałam w połowie kolejnego snu. I wracał ten "Głupiec" i wracał. A ja raz za razem spadałam... Budziłam się w swoim łóżku i nie miałam sił na wstanie, na strach, bo tak mnie bolało, bo docierało do mnie, że jest ciemna noc i że potrzebuję się wyspać.
Potem śniło mi się, że mam na sobie renesansową suknię. Tę, którą kiedyś nosiłam w ramach przedstawień szkolnych. Zrobiła ją ciocia dla swoich starszych córek - kiedyś one je nosiły, a ja je podziwiałam. To była piękna, bufiasta, pełna szczegółów, łososiowo-różowa suknia z aksamitu lub atłasu. Z wełnianą suknią pod spodem, którą ciocia przecudownie przetkała złotą (imitującą złoto) nicią w piękny wzór. Piękna rzecz. Czułam się w niej tak w tym śnie, jak się czułam mając 9 lat i pierwszy raz tę suknię na sobie: piękna i pewna siebie.
A potem tańczyłam w tej sukni... I to było przyjemne... a potem usiadłam we wnęce przy zamku, w moim rodzinnym mieście, odpaliłam na komórce kamerkę i rozmawiałam z moją młodszą siostrą: pokazywała mi do telefonu (tj. rozmawiałyśmy z wizją) swojego synka, mojego pieknęgo siostrzeńca. A ja się głaskałam po brzuchu wyznając jej, że ja też jestem w ciąży, tyle, że spożywczej i własnie rodzę - że wypływa ze mnie teraz potok krwi i nie mogę się doczekać kiedy to się skończy... I czułam jak w tym śnie nazwanie tego przynosi mnie spokój, ale jednocześnie nie mam siły dalej na rozmowę i zasypiam. Tak: śniło mi się, że jestem tak zmęczona i wykończona utratą krwi, że zasypiam we śnie. Śniło mi się, że jest mi przyjemnie zasypiać w środku dnia, czując na twarzy promienie gorącego słońca w ogrodach zamku w rodzinnym mieście. W tym śnie, jak zasnęłam, śniła mi się karta "Głupiec", jak dotychczas: spadałam i obudziłam się. Odkryłam, że mój chłopak w tym ogrodzie siedzi za mną, też w przebraniu, ale rycerza. Że mówi, żebym spała, że przecież tak źle się czuję i źle wyglądam, że muszę spać, że nie muszę się o nic martwić, że on bedzie czuwał jak śpię...
Nie wiem co było dalej.
Śniło mi się coś z yuoutuberami... że uczesnicze w ich publicznym linczu i szuję się zniesmaczona tym wszystkim.
Śniło mi się, że czuję się chujowo z wiedzą, że nie mam swojego mieszkania...
Śniło mi się, że ktoś próbuje otruć mojego pieska i pędzę z nią na pogotowie (nie pisałam o tym tutaj, ale w weekend dostaliśmy anonimowe pogróżki w stronę pieska i naszą. Jesteśmy tym bardzo przejęci).
Śniło mi się, że wymiotuje - jakbym odtwarzała w pamięci wydarzenia poprzedniej nocy.
Śniło mi się, że obozuję w górach, na innym kontynencie i jestem tym podekscytowana.
Śniło mi się, że wykłócam się z komisją wyborczą, że nie odnotowali, że nie chcę brać udziału w referendum.
Śniło mi się, że mój chłopak miał wypadek samochodowy i serce mi pękło... Płakałam... ale całe szczęście obudziłam się, bo akurat mnie przytulał przez sen. Sam - bezwiednie - mnie obudził i byłam taka za to wdzięczna.
Śniło mi się, że sprzedaję wszystkie rzeczy na Vinted - tj. że to co wystawiłam sprzedało się. Zupełnie wszystko! I dzięki temu nie muszę się martwić już kradzieżą tych 1000 i 780 zł.
Śniło mi się, że jestem eksmitowana na ulicę, bo nie stać mnie na kret na kupno mieszkania...
Śniło mi się, że mama mówi, że mnie nie kocha i to BOLI.
Śniło mi się, że uprawiam namiętny seks i czuję się tak, jakby dzięki temu moje poczucie winy (bo ostatnio w ogóle nie mam ochoty na seks) zelżało, jakbym tym jakoś "zadośćuczyniła" za wszystko co mam sobie do zarzucenia...
Śniło mi się, że urządzam mieszkanie na wynajem i czuję się tym zainspirowana tak zawodowo - czuję to jako wyzwanie, jako kreatywną, pochłaniającą mnie pracę, a zarazem czuję lęk: czy to mieszkanie na wynajem w ogóle przyniesie mi jakiś zysk? Czy nie powinnam uciekać stąd?
Śniło mi się, że jestem na jakichś warsztatach jogi w ciepłych krajach, że z grupą ćwiczę na macie nad morzem, w zieleni. I jestem taka... pełna ulgi...
13 notes
·
View notes
Text

Dlaczego życie musi być aż tak męczące? Jakby jak inni robią to, że budząc się są szczęśliwi i ciekawi całego dnia?? Ja jedyne o czym jestem w stanie myśleć po obudzeniu się to czemu nie zostałam w krainie wyobraźni na zawsze.
#depresjon#myśli samobojcze#cytaty#psychiatryk#chce zniknąć#śmierć#nie chce żyć#smutny cytat#ciecie się#samookaleczanie#mam dość#nie daje rady#nie mam siły
27 notes
·
View notes
Text
7 rzeczy, których większość ludzi uczy się przez całe życie:
Smutek po podjęciu decyzji nie oznacza, że była to zła decyzja.
Życie nie jest męczące. Pragnienie, aby życie potoczyło się w określony sposób, ale brak pewności siebie, aby to zmienić, jest męczące.
Samoświadomość to uświadomienie sobie, że nie ma przeciwnika, z którym walczysz.
Czasami powiedzenie "żegnaj" nie oznacza, że czegoś nie kochasz, oznacza to po prostu, że kochasz też siebie.
Ta lekcja będzie się powtarzać, dopóki się jej nie nauczysz.
Jeśli jedną ręką trzymasz swojej przeszłości, a drugą swojej przyszłości, nigdy nie będziesz mieć żadnego z nich. Aby objąć jutro, musisz puścić wczoraj.
Świat zaczyna się i kończy całkowicie w twoim umyśle. Bez względu na to, gdzie skoczysz, bez względu na to, jak bogaty jesteś lub czy odniesiesz sukces, nie będziesz się z tego cieszyć, jeśli dotrzesz tam kosztem swojego zdrowia psychicznego.
14 notes
·
View notes
Text
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ja lubię jeść. Jedzenie mi smakuje.
Niestety nie mogę zaakceptować siebie ważąc tyle ile obecnie, bo lepiej czułam się te dobre kilka kilogramów mniej.
Ciężko mi czasami sobie odmówić, bo wiadomo mamy jedno życie. Sprawia to taki mętlik i walkę ze sobą. Męczące bardzo.
#ból wewnętrzny#złe emocje#emocje#idealne ciało#irytacja#chude cialo#chudniemy#chude ciało#chudzinki
6 notes
·
View notes
Text
przeżywanie od poniedziałku do piątku było męczące i dobijało każdego dnia,
teraz przeżywanie od poniedziałku do piątku to taka rutyna bo na koniec tygodnia czeka nagroda,
wszystko zależy od punktu patrzenia
tak naprawdę wszystko zależy czy znajdziemy własny sens w życiu i na tym świecie gdzie panują pieprzone przywileje,
albo jebiesz życie
albo swojego kochanka w ��ózku.
#emocje#uczucia#wiersz#poezja#po polsku#mam depresje#trudne zycie#moje zycie#zycie to kurwa#smutne zycie#zycie#zwiazek#związek#milosc#miłość#cierpienie#ból#mam dość#myśli samobojcze#moje przemyslenia
6 notes
·
View notes
Text
„Współczesny człowiek chce, aby wszystko pasowało do jego własnej perspektywy i nie lubi być budzonym z błogiego odrętwienia. Dlatego kpi, oczernia, zniekształca, atakuje, odrzuca i nienawidzi wszystkiego, co leży poza jego własnym światopoglądem. Nie chce myśleć, bo telewizja nauczyła go nienawidzić myślenia. Nie chce zadawać sobie pytań, ponieważ jest to zbyt męczące. Nie chce walczyć, by zejść poniżej powierzchowności życia, ponieważ współczesna kultura zapewniła mu komfort, gdy wiedzie rozpieszczone życie głodnego konsumenta w klatce materializmu”.
Dionysius Farasiotis, Guru, młody człowiek i starszy Paisios [str. 19]

4 notes
·
View notes
Text
Ludzie padają jak kaczki
Realność upada
A życie ma toczyć się dalej
Bez sensowne czekanie na lepsze czasy jest niezwykle męczące
Mamy po prostu siedzieć ze złożonymi rękami i na to patrzeć bo „nie mamy jak tego zmienić”
Świat jest teatrzykiem a my kukiełkami w nim
Ale to powinno ulec zmianie.
2 notes
·
View notes