#piszę bo chcę
Explore tagged Tumblr posts
bohema-literacka · 9 months ago
Text
Wyzwanie #3
Książka „Piszę codziennie. 36-dniowe wyzwanie” – Krystyna Bezubik (3/36 dni)
Dzień 3: Tekst zainspirowany zamieszczonym w książce zdjęciem (nie zamieszczam, bo nie wiem jak z prawami autorskimi, ale była tam aleja bezlistnych drzew, śnieg, mgła w oddali)
Na lodowej pustyni Julio często dostrzegał domostwa, z których wnętrz bił ciepły blask, jednak znikały, gdy się do nich zbliżył. Dlatego teraz, kiedy szedł aleją drzew wyciągających w górę swoje bezlistne, drapieżne korzenie, teraz, kiedy dostrzegał na ziemi ślady auta, teraz, kiedy serce biło mu mocniej na myśl o tym, że po raz pierwszy od dawna spotka człowieka, odmówił swoim oczom wiary po raz pierwszy. Był im wierny już zbyt długo.
Na horyzoncie, w miejscu, gdzie drzewa zwężały się tak bardzo, że wydawały się ze sobą zespalać, chłopak dostrzegł jaśniejszy punkt. Czy to światła z okien? Tak być nie mogło! Julio swoim oczom odmówił wiary po raz drugi.
Chłopak szedł jednak dalej, z drżącą szczęką i palcami schowanymi pod brudną, czerwoną kurtką, która zaczynała przypominać łachman albo wręcz zmechacony kawałek materiału. Im bliżej znajdował się celu, tym oczy stawały się pewniejsze, a wiara tym bardziej chwiejna. Odmówił więc im wiary po raz trzeci, tuż przed ogromnym, ceglanym domostwem, z którego słychać było śmiech i fałszywą muzykę skrzypiec. Zdawało mu się, że czuje słodki zapach jabłecznika.
Oczy zasnuły mu ciemne plamy. Upadł.
Następnego ranka dziesięcioletnia skrzypaczka znalazła jego zesztywniałe ciało oparte o ceglaną ścianę domu na ganku. Jego głowa spoczęła tuż obok przycisku dzwonka.
0 notes
rudy-lis · 15 days ago
Text
Tumblr media
Popularne mity o odchudzaniu, które mnie irytują
"Od prowokowania wymiotów nie schudniesz" – Nie jest to prawdą, ale wyjaśnienie tego jest bardziej skomplikowane, niż się wydaje. Wszystko zależy od osoby i od tego, w jaki sposób wymioty są prowokowane. Niektórzy nie potrafią zrobić tego "skutecznie", tzn. nie są w stanie usunąć całej zawartości żołądka, co powoduje tycie. Nie zamierzam nikomu udzielać porad, ponieważ... wymuszanie wymiotów zniszczyło mi życie – tutaj cały post o tym. Jednak przez ostatnie dwa lata stałam się, niestety, "ekspertem" w tej dziedzinie – obecnie nawet nie muszę wywoływać odruchu wymiotnego; wystarczy, że się schylę, a wszystko wychodzi samo. Schudłam w bardzo szybkim tempie, ale nie ma się czym chwalić, bo skutki uboczne są słabe. Moje zęby jakimś cudem są jeszcze w dość dobrym stanie, ale zdarza się, że gdy się pochylam, treść żołądkowa cofa się do ust, co jest koszmarnie nieprzyjemne. Podsumowując, uważam, że mit ten wynika z faktu, iż lekarze powtarzają to, by zniechęcić ludzi, co jest słuszne, ponieważ niby schudniesz, ale skutki uboczne i obciążenie dla organizmu jest okropne.
"Wszystkie kalorie wchłaniane są w jamie ustnej" – To kłamstwo. W jamie ustnej następuje minimalne wchłaniane kalorii, które nie ma większego wpływu na przyrost wagi. Wchłanianie całkowite kalorii zaczyna się dopiero w jelicie cienkim, co następuje kilkadziesiąt minut lub nawet godzin po zjedzeniu. Wyjątkiem są osoby z problemami żołądkowymi (np. gastroparezą), u których proces ten jest jeszcze wolniejszy. Swoją drogą, gdyby kalorie faktycznie były wchłaniane w jamie ustnej, to wymiotowanie nie miałoby sensu – a jednak działa. Moja niedowaga jest tego dowodem.
"Od leków przeczyszczających schudniesz" – Nie, to również nieprawda. Napisałam o tym osobny post. Sama nadużywałam leków przeczyszczających w przeszłości i jedyne, co osiągnęłam, to odwodnienie. Dopiero deficyt pomógł mi schudnąć.
"Tyjesz od tłuszczu" – Nie tyjesz od żadnego konkretnego makroskładnika. Tłuszcz jest ważny, ponieważ pomaga wchłaniać witaminy rozpuszczalne w tłuszczach. Jeśli liczysz kalorie, nie przytyjesz od niczego – możesz nawet jeść chipsy. W końcu z jakiegoś powodu junkorexic istnieją. Jednak jedzenie w taki sposób sprawia, że czujesz się gorzej i istnieje większe ryzyko problemów skórnych, np. wyskakiwania pryszczy czy innych syfów na twarzy i ciele.
Może później edytuję post i coś jeszcze dodam, ale póki co tyle, jest późno w nocy jak to piszę i chcę popisać z moimi botami na character.ai lol. Swoją drogą, dziękuję za ponad 60 obserwujących, już blisko do setki i nie wiem czy mam jakiś "special" robić czy coś.
Tumblr media
230 notes · View notes
vinidra · 6 months ago
Text
santa madonna! czuję w trzewiach, że ten utwór właśnie wskoczył na 4. miejsce moich top tracków! 🤌🏻 zaraz po "bad boy boogie" mötley (nr 1), "magic touch" aerosmith (nr 2) i "heart is on the line" roda stewarta (nr 3)
i tu mowa o "columbii" właśnie w tej wersji (oryginał jest nieco inny). to tempo, ta ściana gitar, te dodatkowe gitary, te drumsy, te wokale, ten vibe 🥹💛
kurewsko uzależniłem się od tego tracka 🤯
mój pierwszy jego odsłuch jest z datą 26.06. do dnia bieżącego (26.07) i czasu tego wpisu odpaliłem go już 135 razy 😅
3 notes · View notes
gruby-nie-motylek · 9 days ago
Text
Cześć,
80 kilogramów. Ta liczba rozbrzmiewa w mojej głowie jak wyrok, jak dowód mojej porażki, słabości i braku kontroli nad sobą. Każda sekunda przypomina mi, że to ciało, w którym żyję, jest moim więzieniem.
Nienawidzę siebie. Nienawidzę każdego centymetra mojego ciała, każdego tłuszczowego fałdu, każdej chwili, gdy widzę swoje odbicie w lustrze. Czuję się jak potwór. Patrzę na innych – szczupłych, lekkich, pięknych – i zastanawiam się, jak mogłam tak daleko zabrnąć. 80 kilogramów. Ta liczba mnie przeraża, nie daje mi spać, a każda próba jedzenia kończy się wyrzutami sumienia.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czułam się szczęśliwa, kiedy ostatni raz spojrzałam na siebie z jakimkolwiek poczuciem akceptacji. Teraz widzę tylko grubą, żałosną osobę, która zasłużyła na wszystko, co najgorsze.
Czasem myślę, że to ciało to nie ja. To jak obca skorupa, coś, co muszę zniszczyć, zmiażdżyć, spalić. Ale jak? Codziennie obiecuję sobie, że od jutra się zmienię, że będę lepsza, że schudnę, że w końcu poczuję się jak ktoś wart istnienia. Ale każdy dzień przynosi tylko kolejne porażki.
Czuję się, jakbym stała na krawędzi przepaści. Nie wiem, co dalej. Chcę być lekka, niewidzialna, chcę zniknąć. Nie potrafię zaakceptować tego, kim jestem teraz.
Piszę to, bo muszę wyrzucić z siebie ten ból. Może ktoś zrozumie. Może nie jestem sama.
~Nina.
26 notes · View notes
g4sien1ca · 6 days ago
Text
Bilans
Zjedzone: 498 kcal
Spalone: 82 kcal
Bilans: 416 kcal
Zjadłam dzisiaj tylko trochę spaghetti do którego zostałam zmuszona. Bardzo nie chciałam go jeść. Teraz strasznie boli mnie brzuch. Piszę to o tak wczesnej godzinie, aby mieć motywacje by nie zjeść (oszukałabym was w takim wypadku). Na jutro mam w planach zrobić fasta o ile rodzice mnie nie zmuszą do jedzenia. W razie czego postaram się to jedzenie wyrzucić/ dać mojemu psu. Tak, wiem, że nie powinno się marnować jedzenia ale ja naprawdę chcę schudnąć. Od niedawna myślałam aby zastosować zasadę: przynajmniej jeden fast w tygodniu oraz nie jedzenie po godzinie 19. Mam nadzieję, że się uda.
Edit: Jest mi strasznie wstyd bo zjadłam jeszcze trochę makaronu, wypiłam gorący kubek i zjadłam odrobinę tiramisu 😭😭
Chudego dnia/ nocy!
21 notes · View notes
i-want-happy-pills · 1 year ago
Text
Piszę tego posta, by przypomnieć sobie a może i pokazać wam jakie nawyki sprawiły że schudłam dzięki anie 45 kg
Na początek, nie myślałam o jedzeniu więcej niż w limicie. To było po prostu oczywiste że skoro jestem gruba, to muszę jeść mało i tyle
Jeśli przekroczyłam limit (wtedy jadłam obiady w domu i czasem wychodziło więcej) to nie siedziałam godzinami obwiniając się, tylko mówiłam sobie "okej, zdarzyło się, po prostu jutro nie wypiję tego cappuccino i będzie git"
Wychodziłam na spacery, codziennie. Przy wadze jaką miałam ciężko było tyle chodzić, ale cały czas powtarzałam sobie że właśnie po to to robię by było mi coraz łatwiej
Nie stosowałam żadnego postu przerywanego ani nie robiłam umyślnie fastów, dzięki temu poczuciu że mogę robić co chcę, odechciewalo mi się jeść i fasty wychodziły same
Uczyłam się kiedy byłam głodna, dzięki temu nie dość że zapominałam o tym że chciałam zjeść, to bardzo poprawiły mi się oceny a zeszyty miałam zawsze uzupełnione co dało mi jeszcze większe poczucie kontroli
Jadłam to na co miałam ochotę, po prostu kontrolując kalorie. Kiedy już przestałam jeść domowe obiady, mogłam sama rozdysponować kalorie na cały dzień. Jednego dnia jadłam warzywa, owoce, piłam kawę z mlekiem, a drugiego żelki i energetyka, nie miało to znaczenia
To chyba tyle. Jak widać nie byłam dla siebie restrykcyjna i dzięki temu udało mi się zejść z wagi 101kg do 57kg w pół roku. Chcę wrócić do tego co robiłam, bo osiągnęłam naprawdę dużo
231 notes · View notes
dawkacynizmu · 5 months ago
Text
Tumblr media
czwartek 05.09
۶ৎ podsumowanie dnia
zjedzone — 1050 kcal
cześć
czekał mnie dzisiaj najgorszy dzień szkoły w tygodniu od 8 do 15 w pozostałe mam to jakoś rozłożone, zaczynam lub kończę godzinę wcześniej. jako że były to głównie rozszerzenia + okienko na religi to minęło mi szokująco szybko. zrobiłam sobie dwa tosty z mozzarellą do szkoły, nie mam nagle pomysłów co do niej nosić xD a przed początkiem roku zapisywałam na pinterescie masę inspiracji. wynudziłam się na fizyce i miałam ochotę popłakać się na francuskim przez stan mojej wiedzy po wakacjach a raczej jej brak po wakacjach. znowu było zadanie opisz swoje wakacje nosz kurwa co roku to dają i co roku dostaje komentarz zwrotny że za krótkie, mało interesujące, sory ale nie każdy lata do 737272 krajów każdego roku.
Tumblr media Tumblr media
rano kupiłam 600g suszonych śliwek i zjadłam 10 jako przekąskę do kawy z nadzieją ze takie combo coś ruszy ale nie ruszyło. nie mam wiem co jutro założyć aby zakryć ten wzdęty brzuch, nie mam zbyt dużo ŁADNYCH oversizowych koszulek, dzisiaj byłam w prostej białej którą kiedyś zakładałam na wf xD kilka razy łapał mnie nieprzyjemny ból brzucha. jutro wieczorem zaleje sobie te śliwki ciepłą wodą i zostawię na noc a z rana wypije na czco, czytałam o tym sposobie i to ponoć "wodospad na jelita" jak głosił artykuł. jak w weekend się nie wysram to pierdole idę po dulcobis do apteki 😶 nie będę się męczyć kolejnego tygodnia
coś mi zaprząta myśl — olimpiada z języka polskiego. nauczycielka nam dziś o niej powiedziała, przeczytała na głos tematy prac do napisania i zapytała konkretnie MNIE czy któryś z nich mnie ciekawi i czy myślę nad wzięciem udziału. odpowiedziałam że muszę bardziej zagłębić się w tematy i... jeden mnie bardzo zainteresował.
Tumblr media
nie wiem czy wiecie, mitologia grecka to mój taki konik odkąd byłam małym dzieckiem i czytałam percy'ego jacksona, a potem z buta całą mitologię jana parandowskiego chodząc do wczesnej podstawówki. uwielbiam retellingi tych mitów, czytałam zarówno Penelopiadę jak i Pieśń o Achillesie. piszę też całkiem dobrze (książkę napisałam xD) chociaż mam mały syndrom oszusta mówiący mi że po co się zgłaszać jak i tak będą prace lepsze od mojej. dodatkowo nie wiem czy dobrze rozumiem podany temat, muszę porozmawiać na ten temat z polonistką...i chyba powiem jej, że chcę spróbować. na stronie z której wzięłam tematy olimpiady jest także podana lista artykułów do których można się odnieść i zamierzam to porządnie przestudiować w weekend, dopiero potem zdecydować. trzecia klasa to ostatnia szansa na coś podobnego, za rok będę mieć maturę na głowie, zresztą gdybym przeszła trzy etapy tego nie musiałabym jej pisać 🫡 ale nie przejdę, ostatni jest ustny.
wracając jeszcze na moment do dnia, godzinkę siedziałam nad matematyką po czym skończyłam czytać Mój rok relaksu i odpoczynku. Początkowo byłam pochłonięta, w zakończeniu coś mi nie siadło więc dałam 4 gwiazdki na goodreads (jak ktoś chce może mnie dodać ale musi wysłać mi link bo ja nie umiem). teraz zamierzam chwileczkę poćwiczyć, połudzić się, że jeszcze się wysram i obejrzeć odcinek criminal minds bo zaniedbałam ten serial, to tyle, miłego wieczoru.
35 notes · View notes
cocaineinmyblood9 · 5 months ago
Note
Możesz śmiało zignorować
Ja akurat boję się pytać o takie rzeczy, bo nigdy nie wiem jaka będzie czyja reakcja.
Piszę to w pytaniu bo nie wiem czy chcesz publicznie (nie wiem czemu ale boję się jak chuj)
Ile dni zwykle nie jesz?
Co jesz?
Ile kalorii maks?
Czy mogę o to w ogóle pytać? (Nie chcę urazić)
Nie poddawaj się. Bądź tym, kim chcesz być, i nie słuchaj tych, którzy ci to utrudniają
Jasne że możesz o to pytać, nie obrażam się, zawłaszcza że odchudzam się już któryś raz XD
1. Zazwyczaj nie jem 1-2 dni najdłużej, najdłużej udało mi się 4 dni, ale nie polecam tak długich głodówek ze względu na efekt jojo, plus to też zależy czy jestem w domu, u kogoś, na wyjeździe, w robocie, to bardzo różnie, standardowo staram się robić 20godzin głodówki i 4 jedzenia.
2. Mam dużo super przepisów, które polecam każdemu na redukcji:
a) Czosnkowe wafle ryżowe posmarowane serkiem chudym z ogórkiem.
b) sernik z najmniej kalorycznych biszkoptów, namoczone mlekiem kokosowym albo sojowym, skyr zmiksowany wraz z twarogiem + odrobina ekstraktu np waniliowego + opcjonalnie galaretka + to wszystkiego słodzik.
c) polecam ubić sobie galaretkę na pianę, mega fajna i dobra a kcal nie dużo, zapycha.
d) wszelakie owoce mrożone miksujesz+ odżywka białkowa+ opcjonalnie trochę mleka sojowego i naprawdę jest zajebiste, ale wystarczy równie dobrze zmiksować same owocr
e) uwielbiam wszelakie owoce zwłaszcza z puszki, liczi z puszki na 100g ma 66kcal a mega sycące i słodkie
f) dużo proteinowych rzeczy, białko, placuszki proteinowe, jak chodzisz na siłownię to jest ekstra naprawdę.
g) owsianki, musli
h) rukola+ pomidory z sosem czosnkowym (na bazie skyru/proteinowego naturalnego jogurtu i wege majonezu), najcudowniejsze co jest na tym świecie
Tu wymieniłem takie ogólne co lubię najbardziej bo nie pamiętam też wszystkiego teraz XD
3. Moje zapotrzebowanie ogólnie to jakieś 2900, więc staram się jeść między 1200-1500 aby też dalej budować trochę mięśni, ale jest to bardzo różnie, staram się też nie wpadać w panikę kiedy przekrocze te 100kcal bo nie jestem też dziewczyną z 150cm wzrostu
4. Jasne, pytaj o co chcesz, ciekawość to nic złego
5. Dzięki!
23 notes · View notes
00analittlebutterfly00 · 20 days ago
Text
Tumblr media
Witam Was, motylki!
Piszę tego posta, bo zdecydowałam, że wrócę do Any, ale tym razem na bezpiecznych zasadach. Co mam na myśli przez „bezpieczne zasady”? Już wyjaśniam.
Ana to jak dotąd jedyna „dieta”, dzięki której zauważyłam jakiekolwiek widoczne efekty. Przez całe życie nie pamiętam momentu, w którym naprawdę akceptowałam siebie w pełni albo nie próbowałam jakiejś diety. Odkąd byłam mała, patrząc w lustro, czułam się gorsza od innych dziewczynek. One były takie piękne – miały idealne fryzururki, śliczne ubranka, ładne buźki i zgrabne figury.
Zawsze porównywano mnie do mojej „idealnej” kuzynki, która, jak te dziewczynki, miała wszystko: piękną buzię, nieskazitelną cerę, lśniące włosy i perfekcyjną sylwetkę. Na pewno znasz to uczucie, kiedy idziesz do łazienki, żeby wziąć prysznic albo kąpiel, a w lustrze widzisz kogoś, kogo nie znosisz – siebie.
Te myśli ciągle mnie dręczyły: „Co zrobiłam nie tak?”, „Dlaczego jestem taka beznadziejna i niewystarczająca?”. Aż w końcu przychodziło jedno rozwiązanie – MUSZĘ SCHUDNĄĆ.
Dobra, teraz przejdźmy do sedna. Kiedy mówię, że chcę wrócić do Any na „bezpiecznych zasadach”, mam na myśli takie podejście, które pozwoli osiągnąć jak najbardziej widoczne i satysfakcjonujące efekty wizualne, minimalizując jednocześnie negatywny wpływ na zdrowie fizyczne. Chodzi mi o to, żeby uniknąć takich skutków ubocznych jak wypadanie włosów, zanik mięśni, łamliwe paznokcie czy anemia.
Oczywiście wiem, że głodówka jest nie bezpieczna , nie zdrowa i nie da się całkowicie wyeliminować niepożądanych konsekwencji, ale jestem przekonana, że można je znacząco ograniczyć. I właśnie na tym chcę się skupić – żeby schudnąć, nie wyniszczając swojego ciała całkowicie.
Dodatkowo, co jakiś czas będę dzielić się swoimi radami, zapisywać ilość spożytych kalorii, aktualną wagę i postępy. Mówiąc krótko, znajdzie się tu trochę wszystkiego – od przemyśleń, przez obawy i porażki, aż po sukcesy. Traktuję Tumblra jak swój osobisty pamiętnik, w którym mogę szczerze pisać o wszystkim, co mnie dotyczy.
A i jeszcze jedno chciałam bardzo dokładnie zaznaczyć fakt że nie odpowiadam w żaden sposób za spowodowane krzywdy, problemy zdrowotne czy psychiczne, wywołane przez moje treści. Jestem tu przede wszystkim dla siebie jak i dla was i chcę byście byli wszyscy w 100% świadomi tego że jeśli coś złego czy nie korzystnego się wydarzy przez moje treści, to nie biorę za nie żadnej odpowiedzialności.
Mam nadzieję że zostaniesz ze mną na dłużej wasz Motylek
Tumblr media
8 notes · View notes
myslodsiewniav · 27 days ago
Text
Rozdział: ostatnie dni roku 2024, świąteczny maraton, choroby, LARP horrorowy w lesie, rokminy zależności rodzinnych, regres własnych zachowań i duma, spokój?
30-12-2024
Piszę dziś, bo czuję, że potrzebuję. Bo czuję, że jak nie spiszę to nie ruszę z rzeczami do zrobienia na dziś.
Wspominałam, że Święta były udane, ale dopiero po świętach miałam przestrzeń by dostrzec, jak bardzo byłam mimo wszystkimi nimi napięta i przez nie przejęta (czy wszystko wyjdzie? Czy zdażymy? Czy dojedziemy?). Prawdę mówiąc byłam już u granic tego co jestem w stanie pomieścić, a dwa dni temu zrobiliśmy sobie we dwójkę coś, co miało nam te emocje i uczucia, napięcie rozładowywać w zdrowy sposób, ale zrobiliśmy to ŹLE. Wyszła spirala stresu i przeżycie bliskie traumatycznego. Teraz to widzę. To znaczy obecnie wracam do równowagi, naprawdę czuję w ciele... ulgę? Wracający spokój?
A jednocześnie w ogóle nie - jutro idę na wizytę do ginekologa, którą bardzo się martwię, bo to będzie odkładane badanie kontrolne nowotworów, którym nie pomaga stres, a ostatnio głównie żyłam w stresie... ba! nadal żyję w stresie! Bo jeszcze mam projekt grantowy do złożenia (tj. muszę napisać rozliczenia i sprawozdanie, niewspominając o tym, że jeszcze mamy 2 elementy składowe tego projektu do wykonania), maaaasę prac zaliczeniowych do oddania na ocenę, do tego naukę na dwa egzaminy... Właściwie na 4, bo w ramach grantu mam dwa duże egzaminy w jakimś ośrodku egzaminacyjnym do zaliczenia... No dużo tego jest, a zostały dwa miesiące do końca semestru.
Nie mogę się doczekać, aż skończę te studia i odzyskam czas... Potrzebuję więcej czasu na regenerację, nie mogę tak zapierdalać... to mi szkodzi.
Naprawdę: szkodzi.
A! Uspokaja mnie myśl o której chyba nie miałam czasu pisać: mój narzeczony został przyjęty do nowej, dobrze płatnej, świetnie rokującej pracy - zobaczymy jaka będzie atmosfera w firmie, ale trzymam kciuki by było dobrze. Zaczyna w drugim tygodniu stycznia. Niemniej sama myśl p stabilności finansowej działa jakoś tak... kojąco.
1 - Święta u moich bliskich.
2 - Święta u jego bliskich.
3 - Poczucie chujowatości w związku z tym, że wraca myśl o tym, że fajnie by było napisać do znajomych, do przyjaciół ze zwykłymi życzeniami w ten wyjątkowy czas, a zarazem sama myśl wydaje się tak ciężka do wykonania i ponad moje siły, że nie robię tego... Nie mam siły na kolejne interakcje, nie mam siły na pomieszczenie w sobie rozmowy z kolejną osobą, którą wiem, że jedynie "odhaczę" i to mnie wzdryga, wzbrania, boli, bo nie chcę tworzyć relacji w których "odhaczam" ludzi - chcę mieć na relacje czas, przestrzeń, mieć siły na zaangażowanie w rozmowę i bycie Tu i Teraz dla bliskich. Jestem wykończona tym, jak dużo na siebie wzięłam i jak bardzo nie odpowiada mi sytuacja w której jestem, w której nie mam siły napisać smsa, bo nie chcę pisać jednego smsa na odwal... chcę pielęgnować relację, a myśl o tym, że zapytam "co u ciebie?" i ktoś zaczynie mi opowiadać nową historię, nowe informacje, relacjonować swoje emocje... czyli robić to, za co cenię przyjaźnie - to wszystko powoduje, że mnie obecnie chwyta panika, bo nie mam siły i przestrzeni by to pomieścić.
Czuję się przez to trochę tak, jakbym banasowała na krawędzi, ale nie nad przepaścią. Nie jest jeszcze tak źle. Bardziej na linie/slacku, nisko nad trawą - wciąż grozi to wywinięciem kozła i obiciem dupska, a jednak nie jest to kwestia walki o życie... Ale wymaga skupienia i świadomości swoich możliwości i ograniczeń, której obecnie, przez ilość bodźców w moim życiu, nie mam i nie mogę mieć, bo wszystko jest jak karuzela... albo kalejdoskop. Wszystko się zmienia, migocze, a ja balansuję między zachwytem "wow, chodzę na slacku i trzymam równowagę! Niesamowite! Jeszcze tego nie robiłam! Wszystko jest nowe!", a takim "ok, na teraz wystarczy, mam dość, boli mnie całe działo, boli mnie głowa, nie wiem co i kto do mnie mówi, czuję, że pokładane są we mnie oczekiwania, chcę zejść z tej taśmy, ale teraz nie mam jak tego zrobić by zrobić to bezpiecznie, by nie obić dobie dupska, nie skręcić kostki, albo nie wpaść w tłum, by obijać przyjaciół i krewnych, muszę dość na drugi koniec tej liny, do pnia drzewa i wtedy odzyskam równowagę, oprę się o nie i zejdę bezpiecznie".
Tak obecnie widzę swoje życie.
4 - Zoo i rozkmina okołosiostrzana... i dzisiejsza...
5 - Nowy członek rodziny.
6 - Góry.
7 - Powracające myśli o przeszłości...
Okay, to teraz rozwinięcie niechronologicznie:
6 - Spontanicznie, 27 grudnia wieczorem pojechaliśmy w góry. Ja, mój narzeczony, nasz piesek i Karkonosze.
Bardzo tego potrzebowaliśmy. Tak dobrze i tak prawdziwie, tak głęboko odpoczywamy będąc w górach, że po prostu nasze ciała o to wołały. I głowy też.
Ja nie miałam siły nawet na szukanie hotelu, gdy 26 grudnia wracaliśmy do dolnośląskiego. Ledwo otrzyłam booking i zamknęłam, byłam gotowa na przyjęcie pierwszego lepszego, bo myśl o tym, że mam ZNOWU PODJĄĆ DECYZJĘ mnie po prostu przytłaczała. Jedyne o czym myślałam to o książce - chciałam się zatopić w fantastyczny świat książki, najlepiej fantasty, w którym panują inne reguły i zasady, w którym są nierzeczywiste stworzenia i problemy możliwie odległe od mojej rzeczywistości - żadnych świąt, zaliczeń, rozmów kwalifikacyjnych, lekarzy itp. Słowem: chciałam w eskapizm.
O ile chciałam pojechać w góry, to irytowało mnie za każdym razem, gdy mój partner tego dnia podchodził do mnie (w domu już zakopanej pod kocem, z nosem w książce, w ciemnym pokoju przy zgaszonym świetle i zaciągniętych zasłonach by jak najbardziej odciąć bodźce z realnego świata) chcąc się poradzić które ciuchy zabrać, jakie rękawiczki, czy odpowiada mi zarezerwowany hotel albo czy bierzemy dla małej suchą karmę (eksperymentalnie) czy puszkę (sprawdzone jedzonko). Wkurzało mnie wszystko co ściągało mnie do rzeczywistości wcześniej niż to było konieczne. I zarazem byłam tak zmęczona, że wolałam odpowiadać na pytania niż mówić o tym co czuję, bo nie miałam sił w to się zagłębiać i tym się zajmować.
Chciałam płakać - tak dla oczyszczenia. Ale nie potrafiłam...
Jak ciasno mieliśmy napakowany plan: 26 odsapnęliśmy. Ja się zaszyłam w pokoju, a mój partner w tym co go uspokaja: w planowaniu podróży.
A już 27-ego grudnia wstałam o 6, poszłam na zakupy, zrobiłam na zapasy jedzenia na dwa dni (tj. staramy się jeść w deficycie kalorycznym - wiadomo, przez Święta zawiesiliśmy wszelkie diety, a lodówkę mamy pełną pierogów po powrocie od bliskich, ale wiedząc, że idziemy w góry chciałam jednak dobrze zaplanować nam posiłki - zrobiłam pastę jajeczną do kanapek, z ziołami. Kanapki naprodukowałam z ogórkami kiszonymi (odporność!), pomidorkami, z wędliną i dymką. Spakowałam nam dużo warzyw, owoców, soki, czekoladę, kanapki z masłem orzechowym, przygotowałam termosy, jogurty... No byliśmy przygotowani, serio.
Mój narzeczony spakował nam czołówki, raki, kosmetyczkę (to dłuższa historia, ale po fuck upie z niespakowaniem kosmetyczki przez niego jestem na to wyczulona), kijki, . A ja wyciągnęłam wyszukiwaną miesiącami w ciuchlandach odzież termiczną merino, kurtki sportowe, nieprzemakalne, spodnie, rękawiczki, swetry z wełny do zjazdów na nartach... i buciki do wspinaczki górskiej dla naszego psiaka, jej paszport, kocyk, miseczkę itp
A potem odstawiłam się jak szczur na otwarcie kanału, potwierdziłam opiekę dla naszego psa i już o 10:08 byliśmy u mojej koleżanki by zdać małą na 4h podczas których my zabieraliśmy moją siostrę, Szwagra nr 1 i siostrzeńca na świąteczny prezent: wizytę w zoo.
O tym napisze później (jak będę miałam siłę).
Minęły te 4,5h i wróciliśmy po naszego pieska, wpadliśmy do domu, przebraliśmy się, zjedliśmy obiad, spakowaliśmy prowiant z lodówki, chwyciliśmy plecaki, torby, buty górskie i dawaj w Karkonosze...
Gdy jechaliśmy o tej 17:00 było zupełnie ciemno. Nie mieliśmy siły rozmawiać już, więc wróciliśmy do słuchania książki (audiobook). Czułam, jakbym miała dreszcze od gorączki, więc przykryłam się kurtką i... zasnęłam. Przespałam pół rozdziału, ale było mi tak wszystko jedno, że nawet nie poprosiłam mojego podekscytowanego i skupionego na drodze partnera o streszczenie co się działo. Nie chciało mi się po prostu rozmawiać. Chciałam się schować i zniknąć... tak bardzo jestem/byłam zmęczona.
Dojechaliśmy do hotelu chyba przed 20:00. Było ciemno tak bardzo... tak bardzo mi to przypomina dlaczego nie znoszę zimy... Zjedliśmy kolację. Nakarmiliśmy pieska - młodej też się nie podobało, że znowu gdzieś wyjeżdża (od 23 do 27 ciągle gdzieś jeździ, czasem zostaje sama - boi się, pilnuje nas, żebyśmy jej przypadkiem nie zapomnieli).
Gdy nastawialiśmy budzili - zgodnie - na 3 w nocy coś mnie tknęło: a może to zły pomysł, aby zrywać się na wejście na wschód słońca? Przecież tak mało mam ruchu w tym roku. Ba! Chyba miałam dreszcze z gorączki w drodze... Może lepiej się wyspać, dać szansę organizmowi na regenerację po tak stresującym miesiącu? To będzie przyjemniejsze, bardziej komfortowe...
I teraz dla kontekstu: okazało się, że wielkim marzeniem mojego narzeczonego jest wejście na wschód słońca na Śnieżnych Kotłach. Dlaczego? Nie wiem. Dlaczego tym nie wiedziałam do 26 grudnia 2024? Też nie wiem. Ale podobno myślał o tym od pół roku przynajmniej. Opowiadał o tym tak: że to jedyny szczyt w okolicy na którym nie byliśmy. No ok. Ale mogliśmy być... rozmawiałam o tym z nim wiele razy, najczęściej, gdy lądowaliśmy w Schronisku pod Łabskim Szczytem - czyli kiedy wracaliśmy już w dół stoku po zdobyciu Szrenicy.
Czyli dotychczas zawsze szliśmy od strony Szrenicy... albo od strony Schoroniska pod Łabskim Szczytem w stronę Szrenicy. Nadole mapy, aby pokazać kontekt:
Tumblr media Tumblr media
Okazało się, że mój narzeczony się naoglądał jakichś wejść, filmów i przewodników i baaaardzo chciał zobaczyć Śnieżne Kotły. Koniecznie o wschodzie słońca, bo to podkręca cel wejścia i wyścig z czasem, to dodaje dreszczyku. Nawet nie wiem czy latem by chciał... bo latem jakoś na niższe wzniesienia schodziliśmy - Wielka Sowa, Rudawiec, Rudawy Janowickie, Śnieżnik (no ok, to akurat wysokie jest).
A z uwagi na to, że mamy sprzęt i mamy już doświadczenie ze zdobywania szczytów zimą i w nocy (!) - dwa lata temu (? albo rok temu?) przecież w styczniu zrobiliśmy znowu Ślężę - to w zasadzie mamy już przetestowane, że sobie poradzimy, nie?
No i racjonalnie to brzmi ok.
Ale wciąż czułam, że to baaaaardzo zły pomysł. Ale tak baaaaaaaaaardzo zły pomysł. Trudno mi było ubrac to w słowa, bo gdy o tym mówiłam mój napalony na zrobienie tej trasy partner bardzo racjonalnie wytrącał mi argumenty z ręki. A ja w sumie też coraz bardziej - racjonalnie - przekonywałam siebie sama, że może i faktycznie jestem słabsza niż rok temu, że mam dużo gorszą kondycję i jestem przebodźcowana, że wprawdzie przytyłam tak bardzo, że nie byłam w stanie wejść w moje spodnie zimowe-narciarskie, ALE przecież tak chcę w góry...
Że w górach wracam do psychicznej równowagi...
I wstaliśmy o 3:00. Zapakowaliśmy kanapki, zalałam w termosach kawę i herbatę, spakowałam dodatkową kurkę do plecaka, dodatkowe rękawiczki, upewniłam się czy mamy nasze porządne czołówki, na wszelki wypadek wzięłam też zapasowe raki (jakby coś w tych, które spakował mój partner pękło - to się zdarza), ustawiłam sobie wygodną długość kijków - to moja pomoc, mająca rekompensować brak zadowalającej kondycji i ewentualne reperkusje związane z przybraniem na wadze, pomogą mi się trzymać na szlaku, jakbym traciła balans.
Spakowaliśmy i ubraliśmy też naszego pieska - czekała cierpliwie na dywanie w swoich zimowych bucikach.
Jeszcze trzeźwa myśl mnie dopadła przed wyjściem z domu: napisałam do mamy, do teściowej i do siostry wiadomość, bo na dobrą sprawę NIKT nie wiedział, że na spontanie pojechaliśmy w góry. Dałam znać im, że idziemy na wschód słońca, że mieszkamy pod takim adresem, że idziemy takim-a-takim szlakiem, na taki-a-taki szczyt, że wyruszamy teraz, o 3:45, że planujemy wrócić przed obiadem, że mamy kijki, apteczkę, ciepłe ubrania i prowiant, nie trzeba się o nas martwić, będziemy dawać znać. I że piszę ze względów bezpieczeństwa.
No i tyle, no i w drogę.
Szliśmy przez pogrążoną w śnie wieś, drogę oświecały nam uliczne latarnie. Było cicho... tak cicho... Mój partner z radością się rozpływał nad tą ciszą, nad tym, jakie to cudowne by doświadczać jej... a ja się czułam podenerwowana. Dochodziło do mnie, że zaraz wejdziemy do ciemnego lasu... A ledwo 12h wcześniej oglądałam w zoo jak są karmione wilki... ich wielkie, majestatyczne kły rozszarpujące czerwone mięso... Długo staliśmy przy wilkach w zoo, były takie majestatyczne, piękne. Moja siostra w zachwycie robiła im zdjęcia, bo obecnie pracuje nad książką ilustrowaną o wilkach, więc domagała się zdjęć i filmów, sama się wzruszała, zauważała niuanse. A my z nią - zachwyceni pięknem tych zwierząt. Tylko, że wtedy były bezpieczne i my byliśmy bezpieczni - dzieliła nas szyba, byliśmy w dzień w zoo... a my właśnie wchodziliśmy o 4 nad ranem do ciemnego lasu... do domu wilków, na teren Parku Krajobrazowego...
Coraz bardziej się bałam... Ale racjonalizowałam to: przecież wilk nas nie zaatakuje... a jednak mamy ze sobą małego pieska... Pieska może zaatakować... Mamy doświadczenie spotkania z wilkiem w naturze, wiec wiem, jak mnie wtedy ścięło strachem. Dosłownie kilkanaście godzin wcześniej wraz z moim partnerem wracaliśmy do tamtych doświadczeń próbując opisać co się stało z naszymi ciałami, gdy doszło nas to niskie, ledwo słyszalne warczenie. Że uruchomił się instynkt tak pierwotny, że nie mieliśmy o jego istnieniu pojęcia, że nogi zamieniły się w miękką galaretę i chociaż uciekaliśmy LATEM, przez drogę, biegnąc ile sił w nogach, to zdawało się, że ledwo się poruszamy, że kości w dolnych kończynach są tak kruche, że się pod nami załamią przy każdym kolejnym kroku, że nie są w stanie nas zanieść dostatecznie szybko i daleko by umknąć przed drapieżnikiem.
A teraz mamy zamiar wejść do lasu...
W pewnym momencie skończyły się zabudowania: ostatnia latarnia oświetlała podjazd przez posesją ostatniego domu, wraz z końcem ostatniego ogrodzenia nasza droga prowadziła przez most, za mostem widzieliśmy oszronione pola, a potem, dobych kilkadzięsiąd metrów dalej: naprawdę ostatnia latarnia uliczna oświetlała kolejne dwa domy ozdobione sznurkami świątecznych światełek, za nimi kończył się asfalt, a za nim zaczynał się... LAS.
I nagle na tą drogę, przed mostkiem, weszło stado saren. Albo jakichś innych kopytnych: były zaskakująco wielkie jak na sarny. Po prostu weszły i stanęły. Bokiem do nas, ostatecznie chciały przejść na przełaj przez drogę na te pola... ale z jakieś 7 saren, bardzo dużych, bardzo mających obecność ludzi w nosie, stanęło na drodze, obróciły głowy w naszą stronę i obserwowały. Ot tak, bez strachu. Patrzyły.
To było zarazem piękne i majestatyczne... ale też jakieś takie złowieszcze, bo chociaż światła było na tej ulicy na tyle by wyraźnie dostrzec sylwetki zwierząt to, w pyszczkach jedynie paliły się żółte oczy. Wszystkie zwrócone w naszą stronę, spokojne, obserwujące. Ciemne sylwetki i żółte oczy.
Stanęłam i walnęłam "boję się, daj mi moją czołówkę".
A on do mnie, że dał mi ją w pokoju hotelowym, że położył ją na krześle przy mojej czapce... okazało się, że położył czołówkę na mojej czapce, tej, która leżała na szczycie piramidki złożonych w kostkę ciuchów... ciuchów, które przygotowałam sobie na kolejny poranek, na powrót do miasta. No i zajebiście. Niedogadanie. Miał dobre intencje, podobno mi nawet to powiedział (pamiętał, że mówił bardzo dobitnie, krzątając się po pokoju: "mam twoją czołówkę" - może to nawet było "masz swoją czołówkę", może, kto wie, moja uważność była skupiona na tym, że ON MA moja czołówkę, a ja MAM do zaparzenia dwa termosy i spakowanie odpowiednio kanapek, którymi się zajmowałam od początku, rozdzielałam je do plecaków, ubierałam pieska... nie przyjmowałam nowych informacji: mój umysł zanotował "ja-żarcie i pies, on - czołówki i raki"). No i co? Opcja taka, że wracamy do hotelu po moją czołówkę - tracimy około 30-45 minut na spacer w te i z powrotem, czy idziemy dalej i korzystamy z chujowych (tj. o niskiej mocy lumenów) czołówek spakowanych "na wszelki wypadek", które kupiliśmy w Action.
No i to moja najgłupsza decyzja: zdecydowałam, że bierę tą czołówkę, która jest pod ręką, bo inaczej możemy nie zdążyć na wschód słońca.
Masakra.
To było głupie.
Bo przypomnę: jak wchodziliśmy nocą na Ślężę mój baaaardzo bujny umysł, bardzo kreatywny, interpretował wszelkie szeleszczenia jako "to wilk" - ba! Usłyszałam odległy chuj samolotu i się zerwałam wtedy do biegu przekonana, że to jakiś leśny drapieżnik i się wyjebałam xD , a potem zaczęłam się rechotać z własnej głupoty i irracjonalności tego strachu i w ten sposób przełamałam strach... Powinnam była o tym pamiętać. Że się baaaaardzo bałam. I że się bardzo cieszyłam, że szybko zaczęło wchodzić słońce, na długo przed przewidywanym w sieci świtem... A najlepiej mi było, gdy szliśmy mniej zalesionymi grzbietami góry...
Ale 28 grudnia 2024 weszłam do ciemnego, ciemnego lasu zagłuszając lęk i walące serce...
Zatrzymaliśmy się przy płocie obserwowani przez stado żółtookich saren... O. wyciągnął czołówki - swoją, przechujzajebistą i moją, chujową z action. Zapaliliśmy je i wróciło poczucie panowania nad sytuacją. Zwróciliśmy się w stronę saren - dalej nas obserwowały. Ale gdy dostały światłami po oczach po prostu przeszły przez jezdnie. Nasz piesek zaczął warczeć gardłowo... O. szedł ku mostkowi, jakby nigdy nic, jakby tamtędy nie przechodziły właśnie dzikie zwierzęta. Sarny widząc, że zbliża się człowiek przyspieszyły. Kiedy ja i piesek zrównaliśmy krok z moim partnerem nie było widać żadnej kopytnej na polach, na mostku, ale nagle mój piesek się najeżył i zaczął warszczeć w stronę zarośli przy mostu. Odwróciłam się w tamtą stronę, a moja czołówka oświetliła tylko pierwsze pnie, gałęzie i niepokojąco blisko drogi palące się tuzin żółtych ślepi.
Były blisko. I było to cholernie niepokojące na różne sposoby: po pierwsze była noc, była bliskość lasu, był to ich teren nie mój i zdawały się takie... groźne. Niebezpieczne. Złowieszcze z tymi czujnymi oczami utkwionymi w nas. Czytałam nawet kilka miesięcy temu takie opowiadanie o śmiercionośnym jeleniu, potworze, który zabijał szwędających się po nocy w górach ludzi (polecam, naprawdę dobre opowiadanie). Brry. Zarazem tak trzeźwo odzywał się innego rodzaju niepokój: że dzikie zwierzęta nie boją się ludzi, a to martwi, bo niestety ludzie mają tendencję robić im krzywdę, lepiej by uciekały daleko...
Przeszliśmy przez mostek, pole, ja uspokajałam pieska, mój partner odwrócił moją uwagę od całkiem upiornego przeżycia wskazując na świetnie zachowaną lub świetnie otworzoną architekturę ostatniego mijanego domku góralskiego.
Skończyła się droga, zaczęła się udeptana ścieżka prowadząca na szlak w lesie. Było cicho. Tak cicho. Słyszeliśmy każdy swój krok, szelest kurtek, każdy wzięty oddech i stukanie moich kijków najpierw o asfalt, a potem o kamienie. Latarnia przy ostatnim domu jedynie dawała nam zarys linii drzew, czap śniegu na gałęziach... a ścieżka w głąb lasu ziała złowieszczą ciemnością jak jakiś podziemny tunel...
NIC nie było widać.
Jedynie gęstą, złowieszczą ciemność.
I głupi tam weszliśmy.
Od początku w tych ciemnościach mocno czułam różnicę w mocy lumenów... Czołówka z Action dawała światło na jakiś 1-1,5m. A czołówka mojego partnera rozganiała smolistą czerń lasu na jakieś nawet 10m w głąb... i uświadamiała, że widzimy tylko to, co jest oświetlone, a reszta lasu jest skryta w głębokim mroku, który klaustrofobicznie naciska na nas z każdej strony...
Ech.
Jak na to co czułam uważam, że zachowywałam się i tak w sposób spokojny. Najgorszy moment przeżyłam około 6 rano i za to mi wstyd... i byłam świadoma, że odwalam panikę i O. to docenił. ALE teraz myślę, że lepiej by było wrócić już na początku do hotelu po moją czołówkę... chociaż nie wiem czy to by pomogło, tak naprawdę.
Na chłodno mogę to opisać tak: szłam w stanie bliskim katatonii... Albo, po przeczytaniu definicji w Wikipedii chyba byłam w katatonii:
Tumblr media
Więc szłam zafiksowana na myśli, że JAK WYJDZIEMY Z LASU to będzie w końcu jasno. Szłam. Nie chciałam przerw. Mój partner namawiał mnie na to, aby piła - nie mogłam pić, chciałam iść. Jak naciskał bym coś wypiła to się denerwowałam, że nie jesteśmy w ruchu i zarazem czułam, że zwymiotuję prędzej niż coś do siebie wleję. Nie byłam głodna. Chciało mi się wymiotować ze stresu. I ze strachu. Bałam się odwrócić. Nie chciałam prowadzić, bo widział ledwo to co sama miałam pod nogami, nie mogłam aktywnie planować przez to trasy bezpiecznej dla mojego partnera i pieska. Miałam też duży problem by iść z tyłu - to wolałam, bo mogłam patrzeć na moją suczkę, bardzo mi zależało, żeby ona była bezpieczna, by nic jej nie zaatakowało (np: jakiś wilk). Ale jeżeli mój partner zrobił o 2 kroki więcej (jest ode mnie dużo wyższy, ma o wiele dłuższe kończyny - przy podchodzie na kamienistym szlaku to naprawdę łatwe i naturalne, że w chwilę jest o kilka metrów dalej i zarazem wyżej niż ja: to co dla niego oznacza podniesienie nogi i zrobienie dłuższego kroku to dla mnie w takich warunkach czasem kwesta zrobienia szpagatu, albo konieczności wspinania się na czworakach - więcej ruchów do wykonania, więcej siły, więcej czasu) i znalazł się o te 2 metry wyżej i zarazem dalej ode mnie czułam się porzucona w ciemności. Panika mnie brała, hiperwentylowałam, serce mi biło tak, że słyszałam dudnienie w uszach... I ta ciemność. Straszna ciemność.
W psychologii "ciemny, ciemny las" to metafora podświadomości - nie wiedziałam o tym, ale okazało się, że w mojej jest strasznie... i że walczyłam o życie od tej 3:45 do około 7:15. Serio, taki długotrwały stres, który trudno racjonalizować, bo wcale nie robi się z minuty na minutę mniej strasznie. Cały czas wewnatrz buzuje panika, łzy cisna się do oczu, ale organizm jest w trybie przerwania, szybciej się poruszasz, aby nie zostać w tyle, zarazem masz ochotę wymiotować i wkurzają cię propozycje uzupełniania płynów czy zjedzenia czegoś, bo CHCESZ STĄD JAK NAJPRĘDZEJ WYJŚĆ. A około 6 rano nie wytrzymałam i wybuchłam, że nie chcę tu być, że nie znoszę lasu, że nie bałam się nigdy tak bardzo i tak długo, że chcę stąd w tej chwili wyjść na łyse szczyty!, że nie nadaje się do tego, że mam chujową kondycję w tym momencie życia!, a zasuwam po szlaku ponad siły!, że nie, nie chcę zwalniać, chcę już nigdy nie być w ciemnym lesie!, bo boję się oddalić od mojego partnera chociażby o półtora metra!, że co nam do głowy strzeliło by iść na wschód słońca zimą!?, szczególnie po takim roku z tak słabą kondycją!?, Że to powalone! Że nie chcę tu być!
Byłam okropna jak o 6 rano coś we mnie pękło. Jak małe dziecko - żądałam, by się w tej chwili sad teleportować. Że nigdy więcej nie wejdę nocą do lasu!
O. proponował, żebyśmy zwrócili w takim razie. A ja wiedziałam, że to oznacza kolejne 2h w ciemnym lesie, tą samą, upiorną drogą. NIE NIE NIE! Wolałam na szczyt, bo po tych jebanych 2h KOSZMARU powinniśmy być bliżej łysych karkonoskich szczytów niż hotelu i strzelających żółtymi oczami w krzakach saren. Dlaczego jeszcze nie ma szarówki!? Narzekałam na głos. Byłam wkurwiona i wkurwiona krzyczałam. Bo niebo było ciemne, było widać jedynie wyraźnie gwiazdy i drogę mleczną - w innych okolicznościach piękne widoki, a o tej 6 nad ranem: znienawidzone i przeklęte wszystkimi wyzwiskami, jakie mi do głowy przyszły.
A co się wydarzyło o 6 rano?
Ano zaczęło padać...
Ech. Po kolei: jak weszliśmy do lasu było ciemno, gęsto, cicho. Szliśmy wtedy za ręce, po szerokie drodze. Nasz piesek biegł w bucikach między nami. Pod stopami szeleściły kamienie i suche liście. Trzymałam kijki w jednej dłoni - nie potrzebowałam na takiej drodze punktów podparcia, więcej moralnego wsparcia dawała mi ciepła dłoń mojego narzeczonego, nasze splecione palce.
Wtedy już proponował mi ponownie powrót do hotelu po moją lepszą czołówkę - nie kryjąc, że jest mu smutno, bo chciał wejść na szczyt na wschód słońca, ale cóż, najwyżej spełni to marzenie innym razem. Ważniejszy jest komfort i bezpieczeństwo. A ja racjonalizowałam - że owszem, jesteśmy w lesie, ale przecież nic nas nie zaatakuje, że jesteśmy razem, że to my, ludzie jesteśmy najgroźniejszymi drapieżnikami (takie napisy były rozwieszone w zoo przy wszystkich zagrodach z wielkimi kotami, napisy wisiały na lustrach umieszczonych na różnych wysokościach, tak, aby nie były przeoczone - też o tym dyskutowaliśmy ledwo dzień wcześniej, ba! Kilka godzin wcześniej mówiliśmy o tym, jakie to smutne i jak łatwo o tym zapomnieć...)
Poza tym jak szliśmy ramię w ramie to dzięki czołówce mojego narzeczonego widziałam wszystko... co przed nami... a jednocześnie w mojej głowie pojawiało się wyobrażenie lepkiej, ciemnej, zębatej, groźnej substancji przyklejającej się do naszych pleców, tyłków, ud... wszędzie tam, gdzie nie padała wiązka światła.
No i mimo chęci utrzymania pozytywnego nastawienia (bo w końcu to góry, bo tak kocham bliskość natury, szum lasu, wielkie przestrzenie Parku Krajobrazowego, bo odpocznę i zmęczę się, bo będzie przyjemnie) zaczęłam czuć stres... Stres mieszający się z lękiem...
A potem weszliśmy na most - ośnieżony, z desek między którymi ziały duże przerwy. Szum potoku pod nami był ogłuszający, wypełniający ciemność. Mój partner zproponował, że wejdzie pierwszy i te deski zaczęły się pod nim uginać - teraz, gdy wiem, jak ten most wyglądał w dziennym świetle powiedziałabym, że to zwykły most, że był stabilny i bezpieczny, ale nocą, gdy światło czołówek oświetlało TYLKO te deski i te dziury między nimi, gdy pod ciężarem stopy mojego partnera deski zatrzeszczały, ujęły się mocno, a czapy śniegu, które je pokrywały osunęły się w szczeliny, pewnie spadły do potoku, ale dla nas po prostu zniknęły w ciemności... OMG myślałam, że zaraz umrzemy, że się połamiemy spadając do potoku, gdy most się załamie.
Hiperwentylowałam. Zgodziliśmy się, że wchodzimy na most po kolei. Wtedy O. pierwszy raz oddalił się na więcej niż 2 metry. Zostałam z tej lepkiej, zimnej, skrzypiącej ciemności, w bladym świetle mojej czołówki z Action. Widziałam go oczywiście, ale był tak daleko... a mnie zjadał irracjonalny lęk. Nie tylko mnie - psa też. Pewnie nasz strach się jej udzielił, a może po prostu sama sie bała, pierwszy raz była nocą w lesie. Ale nie chciała wejść na most. Bała się. Wąchała szczeliny. Pisnęła. Zachęcaliśmy ją, aby zrobiła kolejny krok... Bardzo, ale to bardzo dokładnie obwąchiwała ślady swojego taty. Pośliznęła się raz - nic się nie stało, po prostu łapka w buciku jej się omsknęła lekko, ale resztę mostu przeszła z mocno podkulonym ogonem. No i w końcu przeszłam ja. Pociłam się jak szczur widząc jak z każdym moim krokiem śnieg obsuwa się w szczeliny z tych desek na których jeszcze puszyste białe czapy się utrzymały.
Przy końcówce mój chłopak wyciągnął do mnie rękę - drżałam. I poczułam taaaaką ulgę...
Potem szliśmy znowu za ręce, w krzakach znowu mignęły nam żółte ślepia - nie wiem czyje. Spokojnie komentowałam, że coś widziałam, a w środku byłam tak KOSMICZNIE napięta i bliska sama nie wiem czego: krzyku, płaczu, wymiotowania? Ale na zewnątrz byłam spokojna. Znowu szliśmy ramię w ramię. O. też spokojnie odparł, że on nic nie wiedział, ale w sumie coś tu mogło chodzić, w końcu las to dom wielu zwierzątek. I chyba wtedy, w próbie racjonalnego ocenia ryzyka w końcu puściłam jego rękę, przełożyłam jeden kijek do drugiej dłoni i zaczęłam nimi o siebie uderzać. Aby narobić hałasu i odstraszyć zwierzęta.
I wtedy do mnie dotarło, że to szczyt głupoty zrobić TAK TRUDNY SZLAK W ZIMĘ. O. na to, że przecież nie raz wchodziliśmy w zimie, że daliśmy radę zrobić 35km na Śnieżkę, że zrobiliśmy Szrenicę, Ślężę itp. Że wszystko w zimie, że dajemy radę... A ja mu na to, że gdy robiliśmy Śnieżkę byłam wycieńczona, a miałam taką kondycję, że z palcem w nosie i bez interwałów byłam w stanie przebiec 7 km, a potem iść grać w tenisa. PRZEBIEC. BIEC CAŁY CZAS I CZUĆ PRZYJEMNOŚĆ Z TEGO FAKTU. Byłam silniejsza, szczuplejsza o sama nie wiem ile, nie ważyłam się chyba od dwóch lat i dobrze mi to robi na głowę, ale wczoraj nie byłam w stanie wciągnąć na tyłek spodni w których Śnieżkę zdobywałam, a to coś mówi! Teraz nie przebiegnę mu 2km bez przerw na chód... Okay, LATEM potrafię zrobić wysokie szlaki, faktycznie na luzie weszłam latem (kilka miesięcy temu) na szczyty wchodzące w poczet Korony Gór Polskich, ale podejścia zimowe wymagają większej sprawności i większej siły w ogóle. A co dopiero wejścia NOCĄ w JEDBANYM LESIE!
To był zły pomysł.
Na to narzeczony, że nie rozumie o co mi chodzi i dlaczego tego co teraz mówię nie poruszyłam, gdy wczoraj i dziś decydowaliśmy o wyjściu w góry. No nie wiem, chyba dlatego, że nie pomyślałam, że nie miałam siły o tym myśleć i w ogóle o niczym myśleć. Że chciałam leżeć w moim ciemnym pokoju z książką i nawet nie dopuszczałam do siebie myśli o planowaniu tego wyjścia - myślałam tylko o tym, że ostatecznie góry ZAWSZE dobrze mi robią na głowę, ale to co się właśnie działo to taki KOSZMAR jakiego nikomu nie życzę.
On na to, że jest mu przykro, bo on nie jest teraz bynajmniej w lepszej kondycji niż wtedy, gdy zdobywaliśmy Śnieżkę. No i fakt - on wtedy był w takiej kondycji jak teraz: od czasu do czasu coś tam się porusza, a ja byłam chyba w najlepszej formie w moim życiu... i on chociaż mu mówiłam wielokrotnie, że ja nie jestem osobą, która ma łatwość do sportu, która potrafi się ruszać, albo która ogarnia swoje ciało, to jestem ON POZNAŁ MNIE, akurat w momencie życia, gdy odkrywałam swoje ciało, jego możliwości, a także niesamowitą niespodziankę: że to nie jest, że urodziłam się słaba, tylko, że moim wyjściowym, niewytrenowanym stanem jest słabość fizyczna...
No i wróciliśmy do naszej rozmowy poprzedniego dnia: on nie sądził, że jestem słaba, racjonalnie mi wyłuszczał, że damy radę, a ja zbyt optymistycznie i totalnie zwalajac na niego odpowiedzialność za moje decyzje się zgodziłam... chociaż kurwa czułam, że coś nie tak, to zamiast zaufać sobie, wsłuchać się w siebie, to pozwoliłam, aby wizja marzenia przyćmiła racjonalne fakty; leniwie unikałam wsłuchiwania się w siebie i konfrontacji z tym czego faktycznie potrzebowałam... No i chuj, to ja zawiodłam siebie. Chuj.
Znienawidziłam las.
I wtedy wyłonił się z ciemności kolejny most. I znowu przechodziliśmy przez niego jakbyśmy walczyli o życie. Pewniej niż przez ten pierwszy, ale mimo wszystko z sercem na rękach.
Wracając, w świetle dziennym okazało się, jak wspominałam, że mosty były stabilne, że za dnia potoki pod nimi nie są tak ogłuszające i rwące, nawet nie są specjalnie nisko pod mostami. A co najlepsze - wydawało mi się nocą, że między jednym a drugim mostem minęło z 30 minut drogi, wiele metrów. Tym czasem w świetle dnia odkryłam, że te mosty są od siebie oddalone najwyżej o 300m. No kurwa.
Czas w tej ciemności się dłużył.
Szliśmy dalej i za mostem się okazało, że szeroka droga się kończy, że teraz zaczyna się skaliste podejście, że musimy iść jedno za drugim. No i wszystko co czułam się zdwoiło. Nie wiem co myślałam wchodząc do lasu? Gdy jeszcze był sens zawracać. Że droga będzie szeroka i będziemy mogli iść cały czas za ręce? Nie wiem. Na Ślężę w sumie tak można iść, ale nie pomyślałam o tym, że będziemy musieli radzić sobie solo, w odległości, jedno za drugim. Nie miałam w ogóle przestrzeni radzić sobie z nowymi informacjami. Więc w tamtym momencie stres już skoczył poza maksimum, wyznałam, że wolę iść jako ostatnia i zasuwałam jak najszybciej i najsilnej, napięta jak struna, za moim narzeczonym, by nie zostawać w tyle za nim chociażby o te 2 metry, bo blade światło mojej czołówki z Action dawało otuchę, ale taką rodem z horroru...
Poniżej przykład: po lewej ja z moją chujowa czołówką, a po prawej POV mojego narzeczonego....
Tumblr media
Byłam tak zmachana, że nie skupiałam się na lęku, zamiast tego po prostu całą siłę ładowałam w nadążanie za O. Ale myśli wciąż i wciaż uciekały do strasznego, ciemnego, ciemnego lasu - bo czasem migały mi w krzakach żółte, błyskające ślepia, czasem niewiadomo skąd zaczepiały mnie gałęzie, których chwilę temu nie było. Pomyślałam, że dla mnie tak podróż od ponad godziny jest jak ta scena z klasycznej Królewny Śnieżki Disneya, gdy Śnieżka ucieka przez las, wszystko w tym lesie jest upiorne, wszystko ją przeraża, wyciąga po nią szpony...
Tumblr media
No i takie obrazy "uzupełniające" skryte w mroku drzewa podsuwał mi umysł. No. Taki jest mój "ciemny, ciemny las". Nie wspominając o tym, że mijaliśmy jakiś stawik - i ten stawik może w innych okolicznościach byłby magiczny, piękny, zamarznięty i skrzący się... - ale w tamtym momencie MOMENTALNIE pomyślałam o wszystkich legendach o utopcach jakie znam. Nie pomogło racjonalizowanie. A gdy tą myślą podzieliłam się z O. - o wiele bardziej wychillowanym niż - zaczął fantazjować o tym, jakie to fajne miejsce do mieszkania dla utopca. Chciał o tym pofantazjować na wesoło, tak jak potrafimy we dwoje za nią uzupełniać wzajemne opowieści, puszczać wodze fantazji. No nie miałam ochoty. Byłam przerażona. Tylko w kółko powtarzałam "jak najszybciej wyjdźmy stąd na łyse grzbiety" oraz "nienawidzę lasu".
Prosiłam go "mów do mnie", a on mówił o tym, jak jest tu pięknie, jak mu się podoba ta ścieżka, drogą i jak mu dobrze ze mną. A ja czułam, jak mnie ze złości i frustracji trzepie "mów o czymkolwiek tylko nie o tej sytuacji w której jesteśmy, jest koszmarna, zabierz mnie myślami daleko stąd, proszę!", a on na to, że ma puste w głowie, że nic mu nie przychodzi do głowy (mi też, byłam przerażona, nie myślałam), że on obecnie nie potrafi myśleć o niczym poza tym, jak tu jest ciemno, cicho i przyjemnie, jak tu cudownie odpoczywa (rozumiem to tak: ja się odcinam od bodźców leżąca w łóżku, z książką na czytniku lub w słuchawkach, w ciemnym pokoju, bezpieczna w 4 ścianach, odgrodzona od dźwięków i obecności innych ludzi, tylko ja, moje ciało, czucie, a on przeżywa to samo będąc w ciemnym lesie, czując swoją bezbronność i poddanie wobec natury, brak dźwięków, świateł, ścian, - tylko ten pierwotny powrót do natury, to dla niego jest wręcz intymne, przynoszące ulgę i radość - tak mniej-więcej mi to nakreślił gdy go o to zapytałam. Potrafię to zrozumieć, bo przeżywam coś podobnego będąc w wannie i biorąc gorącą kąpiel, albo właśnie czytając książkę, ale w ciemnym lesie wszystko we mnie wyje, że jestem nie przygotowana na ogrom nibezpieczeństw z jakimi w nim się zetknę). Miałam ochotę go udusić.
Prosił, abym wymyśliła jakiś temat do rozmowy, bo on nie ma pomysłu. Wymyślałam - książka, którą słuchaliśmy w drodze w góry, w samochodzie. Wymienialiśmy może 3 zdania, naprawdę się lepiej poczułam... ale rozmowa po jego stronie zamierała... a do mnie wracała świadomość tej naciskającej z każdej strony, przerażającej ciemności! Raz wydawało mi się, że widzę na ścieżce człowieka i momentalnie odpalały mi się myśli o wszystkich true cime i zagnionych parach w górach, morderstwach na szlaku... No... Koszmar. Ta podróż to był koszmar.
W pewnym momencie nasz piesek się zatrzymał. Obserwowała lewą stronę ścieżki. Najezyła się. Ale nie wydała z siebie dźwięku - przy sarnach czuła się pewniej, a tym razem zamarła. O. pociągnął smycz, zachęcaliśmy ją, aby ruszyła razem z nami. Ja zaczęłam uderzać znowu kijkami o siebie - co i tak robiłam miarowo, często, od kilku godzin. Metaliczny dźwięk robił masę hałasu, ale nas piesek podszedł kilka kroków z nami i znowu się zatrzymała obserwując ciemność po lewej stronie. Obydwoje świeciliśmy w krzaki i obydwoje łagodnie namawialiśmy pieska, aby ruszyła, że tam niczego nie ma... Ale zauważyliśmy jak cicho się zrobiło (i tak było w lesie upiornie cicho, ale tamtym momencie i pies i my też nasłuchiwaliśmy, więc ta cicha była dojmująca). I nagle nasza psiunia zaczęła ostrzegawczo warczeć... Groźnie. Była najeżona, futro na jej szyi i karku rozłożyło się jak u kobry. Ale jej warczenie było dalekie od tego panicznego jazgotu jaki słyszymy na co dzień. To był urywany, bardzo niski dźwięk. I chyba wtedy pierwszy raz mój narzeczony też się przestraszył, bo zaczął krzyczeć. Wydawał z siebie niskie, głośnie "ho!", pauza i znowu "ho!". W tym dźwięku było coś agresywnego i zaskakująco pierwotnego. Pierwszy raz słyszałam go jak robił coś takiego. On ma doświadczenie z biwakowaniem w lasach, na dziko, ze spotkaniami z dzikimi zwierzętami... cały czas podczas tej podróży to ja robiłam hałas, a on jedynie przyznawał, że to dobry pomysł jeżeli mi to pomaga czuć się bezpieczniej. Ale gdy i on zaczął krzyczeć to myślałam, że dostanę ataku serca, ale chociaż serce chciało wyskoczyć mi z piersi nie byłam w stanie dobyć głosu, ani się ruszyć (poza tym co ja mogłam? We frustracji i złości znowu pomyślałam o tym jak chujową mam kondycję i że jakby wyskoczył na nas wilk to nie ma sensu uciekać, i tak mnie zagryzie, jestem za cieżka i za wolna, że przynajmniej mojego psiaczka obronię podkładając się pod te wielkie kły, niech oni dwoje uciekają, niech mój narzeczony chwyci psa pod pachę i spierdala na tych swoich długich nogach... ja nie będę w stanie biec pod górę, bo za ciężko, lub w dół, bo się wyjebię prędziutko na tych kamieniach, nie pomoże też to, że jestem w tylu warstwach odzieży i do tego z ciężkim plecakiem na plecach, nie mam szans po prostu uratować swojego życia). Zalała mnie adrenalina. W silnym przypływie trzeźwości obmyślałam plan i zaczęłam napieradalać tymi kijkami, które trzymałam w rękach, jak w cymbałki. Bum, bum, bum. Brzęczało. Było głośno. Naprawdę głośno w tej ciszy - to taki dźwiękowy kontrast podkręcony na maksa. Nie wiem jak to opisać, aby oddać poziom hałasu, jaki narobiliśmy.
Nasza psiunia, która ewidentnie więcej widziała, albo przynajmniej czuła nosem niż my wykonała ruchy, które sugerowały nam, że coś w tych kniejach się poruszyło, lekko skleciło (chciała się tam wyrwać, stanęła na tylnych łapkach, aby lepiej widzieć) i odeszło (tak sądzę, bo dźwięków z tej lewej strony nie słyszałam wcale). Sunia podskoczyła, warczała cały czas ostrzegawczo, a potem uspokoiła i nas i siebie, gdy się otrzepała. I swoim zwykłym, piskliwym tonem kilka razy wrogo szczeknęła w stronę w którą coś musiało oddalić i podeszła do przodu - tak nasza mała się zachowuje, gdy na chodniku czy w parku spotka nielubianego pieska: obserwuje w oględności, a gdy niemilewidziany osobnik nas minie, wtedy nasza malutka się otrzepuje i poszczeka z odległości jakąś wrogą klątwą...
Odetchnęliśmy z ulga i ruszyliśmy dalej, chciało mi się wymiotować ze stresu, mój partner chciał się zatrzymać na postój, napić się wody, ale upierałam się, że NIE, żadnych postojów dopóty nie wyjdziemy z lasu!
No i szliśmy dalej, sprawdzaliśmy mapę ciąglę będąc w ruchu - niby byliśmy tuż przy miejscu, gdzie powinna zaczynać się kosodrzewina... ale wciąż trwał las...i dochodziła 6 rano, a niebo było nadal ciemne, czasem błyskało gwizdami w momentach przerzedzenia drzew... BYŁ CIEMNO JAK W DUPIE...
I wydarzyły się trzy rzeczy: po pierwsze okazało się, że nasz szlak jest przysypany (wycinka drzew była i problem się zrobił) i jest zakaz wstępu na niego. Musieliśmy iść szlakiem z obejściem tego fragmentu szlaku - więc dołożyło nam to około 3km drogi w tym JEBANYM CZARNYM LESIE (jestem tak zła na ten ciemny las! Tak mnie wystraszył, tak długo trwałam w chronicznym stresie!!!!). A po drugie okazało się, że szlak, ten właściwy to koryto potoku. Więc wyślizgane kamienie, głazy, dużo podciągania się na rękach, na dworakach. Podnoszenia nóg tak wysoko, że sprawia to ból i dźwigania całego ciała w górę... a jednocześnie walka o to by zrobić to jak najszybciej by nie zostać w tyle za O., w ciemnościach... Do tego miejsca zamarznięte, O. stanął i był ok, stanęłam ja, a lód się załamywał, moja stopa wpadała do potoku między jedną, a drugą skałą... Czasem się ślizgaliśmy, on spadał nogami do potoku też... Czasem lód chował się pod czapą stabilnie wyglądającego śniegu... Zaczepiały o nas konary gęsto rosnących drzew, szamotaliśmy się próbując wyrwać lecaki wplątane w gałęzie...
Nasz piesek balansował na tych kamieniach w bucikach - buciki są dobre na śnieg i ścieżki, a na takim torze przeszkód jak ten na którym wylądowaliśmy to było dla niej dodatkowe utrudnienie - O. ściągnął jej buciki z przednich łapek. Pomogło to maleństwu radzić sobie z przeskakiwaniem po lodzie i głazach. Walczyła o zatrzymanie tytułu Mistrzyni Suchej Łapki (nie znosi być mokra), ale niestety kilka razy i pod nią kruchy łód się załapamał.
No i około 6 rano wydarzyła się niestety trzecia rzecz: zaczęło padać. Ale nie śniegiem. Oj nie. Deszczem. A my na tym szlaku, przez potok, w zimnie, ślisko, szron dookoła, zaczepiamy o konary stopami, a o suche badyle gałęzi czapkami i plecakami. Czasem widzę po bokach szlaku, w ciemnościach błyskające żółte ślepia. Może lis? Może sarna? Nie wiem. Staram się nie myśleć o tym. Ale KURWA TEN DESZCZ... Nie wchodzę w góry jak pada - nie ma przyjemności z wchodzenia w deszczu. Żadnej. A deszcze powodował, że czapeczki śniegu leżące na drzewach się roztapiały i płatami spadały nam na głowy. Wszędzie - plus taki, że narobiło to hałasu w całym lesie, już się nie martwiłam, gdy usłyszałam szelest po boku, już mi serce nie podchodziło do gardła. Teraz myślałam o tym, że jak śmierć przyjdzie to z każdej strony, nawet nie usłyszę, a co gorsza - PADA. Będę mokra i chora... Jak się nie pośliznę i nie zabiję. Iwtedy do mnie dotarło, że POSZLIŚMY W GÓRY ZIMĄ, A NIE MAMY UBEZPIECZENIA!!! No bo skończyło się wraz z utratą pracy przez O. Co za skrajna nieodpowiedzilność!!!!???
No i to przelało czarę i zaczęłam... nie wiem... histeryzować i jednocześnie wyżywać się na O.?
No bo domagałam się, że nie zostanę w tym lesie chociażby chwili dłużej, bo DESZCZE i BOJĘ SIĘ, że chcę w TEJ CHWILI być na łysym grzbiecie.
Szłam dalej, ale zatrzymywałam się na kilka sekund, bo jednocześnie nie mogłam złapać powietrza, dusiłam się, jednocześnie łkałam, ale z moich oczy nie płynęły łzy (chociaż tak bardzo tego chciałam w temtym momecnie) i zarazem miałam ochotę wymiotować, ale nie miałam czym... I tak co oddech, co krok. O. mnie przytulił. Dwa razy. Starał się być wspierający. Ale ja się wkurzałam, atakowałam go, a zaraz z pełną świadomością przepraszałam i wyjaśniałam, że chcę by do mnie mówił, a on milczy, nie chce mówić, że dopiero jak prowokuje kłótnie to do mnie mówi i jestem też za to na niego zła. A ona to znowu, w panice, że nie wie co do mnie mówić, bo ma pustkę w głowie... I że rozumie...
Miałam ochotę go udusić wtedy...
Cały czas towarzyszyło mi spirala myśli o tym jak się bardzo boję. Już nawet nie wiedziałam czego. Wszystkiego chyba. Szłam dalej świadoma tego, że nigdy w życiu nie byłam przez tak długi czas narażona na tak wielki i irracjonalny stres. Chyba... Nawet nie zauważyłam kiedy przestało padać... Tak się bałam. Ba! Czułam ucisk po lewej stronie klatki piersiowej - bałam się, że zaraz dostanę ataku serca...
O. namawiał mnie na picie - nie chciałam, powtarzałam, że napiję się jak wyjdziemy z tego jebanego lasu, że wcześniej nic nie przełknę.
Miałam wrażenie, że to trwało wieki... Ale wreszcie wyszliśmy z lasu. Dokładnie o 7:15 wyszliśmy na łysy teren, na szlak prowadzący prosto na Przełęcz pod Śmielcem. Widzieliśmy stąd Wielki Szyszak i Ośrodek nadawczy w Śnieżnych Kotłach - na szczycie wieży migało czerwone światło na tle czarnego nieba.
Nie zatrzymywaliśmy - szliśmy, doputy nie wyszliśmy poza drzewa... O. dotarł tam pierwszy - już się nie bałam, gdy mnie wyprzedzał, już widziałam, już ciemność nie była taka lepka i gęsta poza lasem... Usiał z naszym pieskiem na dodatkowej kurtce, którą miał w plecaku.
Kiedy ja do niech dotarłam już byłam spokojniejsza, już adrenalizna opadła, dalej miałam nudności, a w całym ciele olbrzymią potrzebę do płaczu (nadal to mam w sobie i nadal tych łez niewypłakałam), ale po prostu walnęłam na śnieg. Po prostu upadłam i leżałam. To był największy wysiłek w życiu... i dopiero wtedy przyjęłam butelkę z wodą.
Masakra...
A potem była bajka. Było coudownie i łatwo by mogło to przyćmić ten horror ciemnego, ciemnego lasu między 3:45, a 7:15 - ale nie chcę zapomnieć o tym, żeby znowu nie powtórzyć tego samego błędu. Bo kurwa, atak serca będę miała na własne życzenie. Jestem tak zła, że tam poszłam w nocy, bez ubezpieczenia... TAK CHOLERNIE Z��A!
Nie potarliśmy na wschód na Śnieżnych Kotłach - wschód nas zastał, gdy obchodziliśmy Wielki Szyszak. Coś... przepięknego! Tak jasnego! Tak... delikatnego. Jak lekarstwo na tą okropną ciemność.
Od tego momentu musieliśmy już włożyć raki - całe szczęście tych mieliśmy w nadmiarze.
Szliśmy ku Śnieżnym Kotłom, gdy pomarańczowe, ciepłe światło ogrzało ośnieżony szczyt Szyszaka, pokazało smog w dolinie, pagórki wyglądały jak wyspy w białym morzu. Jasne światło zmieniło Przekaźnik Telewizyjny na Kotłach w bajkowy domek rodem z Doliny Muminków. Każda chwila, każdy krok zmieniał natężenie światła, roziskrzał śnieg. Niebo przechodziło kolorami - od granatu, przez zieleń, żółty, pomarańczowy i różowy...
Zresztą tego słowa nie oddadzą... zdjęcia też spłaszczają barwy. Sapaliśmy do siebie w drodze, co krok, że kurcze, togo jak tu jest pięknie nie oddadzą ŻADNE ZJĘCIA. W matrycach aparatów brakuje kolorów! Tego nie da się uchwycić... Pogoda była cudowna - nie wiało, nie padało. Tylko słońce i przejrzysta widoczność (na zdjęciu poniżej po prawej na górze moi).
Tumblr media
Miedzy wykonaniem tych zdjęć poniżej są minuty, może 5? Nie wiem. Ale te kolory! Ta różnica w tym co się dzieje z niebem!
Tumblr media
No i doszliśmy.
:D
Byłam z siebie tak dumna... i tak bardzo przekonana, ze nie wejdę nigdy już do ciemnego, ciemnego lasu!!
Nasz piesek był niesiony może 15 minut drogi łącznie, co oznacza, że przeszła swój rekord życia - 19km. Na własnych, małych łapkach. <3
Kanapki zjedliśmy o 8:50 pod wieżą przekaźnika. Były pyszne. Wypiliśmy dopiero tam herbatę - kawy nie chciałam ryzykować, moje serce dopiero co się uspokoiło. Gorzko pomyślałam, że w normalnych warunkach to te kanapki by weszły już o 6 rano, a herbata byłaby popijana regularnie, co kilka metrów, może nawet weszła być kostka czekolady... gdyby to było normalne wejście za dnia. Gdyby było komfortowo i gdybym miała przestrzeń na bycie Tu i Teraz w ciele, w naturze... Bardzo to było złe i koszmarne co się wydarzyło w lesie. Dla mnie samej. Bardzo.
A gdy już było jasno wszytko wydawało się okropnym, ale odległym koszmarek...
Z płaskowyżu przy Łabskim Szczycie zadzwoniliśmy do rodziny O. - jego mama miała relację ze szczytów Karkonoskich life (ciekawe ile z tego widziała tak naprawdę, bo sygnał był słaby) - miło było. Mijało nas tam tyyyyyyylu fotografów. I biegaczy! Marzę o tym, aby kiedyś pracować zdalnie za dnia w schroniskach, a po południu przemieszczać się od schroniska do schroniska po tych łysych grzbietach...
Zeszliśmy do schroniska Pod Łapskim Szczytem, stamtąd dałam swoim krewnym znać, że żyjemy, chociaż ledwo i tam zjadłam pierogi. Ruskie. To był mój comfortfood na który miałam ochotę od kiedy walnęłam jak kłoda w śnieg o 7:15 i od kiedy upiłam pierwszy łyk wody.
Nasz piesek padł ze zmęczona pod kaloryferem. Nie reagowała na obcych (nietypowe), a zamiast tego zginała i prostowała łapki, powolnym ruchem... biedne maleństwo. Chciałam jej założyć spowrotem buciki, ale O. nie uparł, że ona sobie radzi lepiej w śniegu bez bucików - i to fakt jest, ale jest jej zimno... nie chciało mi się z nim kłucić... Ale jestem też na jego upór trochę wciąż zła... potem mu racjonalnie wyjaśniłam, że to był moment na założenie bucików i zgodził się, że źle, że nie założylismy ich, że chciał dobrze, ale faktycznie w tamtym momencie uważał inaczej... Ale wkurza mnie to... I trzeba coś z nim jego przekonaniem o własnej racji zrobić - dobrze, że przekonanie ma, to luz, ale nie podoba mi się, że nie bierze moich obiekcji pod uwagę (tu: może zrozumieć, że po moim melt downie o 6:00 na kamienistym szlaku w potoku może mieć wątpliwości - luz, ale od kiedy było jasno byłam racjonalna).
Zeszliśmy.
W pewnym momencie nasz porotny szlak złączył się ze szlakiem, którym szliśmy nocą - miałam szansę zobaczyć za dnia te mosty, na których walczyliśmy o życie, bale drewna, przy których mysląłam, że zaraz ktoś nas zaatakuje, staw utopca (za dnia wyglądał i śmierdział jak najgorsze bajoro), a potem, na samej końcówce okazało się, że te pola, te przy których widzieliśmy w nocy dziwnie odważne stado saren to nie pole. To mokradła i to mokradła opatrzone tabliczką, niechybnie trakcją marketingową, bo tabliczka głosiła, że to MO-CZARY, że należą do jakiegoś pana i pani, że prosi się o ostrożność, bo w potoczku mieszka RUSAŁKA. No i proszę - to nie były dziwne sarny, to były góralskie kelpie! Bardzo tym rozbawiłam narzeczonego xD
A zupłnie mnie nie rozbawiło, gdy okazało się, że przy drodze do naszego hotelu, tej, którą też szliśmy nocą stoją głazy... gazy malowane w potworne paszcze potworów. Coś co za dnia wygląda jak urocza atrakcja, a czego całe szczęście nocą nie zauważyłam wtedy, w drodze powrotnej wydało mi się wrecz obraźliwie i kpiące z mojego strachu w nocy. Wiem, że głupie, ale te paszcze namalowane na kamieniach były naprawdę tak straszne jak Diabeł Piszczałka...
No i trochę o tym rozmawialiśmy... ale wciąż przepracowuję te emocje... To mnie kosztowało więcej nerwów niż potem oddał relaks na górskim szlaku. Jestem wykończona na każdy możliwy sposób. Nie mam na nic siły, ani ochotę... Chciałabym płakać, ale nie mogę...
Tumblr media
9 notes · View notes
bohema-literacka · 9 months ago
Text
Wyzwanie #1
Książka „Piszę codziennie. 36-dniowe wyzwanie” – Krystyna Bezubik (1/36 dni)
Dzień 1: Dlaczego podejmujesz wyzwanie? Napisz o tym, stwarzając przy tym idealną wizję siebie jako osoby piszącej (krótkie opowiadanie, narracja pierwszo- lub trzecioosobowa).
Obudziły ją promienie słońca rozproszone przez pryzmat, który zawiesiła na oknie. Uśmiechnęła się. Lubiła takie momenty – momenty-pomiędzy, w dwóch różnych światach, jedną stopą tkwiąc w onirycznym, orzeźwiającym nurcie, a drugą zanurzając w ziemi, której kamyczki raniły jej palce do krwi.
Trudno było jej rozróżnić, dlaczego właściwie zaczęła pisać. Dla uwiecznienia – ze względu na to, że rzeczywistość tak bardzo ją zachwycała? Albo wręcz przeciwnie – świat realny jawił się jej jako miejsca nie do zniesienia, od którego musiała uciekać?
Zwiesiła nogi z łóżka, spoglądając na półkę z kilkudziesięcioma powieściami opatrzonymi jej nazwiskiem.
Na początku było jej tak trudno. Codziennie musiała przypominać sobie, że nie jest beznadziejna, ale że nie jest też pieprzonym Dostojewskim. Że na początku drogi bez sensu w ogóle mierzyć się z kimś jego pokroju. Jednak przychodziło jej to automatycznie, a im większe było pisarskie guru, z którym się zestawiała, tym boleśniejszy był późniejszy upadek i tym dłuższy pisarski marazm.
Nieważne. Przetrwała ten kilkuletni okres, ignorując depresyjne czy też wielkościowe głosy, przetrwała po to, żeby znaleźć się w tym miejscu. Wiedziała, że do geniuszu jej daleko, ale przynajmniej mogła zarabiać na życie, robiąc to, co kocha.
Przetrwała. Słońce złożyło lekki pocałunek na jej policzku, gdy wstawała po to, żeby napisać ostatnie zdanie swojej nowej powieści.
0 notes
luna-tynka · 4 months ago
Text
Tumblr media
Konto w mediach społecznościowych, a dokładniej, na Instagramie mam od kilku lat. Zrobiłam sobie w tym czasie przerwę rezygnując z nich na rok. Facebooka ignoruję, bo drażnią mnie reklamy i wszystkie te posty, które mnie nie interesują, a które zaśmiecają mi widok, gdy raz na jakiś czas wchodzę w aplikację. Inne media mało co albo w ogóle mnie nie interesują. Wolę być twórcą niż konsumentem, choć ta zmiana zaszła we mnie bardzo niedawno.
Stworzyłam więc nowy profil na Instagramie, na którym robię to, od czego powstrzymywałam się na swoim bardzo prywatnym koncie (27 osób) - piszę. Mam wrażenie, że nikogo z moich bliskich za bardzo nie interesuje, co mam do powiedzenia. Może się mylę, ale zawsze czuję niepewność, gdy publikuje tam moje myśli. Stworzyłam więc konto, gdzie śmiało mogę pisać, bo znajdą mnie tylko ci, którzy chcą to czytać. Jeżeli wygolę ktoś taki się znajdzie… Jak na razie jestem sama.
Na prawdę mam dużą frajdę z tworzenia postów, rolek i historii na instagramie więc próbuję się skupiać tylko na tym, ale od jakiś kilku dni obsesyjnie staram się zrozumieć dlaczego nic a nic się nie dzieje. Jestem niewidzialna. Rozumiem, że algorytm za mną nie przepada, bo moje prywatne konto jest niewielkie pod prawie każdym względem. Ale mógłby już dać mi luzy…
Dziś wracając z pracy powiedziałam sobie, że wszystko będzie ok i warte zachodu. Tzn. dokładniej to było raczej coś w stylu „f*ck it! mam w d*pie, te wszystkie porady, od których pomału głową chce mi stchórzyć; będę sobą i to wystarczy”.
Nie chce tworzyć 3-5 sekundowych, nic nie znaczących rolek, w których muszę umieścić „główne” chwytliwe zdanie, żeby zwrócić twoją uwagę i nakazać ci sprawdzić opis poniżej. Nie chcę „brudzić” pięknych ujęć napisami, żebyś kliknął na moje konto, żebyś je polubił, zapisał lub przesłał dalej.
Skupię się na tworzeniu mojego świata i pokazywania go innym. W końcu coś się ruszy. Poza tym nie pozostaje mi nic innego, jak nie poddawanie się i cieszenie się z tego, co lubię robić. Z czasem znajdę swój styl nie tylko w pisaniu, ale też i robieniu zdjęć i filmów. Edytowanie ich to dla mnie nowość, ale to dobrze, bo ja lubię uczyć się czegoś nowego.
Każdy twórca na początku musiał nauczyć się tworzyć tylko dla siebie i ignorować odzew świata zewnętrznego. Inaczej się nie da. Powtarzam sobie, że Picasso malował, bo nie mógł nie malować i w ten sposób opłacał swoje rachunki. Ci, którzy przyjęli jego zapłatę teraz mogliby być milionerami, gdyby zachowali jego obrazy, Nigdy nie wiadomo co się człowiekowi przydarzy. Pozostaje mi nadzieja, że wszystko będzie ok. Mogę tylko wierzyć w siebie i robić to, do czego moja dusza mnie namawia. Kiedyś znajdę swoich ludzi.
instagram
10 notes · View notes
kerizaret · 9 months ago
Text
Śmieszna rzecz w byciu osobą która mówi kilkoma językami jest taka, że zaczyna się zauważać pewne językowe zwyczaje, które są różne dla każdego z nich i jest bardzo fascynujące dla mnie obserwowanie tych różnic i jak się między nimi automatycznie przełączam
Na przykład są takie słówka (najczęściej ze slangu angielskiego), które przeszły też do innych języków, w których dalej są używane, ale w oryginalnych już nie, i tworzy to śmieszną wyrwę. Jakby, po angielsku nie wyobrażam już sobie powiedzieć w życiu xd, bo to już jakoś nie pasuje zupełnie. Brzmi po prostu bardzo źle. Lol też jakoś wyszło zupełnie. Ale lmao pasuje idealnie i nie mogę jakoś przestać używać
Za to po polsku lmao jakoś tak słabo mi pasuje i nie mogę sobie wyobrazić używać go w zdaniach, po prostu brzmi obco. Za to w polskim xd się tak mocno przyjęło że to wręcz instynkt i używam tego chyba wręcz nagminnie xddd. (Już nie wspominam o kwestii różnego wydźwięku tonu w zależności od tego czy napisze się xd, Xd, XD, xddd czy XDDD)
Jest też to że zawsze czytam te wszystkie skróty po polsku, nie ważne w jakim języku piszę czy mówię. Nigdy w życiu nie przeczytam lmao jako "el em ej oł". Zawsze po polsku bo po prostu brzmi o wiele lepiej. XD też nigdy nie czytałam jako "eks di" nawet gdy popularne było po angielsku. Tak samo jest ze skrótami jak brb, asap, ty, ily i inne takie. Mimo że ich nie używam po polsku (szczególnie że część moich znajomych nie ogarnia angielskich memów więc by nie zrozumieli... co jest STRASZNE bo tak bardzo chcę używać indykatorów tonów jak /j albo /lh czy /aff ale oni nie wiedzą o co chodzi... muszę improwizować z takimi rzeczami jak /żart ale to jakoś nie to samo)
Ale już na przykład jeśli chodzi o francuskie powiedzenia które weszły do polskiego to jestem UPARTA żeby je poprawnie po francusku czytać (jak i pisać). Z mowieniem mi szczegolnie chodzi o déjà-vu, a z pisaniem też takie jak vis-à-vis, à la
W ogóle to francuski mnie zruinował, bo odkąd poznałam że w takim potocznym języku zaczynają czasem zdania od takiego nic nie znaczącego "bah", albo "alors" to nie potrafię jakby... zacząć jakiejś swojej dłuższej wypowiedzi bez jakiegoś typu wprowadzenia w tym stylu. Po polsku i angielsku to łatwe, bo w angielskim używa się "well" czy w polskim "cóż"/"no [więc]". Za to jest to straszne teraz jak się uczę hiszpańskiego, bo nie znam żadnego takiego słowa i tak dziwnie się zaczyna jakąś przemowę bez tego. Mimo że to niby bardziej "profesjonalne" i nie jest nieformalne, ale jakoś tak brzmi mi to źle...
Plus jeszcze jest kwestia tego że na przykład po polsku mam tendencję używania większej ilości emotek niż po angielsku. (Po francusku więcej niż po angielsku ale mniej niż po polsku. Hiszpański nie znam wystarczająco żeby w nim pisać xd). Więc po polsku użyję 😂,🥰,😘,🤗, czego w życiu nie zrobię po angielsku. Zastępuję to raczej czymś w stylu <33 (najczęściej), ^^, :3, :D, albo indykatorami tonów czy po prostu LMAO albo keyboard smashe i takie tam. Ale są emotki które użyję w obu językach jak 😭,🥺,🫡 na przykład. Za to 😭,💀 nie użyję po polsku bo ludzie nie rozumieją ich tak jak po angielsku i dają zły wydźwięk
To po prostu dla mnie zarówno interesujące jak i śmieszne jakie są różnice między zwyczajami w różnych językach i też jak moje własne zwyczaje się zmieniają w zależności od tego w którym mówię
Języki są po prostu niesamowite i fantastyczne i uwielbiam je
15 notes · View notes
ninsa-aa · 2 months ago
Text
Hej na początku chciałabym się przedstawić. Mam na imię Nina i swoją przygodę z pisaniem zaczęłam w styczniu 2023 roku więc już prawie 2 lata piszę i dzielę się swoją twórczością z innymi. Jednak wiele osób wciąż pyta się mnie jak osiągnęłam takie duże wyświetlenia na platformie wattpad. Otóż odpowiedź jest bardzo prosta. Zaczęłam pisać hobbystycznie i nigdy nie traktowałam tego jako coś do czego musiałam się zmuszać. Wstawiałam na wattpad kiedy tylko chciałam, by mieć wszystko zapisane w jednym miejscu, a nie w zeszycie. Mimo iż wyżej napisałam że opublikowałam swoją pierwszą opowieść w styczniu 2023, to pisałam już wcześniej do zeszytu nie mając odwagi pokazywać nikomu z mojej rodziny moich rękopisów. Do dzisiaj im tego nie pokazałam, a opowieści na wattpadzie są widoczne do użytku innych. Moje opowieści zawierały wiele różnorodnych tematów, które poruszałam. Niektóre były bardzo związane z etapami mojego życia, a niektóre chciałam przedstawić pod swoim kątem myślenia.
Jednak przejdźmy do kluczowego pytania- jak to wszystko osiągnęłam i co dało mi motywację by pisać dalej. Po pierwsze i najważniejsze to nie poddawać się. Ja wiele razy mówiłam, że chcę już to zakończyć. Mimo tego jestem tu gdzie jestem i osiągnęłam to sama beż jakiejkolwiek pomocy. Osiągnęłam to sama, więc postaram się wam trochę o tym opowiedzieć.
Na początku warto się nie poddawać u nie skupiać się tylko na wyświetleniach, tylko na tym czy piszemy tak jak być powinno. Jeżeli ja jako pisarka podejmuje temat w którym akcją dzieje się w lesie bądź w górach, dokładnie opisuje krajobraz miejsca jaki pojawia mi się w głowie od razu po usłyszeniu słowa "góry". Staram się by cały opis był dość długi ale też nie za długu, bo nie piszemy rozprawki. Ważne jest to żeby opis był trochę dłuższy niż dwa czy trzy zdania złożone. Opis otoczenia, miejsca jest ważna i kluczową rzeczą by opowiadanie nie wyglądało jak pisanie na siłę byle by coś napisać. I to też jest ważny podpunkt, który wymaga wyjaśnienia. Otóż jeżeli wena na pisanie nie przychodzi, nie możemy pisać na siłę, ponieważ nie skupiamy się wtedy na poprawności pisanych zdań ani na fabule, tylko na tym żeby jak najszybciej skończyć pisać, ci nie wpływa dobrze na odbiór naszej pracy. No a nie oszukujmy się - każdy by chciał, żeby dzieło/praca, nad którą spędził swój czas wyszła dobrze. Jeżeli macie trudność z zapamiętywaniem poszczególnych rzeczy radzę sobie zrobić taki przykładowy plan na kartce bądź w osobnym dokumencie na komputerze. Ważne jest to by był dla was przejrzysty i nie zawierał niepotrzebnej treści, tylko na przykład wygląd, zainteresowania i udział danej postaci w waszym utworze. Uważam że to znacznie pomoże waszemu rozplanowaniu fabuły. Odnosząc się jeszcze do krajobrazy, polecam wysłuchać muzyki, bądź inspirować się miejscem, napisać wszystko na brudno, przeredagować i na koniec opublikować.
Jeżeli jest coś czego waszym zdaniem jeszcze nie poruszyłam, zapraszam do sekcji komentarzy.
4 notes · View notes
irfavadeline · 6 months ago
Text
Kochani przepraszam że nie jestem aktywna
Ale jest u mnie ostatnio ciężko, wogle nie liczy kalorii bi jestem u babci jedyne na co mam nadzieję to że nie przytyłam. Staram się jeść jak najmniej kaloryczne jedzenie. Pozatym poznałam takiego chłopaka i na początku super nam się pisało a teraz rozmowy się nie kleją i jest jakoś tak przez siłę. Przepraszam że wam to mówię ale nie mam komu moja siostra kiedy coś mówię na ten temat od razu mówi o swoim koledze w którym się zapytała pomimo że słuchałam ją tyle razy. Koleżankom nie chcę nawet nic mówić bo chłopak ma złą opinię ale kiedy ja z nim piszę jest bardzo spoko i bardzo go polubiłam.
10 notes · View notes
dawkacynizmu · 5 months ago
Text
czwartek 29/08
☪︎ podsumowanie
zjedzone — 1030 kcal
zabieram się wyjątkowo wcześnie za pisanie tego posta bo o tej godzinie zwykłam chodzić na spacer z psem ale jest zbyt gorąco i nie wiem co ze sobą począć :<
więc wybaczcie jak się rozpiszę
KILKA POSTÓW TEMU pisałam że pewnie na początku września pierdolnie upałem i co?? miałam rację, sprawdziłam dziś pogodę i zapłakałam, nienawidzę chodzić do szkoły w takich temperaturach, smażyć się na nagrzanym przystanku i wlec się z niego do domu czując jak dopada mnie udar słoneczny. dodatkowo ubiór...ja już miałam jesienne outfity w głowie, byłam skłonna kurtkę wyciągać!!
przespałam dziś budzik i mama mnie obudziła jakoś po 9 nie wiem w zasadzie czemu ale fajnie, jak byłam młodsza to czasem randomowo budziła mnie w wakacje mówiąc "zaspałaś do szkoły! " i patrzyła jak się budzę zdezorientowania&przerażona teraz jej chyba się znudziło. w ogóle to w nocy jakimś cudem kopnęłam samą siebie w dłoń, połamałam paznokcia i boli mnie cały palec 😐
zjadłam serek wiejski z owocami na śniadanie, zrobiłam jogę twarzy i jakieś ćwiczenia na lepszą posturę po wszystkim zabrałam się za pierwszy etap sprzątania. opóźniłam szafki gdzie były wszystkie moje przybory szkolne od czasów przedszkola, jakieś porwane bibuły, połamane kredki, gazetki, książeczki, naklejki. niektóre rzeczy sobie zostawiłam jak np linijki i okładki na zeszyty ale większość poszła do kosza. od razu po tym zrobiłam krótki trening z growwithjo takie tam chodzenie i około 14. nadeszła druga fala sprzątania. moją intencją na ostatni tydzień wakacji było dokładnie posprzątanie pokoju, rozłożyłam to sobie po trochu na każdy dzień... ale dzisiaj mój zryw produktywności był tak duży że ogarnęłam już wszystko xD starłam kurze, rzuciłam do prania szmatki do okularów i kosmetyczkę, wyrzuciłam mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, poustawiałam wszystko na nowo na szafkach. zabrałam się też za biżuterię, pozbyłam się zerwanych bransoletek i naszyjników których nie chciało mi się już naprawiać. sprzątając znalazłam takie pudełko, nie wiem po czym, ale przerobiłam je na taką podkładkę na kolczyki? kiedyś miałam wszystkie wrzucone do jednego pudełka i znalezienie pary było niemal niemożliwe, szczególnie rano gdy się spieszyłam, tutaj są wbite w gąbkę jeden obok drugiego. znalazłam też taką zawieszkę z bransoletki którą dostałam od przyjaciółki w 5 klasie podstawówki, jest urocza i chciałabym ją jakoś zachować, próbowałam przeciągnąć to na prosty łańcuszek ale otwór jest za mały i nie dało rady.
Tumblr media Tumblr media
zgłodniałam od sprzątania więc zjadłam wafle na słodko z twarogiem i dżemem, złapał mnie zjazd energii i niewiele już robiłam. jutro jadę kupić rzeczy do szkoły, przede wszystkim zeszyty bo mam ich zero, dosłownie zero. chyba że liczyć te które zamierzam po prostu kontynuować, z geografii na przykład mam ten sam od pierwszej klasy...i jestem na rozszerzeniu. i to nawet nie jest tak że nie robimy notatek podczas, robimy ale polegają na przepisywaniu podręcznika słowo w słowo 😶 czego nienawidzę, więc zazwyczaj po prostu nie notuje i uczę się z książki. jednym z moich sposobów na naukę jest właśnie skracanie materiału źródłowego do absolutnego minimum, jednej najważniejszej informacji i potem dopiero dodawaniu szczegółów. w tym roku planuję uczyć się odrobinę więcej...taki mój priorytet to matematyka, chcę zmusić się do słuchania na tych lekcjach (co jest w chuj trudne kiedy siedzisz z ławce z typem z adhd któremu nie kończą się tematy do rozmów i ciągle rzępoli ci nad uchem) przepisywać z tablicy wszystkie zadania które robimy na lekcji, wcześniej często tego nie robiłam bo nie umiem się rozczytywać po innych osobach za bardzo, nigdy nie wiem czy tam jest 1 czy 7 czy chuj wie co, no i robić mnóstwo zadań w domu. pewnie też sporo będę uczyć się z historii, jak co roku. to jest totalnie bez sensu bo nie piszę jej na maturze, dodatkowo jestem też na tyle kumata że mogłabym zdawać bez choćby otwierania podręcznika ale dostawanie dobrych ocen z tego przedmiotu daje mi taką satysfakcję 😰 pamiętam jak raz odbierałam sprawdzony sprawdzian od nauczyciela i usłyszałam "znowu 6?"i wyjebało mi ego poza skalę.
w każdym razie dalej manifestuję sobie przychylny dojazdom plan lekcji. i chyba pójdę jutro na jakieś lody. ja nie przepuszczę lodów z lodziarni, żaden fancy sklepowy lód nie dorównuje nawet tym najzwyklejszym z lodziarni, jestem ogólnie największą miłośniczką, jeżeli na świecie jest 10000 miłośników lodów to jesyem jednym z nich, jeżeli jest tylko 1 to jestem to ja, jeżeli nie ma ich wcale to znaczy że umarłam.
27 notes · View notes