Na skutek klęsk i nieszczęść, które na mnie spadły, zostałam wiedźmą.
Don't wanna be here? Send us removal request.
Text
No. 39
Prawdę mówią ci, którzy twierdzą, że w dyskomforcie wzrost jest największy. Bo kiedy z niego w końcu wyjdziesz, okazuje się, że zamiast wiecznej burzy i zimnego wiatru, wypełnia cię spokój.
Mnie wypełnia spokój.
W sumie nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Bardzo lubię ten stan. Oznacza to tylko tyle, że z pewnymi rzeczami się pogodziłam, pożegnałam i teraz można ruszyć dalej. Pierwsze kroki już postawione, mały mentalny tobołek spakowany, by zabrać w tę podróż tylko rzeczy niezbędne i kilka tych wspomnień, które wypełniają ciepłem. Nie mam nic do powiedzenia, bo wszystko zostało powiedziane, bo nawet w ciszy jest pewna wiadomość, głośniejsza niż może to co wypowiedziane, wykrzyczane, wypłakane.
Nie mam co dodać, bo to i tak by nic nie zmieniło. Ten jeden, wewnętrzny głos wiedzie przecież nową drogą. Nie jestem już nawet kimś, kim byłam 2-3 tygodnie temu. Tyle się w mojej głowie zmieniło, uspokoiło, ugładziło.
Nie wyruszył od razu. Wiedział z doświadczenia, jak ważne jest umieć odkładać to, za czym się tęskni.
Tove Jansson, Dolina Muminków w listopadzie
Nie wyruszam więc od razu. Przygotowuję się fizycznie, mentalnie, do podjęcia pewnych decyzji, choć może one zostały w moim sercu podjęte już dawno. I pewne rzeczy wydarzają się właśnie dlatego. A pewne nie wydarzają się... też z tego powodu. Nie istnieje chyba nic, co mogłoby zatrzymać ten bieg rzeki. A jak wiemy, panta rhei. Są rzeczy, za którymi serce tęskni, chociaż jeszcze się nie wydarzyły.
Wszystko staje się trudne, kiedy chce się posiadać różne rzeczy, nosić je ze sobą i mieć je na własność. A ja tylko patrzę na nie, a odchodząc staram się zachować je w pamięci. I w ten sposób unikam noszenia walizek, bo to wcale nie należy do przyjemności.
Tove Jansson, Kometa nad Doliną Muminków
Każda podróż i nowy rozdział zaczyna się od jednej walizki, jednego plecaka. Więcej na początek nie trzeba. A być może nigdy nie trzeba więcej. Za to pamięć to ogromna skrytka, która pomieści wszystko, jeśli tylko jej na to pozwolić. Można też wybrać rzeczy naprawdę ważne. I ja takie wybieram najstaranniej jak umiem, oglądając każdą z osobna, jak jabłka o jędrnych skórkach i sprawdzam oczami i dłońmi, czy nadają się na jesienną szarlotkę.
Kilka tych słów na, chyba, pożegnanie. Na przerwę, nie wiem jak długą, może aż znajdę nowe słowa i będę miała o czym opowiedzieć albo co z siebie wyrzucić. A może wszystkie zachowam dla siebie. Albo może część wypuszczę, opowiem, ale zupełnie gdzie indziej.
W każdym razie otuchy i słońca na tę jesień i zimę. Przetrwacie wszystko, bo możecie wszystko. Mocno w was wierzę.
5 notes
·
View notes
Text
No. 38 - umieć znaleźć słowa.
Chciałabym umieć znaleźć słowa, by opowiedzieć pewną historię. To musiałby być intensywny tryb pisania, noce i dnie. Nic bardzo długiego, nie powieść cierpliwie dziergana z masą materiału źródłowego do przeczytania, prześledzenia, a żywy strumień energii, emocji, wszystko, co pod skórą, tkanka, czekająca na obleczenie w ciało papieru i druku.
Kisi mi się to w głowie, miałam kilka prób. Opowieść o odchodzeniu, smutku, żałobie, braku, czułości, miłości, depresji, tożsamości i wychodzeniu na słońce. W co to ubrać, z jakiego materiału zrobić szaty. Trzy początki, żaden nie jest odpowiedni, słowa grzęzną pod palcami po pół strony. To nie jest organiczne, a organiczne być musi. Jak szybko bijące serce, jak haust nabranego powietrza. Muszę te słowa znaleźć, gdzieś głęboko w sobie i pozwolić im wybrzmieć w końcu, do ostatniego.
Na razie za mną cudny czas, taki, który łagodzi lęki. Obietnice przyszłych spotkań, niewyraźne plany, co do których oczy świecą się jak ogniki. Bo wszystko to wydaje się mieć wielki sens. Na razie musimy przezimować, mówimy sobie z przyjaciółmi, siedząc u mnie w mieszkaniu. U Ciebie wiem, że odpocznę, mówi mi P., i artykułuje dokładnie to, co mam zawsze w głowie, gdy odwiedzam jego i M. Chcę to wszystko, bo to życie z marzeń, pełne, szczęśliwe, mimo kolejnych wyzwań po drodze, z których żadne nie jest nie do przejścia. Jak zwykle nie chcę nic zapeszać, ale nie chcę też bać się marzyć, bo marzenia to tylko cele w dłuższej perspektywie czasu.
Te pierwsze wieczory jesieni spędzone z M. i P. nad planszówkami i herbatą, rozmowami o tym, co dalej może się wydarzyć, gdzie może zawieźć nas los. Los, który jest bryłą gliny ugniataną w naszych dłoniach. Oczy P. błyszczą, gdy wspominamy to miasto, Miasto, które ma tak wiele sensu dla naszej trójki, z różnych względów. Dla nich, bo może czas na zmiany, bo bliskość rodziny, bliskość kultury, a jednak wciąż nie jest to Polska. Dla mnie, bo nic mnie tu nie trzyma, bo zmęczyłam się Warszawą, bo dość już lat w tym samym mieszkaniu pełnym wspomnień, bo zawsze mogę wrócić, bo chciałabym spróbować życia, jakiego nie miałam okazji zaznać wcześniej, czy na studiach, bo może wszystkie drogi prowadzą właśnie tam. Odwieczny plan wszechświata, rozpostarcie skrzydeł, które zawsze miałam, a o których czasem zapominam.
Myślę sobie, że coś tam ciągnie, że przecież intencjonalnie szukałam takiej pracy, która umożliwiłaby mi przeprowadzkę. Myślę o bliskości gór, które kocham, o tym ile można piękna jeszcze doznać, zobaczyć, będąc tylko trochę dalej. A przede wszystkim myślę, że to coś, o czym zawsze myślałam, ale nigdy nie miałam odwagi. Życie, które sobie wypracowałam, to, które mam sprawia, że nie trzeba być nawet już bardzo odważnym, żeby wizja weszła w życie.
Wybiegam myślami nawet dalej. Za dwa lata należał będzie mi się sabbatical. W jednej z praskich kawiarni, koleżanka z pracy powiedziała mi: teraz zrobisz kurs, a na sabbatical pojedziesz sobie do aśramu. Jakby zapaliła się lampka w głowie, bo przecież to doskonały pomysł. Serce zabiło mocniej, bo uwierzyło, że jest to do zrobienia, jest to możliwe, jest to nawet całkiem proste... A przecież od tak wielu lat wiedziałam, że w jakiś sposób dotrę w pewne miejsca. Że pojawię się w nich, bo coś woła. Jeszcze nie wiadomo w jakim kształcie, jeszcze nie wiadomo gdzie, ale pojadę kiedyś do Indii. Bo w Indiach coś czeka. Są jakieś odpowiedzi, jakieś tajemnice do odkrycia. I może to właśnie ta ścieżka, może coś się klaruje. Podniecone serce już ogląda oferty szkoleń RYT 300 w Rishikeshu, już marzy o oglądaniu szczytów Himalajów, kąpieli w Gangesie, modlitwie w Varanasi, jodze na plażach Kerali. Już widzi to wszystko, te widoki, zapachy, smaki, przeżycia, doznania, ludzi. Każda podróż uczy i zmienia, ale taka...
Jak cudnie mieć te motyle w brzuchu, wyobrażając sobie to wszystko. Ale jak głosi pewna jogiczna mądrość, dzień, w którym zbierasz owoce, nie jest dniem, w którym sadzisz nasiona. Sadzenie nasion jest teraz, powoli, powolutku. W tym sadzeniu też jest piękno, chociaż może trudno je dostrzec, kiedy ma się codzienność, kiedy więcej wydaje się, że się stoi w miejscu, niż idzie naprzód.
Moje nasiona to książki, które czytam przygotowując się do szkolenia RYT200. Moje nasiona to praktyka, z którą staram się być bardziej regularna, oddana, to dbanie o siebie na ile mogę, to próba utrzymania się na powierzchni. To próba wyjścia z impasu pisarskiego, próba znalezienia słów, by wreszcie pewne historie wybrzmiały tak, jak na to zasługują. To robienie naleśników dla przyjaciół, tańcząc przed nimi dziko w kuchni, kiedy biją mi brawo i śmieją się z mojego dziwactwa. To wieczory w kinie, długie spacery, leżenie w późnym słońcu na trawie, długie uściski na pożegnanie, obietnice przyszłych spotkań. Mam tak ogromny przywilej posiadania w swoim życiu cudownych ludzi, że to się aż w głowie nie mieści. Tyle dobra wokół. Tyle nadziei.
Przeżyję tę jesień i zimę, na pewno. Zadbam o siebie, by wiosną nie czuć się jak po bitwie. To jest ta droga, na której powinnam być. Wiem, że po drugiej stronie jest magia.
5 notes
·
View notes
Text
No. 37
Jak zawsze wczesną jesienią coś wraca, coś o sobie przypomina. Może to mój sygnał, że nie chcę nigdy zapomnieć, chcę nosić Cię w sercu bezpiecznie, nie dać Ci zwiędnąć. Pielęgnuję Cię w sobie od tylu lat, jesteś zawsze obecny. Moja największa miłość, choć nie pierwsza. Ale taka, do której wciąż nic się nie umywa. Może i łatwiejsza, bo zmarłych łatwo jest kochać, bo ich miłość, ich czułość, nie nadszarpnie pazur czasu. Zostali zamrożeni, Ty zostałeś zamrożony, choć przecież w mojej głowie wciąż jesteś tak żywy. Noszę Cię w sobie, jesteś w moim oddechu i jak w oddechu tych, których kiedyś kochałeś.
Pojawia się pomysł we mnie, ziarno. Wsiąść w pociąg i pojechać do Twojego miasta, przejść się ulicami, którymi Ty chodziłeś, usiąść nad Twoim ukochanym jeziorem, może obejść je wkoło, szukać Twoich śladów, gdy biegałeś swoje dziesięć kilometrów. Dawno ich już nie ma w tym oczywistym świecie, ale są gdzieś, odbite, echa Twoich kroków.
Zastanawiam się, czy żyją jeszcze Twoi dziadkowie, jak się miewa Twoje rodzeństwo. Twój mały braciszek jest już dawno dorosły, siostry też, jedna przekroczyła już przecież trzydziestkę. Na pewno sobie poradzili, na pewno noszą o Tobie pamięć, ale mam przeczucie, że są też szczęśliwi, że jest w nich spokój. Albo tylko tego mogę sobie pokornie życzyć.
Myślę o tym, że chciałabym zrobić to, czego nie udało mi się te kilka lat temu. Znaleźć grób Twojej mamy i zostawić kwiaty w doniczce. Wiem, że Ciebie tam nie ma, nie ma Twojego ciała, ale moja dusza rwie się tam, jakoś, dziwacznie, zobaczyć Twoje imię wyryte na nagrobku. Może byś pokręcił głową, bo przecież jesteś wszędzie, wystarczy, że spojrzę w gwiazdy, czasem mam wrażenie, że czuję Twoją obecność, że moje myśli nie są moje, a Twoje, że odpowiadasz mi jakoś. Ale wiesz, ja wciąż jestem w tej przestrzeni, w tym czasie. Wchodzę w głąb siebie i wciąż odczuwam tęsknotę. Zawsze, zawsze.
"Jesteś piękną, młodą kobietą która ma całe życie przed sobą. I teraz stań, chociaż raz stan w pełni przed lustrem i spójrz na siebie moim oczami. Nie bój się. Widzisz? Wszystkie twoje niedoskonałości są doskonałe. Idealne, wpasowane w każde miejsce, w którym powinno być. Jesteś naprawdę piękna, jak kobieta tylko być może. Jak może być człowiek, wrażliwy, trochę jeszcze który się boi. Właśnie tak, nie inaczej. W moich oczach, może niezbyt obiektywnych, może dziwnych, może w ogóle nieważnych- jesteś piękna. Czegokolwiek byś nie mówiła, nie pisała, nie uważała. Nie zmienisz tego, więc na chwilę wejdź w mój świat. Choć na chwilę. Idealna nimfa z piękną duszą.Wrażliwą. Może trochę smutną, ale też przez to piękną. Cudowna.
I cokolwiek sobie teraz nie pomyślisz, jakim jestem wariatem, cóż- ja prostu tak uważam, tak widzę i daję ci trochę siebie.
Jesteś silniejsza niż sama zdajesz sobie sprawę. I nie myśl, że ja idealizuję, wyciągam błędne wnioski. Ja widzę po swojemu. Ja widzę może co chcę, ale muszę to dostrzec, prawda?
Całe życie przed tobą. Odważ się. Uwierz w siebie, do cholery, w tym momencie ty sama uwierz w siebie, jak ja w ciebie wierzę. Nie wiem, co masz w sobie takiego. Ale masz. Masz piękna duszę, jesteś niesamowitym człowiekiem, mądrym erudycją, sprytnym inteligencją analizy. Ja się dziwię, jak można tak nie doceniać siebie, będą tak pięknym, Ja się wyleczyłem z wielu rzeczy, ty też możesz.
Ja wiem, że moje słowa nic nie znaczą, zdaję sobie głęboko z tego sprawę. Ale po postu...musiałem. Napisać to musiałem. To nie ma żadnego znaczenia w twoim życiu ale jednak...pamiętaj, dobrze?
Masz przed sobą wiele czasu. Nie zmarnuj go, chociaż słowo zmarnuj jest złe. Nie jestem nikim, kto powinien kogokolwiek pouczać, jestem sam idiotą życiowym, nie powinienem może mówić w ogóle. Ale czasem samo się ciśnie, prawda? Po prostu...rób w życiu to, czego naprawdę chcesz. Nie bój się bólu mój Elfie, bo to część życia, nie bój się zranienia, bo ono uczy tak wiele. Nie bój się rozkoszy życia, korzystania z niej, czerpania. Co ci zabrania, jeśli nie ty? Co ci zabrania, jeśli nie twoje demony, które są twoją głową, tylko twoją głową?
Nic więcej, tylko ty. Nic mniej. A ja widzę niesamowitą siłę. Której tylko nieraz może ktoś musi pomóc. Nic więcej. Żyj, po prostu żyj. "
Tak mi napisałeś w jednym liście. Kiedy życie otwierało się dla mnie i musiałam wykonać pierwszy krok z wielu, wyleźć z gniazda.
"I chociaż, jak mówiłem, "moje myśli opiekują się tobą", bo to robią cały czas, to może tego dnia będą robiły to jeszcze bardziej szczególnie. Ba, robiły! Robią to, po prostu. Może ten dzień jeszcze bardziej sprawi, że drobiny dobrej energii w przestrzeni trafią do ciebie. Bezpośrednio, bez żadnej otoczki. Bardzo bym chciał. "
No więc żyję, choć czasem już nie mam siły. Ale być może to trzyma mnie na powierzchni, by nie zawieść Twojej pamięci, tego, o co tak bardzo mnie prosiłeś. Nie poddać się, zobaczyć w sobie to wszystko, co Ty we mnie widziałeś. I czasem się udaje, ba, może nawet większość czasu.
Widziałam wiele piękna, odkąd Ciebie zabrakło, zdobywałam się na rzeczy, których dawniej bałabym się, stawiam kroki ku temu, co kiedyś wydawało się niemożliwością. Chciałabym, żebyś był ze mnie dumny, może jesteś jeśli mnie słyszysz. Twój brak otworzył moje serce tak, jak nic innego. Skruszały wszystkie mury. Nauczyłam się wybaczać, nauczyłam się czułości i może w jakiś marny, słaby sposób nawet, chciałam ją pokazywać innym, otwierać ich dusze. Nie na siłę, ale po prostu, być świadectwem czułości, którą noszę w sobie, którą we mnie zasiałeś.
Nie można zamykać swojego serca, wiem. Nie zamykam go. Ale w obliczu takiej miłości, poza czasem, poza przestrzenią, pewnej tego, że odnajdziemy się wszędzie, wszystko inne blednie. I ja muszę znaleźć jakiś cel, choć może trzymam go już w sobie, może przebija podskórnie, ale ja tak bardzo czasem chcę się tej dziury pozbyć, że mi go przyćmiewa. Choć może to nie dziura, tylko kochające serce.
Myślałeś kiedyś, że byłeś nikim, a okazało się, że jesteś wszystkim. Ale nie w toksycznym sensie, nie w sensie przesłaniania świata. Oboje byliśmy niezależni, nie da się nas wsadzić do klatki, nie da się ujarzmić dzikości, złapać za wolność naszą jak za sroczy ogon. Myśmy sami wybierali, gdzie chcemy przysiąść najdłużej, najwierniejsze ze zwierząt - wolne ptaki. Dopóki ja żyję, żyje opowieść o Tobie, choć dzielić się nią jest trudno. Ale żyjesz we mnie, wszystko, co po sobie pozostawiłeś, cała czułość, całe wnętrze.
Twoje blizny zawsze były najpiękniejsze. Byłeś skrzypkiem, szamanem, tańczącym pod gwiazdami, byłeś nauczycielem jogi i ekspertem od środowiska, bratem, synem, wnukiem, przyjacielem, podróżnikiem, oczytanym, mądrym, doświadczonym przez życie, czułym, piekielnie zabawnym, tryskającym życiową energią.
Ktoś kto tak mocno kochał, musiał umrzeć na serce, no przecież. Z takim imieniem, z taką romantyczną spuścizną. Mam tylko nadzieję, że cię nie bolało. Że odszedłeś spokojnie, że zasnąłeś, mimo rozprutej klatki, mimo wszystkich leków, które musiałeś brać, tego gaśnięcia, uciążliwości. Mam nadzieję, że twoje ostatnie chwile były spokojne, czułe i że spotkałeś tam tych, których kochasz. Mamę i Jego, którzy odeszli krótko przed Tobą. I mam nadzieję, że nic się nie bałeś.
Prosiłeś, by po Tobie nie płakać, by cieszyć się, że byłeś, że miałeś dobre życie, którego nie żałujesz. Ale to nie są złe łzy, wiesz. Nie ma co ich powstrzymywać, kiedy dają czemuś ujście. To po prostu tęsknota. Czasem mam takie momenty, zadry w środku, czemu coś takiego przytrafiło się akurat mnie. Czemu zakochaliśmy się w sobie i nie mieliśmy w ogóle czasu, by tym się nacieszyć, by to zweryfikować, by dotknąć się naprawdę, głęboko, czule. Ale to mija, potem mija, bo już wolałabym tak, niż nigdy cię nie poznać, nigdy nie spotkać Cię na swojej drodze. Przynajmniej wiem, co to znaczy kochać, mocno, głęboko, czule, w wersji najczystszej, transcendentnej, poza światem i czasem. I to jest piękna miłość. Wszystkie inne zadry przy tym bledną.
Czuję, że dzięki Tobie stałam się lepszym człowiekiem. Zdolnym wybaczać, zdolnym przechodzić wiele trudnych rzeczy; jakby nie było, przeżyłam.
Spotykasz mnie, więc jestem.
Spotkałam cię, to najważniejsze. Chociaż dzisiaj jestem o dekadę starsza. Chociaż dziś ty przy mnie jesteś młodzieńcem zaklętym we wspomnieniach. Na zawsze pozostaniesz młody, choć tak bardzo chciałeś się zestarzeć. Ale czasem mam wrażenie, że nosiłeś w sobie mądrość wielu starych serc.
Nie mogę się poddać, wiem, to, ale czasem jest mi tak trudno. Trudno bez Ciebie, twojej codziennej obecności, wierszy, piosenek, historii, którymi się ze mną dzieliłeś, godzin i setek rozmów, nauki, którą od Ciebie brałam, Twojej energii. Trudno mi po prostu też, ze swoją głową, z jej problemami, z demonami, z którymi walczę nie od dzisiaj i czasem nie mam już siły dalej tak, na przeciw wszystkiemu.
Ile razy trzeba rozdrapywać rany, żeby w końcu móc się czymś pogodzić? Może zgoda nie przychodzi nigdy, ale pewne uładzenie, utulenie tego, co tak boli. Staram się, każdego dnia. Naprawdę. Nawet jeśli czasem nie widać, nie wygląda. To nie tak, że nie daję się im zagoić, naprawdę, chociaż może to tak wyglądać. Gdy się kogoś kochało, to to zostaje na zawsze. I to sobie muszę powtarzać. Że to nie tak, że nie ma miłości, że ona znikła. Nie ma Ciebie, w tym dosłownym kształcie, ale miłość przecież została, jak sam mi napisałeś, Twoje serce na zawsze ze mną zostało. I muszę to zrozumieć wreszcie. Nie wmawiać sobie, że nikt mnie nie kocha.
Bo ten strumień przecież jest, wciąż żywy. Nie dosłowny, ale prawdziwy. Nie w pościeli, kubku herbaty, pocałunku, ale w każdej komórce ciała i w moim bijącym sercu, które tłucze się tak między żebrami już dziesięć lat blisko, odkąd ciebie nie ma.
Na mojej lewej ręce niedługo powstanie kolejny malunek. Obok tego serca zakutanego w klatkę dla ptaków. Obok motyli w cierniach. Będzie tam królik, martwo-śpiący, jak zwiędły, z którego wyrastają kwiaty. Wszystko jest jednym, wszystko jednością. Muszę się starać z całych sił.
Nie mogę Ciebie zawieść.
1 note
·
View note
Text
No. 36
I started talking to the stars in the sky instead. I said, "Tell me about the big bang." The stars said, "It hurts to become."
Andrea Gibson, The Madness Vase
Przeczytałam to gdzieś, mignęło mi, poezja, której mniej ostatnio w moim życiu. Z jakiegoś powodu, nie mam za bardzo skąd jej brać, niewiele osób się ze mną nią dzieli, czasem gdzieś natrafiam na jakieś okruchy. A przecież wszystko jest poezją, kiedyś sama trochę pisałam, kiedyś zatapiałam się w słowach, grubych tomach wierszy, chcąc odnaleźć coś, co otuliłoby kocem słów moje wnętrze.
Boli się stawać...
Jakoś uderzyło mnie to niezmiernie, bo wydaje mi się, że przez ostatnie niemal trzydzieści lat głównie tym byłam pochłonięta. Stawaniem się. Niesamowicie skupiona na swoim wnętrzu, nie na świecie. Ale nic dziwnego, jeśli ma się w środku tyle ran, kiedy próbujesz je sobie wylizać, a to sprawia, że jest tylko gorzej. Niektóre powracają po latach. Z opisu mogłoby wydawać się, że są okropne, ale czasem nawet nie robią już wrażenia. Trauma, która w wyparciu zrobiła mało szkód, ale może tłumaczy niejako to, co wydarzyło się potem.
Jak spojrzę tak z boku zupełnie, to mój mózg w środku zawsze miał jakąś grubą mgłę. Uświadomiłam sobie niedawno, że siedemnaście lat żyję z depresją. Ponad pół życia. Z tym wiązały się też inne rzeczy, przeżywanie trudnych chwil. Dorastałam w domu na poły alkoholowym, na poły przemocowym w sensie psychicznym. Chociaż kiedyś kilka razy dostałam przez plecy od matki, to jej werbalna przemoc była dużo gorsza, jej brak dojrzałości emocjonalnej, nerwica, karanie ciszą, zmuszanie do przepraszania, chociaż nic złego się nie zrobiło, złośliwość, wyśmiewanie, wieczne zakazy i nakazy, chorobliwa próba trzymania pod kloszem, brak wiary w samodzielność i dojrzałość dziecka. To podcina skrzydła.
Kilka lat temu uruchomiły się inne wspomnienia, związane zupełnie z inną częścią mojego dzieciństwa, skrzętnie ukrywane gdzieś w fałdach świadomości. Byłam molestowana, przynajmniej raz, wspomnienie, którego nie potrafię składnie opisać, które napełniło mnie zgrozą, gdy sobie to wszystko uświadomiłam i przez dłuższy czas próbowałam zrozumieć, jak właściwie w dorosłym życiu mam to przetrawić. Wspomnienie, którego się wstydzę. Ale też wspomnienie, które mnie nie definiuje, jest jedynie jakąś informacją, która dotarła do mnie, gdy moja psychika uznała: jesteś dorosła, poradzisz sobie, zniesiesz to, możemy ci ten obraz odblokować.
Przez więc długie trzydzieści lata stawałam się (choć proces ten może nigdy nie jest skończony, zawsze będzie trwał). I w dużej mierze bolało. Myślę sobie, że chyba w końcu jestem w stanie odpuścić bolesny rodzaj stawania się, przeobrażania, może już nie muszę być wielkim wybuchem swoich traum, a powolnym rozszerzaniem galaktyki, niczym oddech Buddy.
Wydaje mi się, że wiele już doświadczyłam. Sporo z ludzkich przyjemności, małych cudów. Podróże, o których kiedyś mogłam tylko marzyć, dziś stają się możliwościami, rzeczami do spełnienia. Poznawanie ludzi, pięknych ludzi z ciekawymi historiami, z katalogiem przeżyć. Myślałam sobie ostatnio, wracając z Pragi, z delegacji, w jak cudnym zespole mam okazję pracować. Z ludźmi aktywnymi, z werwą, z zainteresowaniami, z pewną czułością, ale i ciekawością świata, z doskonałym poczuciem humoru. Z katalogiem również trudnych przeżyć, z których wyszli obronną ręką. To widać.
Patrzę na moją koleżankę, która ponad rok temu przeszła operację usunięcia guza mózgu. Na jej białą bliznę ciągnącą się od ucha do szyi, pozostałość po tym koszmarnym czasie. Straciła słuch w jednym uchu, ale jej szeroki uśmiech wypełnia przestrzenie, jej praktyczny i zorganizowany umysł jest wiecznie aktywny, żwawy. Pali towarzysko papierosa, żyje pełnią życia, jest matką, przyjaciółką, szaloną działkowiczką. Piękna.
Patrzę na mojego kolegę, który niedawno się rozwiódł. Wygląda młodziej niż rok temu, zdrowiej, silniej. Mówi, że chodzi spać o 21.30, słucha dużo podcastów, biega, ćwiczy i czuje się dużo szczęśliwszy. Widać w nim nową energię, energię skupienia na sobie, optymizm w tym, co może przynieść przyszłość. Jest piękny.
Patrzę na moją inną, nową koleżankę, mądrą, kochającą swoje ciało w każdym rozmiarze, inspirującą do kochania siebie mocniej. Czułą, zabawną, zakochaną w swoim mężu, pełną wiedzy i interesujących anegdot. Piękna.
I tyle piękna wokół jeszcze do odkrycia. Jak wyjdę z siebie choć na chwilę, choć własne macki czasem mnie wciągają pod powierzchnię, ale jeśli im się nie dam, to się okazuje, że krajobraz nie jest jak po burzy, a jak po ożywczym deszczu.
Nie wiem, czy ktokolwiek, kto mnie spotkał, pomyślał o mnie w ten sposób, w jaki ja myślę o innych. To nie ma znaczenia. Myślę sobie o tym, ile jeszcze przede mną do odkrycia. Książek do przeczytania, wiedzy do przyswojenia, ludzi do poznania i relacji do zbudowania.
Bo przecież wszystko jest możliwością, okazją do zobaczenia piękna. Tak jak wtedy, gdy w małej lacjańskiej mieścince we Włoszech spaliśmy w starym klasztorze, wieczorami śpiewaliśmy piosenki w dawnym kościele, jedliśmy pyszne jedzenie ugotowane nam przez nie mówiące po angielsku mamy Włoszki. Piliśmy wino, paliliśmy papierosy i rozmawialiśmy o wszystkim, o życiu. Albo gdy w Rzymie piliśmy aperole za 4 euro.
Albo gdy na jednej z chorwackich wysp tańczyłam z koleżankami do piosenek rodem z dancingu lat 80-tych, patrząc na wody Adriatyku, gdy spokojnie liżą brzeg kamiennej plaży.
Albo gdy z przyjaciółką spałam pod bieszczadzkim niebem, widząc setki wyraźnych gwiazd, otulona polarem, popijając zupkę instant z metalowego kubka.
Wszystko to, co przytrafiło się w górach na różnych szlakach, od Pienin do Kaukazu, dzikiego, pięknego, pełnego historii, ciepła i bogatego w przyprawy jedzenia. Każda mała kawa, wypita o późnym poranku, każdy spacer w słońcu.
Wszystkie wybiegane kilometry, wszystkie asany wykonane kiedykolwiek na macie, książki, które odżywiły mój umysł, samotne spacery zimą i jesienią, filmy, na których uroniłam łzy, przypadkowy uśmiech przechodnia, ten raz, kiedy stojąc na przystanku podjechał do mnie koleś na rowerze i zaprosił na koncert, tak po prostu. Gdy siedziałam na krawężniku innego razu i starsza pani powiedziała mi, że mam piękne włosy. Nie pamiętam jej twarzy, ale pamiętam to uczucie, które mi po sobie pozostawiła. Sąsiad przytrzymujący mi furtkę, gdy idę z zakupami, przyjaciółka przywożąca mi wegańskie żelki po rozstaniu. Okruchy dobroci, które, jeśli je zsumować, dają całkiem sporo chleba, pokarmu dla duszy.
Nie można przestawać kochać, nigdy, nigdy. Mimo zranienia, mimo skrzywdzenia, mimo szans pozornie straconych. Tyle smaków, kolorów, dusz jeszcze do poznania. Niech sobie będę z tą moją naiwnością, dziwną wiarą w dobroć, w piękno, w miłość. To jest, nawet w bólu, nawet w cierpieniu. Wiem, że w świecie jest dużo zła, nie przymykam na nie oczu. Wiem, że wiele osób zranionych, rani jak zwierzę w bólu, gryząc siebie samego. Chcesz mu pomóc, a on kłapie zębami. Ale kiedy tam w środku jest spokój, rodzi się dźwięk, kojący i czuły. Nie chcę ranić, nie chcę sprawiać nikomu przykrości, jedynie ogrzewać swoim ciepłem. Wierzę gorąco, że tak da się przerwać ten cykl.
Stawanie się nie musi boleć. Choć pięknie brzmi to w wierszu. Wielki wybuch może zalać wnętrze światłem. Wybieram nie dłubać już w sobie, jestem gotowa odpuścić. Wybuchłam dawno temu, teraz tylko się rozszerzam. Ból topnieje i rodzi się światłość.
3 notes
·
View notes
Text
No. 35
Wyjechałam jeszcze z ostatnim tchnieniem lata, wróciłam już do jesieni. Wróciłam do ciepłego futra kota, do wibrującego mruczeniem małego ciałka, do kształtów moich rodziców, ich żywych komórek i bijących serc. Do zagraconego warszawskiego mieszkania, którego nie potrafię pokochać. Wyjechałam z poczuciem tęsknoty, wróciłam z tęsknotą w dwójnasób.
Mieszanka emocji we mnie. Melancholii, wdzięczności za to, co jeszcze mam, co jeszcze mogę doświadczać, strach przed momentem, w którym to utracę. Chyba poczułam, że teraz, właśnie teraz, jestem gotowa wybaczyć, zrozumieć, z czułością puścić twarde, raniące ręce liny.
Obejmuję kształt mojego taty i wybaczam mu, że pił, że nie było go w domu, że nosił i nosi wciąż swoje demony tak po cichu. I jestem mu wdzięczna za to, że zrozumiał bez słów moją chorobę, że nie odrzucił mnie w niej. Patrzę na jego siwe włosy i silne wciąż ramiona, i spracowane ręce. Na oczy w kolorze takim, jak moje. Na gęste włosy, które również odziedziczyłam po nim. I dziękuję za każdy dzień, w którym jest na tym świecie, w którym rękami rozgrzebuje ziemię i sadzi nowe rośliny, kosi trawę, podlewa warzywa, zbiera owoce i orzechy. Za niezliczone podróże samochodem, jajecznicę z grzybami i wolno palonego papierosa na balkonie. Nie powinieneś palić, tatusiu. Ale nie mogę nic z tym zrobić i myślę sobie o naszym podobieństwie, gdy nocami sama przesiaduję na tym samym balkonie i wpatruję się w ciemną noc i staram się palić mniej nerwowo, tak jak ty. Bo twój papieros dziś to nie jest papieros stresujących sytuacji, to nie jest ciche samobójstwo ani oświadczenie buntu. To obserwacja rzeczywistości, kontemplacja, przyzwyczajenie. Dziękuję ci za wszystko.
Potem obejmuję kształt mojej mamy, która nie wiadomo kiedy zrobiła się mniejsza ode mnie. Która wciąż potrafi być z hukiem stąpającą Walkirią swego gniewu, ale czasem robi się też krucha, czasem płacze jak mała dziewczynka. Farbuję jej siwe włosy na blond, chociaż nigdy naturalnie nie była blondynką, patrzę na jej gładką cerę, bo chociaż ma sześćdziesiąt sześć lat, to skórę ma wciąż napiętą i miłą. Całuję ją czasem w czoło, jakby była dzieckiem i dziękuję jej za wszystko, i modlę się, że mieć z nią jeszcze jeden rok, jeszcze trochę. Przez lata wizja jej utraty paraliżowała mnie na śmierć, dziś trochę mniej, dziś wizja straty któregokolwiek z rodziców rodzi we mnie uczucie bezkresnej pustki, a przecież wiem, że to nadejdzie, że to się w końcu wydarzy i nic już od tej pory nie będzie takie samo.
I wybaczam ci, mamo, bo chociaż strasznie mnie poraniłaś, wciąż cię kocham. Ostatnio zaczęłam to znów ci mówić, chociaż przez dłuższy czas nie przechodziło mi to przez gardło. Nie potrafiłam ci tego powiedzieć, bo miałam do ciebie ogromny żal za to wszystko, co mi zrobiłaś, chociaż byłaś dorosła, a ja byłam dzieckiem. Za każdy krzyk, wrzask codzienny, za poczucie winy nieustanne, że cię zasmucam, że jestem nie dość. Za to, że to ja musiałam cię wspierać emocjonalnie, choć nie miałam do tego narzędzi ani przestrzeni. Za to, że nie mogłam do ciebie przyjść z problemami, że nie mogłam ci powiedzieć, co mnie boli. Za wszystkie krzywdzące słowa i obelgi na swój temat, które usłyszałam, chociaż nie było dla nich żadnego powodu. Przez długi czas próbowałam się wyzwolić od lęku przed tobą. Próbowałam nauczyć się żyć niezależnie, osobno, chociaż ty nie znosiłaś tej metamorfozy. Nie umiałaś poradzić sobie z tym, że przestajesz być matką, że twoja rola w dosłownym sensie się skończyła, a bez niej nie wiesz, kim jesteś, bo od zawsze, odkąd twoi rodzice cię porzucili, chciałaś być tylko tym - rodzicem. A może tak naprawdę chciałaś, żeby ktoś cię kochał, po prostu, bezinteresownie. Coś, czego nigdy nie poczułaś. Nie mogę cię winić, co ci się przytrafiło było absolutnie horrendalne i niewytłumaczalne.
Ale dziś wybaczyłam ci już chyba wszystko, co zrobiłaś mnie. Dziś się już ciebie nie boję jak kiedyś. Dziś nie boję się, że cię stracę i sobie nie poradzę. Bo wiem, że jakoś sobie poradzę. Ale nie chcę cie tracić nawet wtedy. Nie chcę jeszcze większej pustki. Nie chcę cichego domu, pustej kuchni, twoich rzeczy w szafach, których nigdy nie założysz.
Mamo, tato, tak boję się, że mam z wami niewiele czasu. Że zawsze będzie go za mało.
Potem jest kształt mojego brata. Przez wiele lat był obcym mi człowiekiem, dopiero niedawno poznaliśmy się na nowo, jako dorośli już ludzie, znów jesteśmy w swoich życiach. Mój brat, do którego porównywanie mnie było największą obelgą, bo wiem jak traktował rodziców. Dziś mam dla niego więcej zrozumienia, przez inny pryzmat widzę te wszystkie sytuacje. Dziś mam dla mojego brata pewien rodzaj szacunku za jego wewnętrzne uziemienie i radzenie sobie z tym, jak został skrzywdzony. Myślę o jego uśmiechu, naszych bliźniaczych fryzurach, otwartości. Nigdy już nie odzyskamy dzieciństwa, nie spędzimy go razem, nie będziemy rodzeństwem zżytym od zawsze na zawsze. Nie wiadomo, na które z nas Kosiarz wyda wyrok pierwszy, ale ty masz trochę lat przewagi nade mną, braciszku. Chcę dla ciebie jak najlepiej, chcę, żeby to skrzywdzenie nie było końcem, a początkiem, żebyś był szczęśliwy, żebyś jeszcze miał do kogo wracać. Chcę, żebyśmy pobiegli razem te dziesięć kilometrów i może pojechali do Stanów. Przede wszystkim nie chcę cię nigdy żegnać. Tylko ty zrobiłeś coś, co może po naszej rodzinie zostać. Ja mam na to marne szanse.
Obejmuję kształty moich przyjaciół. Tych, którzy są rodziną z wyboru, którzy są przy mnie od dawna, z którymi wypiłam niejedno wino, z którymi śmiałam się i płakałam. Wszyscy oni to piękni ludzi, ciepli, otwarci, szczerzy, lojalni. Dobrzy, po prostu, w swojej istocie, lśniący. Tak się cieszę, tak jestem wdzięczna, że trafiłam jakimś szczęściem głupca na te osoby, że chciały być ze mną, że mnie jakoś kochają. Nigdy, przenigdy nie chciałabym ich stracić. Chcę być w ich życiu, móc ich wspierać, być dla nich, towarzyszyć im w najważniejszych momentach, śmiać się z nimi w głos, tańczyć na ich ślubach, bawić ich dzieci, obejmować ich w żalu i smutku. Nigdy się nie pożegnać. Inaczej nie wiem, co. Tak trudno byłoby bez nich.
Myślę o kształtach wszystkich moich przeszłych kochanków. Żadnemu z nich nie życzę źle, nie potrafię. Bez względu na to, czy mieli głębokie rany w środku, czy po prostu nie byłam dla nich aż tak ważna, to nie szkodzi. To naprawdę nie szkodzi. Każdy koniec był inny, bolał inaczej, nawet jeśli to ja podejmowałam decyzję. Przy każdym z nich zastanawiałam się, czy mogło być inaczej. I zawsze byłam jednego pewna - nie, nie mogło. Nawet z tym ostatnim, mimo całej sympatii, mimo wszystkiego, co najlepsze, mimo czułości, w obecnym kształcie ten człowiek nie był dla mnie. I bolało bardzo, bo miałam największe poczucie, że dla niego, z jakiegoś dziwnego powodu, akurat dla niego, mogłabym wszystko. I z nim mogłabym wszystko. Iluzja.
Żadnemu z tych, na których skórach składałam swoje pocałunki, nie życzę źle. Mam nadzieję, że przeszłe ciepło ich ogrzewa, nawet jeśli było to dawno, nawet jeśli to co między nami było, nie trwało długo. Ciepło, czułość, miłość, przywiązanie - to nigdy nie jest złe. Samo w sobie jest czyste, jest wspaniałe, nadaje życiu sens. Tak więc wdzięczność za każe czułe słowo i gorący pocałunek, za każde zbliżenie, uścisk, śmiech. Miejcie dobre życia, pełne miłości. I ta moja miłość, w zupełnie innym już kształcie, nie w kształcie romantycznym, a transcendentalnym, zawsze z wami zostanie, bo wszyscy jesteśmy jednym, a co raz się pojawiło, tkwi w atomach na zawsze, pulsuje w atmosferze, źródło, które się nie wyczerpuje, wieczna czuła energia. I w tym jednym wymiarze ja wybieram kochać, ponad skrzywdzenie, ponad tymczasowy ból. Wy też kochajcie, chłopcy.
Patrzę w błękitne oczy mojego kota i ją też kocham, tak mocno, że widmo jej straty czasem wywołuje u mnie łzy. To niewinna istota, którą znam od kocięcia, która ma własny charakter, upodobania, cały wewnętrzny świat. Która wyczuwa moje emocje, która rozumie strach, lęk, smutek, nudę, ale i szczęście, przyjemność, spokój. Myślę o tym, że kiedyś będziemy musiały się pożegnać, bo w końcu i na to przyjdzie czas. Przynajmniej w tym wymiarze, w tym kształcie. I modlę się o to, żebym mogła ją odprowadzić, żeby zasnęła kiedyś bez bólu w moich ramionach.
Wszystkie te straty nadejdą, może będzie ich mniej, może więcej. Ale jakieś będą, tego nie unikniesz. To przyszłość, która kaleczy teraźniejszość, nie warto się nad nią zastanawiać, ktoś by powiedział. Ale ona paradoksalnie pomaga mi teraźniejszość docenić, każdy jej oddech, żywe głosy i serca tych, których kształty pokochałam.
Ale jest też lęk i nie oszukuję się w tym. Po dziesięciu latach pomyślałam sobie - jestem w końcu gotowa kochać jak wtedy. Ale pomyślałam też - boję się, że stracę wszystkich, których kocham, a przecież mam w sobie tyle miłości! Tyle czułości bez ujścia, tylko strach.
Ja wiem, zawsze można to wszystko skierować na zewnątrz w bardziej ogólnym sensie.
Albo do wewnątrz. I wtedy pojawia się w mojej głowie stwierdzenie: Entropio, chyba ostatnio nie bardzo siebie kochałaś. Ale przynajmniej nauczyłaś się wybaczać.
7 notes
·
View notes
Text
No. 34
Wrzesień.
Jezu, jak patrzę na ten rok i ile rzeczy się w nim wydarzyło, to aż nie mogę uwierzyć. Nawet gdybym sobie chciała wmówić, że nic nie robię, że nic się nie dzieje, to może wyglądać to tak tylko powierzchownie. Bo ile rzeczy zadziało się w środku, a ile cudów na zewnętrz to głowa mała. Na podsumowania roku jeszcze przyjdzie czas, pewnie w grudniu, gdy głęboko westchnę i pokręcę głową, nie mogąc uwierzyć, że w 365 dni może się wydarzyć AŻ tyle.
W każdym razie jesień będzie tym, czym powinna być tak naprawdę wiosna. Ale może wszystko ma swój odpowiedni czas i skoro jesienie i zimy zawsze są trudne (hej-ho ludzie z depresją przewlekłą, mniej słońca automatycznie wpływa na samopoczucie i nie odstawiamy wtedy leków, NIGDY), to na tę jesień i zimę mam bardzo konkretne zajęcie, coś co daje mi dużo nadziei, cel, siłę, by przeć dalej. Albo być po prostu w tu i teraz. Bo to, co się wydarzyło jest już za mną, przeszłość. To, co tu jest ważne. I to, co może się wydarzyć.
Zrażona ostatnim doświadczeniem odinstalowałam wszystkie aplikacji do randkowania, poznawania nowych osób. Jestem na to wszystko za naiwna, za łatwo się przywiązuję, zbyt wielką mam wiarę w ludzi. A może wiarę mam odpowiednią, ale kiepsko sobie radzę wtedy, kiedy jest ona zawodzona. Doświadczenie aplikacji zbyt wiele generuje lęku, niepewności, niewiadomych. Rozwala mój układ nerwowy, bo spokój jaki czuję po usunięciu tych cholerstw, sprawił, że czuję jakbym wracała do siebie, do moich stoickich podstaw. Tak jest lepiej. Po stokroć wolę być sama, niż w takim niepokoju, lęku, uwikłana w kontakt z osobą, która raz jest zimna, raz gorąca, raz tworzy iluzję czegoś wyjątkowego, a potem mówi "nie mam do ciebie większych uczuć". No więc koniec z tym. Z resztą, pomyślałam sobie, czy osoba, z którą chciałabym budować coś poważniejszego, kiedyś, w przyszłości, która miałaby zestaw cech, które byłyby kompatybilne z moimi, która patrzyłaby podobnie na wiele spraw - jaka jest szansa, że taka osoba będzie korzystała z fast-foodowych apek? Raczej nikła, tak myślę. Jedno co dają te apki, to szoty dopaminy, krótkotrwałe podbudowanie ego, że komuś się podobasz, przyjaźni próżno tam szukać, prędzej hook-upów, a u mnie niestety się tak nie da. A raczej - po prostu nie chcę. Nie muszę być w związku, żeby z kimś sypiać, ale muszę mieć przynajmniej jakieś podstawy połączenia, zrozumienia, troski, czułości, cokolwiek. No i z resztą, w retrospektywie, myślę, że zbyt wcześnie po rozstaniu po nie sięgnęłam. Nie oszukuję się, chciałam poczuć się lepiej, bo miałam doła, chciałam zobaczyć jak krajobraz wygląda teraz, kiedy z 6 lat mnie na tych apkach nie było. Wygląda niewiele lepiej. W efekcie nie miałam czasu, żeby rzeczywiście mocno skupić się na sobie. Ktoś wypełniał mi sporo czasu, wypełniał moją głową, kiedy powinnam rekalibrować swoje życie, swoją głowę.
No ale, wszystko ma swój czas, może i to miało jakiś swój cel. Choćby mały i choćby na krótko. Czas na skupienie się do wewnątrz nadchodzi więc teraz, bo burzliwy sierpień przyniósł jedną dobrą informację - dostałam się na szkolenie nauczycielskie jogi w 2025. A jesień i zimę będę wykorzystywać na przygotowanie do kursu. Muszę rozwinąć sprawność fizyczną, szczególnie po złamaniu, mam zestaw lektur do przeczytania, podręcznik do anatomii, na który cieszę się niesamowicie, bo bardzo mi czegoś takiego brakowało w mojej praktyce. Czekam aż książki przyjdą w przyszłym tygodniu, dokończę rehabilitację i podszkolę się w vinyasie. A od stycznia zacznie się nowa przygoda, taka, która może dużo w moim życiu zmienić. No bo jednak zyskać taką umiejętność, móc nauczać, zderzać się z innymi ludźmi, joginami, studentami, innymi nauczycielami - to coś, co wydaje mi się szalenie otwierające i adekwatne do tego, gdzie chcę w życiu być. Moja wizja jogi to czuła joga i joga dostępna, chciałabym prowadzić zajęcia dla osób z ograniczoną mobilnością, dla seniorów. Czuję w sobie tę misję bardzo mocno. I mam też poczucie, że ta podróż może pomóc mi w moim pisaniu. Uspokoić umysł, by mógł skupić się na tym, co ważne. Uspokoić wnętrze, by rzeczywistość również zyskała spokój.
Wszystko będzie dobrze. Wszystko jest dobrze, tu i teraz.
4 notes
·
View notes
Text
Z listów niewysłanych, bo nie ma takiej potrzeby - fałszujące finale tej symfonii
Zastanawiałam się, czy zasługujesz jeszcze na moje słowa. Dwanaście listów do Ciebie, których nigdy nie przeczytasz, ten trzynasty - pechowy, tak jak wszystko, co się jakoś wydarzyło. A może nie wszystko, może to tylko zbieg okoliczności, nic nie znacząca liczba i tym razem już zdecydowanie finalna.
Co to się działo przez te ostatnie kilka miesięcy. Była uwertura na usta i palce, sonaty o pięknych słowach, łóżkowe scherzo, wariacje długich nocy i krótkich dni i na koniec, cichsze niż by wypadało, ale szybkie jak przystało na tego typu sytuacje - allegro. I tak oto zakończyła się nasza symfonia, zeszłam ze sceny, rzuciłam batutą, którą na koniec, raz jedyny w moim życiu trzymałam w ręku, a może wykradłam ci ją z kieszeni, kiedy zauważyłam, że ty już nie chcesz dyrygować tym ambarasem.
Nie mam pretensji, naprawdę. Nic sobie nie obiecywaliśmy, na nic się nie umawialiśmy i przyjmuję to, akceptuję. Tym bardziej nie mogę pojąć czemu tak się stało, czemu nie mogłeś być ze mną szczery. Mam żal za to jedno (przynajmniej jedno, o którym wiem, ale nie chcę drążyć, to i tak nie ma znaczenia) kłamstwo, bo można było inaczej, można było wprost, ja naprawdę potrafię sobie radzić z trudnymi rzeczami, z trudnymi komunikatami, jestem ze skały, z jadeitu, jak to sam powiedziałeś na początku naszych rozmów. Życie przyjmuję na klatę, nic mnie nie załamie, nawet jeśli zaboli. Szczerość cenię ponad wszystko. Wystarczyło powiedzieć, że nie jesteś już zainteresowany utrzymywaniem intensywnego kontaktu albo kontaktu w ogóle. Wystarczyło poinformować mnie - wiesz, to chyba nie to, będę szukał dalej, tak żebyś wiedziała. Ściemnianie na temat zdrowia psychicznego, wymawianie się nim, mówienie, że nie ma się przestrzeni, podczas gdy w tym samym czasie uderza się do... mojej koleżanki. Jezu, takich fikołów nie widzieli chyba nawet w Cirque du Soleil. Nawet mnie to śmieszy. Absurdalna sytuacja, jakaś zupełnie niewytłumaczalna, nowy poziom pajacowania, który do tej pory był mi obcy.
Pewnie nic dla ciebie nie znaczyłam albo znaczyłam na krótką chwilę. Emocje są emocjami, na uczucia nie ma się wpływu, wypada je zaakceptować i ruszyć dalej. Ale jakaś odrobina przyzwoitości, cokolwiek...
A wiesz, wydawało mi się, że to coś wyjątkowego, to wszystko. Dlatego opowiedziałam ci o Nim, tę trudną historię, która nieraz doprowadza mnie do łez. Dlatego otworzyłam przed sobą swoje ciało, tak szybko, bo jakoś niesamowicie ci zaufałam, czułam się przy tobie bardzo bezpieczna. Liczyłam, że tego nie wykorzystasz. Podziwiałam Twoje ciało, coś tam wykwitło pod sercem, jakaś mała sadzonka, nowe pąki. Myślałam sobie, że może mógłbyś zagościć w moim kraterze po zranieniu, że może ciebie akurat chciałabym wpuścić jak najgłębiej, żebyś się tam rozgościł, żebyś mógł tam leżeć w trawie i dzikich kwiatach, żebyś sadził nowe nasiona wspólnie przeżywanych emocji, doświadczeń, planów wcielanych w życie. Miałam poczucie, że mimo przeszłych związków, miłości i zauroczeń, w końcu zaczynam czuć coś, czego nie czułam od długich dziesięciu lat. I pomyślałam, że to łaska może, że po dekadzie od tamtej śmierci, może jestem znów gotowa. Pomyliłam się tylko w osądzie. Nie przewidziałam, że słowa mogą być tylko grą, żetonami rzucanymi na stół, gdy ma się ochotę trochę pograć, poudawać. Wydawałeś się wyjątkowy ze swoim podejściem do życia, z czułością, troską, zainteresowaniem, a ja to kupiłam. Z resztą może taki jesteś - kiedy ci zależy.
I naprawdę chciałam, żeby było wszystko z tobą dobrze. Nieśmiało jakoś, żeby może ukoić twój ból, to wszystko co piecze w środku. Ale wiem, że ty byś tego nie chciał, to w ogóle nie jest ci potrzebne, nie ode mnie. No więc, cóż, mówiłam - jestem naiwna, naiwnie czuła. Nie żałuję tego, ale zadra jest.
Mam w sobie ogrom miłości i czułości. Nie tylko tej romantycznej. Jak myślisz, dlaczego przyjechałam do ciebie tylko na kilka godzin właściwie po to, by obejrzeć z tobą serial i umyć ci włosy? Zrobiłabym to dla każdej bliskiej mi osoby, która potrzebowałaby takiej pomocy, bo tak okazuję swoje uczucia. Intymność tej czynności, dotykania twojej głowy, twoich pięknych włosów, trochę śmiechu i mokre ciuchy pod ciasnym prysznicem. Nie było w tym nic erotycznego, chociaż stałeś nagi, ale było w tym coś intymnego i czułego. Tak na to patrzyłam. Może ty się z tego śmiejesz, z mojej głupoty, naiwności. Myślisz, że zrobiłabym coś takiego dla osoby, która nic dla mnie nie znaczy? Nie znaczy głębiej niż tylko powierzchowna znajomość?
Ale rzeczywistość zweryfikowała moje romantyczne uniesienia. Sprowadziła na ziemię serce z łoskotem. Wiesz, nawet tak bardzo nie bolało. Rozczarowanie, owszem, kłucie tam w środku, lęk - bo taki mam już mózg, ale są na to leki.
Teraz nic już nie szukam, choć i ciebie w sumie nie szukałam. Lekcją byłeś, a jednak, no i w sumie dużo się nauczyłam. Nauczyłam się jak odchodzić, zanim dostanie się naprawdę po dupie. Nauczyłam się otwierać serce, ale też i je chronić. Niczego nie żałuję co się wydarzyło, z resztą napisałam ci o tym. Miej dobre życie. Ja takie mieć na pewno zamierzam.
2 notes
·
View notes
Text
No. 33
Nie potrafię wyrazić słowami jak bardzo powrót do mobilności odmienił mój stan psychiczny. Chodzenie w ortezie, a potem, po 6 długich tygodniach w końcu bez na własnych dwóch nogach, mimo puchnięcia stawu, mimo słabych mięśni i swędzących blizn. Tak jakby ktoś ręką odjął wszystkie moje problemy psychiczne, złota równowaga, znów jestem praktykującą stoicyzm skałą.
W dzień moich urodzin, który był spędzony wspaniale, z przyjaciółmi, czyli z rodziną z wyboru, czułam się tak, jak aspiruję by czuć się każdego dnia w nadchodzącym roku.
Amor fati - przeczytałam w toalecie, czerwony napis sprejem w kosmicznym kubiku, w Wunderbarze, hipsterskim miejscu na mapie pewnego holenderskiego miasta. Wspaniała ironia losu, ten napis, tak szalenie mi bliski, w takim miejscu, gdy cydr płynie w żyłach, gdy śmieję się do łez, paląc papierosa, gdy piwo, które piję może parę razy w roku, smakuje wspaniale pod pustą katedrą. Pomyślałam, że to wspaniałe motto, po tym wszystkim co się stało przez ostatni rok, i na ten nadchodzący.
Kochać los, starać się, nie biernie czekać z założonymi rękami, lecz żyć mocno i namiętnie, z całym złym i dobrym. Czyż nie tego chciałam się nauczyć przez te wszystkie lata? Czy nie z tym zostawił mnie On, ten Najważniejszy mężczyzna w moim życiu prawie dziesięć lat temu? Amor fati, słyszę echo zza grobu, od tego, który kochał życie jak nikt.
I ja czuję tak mocno, że to prawda. W tym momencie w moim życiu, gdy powoli odzyskuję sprawność, gdy klarują mi się priorytety, gdy staram się dbać o siebie bardziej, mieć tę czułość do siebie, doceniać każdy dzień, bo nie wiadomo, ile ich jeszcze przede mną, wykorzystywać okazję i romantyzować życie tak mocno jak się da.
Matka powiedziała mi dziś: nie jesteś już pierwszej młodości, kiedy zamierzasz się ustatkować, chciałabym dożyć, żebyś miała jakiegoś opiekuna.
Normalnie pewnie by mnie to rozjuszyło, zdenerwowało. Ale ja kocham los i jestem z nim w zgodzie, w zgodzie ze sobą. I pomyślałam sobie: tego życia nie zamieniłabym na nic innego, na żadne inne. Będzie ktoś lub nie, to nie ma znaczenia, i tak będę szczęśliwa. Nawet jeśli będę przechodzić przez to życie z innym rodzajem miłości tylko, tej platonicznej, przyjacielskiej, czułej i życiowej. Bo ją mam wokół siebie, tony jej, na pęczki i czuję się kompletna, mimo że tej romantycznej brak.
Na pewno brak? - pyta głos w mojej głowie, gdy piszę te słowa. Wzruszam ramionami i śmieję się do siebie. Nie wiem, jak to nazwać. Na pewno słowa jeszcze za wcześnie, może nigdy nie będzie na nie przestrzeni. Akceptuję ten stan rzeczy, jestem z nim pogodzona. Nie każda namiętność jest na całe życie. Starej mnie niedookreślenie wszystkiego zajmowałoby myśli, trawiło od środka, nie pozwalało spać nocami. Nigdy bym się w coś takiego nie wplątała. Ale obecnej mnie to nie przeszkadza. To nie musi mieć nazwy, nie trzeba sobie obiecywać złotych gór, by być blisko, by chcieć cudzego ciała, dotyku, można brać tyle i dawać tyle, ile jest się obecnie gotowym. W końcu jest lato, upalne, duszne, słońce przygrzewa głowy, a w środku buzują emocje. Po co je tłumić, skoro nikogo się tym nie krzywdzi. Jeśli będę czuła się źle, zawsze mogę przestać i ta myśl daje komfort, daje bezpieczeństwo. Moje życie jest w moich rękach, nikt nie steruje mną jak marionetką przecież i chcę myśleć, że jestem na tyle mądra, by już nie wystawiać się na cierpienie. By umieć powiedzieć stop albo odejść, kiedy nadejdzie pora. Ufam sobie, jak nigdy. Świat nie wali mi się na głowę. Wszystko będzie dobrze, nawet jeśli być może kiedyś coś na chwilę zaboli. Ale nawet to nie będzie trwało długo. I to nie wydarzy się teraz.
Na razie jest dobrze. Na razie amor fati. A to przynosi zaskakujące, przyjemne i gorące rezultaty.
Jesteś blisko, opowiadasz żarty, śmiejesz się. Czuję się swobodnie, ani przez chwilę nie myślę, że coś dzieje się za szybko, że moje granice są przekraczane, jeśli już to ja jestem głodna, chcę więcej. Wciągasz mnie na siebie, jesteśmy nadzy, jesteśmy blisko, twoje usta są przyjemnie miękkie. Trwamy tak godzinami, chociaż zawsze wydawało mi się, że to jakaś przesada, uromantyzowana wizja jak z filmu, przecież nikt tyle nie wytrzyma. W życiu tak się nie dzieje. A jednak z Tobą się dzieje, aż trzeba sobie przypominać o jedzeniu i piciu, pieszczoty się nie nudzą, nawet jeśli to tylko leżenie przy sobie w uścisku i pocałunek w ramię, w nos, w policzek. Pozostaje niedosyt, mimo mojego spełnienia, chce się Twojej opalonej skóry blisko, Twojego smukłego ciała, ciepła. Wciąż nie mogę zrozumieć skąd się wziąłeś, jakie zrządzenie losu postawiło cię na mojej drodze. Ale jesteś, mimo że były momenty, kiedy nie rozumiałam Ciebie, Twoich reakcji, kiedy trudno było pogodzić się z faktem, że Cię nie ma, kiedy na jakiś czas przestałeś orbitować wokół mnie blisko.
Ale to już było, przestałam to analizować, już nie jestem przykuta do ł��żka, już jestem znów sobą, ogarniętą, silną i ciekawą tego, co następne. Już nie tonę w swoich czarnych myślach, teraz mogę docenić to, co się wydarza i trwać w tym dopóki jest dobrze.
A gdy jesteś obok to jest dobrze. Chemia, która właściwie od początku tylko narasta. Cielesność, którą zainicjowałam, dopasowanie naszych seksualnych energii, przyjemność, którą przy Tobie czuję, bo chcę ją czuć, a która czasem narasta bez mojego wysiłku. Twoje słowa, po których przebiega mnie dreszcz. Dobrze jest tak jak jest, więc po co drążyć. Czasem nie musi być większej filozofii. Jesteśmy młodzi, napaleni, lubimy swoje towarzystwo, to wystarczy. Więc chętnie goszczę Cię w moim łóżku i w sobie, jesteś wspaniałym kochankiem, czułym i namiętnym, i to wystarcza. Moje ciało poddaje się Tobie, czasem wie samo najlepiej czego pragnie, nie muszę szukać tu wielkich wyjaśnień.
Nie wyobrażam sobie nic, nie wybiegam myślami daleko. Amor fati - tak trzeba, bo los to nie tylko erotyczne uniesienia, to też ciężka praca, wyzwania, podróże, śmiech, przyjaciele, moja rodzina niepowiązana więzami krwi, moje wszystkie pragnienia i marzenia, które mogą stać się celami. Obiecałam sobie, na ile mogę, na ile starczy mi sił - będę w tym roku tworzyć magię. Ode mnie, dla mnie. Dawać miłość i czułość tym, którzy na to zasługują, którzy są przy mnie. Ale i sobie, tę troskę, utulę to wewnętrzne dziecko, będzie zawsze mogło na mnie liczyć, będzie bezpieczne w moich ramionach.
Będę tańczyć pod niebem, będę krzyczeć z radości i płakać ze śmiechu. Będę przeżywać wszystkie emocje i dbać o siebie jak nikt nigdy. Czułość praktykować i kierować ją ku wnętrzu. Wysmagało mnie już wiele zim i trudnych jesieni, ale wiosna w środku może być wieczna, wieczne może być wspaniałe lato z dojrzałymi owocami, których sok ścieka po brodzie.
2 notes
·
View notes
Text
No. 32
Czwarty tydzień na zwolnieniu i choć w praktyce wydawałoby się, że złamanie palca to w sumie nie takie wielkie coś, nawet jeśli była potrzebna operacja, no to jednak fakt bycia dość uziemioną, mocno na mnie wpłynął.
Pierwsze dwa tygodnie były jakimś koszmarem emocjonalnym. Nie dlatego, że czułam poważny fizyczny ból, ten w większości minął po drugiej-trzeciej dobie od operacji, ale fakt, że nie można chodzić na dwóch nogach striggerował mi ogromne pokłady traumy, czy nawet nie wiem jak to nazwać.
Byłam na jednej sesji terapeutycznej, żeby sobie to wszystko poukładać, bo miałam w pewnym momencie poczucie, że mój mózg to chomik na pieprzonym kołowrotku, który nigdy się nie zamyka. Jak nie można stresu nagle wybiegać, wyćwiczyć, wytańczyć, to się okazuje, że nie ma innych metod radzenia sobie z nim.
Wszystko, ten wypadek, przydarzyły mi się w bardzo dziwnym i zdecydowanie niezbyt dobrym momencie. Utknęłam w jakimś relacyjnym czyśćcu na jakiś czas, nie wiedząc o co chodzi, miotając się miedzy faktami, ciszą, a swoimi jakimiś paranojami, które potęgowały małe rzeczy tak bardzo, że zamieniały się w wielkie potwory. A cały czas jestem na lekach przecież. Zaczęło mnie to wszystko bardzo niepokoić, to, że się tak łamię, że powinnam być w lepszym stanie, że co, jeśli znów zespiraluję.
Zauważyłam, że źle robi mi nadmiar telefonu, aplikacji, bycia w Internecie, że wtedy jestem jeszcze bardziej przebodźcowana. Ale co robić, jak możesz tylko leżeć, spać, czytać i oglądać seriale. Wiem, niebo dla wielu, szczególnie ludzi przepracowanych i zmęczonych fizycznie, ale przysięgam wam, że dla mnie to teraz to jak kara. Bo te przyjemności teraz nie są przyjemnościami, a jedyną opcją, żeby przyciszyć mózg. Przepaliły mi się obwody, tak czułam.
Po terapii było mi trochę lepiej. Czytanie uciszyło nieco myśli, oczywiście, jeśli tylko mogłam się skupić i mózg nie wędrował w jakieś dziwne miejsca. Wychodzenie na bardzo krótkie spacery o kulach do Żabki, Rossmana czy Biedronki. Poodwiedzali mnie znajomi z poprzedniej pracy, przyjaciele, przyjechał On, mimo nie najlepszej formy.
Mimo to poczułam mocno, że nie mam spokoju, że moje potrzeby są nie zaspokojone, chociaż o tym dopiero powiedziała mi terapeutka, bo ja tylko kręciłam się w kółko i biłam po głowie, mówiąc sobie: nie jest z tobą źle, czemu czujesz się źle?
Terapeutka powiedziała mi: pani Entropio, nie ma co udawać, że jest dobrze, kiedy jest fatalnie; samotność to straszna rzecz; niech pani przyjrzy się swoim potrzebom i temu, co pani chce, ten dyskomfort bierze się właśnie z tego, że pani coś chce, ale tego nie ma. Będzie pani wiedziała potem, czego szukać. No i jak zawsze, miała rację.
Męczy mnie moja bezproduktywność, ale przecież kiedy mam siedzieć i nic nie robić, jak nie teraz? Właśnie po to jest zwolnienie lekarskie, żeby siedzieć i nic nie robić, gnić, odpoczywać, dużo spać. Teraz zadbać o siebie, nie obciążać nogi, niech kości się zrastają, żeby dobrze wyszło mi RTG, żebym mogła pojechać do przyjaciół do Holandii i tam cały ten stres odreagować, mentalnie wypocząć. Tak bardzo tego pragnę, tak mocno mi tego potrzeba, ich aury, ich poczucia humoru, wspomnień, które razem stworzymy jak zawsze, kiedy się widzimy. Muszę dojść do siebie, żeby móc wrócić do ćwiczeń, żeby zapisać się na jogę, żeby móc pojechać w Pieniny w sierpniu i do przyjaciółki w Beskidy, żeby móc oglądać piękne krajobrazy, życie czuć pełną piersią. Teraz zagoić to wszystko, pozwolić śrubom zintegrować się z tkanką, żebym w przyszłym roku bez strachu rozpoczęła bardziej poważną przygodę jogową, która może odmieni moje życie w jakiś sposób... Bardzo bym chciała, to wszystko we mnie dojrzewa.
Zwolnienie sprawiło też, że mając więcej czasu, zaczęłam interesować się mocniej tematem, który spychałam od ponad roku na margines, czując, że nie mam przestrzeni. Moja bliska przyjaciółka dawno temu powiedziała mi: oj kochana, myślę, że na pewno jesteś w spektrum. Wzruszyłam ramionami i powiedziałam: nie chcę o tym myśleć.
No to teraz w końcu zaczęłam. Czytam drugą książkę w temacie, sięgnęłam z ciekawości, chciałam zobaczyć, czy znajdę tam coś, co brzmiałoby jakoś znajomo i coś przewróciło mi się w żołądku, gdy rzeczy znajomych było aż nadto. Przeanalizowałam różne sytuacje ze swojego życia, to co mnie rozwala, co mnie przebodźcowuje, jak reaguję na wiele rzeczy, sytuacji, zdarzeń, ataki paniki, depresję, paranoje, które miewam. Bycie osobą wysoko wrażliwą. Nagle moje reakcje zaczęły mieć więcej sensu, szczególnie z tym chomiczym kołowrotem zamiast mózgu i pomyślałam sobie - ktoś mnie rozumie, ktoś też tak ma. Być może jestem w spektrum autyzmu, to by wiele wyjaśniało. Nie potrafię o sobie myśleć jeszcze w tej kategorii, dumnie nosić tej łatki, bo to nie zaburzenie, po prostu neuroróżnorodność, inaczej działający mózg. Może kiedyś spróbuję diagnozy, to nie rzecz na teraz. Ale samo poczucie, że nie jestem po prostu odklejona, pierdolnięta, że nie rozumiem siebie, dużo daje. Jakiś komfort, jakieś ciepło.
6 notes
·
View notes
Text
No. 31
Stare porzekadło głosi: prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Zaryzykowałabym więcej: dobrych, czułych ludzi poznaje się w biedze.
Jakiś czas temu chwaliłam się znajomej osobie, że jak na tryb życia, który prowadzę (niezbyt szalony, ale dość intensywny i czasem mało zachowawczy), to aż dziwne, że nigdy nic sobie nie złamałam. No i zapeszyłam.
Przez małą głupiutką rzecz, wylądowałam w piątek na SORze (nie podejrzewając niczego szczególnie poważnego, może co najwyżej nadwyrężenia stawu czy wybicia palca u stopy). Okazało się zaś, że złamałam palec bardzo brzydko, położyli mnie na oddział, miałam operację i dziś jestem już w domu, bogatsza o trzy tytanowe mikrośrubki i zapas zastrzyków przeciwzakrzepowych.
Ponieważ była to sytuacja nieplanowana, a opatrzność jednak jakoś nade mną czuwała, zadzwoniłam do przyjaciół, którzy mają samochód i istniała szansa, że są aktualnie w mieście. Ogrom pomocy, opieki i zainteresowania, który od nich dostałam absolutnie mnie rozczulił i sprawił, że w tym trudnym momencie poczułam się mniej sama.
Bo kiedy dostałam nagle diagnozę: operacja, a potem założyli mi wenflon, a potem wozili po badaniach, aż w końcu położyli pod kroplówką na ortopedii, poczułam się w pewnym momencie strasznie sama i słaba. Zależna. Gdyby nie moi wspaniali przyjaciele, nie miałabym nawet czystych gaci na zmianę, nie wiem, kto zająłby się moim kotem. To oni mnie odebrali i zaoferowali pomoc, przytulili kiedy trzeba było i zrobili co w ich mocy, żeby wszystko ogarnąć, chociaż też mieli własne plany i obowiązki.
Najbliższe tygodnie nie będą łatwe. Zastrzyki muszę robić sobie sama, chodzić mogę tyle co nic (na szczęście brat przejechał 150 km i przywiózł mi kule). Co 2-3 dni mam jeździć do szpitala na zmianę opatrunku i za 10-14 dni może zdejmą mi szwy. I oby goiło się ładnie, a za 6 tygodni może będę mogła chodzić już przynajmniej trochę jak człowiek.
Sytuacja ta sprawiła też, że dostałam ogrom dobrych życzeń i ciepłych myśli od kolegów i przyjaciół z pracy, którzy bardzo się zmartwili. Nie tylko od nich z resztą. A to zawsze pomaga - że ktoś się przejmuje, że ktoś pyta co i jak, czy wszystko dobrze.
Sytuacja ta również sprawiła, że ci, którzy sprawiali pozory czułości i wydawałoby się, że im jakoś zależy - również pokazali, jak jest naprawdę. Z resztą dla mnie zawsze bardziej liczyło się, jak ktoś działa, niż co mówi, kiedy wszystko jest pięknie i kolorowo. Tam, gdzie może liczyłabym na jakieś drobne zainteresowanie, zapytanie chociaż: jak się czujesz, jak dziś, czy wiesz kiedy operacja, trzymaj się - dostałam okrągłe nic. Dużo to uświadamia i chociaż lekko to boli, to boli mniej niż złamana kończyna. Nie chcę pielęgnować takich znajomości, szkoda na nie czasu. Ja dla kogoś mogłabym zrobić wiele, nawet po przyjacielsku, a ktoś nawet nie jest w stanie wysłać głupiej wiadomości, kiedy obce czy tylko znajome osoby piszą o wsparciu, są zainteresowane i trzymają kciuki za powrót do zdrowia.
Jak wszystko, nawet takie gówno jak złamanie, może być cenną lekcją w życiu. Mam jakąś sieć wsparcia, to ważne. Sama wysiedziałam na SORze, sama przeżyłam pierwsze uśpienie, operację w życiu, sama teraz będę wracać powoli do zdrowia. I opatrzność może czuwa, bo dostałam szybką pomoc, miałam przemiłe pielęgniarki wokół siebie, wspaniałego anestezjologa i wygląda na to, że super chirurga, który ładnie mnie poskładał. Na pewno będę się jeszcze frustrować nieraz, dopóki się to wszystko nie zagoi, ale pewnie wyjdę po tym, jak po wszystkim - silniejsza.
I tego życzę też każdemu - ludzi, na których można liczyć i poczucia siły, nawet w momencie słabości.
9 notes
·
View notes
Text
No. 29
15 miligramów escitalopramu na dobę sprawia, że widzę świat w kolorowych barwach. Nie przesadnie różowych, fluorescencyjnie wyrazistych, ale zieleń jest zdecydowanie soczysta, niebo niebieskie, a kwiaty mienią się feerią barw. To wspaniały stan i sporo osób ma go na co dzień, bez pomocy leków, co sprawia, że obrazek taki być może wydaje się zupełnie zwyczajny, chcę was jednak zapewnić, że dla mnie nie jest.
Te 15 miligramów sprawia też, że boję się zdecydowanie mniej, moje poczucie ugruntowania w sobie i w rzeczywistości jest zdecydowanie bardziej stabilne, dołki, jeśli się pojawiają, nie trwają zbyt długo, a neurony pracują na to, by chemia w mózgu była jak najlepsza do podtrzymania mojego kruchego i krótkiego jak na historię wszechświata życia. Ta dawka, tylko pięć miligramów mniejsza od maksymalnej dawki terapeutycznej sprawia również, że towarzyszy mi poczucie pewnego dystansu wobec trudnych sytuacji. Coś, co kiedyś zżerałoby mnie od środka tygodniami, teraz jest ledwie mgnieniem, krótką pauzą na ścieżce dźwiękowej życia, samochodem przejeżdżającym z dużą prędkością, kiedy stoję na poboczu. Nie ma zagrożenia, panta rhei, jesteśmy bezpieczni. To miły stan, ale w ostatnich dniach zastanawiam się po prostu, czysto po ludzku: kim jestem bez leków?
Ani mi się śni je odstawiać, z resztą moja wspaniała psychiatra też o tym nie wspomina. Jestem okej, by na nich być, funkcjonować, bo dzięki nim żyję, a jakość tego życia jest naprawdę dobra. Wciąż jednak pamiętam jak to było bez nich, długie lata, straszne myśli.
Kiedyś miałam czarny mózg.
Próbując poradzić sobie z opisem świata z mgłą depresji otaczającej wszystko, stworzyłam sobie nawet alter ego. Nazwałam je Jimmy i każdy kto chciał być bliżej mnie, musiał się liczyć z funkcjonowaniem w tym miłosnym trójkącie. Ja, ty i to trzecie, obsesja śmierci, ucieczkowe myśli samobójcze, wiązanie wisielczych sznurów z nitek i sznurówek i to rozczarowanie, gdy okazuje się, że żaden żyrandol czy karnisz nie udźwignie mojego ciała, żeby się nie zerwać. Jako nastolatka nie bałam się śmierci (to zupełnie inaczej niż teraz, choć może strach to nieodpowiednie słowo, może raczej boję się umrzeć za życia, ale na razie mi to nie grozi), ale bałam się, że ta śmierć mi nie wyjdzie i zostanę na przykład kaleką. Może dlatego nigdy nie próbowałam się powiesić, ale fantazjowanie na ten temat opanowałam do perfekcji. Dziś powinnam podziękować sufitom w moim domu rodzinnym i brakowi belek, gdzie można by było to zrobić. Ocalił mi życie.
Jimmy to był niezły skurwysyn. Mądrzejszy ode mnie, zeżarty przez wszystko co najgorsze. Ale Jimmy niczego się nie bał. Ja bałam się wszystkiego. Dzisiaj już go nie ma, a może jest gdzieś, ale schowany głęboko. Przeraża mnie, gdy myślę, że mógłby znów wyleźć na powierzchnię, ale może na zawsze został z tą małą, zakompleksioną, łaknącą miłości mną, w trampkach i za dużym t-shircie, słuchającą do nocy muzyki, z poharatanym sercem. Może siedzą tam razem i się obejmują, na zawsze pochowani gdzieś pod grubą warstwą gleby moich życiowych doświadczeń.
Zdrowienie nie jest linearne, z resztą, czy cokolwiek jest? Wydaje się, że na dawnych ranach jest już gruba biała blizna, a potem nagle bum, i krwawi znów, choć mniej, i krócej. Myślę o sobie przed i po pierwszym epizodzie depresyjnym, myślę o sobie przed drugim z nich i teraz, w trakcie remisji. To były dwa różne stany, wywołane czym innym, gdzie indziej byłam na początku leczenia. Ale teraz, gdy czuję się całkiem ok, w każdym razie w większość dni, nachodzi mnie niepokój. To nie wielki lęk, ani paraliżujący strach, ale niepokój, że coś, gdzieś miele się w głowie.
I don't want to backslide...
Nie chcę, nie chcę wracać do punktu początkowego. Ale powoli godzę się z faktem, że nigdy nie będę wyleczona, że wyleczenie w moim przypadku jest niemożliwe, to tylko zaleczenie, może być długi etap remisji, może nawet remisji do końca życia, ale to wciąż będzie we mnie, gdzieś w środku, raz zalęgnięte jak pasożyt. Depresja przewlekła, po prostu. To nie jest już tak, że nie mam tych myśli co kiedyś. Po prostu nie są jak chwasty, a jak pyłek na wietrze. Ale wciąż się pojawiają.
There's no chance I can shake this again...
Za każdym razem wydaje się, szczególnie przy wielkim zmęczeniu, że nie mam już siły tak wygrzebywać się jak kiedyś. Coraz mniej sił z każdym razem. A tendencje, schematy myślowe pozostają. To ciągła walka, niewidoczna, nic dziwnego, że może zmęczyć. I wydaje się, że ma się kontrolę, że jakoś to idzie, że jeszcze trochę, jeszcze chwila. A potem, nim się obejrzysz, nie masz znów siły, twój odpoczynek trwa od miesięcy i nie przynosi ulgi i patrząc na pudełko tabletek znów myślisz, żeby zeżreć je wszystkie.
'Cause I feel the pull, water's over my head Strength enough for one more time...
I potem próbujesz, jeszcze raz, ostatni raz. Wyciąga cię na powierzchnię lekarz, terapeuta i 15 mg escitalopramu. Jest lepiej, światło wychodzi zza chmur, znów oddychasz.
Mam obecnie poczucie, że powinnam pobyć sama, bo zauważyłam, że zbyt bliskie relacje, niepewne relacje, mocno na mnie wpływają i to w dosyć niekorzystny sposób. Może nie ma momentu, w którym jest się zaleczonym odpowiednio, może to jeden wielki bullshit, ale wszystko we mnie mówi, żeby zatroszczyć się o sobie, posiedzieć w dyskomforcie, zajrzeć tam na dno i wymieść śmieci. Chciałabym poczuć kompletny spokój i ciekawość w środku siebie, pomyśleć kim jestem, kim się stałam. Wrócić do pisarstwa, tego mojego, które porusza najczulszą strunę, zanurkować w książkach, pielęgnować przyjaźnie. Zamknąć czułość na klucz, przynajmniej na razie, dać jej sobie trochę, zamiast tak wylewać ją na prawo i lewo. Objąć się własnymi ramionami, przytulić, posiedzieć nawet we łzach przez chwilę, a potem zaczerpnąć głęboki oddech.
I should have loved you better, do you think that now's the time you should let go...
Dziwny to czas dla mnie. Myślę ostatnio dużo, że nie mam na coś przestrzeni. Że jakiś limit mi się wyczerpał, że mam bardzo wyraźne granice tego, co mogę znieść i na co się zgodzić. Potrzebuję odpoczynku i spokoju, ale nie wiem jak go znaleźć. Nie mogę wiecznie uciekać i jeździć gdzieś, i ignorować rzeczywistość.
I don't want to backslide...
youtube
3 notes
·
View notes
Text
List niewysłany 8 - myślodsiewnia
Napisałam już trochę listów, ale do tej pory nie chciałam się nimi dzielić, spoczywają sobie więc w moich wersjach roboczych. Ten jednak niech sobie idzie w eter, to jakaś może forma ekshibicjonizmu. Dużo się dzieje wewnętrznie u mnie, dużo piękna. Ale czasem są i takie momenty.
----
Te listy do Ciebie to prawdziwa myślodsiewnia. Mogę wszystko z siebie wyrzucić i potem już nie zaśmieca mi umysłu. Mogę pójść dalej, przejąć kontrolę. A kiedy mam poczucie kontroli, wtedy jestem bezpieczna.
Wiesz, trochę za dużo ostatnio palę. Obiecuję sobie, że każda paczka to będzie ostatnia, ale może nie ma co. Chcę wrócić do biegania długodystansowego, chcę być silna jak koń, chcę trenować swoje fizyczne serce i wiem, że fajki w tym nie pomogą. Ale kiedy siedzę na balkonie w duszną noc pod jasnym księżycem, to fajka smakuje wspaniale. Poza tym, nie muszę się nikomu z niej tłumaczyć. Nie należę do nikogo. Mogę robić co chcę.
Wiesz, mam podejrzenie, że mój były jest już z kimś innym. Nie wiem, czy mnie zdradził, gdy jeszcze byliśmy razem, może dał się ponieść tuż po tym wszystkim, a może poczuł się lepiej i zakochał na nowo. Biorąc pod uwagę jego stan mentalny, to chyba współczuję tej dziewczynie. Ale jest też we mnie złość. Nie wiem dlaczego i nie wiem jaka. Bo przecież nie chcę go, jest połamany jak stare zapomniane krakersy, odkąd nie ma go w moim życiu na stałe, jestem dużo spokojniejsza, szczęśliwsza, pijana życiem jak nigdy, gdy z nim byłam. To zabawne i dziwne. Kolejne dziwne błogosławieństwo w moim życiu.
Ty też jesteś trochę połamany, widzę to. Masz pomieszanie z poplątaniem w głowie i nikt tego nie rozwiąże oprócz ciebie. Ale zakuło, kiedy powiedziałeś, że chcesz do niej wrócić. Mówiłeś o tym, jakbyś wiedział już jak to się skończy, jakby wszystko i tak zmierzało w jedną stronę, w końcu uczucia i intuicja nie kłamie. Powiedz, czy nie chcesz po prostu uciszyć wyrzutów sumienia, że to ty to skończyłeś? Wiesz, że nie zawsze o wszystko trzeba walczyć, szczególnie jeśli coś ci nie służy? Wiesz, że odpuszczenie nie oznacza, że jesteś złym człowiekiem, któremu nie zależało? Czasem zależy, ale lepiej jest iść osobno.
Każdy z nas jest jednak odpowiedzialny za własne życie. Ty powiedziałeś, że musisz ukoić swoje sumienie, tak to czytam, powiedziałeś też, że ci zależy, że chcesz o to walczyć. Ja nie miałam innego wyjścia i powiedziałam ci: w takim razie między nami przyjaźń. Ja naprawdę to potrafię. Powiedziałam: to nawet bardziej życiowa deklaracja niż coś romantycznego, oferuję ci resztę mojego życia.
Ale ty powiedziałeś, że nie chcesz niczego przekreślać. Powiedziałeś o tym wszystkim, co czujesz do mnie, ale skarbie, ja nie będę opcją. Nie będę i nie chcę czekać. Wybrałeś i musisz wziąć za to odpowiedzialność. Za jakiś czas być może przekonamy się oboje, że nie bylibyśmy dla siebie dobrzy, nie w takim układzie. Zobaczymy się odarci z zauroczenia, bo ono zawsze trochę przechodzi. Mam do ciebie dużo czułości, ale nie ufam tak łatwo jak kiedyś. Nie chcę dać się zranić, nie chcę wchodzić w coś, co już na początku daje takie sygnały. Musisz poukładać swoją głowę, a ja swoją.
Minęło kilka dni, czuję, że dla ciebie nie łatwych, podczas gdy ja w tym czasie poznawałam piękno Kaukazu, wspinałam się na góry, piłam kawę z Ormiańskim mafiosem, widziałam jaszczurki, węże i ptaki, i dziękowałam sobie i losowi, że nie pożegnałam tego życia przedwcześnie i przeżyłam. Kocham życie, tak bardzo, szczerze. Nawet w bólu. Coś co zobaczyłam na głupim obrazku: kiedyś byłam nieszczęśliwa nawet w szczęściu, dziś jestem szczęśliwa nawet kiedy jest mi smutno. Wiem, że przeżyję wszystko, a na pewno taką miłostkę, małe zauroczenie przypieczętowane miękkością twoich ust. To nic takiego, pocałować kogoś, od tego nie upadają imperia, wiesz.
A wczoraj powiedziałeś mi, że tęsknisz. Dziś też, za mną, za moim kotem, tak że aż zbiera ci się na łzy. I że to dobra tęsknota, że chcesz mnie w swojej głowie, że chcesz mieć ze mną więzi, że jestem u ciebie w środku jak kwiat bzu, który ci przyniosłam na nasze drugie spotkanie. To wszystko bardzo miłe, ale wiesz, to przemawia przez ciebie poplątanie, tak mi się zdaje. Nie wątpię w szczerość twoich uczuć, ale co ja mam na to wszystko powiedzieć? Mówię więc, że dziękuję, że spotkamy się niedługo i tak dalej. Nie chcę tego wzniecać, cokolwiek tam się w tobie żarzy, nie mogę, kiedy ty jesteś niezaleczony.
Muszę dbać o swoje serce i robię to. Dlatego ten spokój w środku. I ja bardzo tym spokojem chciałabym się z tobą podzielić, po prostu, dać twojej głowie kochanej na chwilę odpocząć. Żebyś nie musiał się martwić, chociaż na chwilę. Wiem, że dasz radę i będzie dobrze, tylko nie konfunduj mnie, nie mąć. Oddychaj głęboko i pielęgnuj w sobie co najlepsze. Na pewno wiesz, dokąd zmierzasz.
3 notes
·
View notes
Text
No. 27
Zawsze dużo pisałam, gdy działy się u mnie złe rzeczy, gdy życie mnie przytłaczało, gdy wszystko waliło się przed moimi oczami. Teraz chcę pisać też, gdy dzieją się rzeczy dobre, przyjemne i miłe. Żeby zapamiętać te momenty, żeby uwiecznić je na tym wirtualnym papierze, mieć dowód na to, jak wspaniale można się czuć.
Kiedy ma się spokój w sercu, wszystko samo układa się tak jak ma być. Nic nie dzieje się za szybko, ani za wolno, chociaż ja mam naturę raczej niecierpliwą i czasem chciałabym już gdzieś przeskoczyć w przód. Jednak wtedy przypominają mi się stoicy i momentalnie się uziemiam, jestem tu i teraz i doceniam ten moment, bo taki może się już nie powtórzyć. Tak jak jest teraz, jest dobrze, więc po co jak niespokojny pies rwać się na smyczy do przyszłości. Ten komfort to świetna rzecz, daje ogromne poczucie wewnętrznego bezpieczeństwa.
Kilka tygodni temu pisałam tu o kimś, kto pojawił się znienacka i jak wiosna. Potem pisałam, że chyba był jednak ostatnią zimową lekcją, bo uważałam z pewnych przyczyn, że znajomość ta rozpłynie się na cztery wiatry, po prostu jak to czasem bywa, bez bólu, bez wielkiej trwogi, nawet w tak krótkim spotkaniu, widziałam coś wartościowego i przyjmowałam, że cóż, nie każdy człowiek jest dla każdego. Niektórzy są tylko na chwilę.
Otóż, jakoś tak się trochę pomyliłam.
Od tego czasu spędziliśmy ze sobą kilka przyjemnych dni, które zleciały szybko, mimo że miały trwać długie godziny. Widać w dobrym towarzystwie zegar przyspiesza, a minuty zamieniają się w sekundy. Wciąż nie wiem, gdzie to wszystko prowadzi, mam przed sobą białą ścianę, gdy myślę o przyszłości, ale ile jest luzu i odetchnięcia w myśli, że wcale nie muszę tego wiedzieć. Nie muszę wiedzieć, gdzie zaprowadzi mnie los, bo tu i teraz jest dobrze, bo tu i teraz poznaję człowieka, poznaję jego duszę, która ma może trochę znajomy kształt. I tak myślę o tych godzinach spędzonych razem i o tym wszystkim, co sobie już powiedzieliśmy i o tym, że to wszystko dzieje się tak powoli i spokojnie jak nigdy w moim życiu, i z jednej strony jest to dla mnie nieintuicyjne, a z drugiej jest to tempo jakiego bardzo potrzebuję, bo inne kazałoby mi wiać, uciekać, gnać.
Przypominam sobie długie uściski na powitanie i pożegnanie, jego ramiona, w których czuję się jeszcze mniejsza niż jestem, jak ściskał mnie w talii, nie puszczając długo. Jego ciepłe dłonie o długich, smukłych palcach, roześmiane oczy. Myślę ile się śmiałam przez te godziny, myślę o tym, że tematy do rozmowy się nie kończyły, a i cisza była spokojna, krzepiąca, przyjemna. Myślę o tym, jak małe fragmenty naszej skóry stykały się niby to mimochodem, a tak naprawdę z potrzeby delikatnej bliskości. Myślę o jego twarzy blisko mojej i ramieniu czujnie opierającym się za moimi plecami, kiedy jechaliśmy schodami ruchomymi i trzeba się było do siebie nachylić, żeby usłyszeć się przez hałas.
I te oczy, trochę głodne, ze źrenicami rozszerzającymi się na mój widok, oczy trochę bliźniacze do moich, spoglądające na mnie ukradkiem, ale też i w całkiem oczywisty sposób. Wąskie wargi składające się do uśmiechu.
Kiedy zobaczyłam go pierwszy raz nie poczułam nic szczególnego, wielkich fajerwerk, wybuchu chemii, pomyślałam tylko, że jest miły. Kiedy poznałam go trochę lepiej, poczułam jego fizyczną obecność, zaczęłam zauważać detale, które teraz wydają mi się szalenie atrakcyjne może właśnie ze względu na osobowość, która wszystko to spina. Jego ciemne długie włosy ze szlachetną siwizną tu i tam, skóra, która łapie słońce jak solarna bateria.
Ale przede wszystkim głowa. Ciepło i spokój, które biją od niego, jakiś rodzaj wrażliwości i opiekuńczości, który bardzo mnie ujmuje. Sposób komunikacji, wyrażania emocji i potrzeb, tak bliski mojemu, zaangażowanie, bo nie mając oczekiwań, dostaję więcej niż by nawet może trzeba było na tę przyjacielską relację. Nie przekraczamy własnych granic, mam wrażenie, że nie chcemy tego popsuć, nie chcemy przytłoczyć siebie nawzajem jednym krokiem za daleko. I to jest idealny moment dla mnie, taki, w którym czuję się szalenie bezpiecznie.
Więc doceniam i moment, i osobę, która go ze mną tworzy. Czuję ciepło jego ciała, gdy przytulił mnie, gdy czekaliśmy na pociąg, kiedy wcisnęłam się w jego bok, objęłam i w pasie nie chciałam jakoś puszczać. A potem jego nos wciśnięty w moją szyję, zapamiętujący mój zapach i pocałunek w policzek, który przyprawił mnie o ciarki. Co dalej, nie ma znaczenia, dobrze jest jak jest. Spokój, ciepło i słońce - wszystko, czego trzeba tej wiosny.
10 notes
·
View notes
Text
No. 26
Spokojne mam serce i to bardzo. I jest to stan, który doceniam jak nic innego, za który dziękuję każdego dnia. Czuję w sobie miłość, po prostu do świata, do bliskich mi osób, wdzięczność za to wszystko co mam i co mogę mieć, ogrom możliwości, który się otwiera i piękno świata na każdym kroku.
Nie myślcie sobie, że przesadzam. To nie epikurejski naiwny optymizm, nie mam czasu tylko leżeć z winem na łące i oglądać jak po niebie wędrują cumulusy. To pewna odmiana spokoju, realistycznego, uziemiającego, który potrafi uświadomić - tu i teraz jest dobrze, tu i teraz to jest to miejsce, w którym jest wygodnie i ciepło. Nie znaczy, że zawsze łatwo, ale ja i to trudne przyjmuję - jako naukę, jak możliwość do rozwoju, jako cenną lekcję. I jestem na to gotowa, bo wiem, że przyjdzie, tak to już w życiu bywa. Przestoję wszystko.
Gdy moja przyjaciółka użyła właśnie ostatnio wobec mnie tego słowa "uziemiona", poczułam się jakbym otrzymała najcenniejszy komplement. Bo moje ukorzenienie to nie stagnacja jakaś bynajmniej, to poczucie stabilności w środku, której przez lata nie miałam. Której myślałam, że nie będę nigdy mieć. A jednak, wydarzyło się. Nie oszukuję się, lata leczenia i terapii miały tu dużą rolę. Ale też wspierający ludzie na mojej drodze, ciepło i miłość, których doświadczyłam, każde doznanie, szczególnie podróżnicze wyciągające mnie ze strefy komfortu troszkę bardziej.
Przypominam sobie jak samotna podróż samolotem mnie przerażała. Jak przerażała mnie podróż do kraju spoza UE. Jak każda nawet najdrobniejsza logistyczna trudność sprawiała, że niektóre możliwości po prostu odpuszczałam ze strachu, że sobie nie poradzę. Tymczasem teraz wyjeżdżam, czasem samotnie kilka razy w roku, czy to w delegacje, czy z przyjaciółmi i już mnie nie paraliżuje. Pakuję plecak, przygotowuję się jak mogę i wiem, że nie zginę. Znam język, popytam ludzi, najwyżej trochę się zgubię. Ale wiem, że się odnajdę, zawsze, zawsze.
Tak samo kiedy patrzę na swoje życie teraz i widzę, że tak naprawdę nie mam większych problemów, a przynajmniej nie mam problemów nie do rozwiązania, daje mi to niesamowite poczucie spokoju. Nie muszę podejmować trudnych emocjonalnie decyzji. Kiedy czuję się z czymś niekomfortowo mogę powiedzieć po prostu 'nie' (co dla osoby wychowanej na totalnego people pleasera jest sporym osiągnięciem). To daje ogromne poczucie mocy - mogę z czegoś wyjść, nie ma sytuacji bez wyjścia, poradzę sobie. Czuję wewnętrzną moc, jakkolwiek egzaltowanie to brzmi. Czuję coś, czego przez lata w sobie nie miałam, płomyczek już nie tli się ledwo, wybuchnął, płonie.
Chcę być jak słońce, ogrzewać, chcę moją miłością do świata się dzielić, bo czuję, że mam jej wiele w sobie. Chcę być tą, która daje pozytywną energię, która inspiruje, zachęca, motywuje, z której ciepła można czerpać, bo to nieskończone źródło. I tym wszystkim postaram się być dla ludzi, których kocham. Nic mniej, nic więcej.
4 notes
·
View notes
Text
No. 25
Ja chyba jestem zbyt staroświecka na współczesne typy relacji. Albo mam zbyt bezpieczny sposób przywiązania i zbyt otwarty styl komunikacji.
W każdym razie nie rozumiem jak można przez ponad miesiąc bardzo intensywnie rozmawiać, poznawać się, pisać rzeczy, które wskazywałyby na tworzenie się unikalnej więzi, a potem dwa dni przed spotkaniem zniknąć i nawet nie dać znać, że do tego spotkania nie dojdzie. Nie jest to sposób komunikacji, który uszczęśliwiałby mnie w jakiejkolwiek relacji, ani przyjacielskiej, ani romantycznej.
A może to prostsze niż się wydaje. Bo wygląda na to, że ten pozornie ułożony człowiek, który twierdził, że jest w takim samym punkcie życiowym co ja, zaleczony ze swoją głową, z trudnymi doświadczeniami, z których wyszedł obronną ręką, wcale nie jest tak zdrowy, jak mu się wydawało. A ja nie mam siły na relacje, które wymagają takiego wysiłku.
Wiem jak to jest być w związku z osobą, która nie komunikuje, która tłumi emocje, której wydaje się, że wszystko jest git do momentu, aż pęka. Wiem jak rozmawia się z osobą w kryzysie psychicznym - strasznie, to jak chodzenie gołymi stopami po potłuczonym szkle. Myślisz tylko o tym, żeby komuś nie zrobić większej krzywdy, żeby jej stan się nie pogorszył, więc tak naprawdę nie możesz powiedzieć jak ty się czujesz: że chujowo i że ktoś sprawił ci przykrość, i że tak, czujesz się jak gówno i masz pretensje. Zamiast tego starasz się tylko nie pogorszyć sytuacji, nie skrzywdzić drugiej osoby, chociaż tak naprawdę to ona krzywdzi i siebie, i ciebie.
Wyczerpałam limit na takie relacje. Naprawdę nie mam już siły na coś takiego, szczególnie jeśli znaliśmy się ledwie miesiąc. To nawet nie jest takie poważne. Wszystko zapowiadało się dobrze, jako co najmniej fajna przyjaźń. Zgrywało pod wieloma płaszczyznami. Ale ja nie jestem od tego, żeby sklejać potłuczonych ludzi, to nie jest mój problem, że ktoś jest w bagnie, szczególnie, jeśli nie komunikuje i nawet nie oczekuje ode mnie pomocy.
Zrobiłam więc to, czego dawna ja nie zrobiłaby nigdy. Dawna ja powiedziałaby, że nie szkodzi, że rozumie, że innym razem, że trzyma kciuki za poprawę stanu i nie może się doczekać następnego spotkania. Dawna ja zaoferowałaby więcej wsparcia, telefon, przyjazd, ramię do wypłakania. Dawna ja podałaby serce na tacy po to, żeby ktoś mógł wbić w nie szpikulec do mięsa i rozkoszować się jego smakiem. Ale nie obecna ja.
Obecna ja napisała, że jest jej przykro, że bardzo się cieszyła na spotkanie, ale ze względu na doświadczenia życiowe nie wierzy już, że do tego spotkania dojdzie. Obecna ja napisała, że ma nadzieję, że osoba ma wsparcie i że pokona swoje demony w głowie. Obecna ja napisała, że chyba lepiej zakończyć relację na tym etapie, a jeśli kiedyś gwiazdy będą sprzyjać możemy spotkać się przypadkiem na kawę. Obecna ja odcięła się, nie była 'I can fix him' starter pack, postanowiła nie przejmować się tym, czy ta wiadomość sprawi, że osobie będzie gorzej, czy lepiej. Bo każdy z nas ma prawo, ale też i obowiązek zajmować się swoimi problemami, umieć prosić o pomoc, gdy jej potrzebuje i umieć komunikować o tym, co uwiera. Pomyślałam o sobie i o tym, czego sobie być może właśnie zaoszczędzam w przyszłości. A nie chcę po prostu się stresować, martwić, żyć w niepewności. Nie szukam relacji wyłącznie wirtualnych, a prawdziwego połączenia. Jeśli ktoś się tego boi, z różnych powodów, nawet być może uzasadnionych, to nie jest to osoba dla mnie.
A teraz, wiosno nadchodź. Wiem, że jesteś już za rogiem, nawet się zaczęłaś, ale liczę, że to była ostatnia zimowa lekcja. Pokazała mi, że umiem o siebie zadbać i literalnie wolę być sama, ze swoim gronem znajomych i przyjaciół, których znam od lat, niż nawet przechodzić obok możliwości potencjalnego skrzywdzenia.
Zobaczyłam kawałek cudzego życia wtedy, kiedy myślałam, że absolutnie nie mam na to przestrzeni. Czyli jednak mam, czyli moje serce jest w sumie otwarte. Nie zamarzło. Może uczę się na tyle szybko, że nawet nie muszę przychodzić na egzamin, żeby go zdać.
Wszystko będzie dobrze, wiem to, wszystko jest tak jak ma być.
7 notes
·
View notes
Text
No. 24
Pozwólcie mi opowiedzieć, jak to jest żyć z nerwicą lękową. Nawet kiedy ma się ją pod kontrolą, nawet kiedy nie zatruwa już aż tak bardzo życia ja kiedyś, nawet jeśli wiele lęków potrafię sobie zracjonalizować.
Moja nerwica lękowa motywowana jest traumą po stracie. Obrazy jak z melodramatu i filmu, miało dojść do happy endu, a przyszła śmierć, rzecz, która zdarza się ekstremalnie rzadko w takich okolicznościach, w takim wieku. Od tamtej pory, a będzie to już 10 lat, nieustannie boję się, że umrze mi ktoś bliski, umrze ktoś jeszcze. O dziwo, choć boję się też czasem, że ja umrę przedwcześnie, że coś mi się przydarzy, ze z czymś nie zdążę, jest to zdecydowanie mniejszy lęk niż ten o utratę kogoś innego. Nie muszę tej osoby wcale świetnie znać. Nerwica lękowa nie jest logiczna, to utarty schemat reakcji na przydarzające się rzeczy, który jest tak przerażający, bo choć może się wydawać zupełnie odklejony, w momencie, gdy w nim jesteś, staje się prawdą absolutną.
Jedną z rzeczy, która bardzo mi pomogła mi radzić sobie z wizją śmierci, a szczególnie śmierci bliskich osób, było coś, co powiedziała mi moja terapeutka: tak, pani Entropio, śmierć może się przydarzyć. Być może zdarzy się pani, że umrą pani bliskie osoby, na przykład rodzicie. Ale musi pani pamiętać, że w tej śmierci nie będzie pani sama. Jeśli umrze pani mama, to będzie jeszcze pani tata i pani brat. Jeśli umrze pani tata, to zostanie mama i tak dalej. Będą przyjaciele. Nigdy nie będzie tak, że zostanie pani całkowicie osamotniona, pozbawiona wsparcia.
Ta właśnie myśl potrafi mnie ukoić i sprawia, że boję się trochę mniej, że nie zadręczam się tym na co dzień, że żyję sobie całkiem spokojnie.
Ale nerwica lękowa nie jest racjonalna i czasem pojawia się nagle. Znikąd niby, mały zapalnik urasta do poziomu wielkiego problemu, lęk rośnie jak potwór, najpierw malutki na ramieniu, potem wielki jak cień rzucony na ścianę.
I w ten oto sposób potrafię przeżywać żałobę, po moim kocie, który ma dopiero 4 lata, jest zdrowy i daleki od śmierci. Potrafię obsesyjnie bać się, że ktoś umarł w wypadku samochodowym albo leży na oiomie, bo od wczoraj nie odpisuje mi na wiadomości. Potrafię dostać ataku paniki, bo ktoś nie odbiera telefonu, a mój mózg widzi, że ta osoba leży na pewno po udarze czy zawale i nikt nie jest w stanie jej pomóc. Boję się panicznie, że ktoś mnie okradnie, włamie się do mieszkania, bo telemarketerka dostała mój adres zamieszkania i powiedziała, że przyjdzie do mnie jakiś konsultant z ofertą. Boję się, że jeśli nie zachowam się odpowiednio, jeśli nie będę miała w sobie troski, ciepła i zrozumienia, ktoś popełni samobójstwo. Boję się, że ktoś kogo znam i kto dostał niepewną diagnozę, zaraz będzie miał raka i umrze. Mogę martwić się o moich współpracowników, rodziców, przyjaciół, znajomych dalszych, osoby, które znam od paru tygodni, to nie ma znaczenia. Lęk jest tak samo silny.
Przez nerwicę lękową nie mogę jeść, mój żołądek kurczy się do rozmiaru orzeszka. Nie mogę spać, bo budzę się z bijącym sercem, czasem nawet nie potrafiąc wskazać logicznej przyczyny lęku. Nie mogę się na niczym skupić, bo to co mam w głowie urasta do rangi wielkiego problemu, czegoś tak realnego jak to, że siedzę teraz na krześle, scenariusz absolutnie najczarniejszy i jedyny możliwy, bo przecież - nie dziwota, już raz to się zdarzyło. A ja przecież mam pecha. Mnie przecież coś takiego musi się przydarzyć. Na pewno mam rację.
I to mi się zdarza. Kiedyś trzęsłam się, płakałam, cierpiałam katusze. Teraz biorę tabletkę pregabaliny i liczę, że przejdzie. Bo ja wiem, że to moja odpowiedź na traumę, bo ja wiem, że nie mogę się tak nastawiać, bo wiem, że to nie ma sensu. Mimo to, jest to męczące, drażniące, po prostu nieprzyjemne.
Chciałabym bardzo, kiedyś móc to wszystko okiełznać. Nie bać się. Życie przyjmować na klatę.
10 notes
·
View notes
Text
No. 23
Akurat w momencie, gdy uznałam, że dobrze mi samej, gdy zgoliłam większość włosów, gdy wyjechałam na cudowne wakacje z przyjaciółmi, gdy tańczyłam bez pamięci, jadłam pyszne jedzenie, wspinałam się na góry i pływałam w morzu - akurat WTEDY, jakoś, w międzyczasie pojawił się KTOŚ.
Ten ktoś wydaje się miły, ciepły, nadający na tych samych falach. Jest wspierający, dojrzały, podobnie patrzący na świat, samoświadomy, genialnie komunikujący, czuły i uważa, że jestem piękna.
Nie wiem, gdzie się ten ktoś chował, pod jakim kamieniem, w życiu bym go nie przewidziała, w życiu bym sama się do niego nie odezwała, ale stało się. Jest tylko jeden problem - osoba ta jest poliamoryczna, a ja, cóż, nie.
Wierzę, że wszystko dzieje się po coś. Być może to dzieje się właśnie po to, żeby mi uświadomić, że są na tym świecie ludzie dla mnie, całkiem do mnie podobni, z którymi mogę się dogadać, dla których wyznacznikiem nie będzie to jak się noszę, a moja osobowość. Tacy, którzy potrafią rozmawiać z czułością, potrafią widzieć świat przez soczewkę jakiegoś nienaiwnego optymizmu, którzy dużo przeszli, ale mimo to nie skamienieli, nie skostnieli, nadal czują i kochają. I że nie aż tak trudno ich znaleźć.
Może to też przypominajka dla mnie, że jestem w stanie poczuć coś do kogoś, że motylki w brzuchu nie umarły, że ktoś jest w stanie mną siebie zainteresować. Na razie czuję się w tym wszystkim dobrze. Poznaję ciekawą osobę, nie mam oczekiwań, jeśli jest dla mnie, jest mi miło, jeśli jej nie ma, bo jest zajęta swoim życiem, nie cierpię. Ale wiem, że romantycznie nie ma tu na nic szans. Mimo to, dopóki nie boli, jest okej, jest dobrze.
Nie wiem, co mnie czeka, bo ja po prostu chciałabym mieć święty spokój i spokojne serce, ale życie dzieje się mimowolnie i ja nic nie mogę z tym zrobić. Dystansować się na siłę też nie ma sensu. No więc, tak sobie trwam. Z moimi planami, marzeniami, z moim życiem regularnym, czasem nudnym, czasem ciekawym. A On sobie będzie obok.
Wszystko jest po coś, Entropio, powtarzaj to sobie, a życie zaskoczy cię jeszcze nie raz.
5 notes
·
View notes