#wydawnictwo Bo Wiem.
Explore tagged Tumblr posts
Text
LITERACKIE REKOMENDACJE: Bruce Goldfarb „18 zbrodni w miniaturze”
Bo Wiem, 2023 Bruce Goldfarb jest dziennikarzem, jednak przez wiele lat pracował jako asystent naczelnego lekarza sądowego stanu Maryland, a potem jako jego rzecznik prasowy. W swoim literackim debiucie przedstawia – jak głosi podtytuł książki – nieznaną historię Frances Glessner Lee oraz początków współczesnej kryminalistyki. Już pod koniec XIX wieku w Stanach Zjednoczonych ustalaniem przyczyn…
View On WordPress
1 note
·
View note
Text
Imba na studiach
4 września 2024
Po wczorajszym dniu doszłam do tego, że nie chcę już studiować. Serio, po wszystkim co się działo wczoraj jedyne co prawdziwie w sobie czułam to gorycz i krzywdę (bo zostałam potraktowana niesprawiedliwie) oraz bezsilność.
W regulaminie stoi:
"W konkursie uczestniczyć mogą studenci studiów stacjonarnych i niestacjonarnych, którzy spełniają następujące warunki: a) ukończyli co najmniej pierwszy semestr studiów w UniXYZ, b) kontynuują studia w kolejnym roku akademickim lub planują kontynuację nauki w UniXYZ na studiach drugiego stopnia w kolejnym roku akademickim, c) mają uregulowaną sytuację finansową oraz terminowo uzyskują zaliczenia semestrów, d) nie toczy się w ich sprawie postępowanie dyscyplinarne, e) aktywnie działają na rzecz Uczelni i/lub środowiska lokalnego."
Oraz:
"Działalność studenta opisana we wniosku musi być udokumentowana, a zaangażowanie w działania na rzecz Uczelni poświadczone przez pracownika uczelni."
I to jest jedyne co zawiera regulamin w tym obszarze.
Spełniam wszystkie warunki wymienione powyżej.
W dodatku w przeciągu ostatniego roku wśród moich zasług stoi:
a) wygrałam wyróżnienie w konkursie o zasięgu krajowym,
b) brałam udział w konkursie międzynarodowym dla studentów uczelni artystycznych, zostałam jedną z finalistek, a moja praca będzie prezentowana na międzynarodowej wystawie, c) wygrałam na UniXYZ konkurs grantowy na projekt, d) wygrałam nagrodę główną w konkursie literackim organizowanym przez wydawnictwo, e) moja (kolejna już) praca zakwalifikowała się drogą konkursu do wystawy o zasięgu krajowym i była prezentowana w muzeum (małym i regionalnym, ale jednak),
e) brałam udział w oddolnym projekcie badawczym z zakresu barwierstwa, a wynik mojego eksperymentu jest prezentowany w zbiorczym albumie na stronie organizatora. f) na zaproszenie wykładowcy (wykładającego na UniXYZ, ale będącego stałym pracownikiem i reprezentantem innej uczelni) udałam się na event organizowany przez inny uniwersytet w mieście i aktywnie korzystałam z prezentowanych na nim możliwości. g) uczestniczyłam w trzech konferencjach naukowych - mam zaświadczenia od organizatorów. h) brałam czynny udział, jako uczestniczka, na zajęciach z zakresu kultury i projektowania jedzenia (podczas zajęć min. myłam naczynia, donosiłam krzesła, pomagałam w kalibracji rzutnika).
Kiedy sobie te swoje osiągnięcia spisałam to myślę, że tak całkiem jest z czym startować w konkursie na uczelni - nagrodą jest obniżenie opłat za czesne. Dlatego ten konkurs w ogóle mnie interesuje.
Jednak po sytuacji sprzed 2 dni i po wczorajszej próbie wyjaśnienia sytuacji na uczelni, mam wrażenie, że to jakieś podwójne standardy. Albo hipokryzja instytucjonalna.
Okazuje się, że - chociaż nie ma tego w regulaminie konkursu - że "reprezentować uczelnie" można tylko i wyłącznie jako osoba, która przed jakimkolwiek swoim działaniem informowała o tym biuro marketingu uczelnianego oraz/lub członków Samorządu Studenckiego. Tego w regulaminie nie ma. Ale wszyscy zainteresowani są oburzeni, że tego nie wiem i jak w ogóle śmiem chcieć dostać zaświadczenie.
Druga sprawa - pani z marketingu wczoraj poinformowała mnie, że w związku z sytuacją z kontaktem z muzeum sprzed 2 dni wprawiłam ją w dyskomfort. Dlaczego? Bo bez jej wiedzy (!), ale powołując się na to, że jestem studentką UniXYZ, skontaktowałam się z muzeum i chciałam wyłudzić zaświadczenie. W wyniku tego, kiedy muzeum do nich zadzwoniło by potwierdzić, czy faktycznie "reprezentowałam" (oni tak do mnie pisali, ujmując to słowo w cudzysłów) uczelnie będąc uczestniczką wydarzenia kulturalnego, a one - panie z marketingu - mojego nazwiska nie znalazły na własnej liście wolontariuszy były zaskoczone i czuły się niekomfortowo podczas rozmowy z "partnerem biznesowym". Zostałam chłodnym tonem, moim zdaniem opryskliwie pouczona, że jeżeli student powinien każdorazowo przy kontakcie mailowym z innymi instytucjami dawać do "dw" swoją uczelnie matkę. Zwróciłam uwagę, że pierwszy raz o czymś takim słyszę. Pani z wyższością, ale asertywnie!, poinformowała, że to powszechna praktyka na uczelniach wyższych (nie słyszał o tym ani mój chłopak - absolwent polibudy, ani kumple, ani dopiero co broniąca się szwagierka na jagielonce - już to potwierdziłam i zewryfikowałam, bo więłam poprawkę na to, że o czymś mogłam nie wiedzieć z doświadczenia własnego, ale dostałam zewsząd potwierdzenie, że to ewidentnie jakaś ich wewnętrzna procedura, której ode mnie wymagają, chociaż o tym nie informują w regulaminie).
I na koniec. xD
Hit!
Pani z marketingu powiedziała, że nie może powiedzieć czy za ten "samowolny" kontakt z muzeum nie spotka mnie jakaś konsekwencja. Ale najlepiej będzie, jeżeli udam się do Rektora i upewnię się, czy do własnego wniosku konkursowego nie powinnam załączyć deklaracji wydanych przez ich dział (!) w której poinformują jury, że moja samowolna decyzja o kontakcie mogła kosztować UniXYZ utratę wizerunku i dobrego imienia na niwie współpracy z muzeum.
I dodała, że to w zasadzie może wpłynąć na ocenę mojego wniosku.
Wyszłam od nich zła, rozgoryczona i niepojmująca, jak to się stało, że w zasadzie nieporozumienie - wynikająca w zasadzie z braku stosownej adnotacji w regulaminie konkursowym (nie mogłam brać pod uwagę czegoś o czym nie wiedziałąm) - miałoby jeszcze obciąć mi punkty lub zdyskwalifikować w konkursie?
No i do tego ten pomysł by kontaktować się z innymi instytucjami tylko dając do "dw" przedstawicieli odpowiednich biur uniwersytetu? Idiotyczne! Wygrałam w konkursach, które sama sobie wyszukałam. Moje prace brały udział w wystawach do których sama się zgłosiłam! Byłam na konferencjach naukowych na które bilety sobie kupiłam!
I jeszcze wczoraj, w emocjach, zadzwoniłam do biura rektora, dziekana, jeden pies, tam gdzie mi kazali dzwonić, aby wyjaśnić sprawę.
Pani przy słuchawce po wysłuchaniu wszystkiego uznała, że według niej to brzmi jak nic ważnego, jak jakieś małe nieporozumienie. Które ewidentnie urosło do niepotrzebnie dużych emocji. Nie potrafiła ogarnąć z jakiego powodu babeczki od marketingu robią z tego taki hur dur. No to jej wyjaśniłam - że pani z muzeum zadzwoniła do nich chcąc potwierdzić czy ja reprezentowałam uczelnie, one były zaskoczone, że ktoś bez ich wiedzy kontaktował się z muzeum, powiedziały że nie znają mojego nazwiska i miały duży niesmak, gdyż z ich perspektywy studentka uczelni chciała wyłudzić zaświadczenie. A to może wypłynąć na to czy w przyszłości muzeum będzie chciało jeszcze współpracować z UniXYZ. I w ten sposób niszczę wizerunek uczelni.
Absurd.
Zbyt mało reprezentowałam uczelnie by dostać zaświadczenie, ale dostatecznie ją reprezentowałam by ponieść konsekwencje. xD
Podwójne standardy. Hipokryzja instytucjonalna.
I myślę, że to rodzaj mściwości? Bo przecież nie napisałam nieprawdy, nie napisałam czegoś niekulturalnego - to pani z muzeum powzięła pochopne wnioski i zadzwoniła do pań z marketingu. Nigdzie w regulaminie nie było określone jaki rodzaj aktywności uważa się za "reprezentowalnie uczelni" i co to wyrażenie dokładnie znaczy, ani, że każdorazowo mam się kontaktować z jakimś działem na uczelni, nawet jeżeli uczelnia nie była hostem/gospodarzem rzeczy w której uczestniczyłam...
Potrafię też zrozumieć, że bywa stresująco, gdy ktoś, partner biznesowy dzwoni by potwierdzić czy ktoś z mojej organizacji robi coś-tam, bo napisał do nich, że robił, a ty nie wiesz kto to jest i w ogóle w jakiej sprawie ta osoba dzwoni. Ale w takim wypadku mam pretensję do pracodawcy, a nie do tej osoby - trudno podążać za procedurami, albo egzekwować te procedury, jak się nie dopilnowało, aby wszyscy te procedury poznali.
Czuję, że zostałam potraktowana bardzo niesprawiedliwie - uznano mnie za PROBLEM. Albo przyczynę PROBLEMU. Tym czasem ja nie miałam zamiaru robić problemu - postępowałam zgodnie ze znanymi mi wytycznymi.
Ech...
Pani z sekretariatu tego szczytu uczelnianej hierarchii tylko westchnęła, jak usłyszała co powiedziały mi panie od marketingu. Powiedziała, że mam do niej zadzwonić do piątek, jak będzie jej szefowa i wtedy mi powie co robimy z moim wnioskiem.
Okay, to czekam.
Niemniej wystąpiłam do rektora o wydanie mi zaświadczenia potwierdzającego wygraną w konkursie grantowym i o prośbę doprecyzowania regulaminu tego konkursu, który trwa, w którym można wygrać niższe czesne. Zaproponowałam, że wyślę do nich wszystkie mojego zaświadczenia i certyfikaty, aby zweryfikowali które mogą brać udział w konkursie i do jakich działów na uczelni mam napisać, aby dostać potwierdzenie pracownika uczelni, że są legitne, skoro ewidentnie zaświadczenia od organizatorów wydarzeń nie wystarczają.
Zobaczymy co odpiszą.
No i do tego jeszcze aż mi ze stresu, złości, rezygnazji podchodzi gula pod gardło, jak myślę o tym, że dziś muszę kontaktować się znowu z paniami od marketingu.
Wczoraj panie z marketingu wczoraj nie miały dla mnie czasu (autentycznie, całą tą rozmowę odbyłyśmy w drzwiach, kazały pisać mi maile), a chciałam wczoraj dodatkowo omówić możliwość współpracy przy moim zwycięskim projekcie - jestem do tego zobowiązana umową by z nimi współpracować, ale po wczorajszym czuję taaaak cholernie negatywne nastawienie do mnie z ich strony, że obawiam się jak ta współpraca miałaby wyglądać. Chyba wyznaczę jako osobę do kontaktu moją wspólniczkę, może będzie łatwiej.
Anyway - mam im napisać maila. A bardzo mi się nie chce.
Do tego stopnia, że chodzi mi po głowie "te studia miały być inne niż poprzednie, bez głupotek i manifestacji władzy" oraz "straciłam do tego serce, mam ochotę rzucić studia w pizdu".
Serio.
Jest mi przykro jak nie wiem.
A! I do tego jeszcze ten projekt grantowy i umowa, której nie podpisano i w sprawie której się nas zwodzi. Kurwa. Wczoraj, korzystając z tego, że byłam na uczelni zajrzałam do Pani, która egzekwuje tę umowę - a ona zdzwiona, że my czekamy na podpisanie umowy! Że przecież powiedziała nam, że możemy już działać na pełnej! Że umowę i grant dostaniemy jakoś za tydzień lub dwa, ale od tygodnia możemy na luzaku działać z realizacją projektu. Możemy kontaktować się z mediami! Możemy kontaktować się z marketingiem, z organizatorami harmonogramów dostępności sal itp.
Zdzwiona pyta "myślałam, że to wam powiedziałam jasno dwa tygodnie temu?".
Nie zrozumiałam tego w ten sposób. Ani tego, że możemy działać z realizacją BEZ PODPISANEJ umowy.
Ale po wczorajszym i po wydarzeniach tego tygodnia, byłam już tak bardzo wątpiąca w to co faktycznie słyszę, tak bardzo już zrobiona w chuja, że zwątpiłam - może mówiła, a ja zapomniałam? Podatek od ADHD?
Dałam znać zespołowi. WSZYSCY byli wkurwieni. WSZYSCY. "Czyli co? Straciliśmy cały tydzień? I mamy działać bez podpisanej umowy? To samo w sobie brzmi jak coś, przed czym przestrzega się ludzi! Najpierw umowa, a potem praca!" - I WSZYSCY potwierdzili, że są zaskoczeni tą komunikacją ze strony tej pani równie mocno jak ja. Że nic nam na ten temat nie mówiła. Trwaliśmy w frustracji czekając na podpisaną umowę zamiast rozwijać swój projekt... Kurwa.
Czuję się tak zrobiona w chuuuja...
Jeszcze dlaczego wątpię w siebie: zarówno Przewodniczącej Samorządu Studenckiego i babeczkom od marketingu dałam znać, że pani z muzeum odpisała na mojego maila w poniedziałek zarzucając mi kłamstwo (tj. punktując jakie daty się nie zgadzają z moim mailem - a ja jestem chujowa w cyferki, więc hej, luz, proszę wpisać poprawne daty, ja po prostu nie pamiętam, bo nie uważam tego za istotne - ale dla tej pani to bylo na tyle istotne, że wyraziłam zwątpienie czy w ogóle brałam udział w wydarzeniu). A w odpowiedzi zarówno przewodnicząca i pani z marketingu powiedziały, że widziały tą korespondencję i nie widziały w niej, by ktokolwiek zarzucał mi kłamstwo. No fakt: wprost nie. Ale taki jest kontekst. Przynajmniej dla mnie to jest jasny kontekst wiadomości od pani z muzeum.
Więc znowu zaczęłam wątpić w swoje postrzeganie rzeczywistości.
Poczułam się, że zarzuca się mi kłamstwo - a ja nie kłamałam. W dodatku wpycha mi się w usta słowa (ja: "proszę o zaświadczenie, że reprezentowałam studentów UniXYZ uczestnicząc w wydarzeniu odbywającym się na terenie muzeum"; pani z muzeum w odpowiedzi: "zweryfikowaliśmy te informacje z przedstawiecielami UniXYZ i wynika z nich, że nie była pani organizatorką wydarzenia i tym samym nie "reprezentowała" studentów, w dodatku daty wydarzeń, jakie pani podała się nie zgadzają. Przy tym to wydarzenie było odwołane, a to przeniesione, więc trudno uznać w nich pani udział." witki mi opadły...) Nigdy nie napisałam, że byłam organizatorką. A, że w ich nomenklaturze tylko organizatorka lub współorganizatorka może być "reprezentantką" nie wiedziałam, bo tej informacji nie ma w regulaminie konkursu. Skąd mogłam to wiedzieć?
Ech... i tak to wałkuję emocjonalnie od wczoraj i jest mi baaaaardzo smutno.
8 notes
·
View notes
Text
Literatura grozy nie jest obecnie popularną niszą. Nie licząc oczywiście kryminałów, oraz co ciemniejszych thrillerów, to opowieści o duchach są raczej w odwrocie. Może to jest spowodowane ogólnym paradygmatem powszechnego myślenia, gdzie nauka, jakkolwiek pokrętnie pojmowana, jest tą głównym sposobem tłumaczenia świata. Nie mam nic przeciwko temu, ba nawet jestem zadowolony, że w wielu przypadkach możemy polegać już na powtarzalnej metodologii niż jakimś utartym zabobonie. Niemniej jednak, co przejawia się głównie w moim zainteresowaniu religią, mitologią i etnografią, mam te bardziej humanistyczne ciągotki. Nawet jestem jednym z tych, który uważają "opowieść" za główną formę przekazywania wiedzy i łączenia się społeczności. Jednak odbiegłem troszkę od tematu.
Ludzie mimo wszystko, mimo odwrotu klasycznych opowieści, nadal lubią się bać. Dobrze ukazują to internetowe creepypasty, horrory analogowe (analog horror), Fundacja SCP, czy wszelkie inne wizualne straszydła. Gdy chodzi o ich pisaną formę, to co najwyżej zostają, chronologicznie wspominając: Poe, Lovecraft, czy Stephen King. Cała reszta autorów, wydających równolegle pomiędzy nimi, czerpiąc z nich i dając im inspiracje została zapomniana. Ich dzieła są jakby zaginionymi ogniwami w ewolucji gatunku. Dla mnie takie nowele są ciekawym studium przypadku, gdy chodzi o te wszystkie rzeczy, które nawet ciężko mi nazwać. Nie chce używać, żadnych metafizycznych terminów, czy tym bardziej tych zaczerpniętych z tradycji katolickiej, ale posiadają pewną duszę.
Jednak koniec dygresji. Przez ostatni tydzień grudnia przeczytałem piętnaście drobnych, ale świetnie napisanych przez mało znanego w na naszym rodzimym rynku autora. Montague Rhodes James (często skracający swoje imiona do inicjałów) żyjący i tworzący na przełomie XIX i XX wieku jest tym, którego tomik mi wpadł do ręki. Nie napisał wiele, bo za życia ten Brytyjczyk opublikował pięć zbiorów tzw. "opowieści niesamowitych". Te z nich zostały zebrane i wydane w Polsce przez wydawnictwo C&T jako "Opowieści starego antykwariusza". Mam jeszcze lekki problem z tą literaturą. W przypadku sci-fi zawsze chodzi o jakąś ideę, o literaturze zaczepiającej o rzeczywistość - o świetnie odwzorowanych bohaterów, czy siatkę wydarzeń. W przypadku opowieści o duchach, nie można oczekiwać że będą straszyć. Wydaje mi się, że współczesny czytelnik jest mniej rozemocjonowany o bardziej cyniczny niż pierwotna grupa docelowa. Dodatkowo wydaje mi się, że nie ma James, czy mu pokrewni, zamiaru przekonywania osób do zjawisk nadprzyrodzonych. Zresztą Poe, czy dzisiaj omawiany autor wspominają często o swoim braku wiary w takowe. Dlatego też, jak wspomniałem, opowieści te traktuję troszkę bardziej "etnograficznie", czy nawet bardziej "semiologiczne".
Mocno meandruję wokół tematu, bo nie wiem troszkę co napisać, by nie zdradzać. Na pewno polecam czytać to w półmroku, w lekko melancholijnej atmosferze, bliżej jesieni niż zimy. Albo przy ognisku, słuchając kogoś prowadzącego narrację. To by było dobre. Język, bowiem, i konstrukcja tych drobnych form jest bardzo dobra. Nawet tylko ze względu na to, warto przekartkować te niecałe 250 stron. Tematem często są jakieś magiczne obiekty - to przerażający obraz w "rękopisie kanonika Alberyka", tytułowa "Mezzotina", czy zaklęty dzwonek w "Przyjdę na twoje wezwanie …". Często są to duchy nękając żywych z zemsty, jak w "Stracone serca", czy "Jesion". Te raczej są reakcyjne, niż proaktywne - bardziej bierne niż czynne. Czekają na to gdy ktoś wejdzie gdzieś, albo oglądnie coś. Pomysły są ciekawe, a ich wykonanie całkiem dobre. Podobały mi się, w wielu przypadkach, nawet bardziej od Poego. Choć często dostajemy informacje, czemu dzieje się to co się dzieje, to widać wprawę autora w dawkowanie informacji oraz jej stylu.
Wydaje mi się niepotrzebnym, dalsze rozwodzenie się nad tymi krótkimi formami. Dla naprawdę wprawnych czytelników, jest to rozrywka na jeden dzień. Mi zajęła troszkę dużej. Dla fanów gatunków jest to na pewno must-read, dla osób stroniących od takich tematów może pełnić rolę dobrze napisanej ciekawostki. Poza tym nie mam więcej do dodania, bo gdybym miał coś napisać, to byłoby już rozbieranie każdej noweli na czynniki pierwsze, co nie jest moim dzisiejszym celem.
Miłego Adiabat 07.01.2025
0 notes
Text
Mięso zjedz, ziemniaki zostaw? Niekoniecznie! Ludzie od wieków przetwarzali jedzenie, gotując, opiekając na ogniu czy poddając procesowi fermentacji. Patrząc jednak na produkty dostępne w supermarkecie, zastanawiamy się, czy obecnie nie posunęliśmy się za daleko. Współczesna nauka wypracowała wiele metod przetwórstwa żywności. Wbrew obiegowej opinii pokarmy przetworzone to nie zawsze uzależniające, wywołujące otyłość produkty wielkich koncernów. Biolożka Nicola Temple w zajmujący sposób opisuje, co zawierają gotowe dania, jakimi sposobami opóźnia się psucie warzyw i owoców oraz jakie zastosowanie w przetwórstwie ma nanotechnologia. Wyjaśnia, jak na ewolucję naszych ulubionych pokarmów wpływały interesy koncernów, innowacje, marnotrawstwo, a nawet wojna. Zagląda też w przyszłość, w której konsumujemy steki hodowane w probówkach czy pizzę z drukarki 3D. Dzięki książce Najlepiej spożyć przed... staniemy się racjonalnymi konsumentami, potrafiącymi ocenić, co w sferze żywności przetworzonej jest dla nas akceptowalne, a co nie. Uzbrojeni w tę wiedzę możemy śmiało wkroczyć do supermarketu. Czy wiesz, że:
• klej mięsny, naturalnie występujący enzym, używany jest do sklejania małych kawałków mięsa w duże płaty? • delikatne podgrzewanie całych jabłek sprawia, że po pokrojeniu zachowują one jędrność? • konsumenci nie znoszą brzydkich warzyw i owoców, a więc jedzenie jest przetwarzane również ze względów estetycznych?
Obiektywny i zajmujący przewodnik po pokrętnym świecie przetwórstwa żywności. Od krojonych surowych warzyw i owoców po nanotechnologię, Nicola Temple śmiało stawia czoła problematycznym udogodnieniom. Jeśli chcesz zyskać pojęcie na temat tego, czym współcześnie się żywimy, koniecznie sięgnij po Najlepiej spożyć przed... Francis Percival, autor artykułów na temat żywności, współautor książki Reinventing the Wheel Wiele popularnych książek potępia przemysł spożywczy i żywność przetworzoną, więc szczególnie cieszy książka, która przedstawia tę problematykę z bardziej racjonalnego punktu widzenia. Autorka Najlepiej spożyć przed... proponuje nam znacznie bardziej zrównoważoną perspektywę na jedzenie niż większość współczesnych publikacji na ten temat. Robert L. Shewfelt, autor książki In Defense of Processed Food Pisarka popularnonaukowa Nicola Temple (współautorka książki Sorting the Beef from the Bull) serwuje nam potężną dawkę wiedzy na temat historii i rozwoju żywności przetworzonej. Jej książka to zrozumiały opis przemysłu spożywczego. www.publishersweekly.com
0 notes
Text
Szymon Drobniak, Czarne lato. Australia płonie
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021
ISBN 978-83-8191-325-6
[Black summer. Australia on fire; ENG short below the cut]
"Wiem, jak biolog powinien się przywitać z tymi gwiazdami. Witaj, Arachnocampa richardsae. Wiem nawet, jak ten kosmiczny blask powstaje w tym miejscu na końcu świata. Mógłbym włączyć latarkę -- ale nie zrobię tego na pewno, nie chcę skazić tej nieludzkiej ciemności takim zwykłym, wynalezionym przez człowieka światłem. Zobaczyłbym w nim girlandy diamentowych koralików. Każda girlanda to śluzowe sidła zastawione przez larwę pewnej muchówki, rozwieszone na cienkich niteczkach przejrzyste krople lepkiego płynu. Wszystkie połączone są kleistymi korytarzami, a w jednym z nich siedzi magik, "świecący robak", niewiele większy od larwy komara -- czai się tam i czeka na ofiary, które nieopatrznie wpadną w pułapkę. Cały sekret tej niezwykłej strategii mieści się na końcu jego odwłoka: to mikroskopijny gruczoł, w którym buzują złożone reakcje. Rozpisuję je sobie szybko w głowie: patyczaki chemicznych struktur, które rosną w kolejne kolczaste kształty, pączkują w chemiczne wiązania i wypluwają fotony niebieskiego światła.
Tak było jeszcze do niedawna. Bo potem wszystkie robacze gwiazdy spadły.
Reportaż pisze "biolog, ptasiarz, ekolog ewolucyjny". Był w Australii w lecie (tj. naszej zimie) przełomu 2019/2020, podczas największej fali upałów i pożarów, a następnie później, w lipcu 2020. Po przeczytaniu dwóch rozdziałów (pierwszy jest mieszaniną opisu lotu samolotem w pierwszych miesiącach pandemii oraz tłumaczenia, o co tu właściwie chodzi -- ocieplenie klimatyczne, ładny i nieinwazyjny termin, zostaje wyjaśnione, tak jak problem dwutlenku węgla oraz uczucie flight shame) nie wiem jeszcze dokładnie, w którą stronę zmierza autor -- sam przyznaje, że książka jest raczej układanką niż linearną historią -- ale wydaje mi się, że mogę wyznaczyć kilka ważnych elementów.
Słowa. Tekst pisze naukowiec, ale bez zbędnej otoczki. To, co warte lub konieczne do wytłumaczenia, potrafi wytłumaczyć. Przede wszystkim jednak opisuje: zdarzenia, zjawiska, naturę, krajobraz -- i robi to bardzo dobrze. Temat jest przygnębiający i poważny, ale słowa wciągają, każą iść dalej, zagłębiać się w kolejne strony. Plastyczność opisów powoduje, że jesteśmy w stanie wyobrazić sobie miejsca, w których autor przebywa.
Konkret. Ile to jest trzy miliardy. Co si�� stało z tym ptakiem, który upadł na ziemię. Co się wtedy czy kiedy indziej wydarzyło. "Czarne lato" to zbiór takich właśnie urywków, przybliżających nam odległe wydarzenia. I doskonale pokazujących rozmiar rozpaczy.
Dlaczego? Wydaje mi się, że przede wszystkim dla przestrogi. Dla nas, po drugiej stronie globu, pożary w Australii były mniej lub bardziej odrealnione. I choć zapewne ich skala została spowodowana konkretnymi czynnikami, to nie znaczy, że reszty świata nie może dotknąć to samo.
Chodź, pokażę ci, jak wygląda kraj, który stoi na skraju katastrofy klimatycznej. I jak za kilka, kilkanaście lat może wyglądać reszta naszej planety.
.
Reportage on the aftermath of the Black Summer, featuring hundreds of fires covering the Australian continent during the summer of 2019/2020. The author, a biologist, writes in a captivating manner: describes small details, concentrates on them instead of on the big numbers and terms that don't really say anything. The aim, as I understand after the first two chapters, is to show the reader what can (will?) happen to the whole planet if we aren't careful.
1 note
·
View note
Text
Idealne książki na prezent
Dla babci i najmłodszych!
Cześć i czołem!
Parę dni temu dostałam takie książeczki i chodź dzień babci już był, to książka ,,Babciu opowiedz o sobie" na pewno za rok stanie się dla mojej babci prezentem. W tym roku nie miałam pojęcia, że wydawnictwo Bukowy Las będzie takie dobre i wyślę mi tę książkę.
Zaskoczona byłam też kiedy otwierając paczkę, znalazłam w niej dwie niesamowite książki kucharskie dla najmłodszych. I muszę przyznać, że te książki są niesamowicie wydane!
Te obrazki, przepisy oraz miejsca na daty kiedy i z kim robiło się dane danie, czy chociażby personalizowanie tych książek.
Nie wiem jak dla was, ale dla mnie to jest mega bombowe 😍 i aż zazdroszczę, że jak byłam młodsza to nie miałam takich przepisów.
Na pewno sama kilka z nich użyje gdy będę się nudzić, bo przepisy tak jak i dwie książki ,,Maluch w kuchni" i ,,Mały szef kuchni" są mega 🥰.
#wydawnictwo bukowy las#bookstagram#book#książkoholiczka#gotowanie#przepisy#dla babci#maluchy#bookbloger#zdjęcie dla książki#książka#cooking
3 notes
·
View notes
Photo
- Ale na mnie już czas mam dużo rzeczy do zrobienia. Muszę dopilnować, by wiatr wiał dość mocno, by usypać jesienne liście w sterty, w których będziesz mógł brodzić. Muszę wybrać się nad jezioro i wywabić z trzcin wielkie szczupaki, żeby połknęły twoją srebrną błystkę. I dlatego nie mogę tutaj siedzieć co wieczór.
- Nie chcę żebyś zniknął.
- Wiem o tym. Dlatego wciąż żyję… *
Jest to fragment książki „Brune”. Niesamowity tekst! Czytając kolejny raz odkrywamy nowe przekazy.
Poznajemy chłopca w momencie, w którym umiera dziadek. Rune - główny bohater opowieści - po otrzymaniu wiadomości, przechodzi przez mnóstwo emocji. Jednocześnie w zewnętrznym świecie dzieją się rzeczy trudne. Runego prześladuje trzech starszych chłopaków z sąsiedztwa. Zostaje zniszczony drewniany domek, który chłopiec zbudował wraz z dwójką przyjaciół i była to ich kryjówka. Nawet pastor jest jakiś nieprzychylny.
Złość, żal, smutek nadciągają kolejno. Ale, ale… dziadek ciągle „tu” jest, siedzi na kamieniu.
- Dobrze, że masz dwoje oddanych przyjaciół.
- No i ciebie. … Bo jeśli to nie jest prawda, to co nią jest?*
Rune korzysta z rad dziadka w trudnych momentach, tak zawsze było. Otrzymuje przedmioty będące wcześniej własnością dziadka. Czyli dziadek „tu” ciągle jest. Jest więc i radość.
Wspominam w odczytywanych kolejny raz listach, oglądanych zdjęciach, konkretnych czynnościach, w których razem uczestniczyliśmy, w powiedzonkach, odwiedzanych miejscach… bliską osobę, której już nie ma obok mnie.
Więc nie muszę żegnać się z nią na zawsze? Pozostanie w pamięci, we wspomnieniach. Tak długo jak utrzymam obraz w sobie.
Odczytawszy metaforycznie opowieść o przygodach Rune’go, stykamy się z kwestią traktowania pamięci o zmarłych. Tak właśnie jest z „Brune”. Pozwalaj sobie na wspomnienie dziadka, kiedy tylko chcesz.
Dostrzegłam również inny motyw. Co pozyskał Rune wobec straty? Słabość? Siłę?
Czas przywdziać kostium superbohatera. Nastąpiła zmiana intencji. Rune rozpoczął oswajanie śmierci i świętowanie życia.
Spodobał mi się udział obu rodziców w zmaganiach Runego. Pojawiają się w tle i wypowiadają jak mantrę symboliczne pytanie: „Rune, wszystko w porządku?” Są w pogotowiu. Są sprzymierzeńcami.
W opowieści nie brakuje humoru, zwrotów akcji, łamania tabu, jest to przecież książka dla dzieci.
Dopełnieniem tekstowej historii są ilustracje Øyvind’a Torseter’a. I tak samo jak w tekście dostrzegam w tych rysunkach dwa wymiary interpretacji – jeden skierowany do dziecka, drugi - do dorosłego. Małego czytelnika zaciekawią drobne przedmioty na niektórych ilustracjach.
„Brune” jest początkiem trylogii, jak informuje norweski wydawca, który już opublikował dwie następne części. Pozycja „Brune” to sukces w Norwegii. Dotychczas książka otrzymała Nagrodę Literacką Norweskiego Ministerstwa Kultury (Najlepsza książka dla dzieci i młodych dorosłych) w 2013 r., Trollkrittet Prize (nagroda za debiut norweskich pisarzy książek dla dzieci i młodzieży) w 2013 r., Nagroda literacka dla dzieci i młodzieży w 2014 r., Holenderski Zilveren Griffel (srebrny ołówek) w 2015 r., Niemiecki Luchs des Jahres (najlepsza książka dla dzieci i młodzieży) w 2016 r. oraz nagroda Batchelder Award 2020 przyznana przez American Library Association's ALSC. Prawa do tłumaczenia zostały sprzedane na 30 języków, a nagrody i wyróżnienia przyznano w różnych językach i kulturach.
Na koniec mam jeszcze jeden motyw. Co jeśli po drugiej stronie świata, zapomniana osoba rozpłynie się jak bohater animacji „Coco” ** ? Pamiętacie film w reżyserii Lee Unkricha i Adriana Moliniego? Jeden z bohaterów walczy o to, by jedyna osoba, która o nim dotychczas pamiętała, nie straciła go z serca i umysłu. Jego córka po latach zaczęła niedomagać, była bardzo leciwą staruszką, i wówczas duch ojca zaczął wiotczeć i znikać. Jeśli dalej by tak było, zniknąłby do reszty, nie zostałby po nim żaden ślad, nic. Ta dziecięca historia osnuta jest na wątkach pochodzących z wierzeń kultywowanych w Meksyku. O poszanowaniu zmarłych świadczy huczna fiesta wyprawiana w okresie jesiennym w tym kraju. Pielęgnowanie pamięci o zmarłych, o śmierci jest więc elementem życia. Może warto o tym pamiętać?
*Håkon Øvreås, Brune, il. Øyvind Torseter, tł. Milena Skoczko. Wydawnictwo Dwie Siostry 2020;
** Coco, reż. Lee Unkrich i Adrian Molina. Disney 2017.
#książka#dzieci#rodzice#przyjaźń#literatura dziecięca#literatura#cytat#cytat z książki#dręczenie#śmierć#pogrzeb#dziadek#recenzja#norwegia#dwie siostry
5 notes
·
View notes
Text
Po pracy przy drzewie. Pada snieg. Rozmowa o kotach. Koty nie sa dla mnie? Przypadkowo kasuje dlugiego posta... Pisze znowu...
Chciałem zakomunikować, ze jestem fajny i daje Ci szansę. Moja pasja to twórczość. Postanowiłem otworzyć wydawnictwo. Mam trochę różnych doświadczeń. Mam już pierwsza klientke. Jest zadowolona. Będę ją dalej promować. Ale mam cel, aby produkować profesjonalne gry komputerowe. Na razie są amatorskie i robię je sam. Chodzi o to, że mam motywację. Chce pomagac ludziom. Wiem, ze nie jest lekko. Ale z Grodzki Studio możesz być kimś wyjątkowym... Może brzmi to pompatycznie, ale to prawda. Chcesz napisać pierwsza albo kolejną książkę. Może kochasz muzykę tak samo jak ja? Spróbuj swoich sił. Pomogę Ci. Może to nowa szansa dla Ciebie? By życie było lepsze?
Zajmę się reklama. Bo mam doświadczenie. Pomogę Ci - doradze. Będziesz tak samo zadowolony jak moja pierwsza klientka na wydawnictwo - Czesława. Zrobie co będę mogl, aby Twoja tworczosc sie pojawila. Mam doświadczenie w reklamie i twórczości. Zmontuje Twoje utwory. Dostaniesz plyty.
Napisałem 4 książki. Nagrałem około 5 albumów muzycznych. Robię dużo więcej. Ale nie chodzi o przechwalanie się. Możesz zweryfikować moje umiejętności. Może zacznij od odsłuchania mojej muzyki? Ostatni album to Bohaterowie na Youtube pod moim nazwiskiem Łukasz Grodzki lub grodzki studio. Jestem z niego dumny.
Cena za wydanie twórczości to 2000 zł. Naprawdę warto, bo mam wiele talentów. Pomagam nie tylko duchowo, ale też reklama i otrzymasz 50% zysków ze sprzedaży. Nic nie obiecuje, bo część pracy musisz wykonać Ty. Ale jest to jakaś konkretna szansa dla Ciebie. Każdy ma tutaj szansę, bo to nowe wydawnictwo. Ale cena nie może być niższa! Ja wykonuje i tak masę pracy... Jeśli mnie rozumiesz to spróbuj. Może zostaniesz popularny?
Moje nazwisko: Łukasz Grodzki
Mieszkam w Chełmie, Lubelskie.
Telefon 668 548 905.
E-mail: [email protected]
www.grodzkistudio.pl
Spróbuj swoich sił jako artysta! A może interesuje Cię sama reklama internetowa? Projektuje strony www i reklamy internetowe. Mamy szeroką ofertę. Może zacznij od zapoznania się z naszą stroną www - www.grodzkistudio.pl? Działaj!
#biznes#wydawnictwo#reklama#reklama internetowa#biznes internetowy#beletrystyka#powiesc akcji#sci-fi#science fiction#bohaterowie#muzyka#trap#raper#rap#hiphop#grodzki studio#lukasz grodzki#mały dewiant
1 note
·
View note
Text
Perfekcyjna żona – JP Delaney (2019)
Perfekcyjna żona – JP Delaney
Tytuł oryginału: The Perfect Wife
Tłumaczenie: Anna Dobrzańska
Wydawnictwo: Otwarte
Data wydania: 18 września 2019
Moja ocena: 4/5
Kilka słów od wydawnictwa:
Perfekcyjna żona. Perfekcyjne życie. Na zawsze Abbie budzi się w szpitalu. Jest oszołomiona. Nie pamięta, kim jest ani jak się tu znalazła. Mężczyzna przy jej boku twierdzi, że jest jej mężem. Mówi, że jest tytanem nowych technologii, założycielem jednego z najbardziej innowacyjnych start-upów w Dolinie Krzemowej. A Abbie jest utalentowaną artystką, zapaloną surferką, kochającą matką i doskonałą żoną. Że pięć lat temu miała straszny wypadek i dzięki ogromnemu przełomowi technologicznemu udało się przywrócić ją do normalnego życia. Teraz jest cudem nauki. Gdy Abbie dociera do nowych informacji o swojej przeszłości, przedstawiona przez męża wersja wydarzeń coraz mniej do nich pasuje... Czy mąż na pewno mówi jej wszystko?
„Lokatorka” oraz „W żywe oczy” autorstwa JP Delaney od wielu miesięcy wzbudzają wśród czytelników wiele skrajnych emocji. Jedni twierdzą, że Delaney napisał genialną książkę, o której nie sposób jest zapomnieć, a drudzy uważają, że nie dało się tego w ogóle czytać i lepiej odpuścić sobie twórczość tego autora. Osobiście do dnia dzisiejszego po „Lokatorkę” nie sięgnęłam i myślę, że ten stan się już nie zmieni, choć stoi na mojej półce bodajże od dnia premiery. Natomiast „W żywe oczy” dzięki uprzejmości Wydawnictwa Otwartego przeczytałam już wielką przyjemnością. Dlatego kiedy otrzymałam możliwość sięgnięcia po najnowszą książkę Delaneya to nie wahałam się ani chwili.
„Perfekcyjna żona” już od pierwszych stron kompletnie mnie zaskoczyła i namieszała w głowie. Nie mogę tutaj wyjawić zbyt wiele, ponieważ każdy, nawet ten z pozoru nieistotny element może zdradzić zbyt wiele z fabuły. Ale mogę powiedzieć jedno. Kiedy wydawało mi się, że wiem już co tak naprawdę przydarzyło się Abbie to Delaney obracał całą sytuację o sto osiemdziesiąt stopni i sprowadzał fabułę na całkowicie inny tor. Od samego początku mistrzowsko wodził czytelnika za nos i manipulował nim oraz jego uczuciami aż do ostatniej strony by kompletnie zaskoczyć go zakończeniem. Robił to w tak znakomity sposób, że w pewnym momencie sama nie byłam już pewna co było prawdą, a co kłamstwem.
Jak już wspomniałam „Perfekcyjna żona” jest powieścią, która ciągle mnie zaskakiwała i trzymała w napięciu. Jednak nie tym zaskarbiła sobie moją przychylność tylko wyśmienitą kreacją bohaterów. Zarówno Abbie jak i Tim są postaciami, o których naprawdę ciężko zapomnieć. Nie będę tutaj jednak przytaczać żadnych cech typowych dla nich, ponieważ uważam, że ma to pewien wpływ na fabułę i może to w pewien sposób zniszczyć przyjemność z czytania osobom mającym tą lekturę jeszcze przed sobą. Mogę jednak zdradzić, że obydwoje są niezwykle charyzmatycznymi postaciami, wywierającymi ogromny wpływ na innych, choć Tim swoim postępowaniem wzbudza w czytelniku raczej niechęć niż zaufanie. Jeśli chodzi o bohaterów to na wspomnienie zasługuje również Danny. Autor wykorzystując jego postać poruszył bardzo ważną kwestię jaką jest wychowywania autystycznego dziecka, która doskonale wpasowała się w fabułę.
Na początku wspomniałam, że twórczość Delaneya czytelnicy albo kochają, albo nienawidzą i nic po środku. Osobiście nie należę do żadnej z tych grup, bo choć „Perfekcyjna żona” to znakomity thriller, który intryguje i mąci czytelnikowi w głowie, a osobiście pochłonęłam go w jeden dzień i naprawdę dobrze spędziłam z nim czas, to niestety czegoś w nim brakowało. Nie mniej jednak uważam, że warto sięgnąć po tą książkę. Bez względu na to czy jest się fanem JP Delaneya czy dopiero zaczyna swoją przygodę z jego twórczością. Dobrze jest przekonać się na własnej skórze, jak to się dzieje, że Delaney wzbudza tak skrajne emocje.
Aleksandra
Za możliwość z opiniowania tej książki serdecznie dziękuje
ZOBACZ TAKŻE:
Łowca – recenzja.
Był sobie pies 2 – recenzja.
Zwyczajny szpieg – mini opinia.
Shuttergirl – recenzja.
3 notes
·
View notes
Photo
Cześć Z okazji #flowerfriday wyszperałam stare zdjęcie z maja... Ale jakoś ostatnio nie mam weny do robienia nowych, dlatego mnie nie ma tutaj za dużo... Zresztą ostatnio czuję się jakaś taka zniechęcona, i to się tyczy nie tylko instagrama, ale ogólnie internetu... Jest na nim #szóstkawron #królestwokanciarzy i #kingofscars,, więc pasuje ono do mojej aktualnej lektury... Bo zaczęłam #cieńikość w tej nowej wersji od #wydawnictwomag... I powiem Wam, że jakoś Zmrocz mi nie przeszkadza nie wiem (może jestem dziwna) ale bardziej mnie denerwował i wybijał z czytania Dąb w #okrutnyksiążę... Tak w ogóle to było bardzo głośno o tej premierze gdy wydawnictwo ją ogłosi)ło, potem afera ze Zmroczem, a gdy książka wyszła jakoś jej nie widzę nigdzie... #book #kochamksiążki #lovereading #ksiazka #readingtime #czytambolubie #bookstagram #polishbookstagram #leighbardugo #grishaverse #beautifulcovers #hardbacks #bez #beautifulflowers #haveaniceday #goodday #happyday #książkoholiczka #reading #booklover #flowers #premiera #trylogiagrisza (w: Poznan, Poland) https://www.instagram.com/p/B0qai3Uhqah/?igshid=c4qh8uxwux9a
#flowerfriday#szóstkawron#królestwokanciarzy#kingofscars#cieńikość#wydawnictwomag#okrutnyksiążę#book#kochamksiążki#lovereading#ksiazka#readingtime#czytambolubie#bookstagram#polishbookstagram#leighbardugo#grishaverse#beautifulcovers#hardbacks#bez#beautifulflowers#haveaniceday#goodday#happyday#książkoholiczka#reading#booklover#flowers#premiera#trylogiagrisza
4 notes
·
View notes
Text
Catherine Grace Katz „Córki Jałty”
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego / Bo Wiem, 2023 Literatura historyczna poświęcona alianckiej Wielkiej Trójce w osobach Roosevelta, Churchilla i Stalina jest niezwykle bogata. Catherine Grace Katz znalazła jednak możliwość spojrzenia na tamte czasu z dość oryginalnej perspektywy. Amerykańska autorka opisuje konferencję jałtańską z perspektywy innej trójki znaczących osobowości –…
View On WordPress
#Anna Roosevelt#Bo Wiem#Catherine Grace Katz#Kathleen Harriman#Sarah Churchill#Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
0 notes
Text
Antologia idiotyzmu vol. 4
Przy Kowalskim chowa się nawet Feliks Koneczny! Co tam opasłe tomy i rozmyślania nad cywilizacją (to słowo, którego bardzo często używa Kowalski), on streścił swoje przemyślenia na ten temat na jednej, niepełnej stronie! Z każdą stroną ręce opadają coraz niżej, na myśl z jakim prostakiem mamy do czynienia a jeszcze bardziej myśląc o tym, że kiedyś pewne środowisko wcisnęło go ludziom jako kandydata na najwyższy urząd w państwie a dziś sączy go ludziom państwowa telewizja. Nie wiem nawet jak skomentować wywód Marianka pt. "Cywilizacja" więc oceńcie go sami. Co do drugiej części, to jak zwykle mamy do czynienia z kompleksami nieudacznika, który wszystkie swoje wady próbuje przypisywać ogółowi Polaków. Pogardę dla naszego narodu ten odpychający typ trenował zresztą w sponsorowanej przez amerykańskich syjonistów, antypolskiej, żydowskiej sekcie. Agresywny, rozchwiany emocjonalnie i pozbawiony jakiejkolwiek przyzwoitości zbir z bramki dyskoteki, mierzy wszystkich swoją miarą. I tak wypomina nam, Polakom, że najbardziej cieszą nas krzywdy sąsiadów i wolimy zazdrościć niż się starać. Przypomnijmy, że ten sam Kowalski pobierając po kilkanaście tysięcy za oszukiwanie ludzi (wciągał ich do sekty i firmował nieistniejącą partię polityczną, którą stworzono jako narzędzie wyciągania dalszych wpłat) bezczelnie naśmiewał się z uczciwie pracujących ludzi (pogardliwe uwagi do pracowników Biedronek, które chamidło wygłaszało w Rzeszowie). Oczywiście mamy tutaj do czynienia z kolejną nauką wyniesioną z bunkra sekty czyli wychwalaniu wspaniałych Amerykanów uosabiających wszelkie cnoty tego świata. Tymczasem pogarda do Polaków, połączona jest, a jakże, z wątkami koprofilskimi, które sprawiają mu wielką frajdę. Gdy jego drogi z sektą Chojeckiego rozeszły się a on sam przyznał, że to wszystko jest oszustwo, sekta i sam tego bełkotu nie ogląda nie przeszło mu przez głowę choćby małe "przepraszam" w stosunku do ludzi, których zwyzywał a szczególnie wobec tych, których za pieniądze w to bagno wciągnął. To, że nadal brnie w swoje brednie, menelski bełkot a dodatkowo próbują pouczać innych dowodzi tego, że mamy do czynienia po prostu z gnojem, który zasługuje jedynie na splunięcie w pysk. I na koniec... nic tak nie krzywdzi Romana Dmowskiego jak powoływanie się na niego przez pajaców i przebierańców urządzających dziwaczne imprezy na jego grobie (Sendecki, Olszański i spółka) oraz prymitywny drab, który latami opluwał wszystko co bliskie Polakom czerpiąc z tego pieniądze a dodatkowo zachwalając zagubionym ludziom żydowskich agenciaków jako "autorytety". No, ale Kowalski to podręcznikowy przykład szmaty bez cienia wstydu, co udowadnia również powyższą książką (wydrukowaną na własny koszt za resztki otrzymanych od sekty pieniędzy, bo przecież żadne wydawnictwo nie podpisało by się pod czymś takim).
5 notes
·
View notes
Text
Telefortepian-12 Listopad 2024 Ten miesiąc można zaliczyć do udanych. Przynajmniej dla mnie i przynajmniej jeżeli chodzi o muzykę. Jakoś nie śledzę nowości wydawniczych i moja "edukacja muzyczna" jest na poziomie: "o coś fajnego, może posłucham", to czasami przedziera się na mój horyzont mainstream. W tym miesiącu wyszły cztery płyty, których nie mogłem opuścić, choć czekałem tylko na jedną:
Linkin Park - Casualty
Linkin Park - Overflow O nowym krążku Linkin Park zatytułowanym "From Zero" już wspominałem. W pojawiły się pierwsze single, które bardzo cenię. Jestem bardzo zadowolony, że nie jest to wtopa zespołu, a jeden z bardziej dopracowanych projektów. Emily Armstrong ze swoim mocnym wokalem dobrze przejęła rolę Chestera. Oczywiście nic nie zastąpi wspomnianej legendy, ale miło po siedmiu latach usłyszeć coś od swojego ulubionego bandu. Sam krążek jest przesiąknięty stylem wczesnego LP z lekkimi eksperymentami. Na przykład na "Casualty" Shinoda ma ciekawy zdarty, punkowy głos, który dodaje taką szczyptę "nieokrzesania". Następny w trackliście utwór, czyli "Overflow" jest lżejszy, ale równie ciekawy. W skrócie, mi się podobał
Kaśka Sochacka - Ctrl+Alt+Del Po tej dawce mocniejszych dźwięków zaproponuję coś lżejszego, a mianowicie drugiego długograja Kaśki Sochackiej "Ta druga". W radiu katowany bardzo mocno jest drugi singiel "Szum", który mi się bardzo podoba. Mnie odwiedził najwcześniej jej pierwszy singiel "Madison". Oczywiście chodzi mi o wspomniany album, bo twórczość artystki znałem jeszcze z debiutanckiego krążka. Najnowsze wydawnictwo jest wypełniona tęskną miłością i spokojnymi melancholijnymi brzmieniami. Jako propozycję podaję ostatni utwór z tej playlisty.
SadSvit - Горизонти (feat. Do Sliz)
SadSvit - Не моє ��істо Wojna na Ukrainie trwa już ponad tysiąc dni. Z coraz większym niepokojem obserwuję, co się dzieje na arenie geopolitycznej. No cóż, nam jedynie czekać jak to wszystko się rozwinie. O twórczości Rozvadovskiego już wspomniałem, podobnie jak o tym, że z początkiem wspomnianego konfliktu, jego "Cassette" uruchomiło mu karierę. W tym miesiącu wypuścił "Цвіт магнолії", który choć mniej "doomerski", to nadal nostalgiczny, oraz na najwyższym poziomie. Wyżej podrzucam dwa single "Horyzonty" oraz "Nie moje miasto".
Kendrick Lamar - wacced out murals Tylko najlepsi mogą wrzucić bez zapowiedzi album i spowodować, by całe środowisko o nim mówiło. Jeden z najlepszych, jak nie najlepszy, amerykański raper pokazał jak to się robi. O Kendricku już wspominałem, kiedy wrzucił cztery utwory krytykujące Drake-a. To było w kwietniu, a "krytyka" jest tu niedomówieniem. Album "GNX" jest rozwinięciem stylistyki otwartej tam - prostej ale efektywnej. Sam K.Dot dowozi wersy nasiąknięte czarnoskórą kulturą ameryki, oraz wewnętrznymi rozgrywkami środowiska hip-hopowego. Jednak słuchając w oderwaniu od kontekstu, który dla nas jest jednak dość odległy, słucha się tego równie dobrze. Surowy, ale efektowny rap i proste (ale nie prostackie) beaty bardzo przydają energii. Dla fanów gatunku prawdziwa gratka. Na koniec ciekawostka - tytuł to jest model samochodu. Produkowany tylko przez rok (akurat rok urodzenia artysty), tylko w czarnym kolorze, oraz jako ostatni model w najstarszej fabryce General Motors. Każdy może odczytać tą symbolikę jak chce.
The Wombats - Blood On The Hospital Floor Sekcja dotycząca nowych wydanych albumów się skończyła, ale mam jeszcze dwie propozycje dotyczące tych nadchodzących. Pierwszym z nich jest ten zapowiadający krążek "Oh! The Ocean" Liverpoolskiego zespołu "The Wombats". Ten ma wyjść w lutym następnego roku. Band założony został w 2003 roku, a grają indie rock, britpop. Powyższa propozycja, energiczna i wesoła, jest chyba najlepszym przykładem ich twórczości.
Antonín Dvořák - New World Symphony Wiem, że muzyka klasyczna nie ma dobrej reputacji. W najlepszym przypadku się o niej nie mówi, w najgorszym dyskredytuje jako muzykę dla snobów i megaloman. A szkoda, bo wiele z tych dzieł nie musi kojarzyć się z jakimiś "wyższymi sferami", można uruchomić je kiedy bądź. Dawno nie słuchałem niczego od słynnych starych kompozytorów, aż pojawił się pewien Czech i powiedział ahoj. Antonin Dvořák (czyt. Dworzak) jest przedstawicielem czeskiego romantyzmu i wraz z Bedřichem Smetaną ma w kraju status jak u nas Chopin i Moniuszko. Tutaj podsyłam jego najsłynniejsze dzieło - symfonię "Z Nowego Świata", która jest bardzo dynamiczna i posiada genialne fragmenty.
Mela Koteluk & Kwadrofonik - Drzewa "Drzewa to chmur zgęszczenia". Tak dekady temu, podczas II Wojny Światowej zaczął jeden ze swoich wierszy Krzysztof Kamil Baczyński. Przyrównując drzewa do partyzantów, drwali do oprawców (często wycinano lasy, w których partyzanci się ukrywali), a kule armatnie do "planet z brązu lanych". Obecnie często czytany jako utwór o wymowie ekologicznej, choć jestem pewny, że nie taki był pierwotny zamiar Baczyńskiego. Parę lat temu bardzo dobrze zajęła się nim Mela Koteluk, której twórczość znam od dekady. Jest to część krążka “Astronomia poety. Baczyński”, który wyszedł z okazji 76. rocznicy Wybuchu Powstania Warszawskiego.
Kirszenbaum - Ciężkoduch "Kirszenbaum jest jak Wyspiański na mefedronie". Tak mówi o sobie krakowski duet grający od 2017. Muzyka jest bardzo zróżnicowana, mająca swój własny klimat. Natrafili na mój radar przypadkowo, z polecanych na YouTube. Piosenka "Ciężkoduch" jest pierwszym singlem do ich nadchodzącego albumu "Rave macabre". Solo smyczkowe jest pełne ognia, refren jest wręcz powtarzaną mantrą wchodzącą do głowy. Ogólnie dość ciekawe doświadczenie dla uszu.
Bleu Berline - J'te promets Ostatnią propozycją będzie ta z Francji. Dawno nie wrzucałem jakiegoś spokojnego kawałka z tamtych regionów, a właśnie na mojej playliście przypadkowo trafił jeden taki. O wokalistce, co przyjęła pseudonim za nazwą barwnika, niewiele mogę znaleźć. Tylko na Spotify, że pierwszy singiel tam znajdujący się jest z 2020. Musi więc to być dość świeża kariera. Nie przeszkadza mi jednak cieszyć się z przesłuchiwania tej twórczości.
Tutaj pozwolę sobie na drobną sekcję wspomnienia utworów od artystów, którzy się już pojawili na łamach tego miesięcznika. Albo po prostu takich, o których nie mam za wiele do powiedzenia.
Kwiat Jabłoni - Burza - Kwiat Jabłoni środkiem października wrzucił nowy singiel, nie wiem dlaczego nie podrzuciłem go w poprzednim tekście, ale nadrabiam to tutaj.
Chalkeaters - Cheeki Breeki: S.T.A.L.K.E.R. 2 song - feat. Lenich & Kirya - Chalkeaters był w październikowej notce. Dziś z żartobliwym utworem o nowowydanym sequelu do słynnej post apokaliptycznej gry.
Franz Ferdinand - Night Or Day - O szkockim zespole Franz Ferdinand już pisałem w sierpniu. Wrzucili dwa single promujące ich nadchodzący w styczniu album "The Human Fear". Podsyłam wyżej drugi z zapowiedzi
Daria Zawiałow - Ballada o Niej - Choć album "Dziewczyna Pop" jest z nami już rok, choć już o Darii pisałem, to właśnie natrafiłem na nowy teledysk. To dobra okazja, by powrócić do tych dźwięków i jeszcze raz się nimi wzruszyć.
savannahXYZ - the current state of search engines - drobny kanał, który głównie zajmuje się modelowaniem 3D, ale również ma parę piosenek, czy coverów. Ten porusza istotny dla mnie temat, czyli to jak zepsuła się wyszukiwarka Google.
Choć mam jeszcze parę propozycji, pomysłów, czy ogólnie - utworów słuchanych przeze mnie, to jednak wydaje mi się, że te najważniejsze znalazły się w dzisiejszym poście. Pozostałe mogę dodam do kolejnej składanki, ale na dzisiaj to już wszystko. Do następnego.
Miłego Adiabat 26.11.2024
0 notes
Text
OK, so. This one is probably the first and the last post in Polish on this blog. I'll try to translate it but idk if anyone is interested in polish publishing. Tell me if you want to know.
Dobra, to ten. Ktoś mi powie łaskawie, co się odpiernicza w Niezwykłym, że jak wychodzi jakaś drama z autorem, to akurat musi to być autor właśnie z tego wydawnictwa? (minus dziwne akcje z Mrozem, jakby...) Ja generalnie jestem osobą, która romansów i erotyków nie czytuje, chyba że mam akurat ochotę pokomentować słaby storytelling i coś, co mnie wryje w kanapę z zażenowania. Jak chcę się odmóżdżyć to raczej sięgam po średniej jakości kryminały i thrillery z prostą intrygą i charyzmatycznym, wulgarnym głównym bohaterem coby się nie namęczyć przy czytaniu (z góry pozdrawiam wszystkie Chyłkary). Noale, pisząc swoje wypociny i szukając potencjalnych wydawców, mimo wszystko obserwuję posunięcia wielu wydawnictw i autorów, tak? No i tak się też stało, że, przesiadując na twitterku, dowiedziałam się o dramci poraz kolejny z autorką z Wydawnictwa Niezwykłego.
Z tego, co mi wiadomo, autorka The Beast (Ktoś kojarzy? Pytam, bo się nie interesowałam do tej pory) naskoczyła na (prawdopodobnie) czytelniczkę, która wprost stwierdziła, że promocja drugiej części The Beast była do dvpy (mówiąc dyplomatycznie). Potem wyszły jakieś dziwne akcje typu wyłudzanie kasy, by wykupić jakąś opcję na ig. WSZYSTKIE patronki drugiej części zrezygnowały z patronatu i, tak w sumie, to ludzie (w tym ja) węszą, że być może książka nie zostanie nawet dopuszczona do druku (XD), a wydawnictwo i autorka zakryją to czymś w stylu „bo jakieś poprawki, błędy i cośtam, więc przesuniemy premierę” i albo ukaże się dużo później, albo wcale.
Ja już w sumie nie wiem do końca, co się dzieje. Pewnie będzie jakiś update niedługo.
Trzymajcie się tam w tej Polsce, bo idzie dostać jəbla.
#Wydawnictwo#Wydawnictwo Niezwykłe#co się odwala#The Beast#drama#publishing#książki#książka#autorzy#Chyłka#pisarstwo#pisarz#patroni#books and reading#books and libraries#patrons#writing#writer#drama time
0 notes
Text
Sylwia Chutnik “Smutek cinkciarza”
Czytana od 2020-12-03 do 2020-12-07
“Dancing, dancing, wieczny czas zamrożony w setce pod jajko z kawiorem”
Jak łatwo było z tej książki zrobić zbiór anegdot, zasłonę dymną z warszawskich scenografii za którą byłoby nic. Chutnik najpierw wciąga czytelnika zabawną opowieścią o hulaszczym życiu na granicy prawa w poprzednim ustroju. Na szczęście nie poprzestaje na tym. Tytułowy cinkciarz nie jest pustą, pretekstową postacią, a prawdziwym, głębokim tworem literackim, którego bogate przeżycia nie nudzą, przestawiają pewien rozmach i stanowią paliwo opowiadanej przez Autorkę historii. Specjalnie nie napisałem, że tytułowy cinkciarz jest prawdziwym człowiekiem, bo jest jasne, że nie jest. Zabawny, napisany z fascynującą ostrożnością i najdelikatniejszą poetyckością język urywa się mniej więcej w jednej trzeciej treści; dancingowa gawęda ustępuje miejsca zwierzeniom. Wiem, że każdy człowiek jest galaktyką przeżyć. Ale wiem też, że tytułowy cinkciarz nie opowiadałby o własnych uczuciach w taki sposób, jak to Autorka przedstawia. Nie miałby empatii, żeby tak opowiadać o dziadku i ojcu. Ale to nie szkodzi. Tekst jest na tyle dobry, że jego “literackość” (w przeciwieństwie to “realistyczności”, czy bardziej reportażowego stylu) w ogóle nie przeszkadza. Wszedłem w tę konwencję, zgodziłem się na propozycję Autorki i czytałem z przyjemnością. Zgodziłem się na zwolnienie tempa pod koniec, przed finałem - najstarszy na świecie zabieg narracyjny. Zgodziłem się na cytaty z biesiadnych piosenek, na różne fetysze późnego PRL służące za wystrój wnętrza historii. I nawet nie przeszkadzał mi brak pewności o czym w zasadzie jest ta książka. Miałem różne teorie, skończyło się na: “Smutek cinkciarza” jest o mężczyznach i o niektórych metodach na zbudowanie sobie przez mężczyzn życia w Polsce XX wieku. To brzmi dosyć górnolotnie i nie do końca mi pasuje, ale nic lepszego nie umiem wymyślić. Ale to nic. Bo czytało się dobrze.
“Stałem z tymi kolejkowiczami, jechałem potem z babami objuczonymi siatami wyładowanymi zjełczałym masłem. Na ich twarzach nie było żadnych uczuć. Były martwe za życia.”
Dlaczego cinkciarz był smutny? Bo pomimo wszystkich pozorów wcale nie był człowiekiem wyjątkowym. Owszem, miał nietypową jak na PRL pracę, ale jego styl życia, marzenia, najbliższe otoczenie - to wszystko było typowe. No, może ten styl życia był najmniej typowy, bo jednak cinkciarz pieniądze miał i dużo się bawił. Ale nie zmieniło go to tak naprawdę. Nie zmieniło jego marzeń o kupnie mieszkania dla dzieci, żeby miały dobry start, ani marzenia o kupnie używanego Mercedesa za zachodnią granicą, ani marzenia o urlopie na Mazurach z wędką i piwem nad jeziorem. Tacy byli wszyscy. Wszyscy musieli kombinować, po prostu nie wszyscy robili z kombinowania filozofię życia.
“Chodziło o to, żeby zbudować wokół siebie mur, za którym pędzisz niezależne życie”
Ja kombinowania nienawidzę. Nienawidzę tego, że każda wizyta w warsztacie to walka, żeby nie zostać oskubanym, nienawidzę budowlanki, banków, prac ogrodowych, wszystkich tych branż, których fundamentem jest gra w to, kto kogo jak wykołuje. Tanio kupię, drożej sprzedam, mam od tego znajomego, przeskoczyliśmy w kolejce, załatwiłem po znajomości, trzeba się zakręcić, trzeba się zorientować - szlag mnie od tego trafia. Bo to jest najwyraźniejszy znak antagonizmu, który napędza nasze społeczeństwo. Antagonizmu każdego wobec każdego. Z małymi wyjątkami w postaci niektórych członków rodziny i niektórych znajomych. A reszta to frajerzy.
Wydawnictwo Od Deski do Deski, Warszawa 2016, 224 strony
0 notes
Text
New Post has been published on Gry Planszowe - okiem planszoholika
New Post has been published on http://planszoholik.pl/2020/10/01/wysokie-loty-bialego-kruka-princes-of-the-renaissance/
Wysokie loty białego kruka - Princes of the Renaissance
Dziś w kąciku nerdowskim będzie o „Książętach Renesansu” – grze legendzie, kultowym białym kruku autorstwa Martina Wallace’a. Wielu o tej grze słyszało, mało kto w nią grał. Pierwsze wydanie z 2003 roku już od dawna nie jest dostępne ani z drugiej ręki, ani nawet z piątej. Przez lata był to klasyczny Out of Print za chore pieniądze. Szansa na zagranie w opus magnum (?) pana Martina nieco wzrosła cztery lata temu, gdy wydawnictwo Mercury Games rzuciło na rynek nową edycję. Dzięki magicznym algorytmom MatHandlu właśnie ta wersja trafiła na mój stół, gdzie z miejsca stała się absolutnym hegemonem i suwerenem. Oraz trzecią grą ocenioną przeze mnie na 10 punktów w skali BGG.
O co chodzi?
O czym jest ta gra? Najprościej mówiąc o walce o wpływy w miastach Półwyspu Apenińskiego w drugiej połowie XV wieku. Gracze będą „kupować udziały” we włoskich metropoliach, oraz dbać o jak najwyższy status „soich” miast. Im więcej zwycięstw w wojnach, tym status miasta wyższy. Im więcej słynnych artystów objętych mecenatem miasta, tym status miasta wyższy. Im więcej klęsk militarnych i przykrych wydarzeń (jak przepotworna francuska inwazja), tym status niższy. I tak przez trzy tury, zwane dekadami, gracze przepychają się między sobą, jeżdżą znacznikami statusu w górę i dół i tym samym zapewniają sobie (lub rywalom) solidną zdobycz punktową na koniec gry. Poza punktowaniem wpływów gracze otrzymują PeZety za wygrane wojny oraz za specjalne kafelki postaci. I koniec. Elegancja Francja.
Same reguły i schemat rozgrywki to sprawy wręcz banalnie proste. Ot licytacja, najprostrze rzucanie kostkami i kupowanie płytek i kart za surowce. Wiele współczesnych gier familijnych ma bardziej złożone zasady niż „Książęta Renesansu”. Ale nie jest to tytuł lekki. Ciężar rozgrywki leży w konieczności podejmowania trudnych decyzji praktycznie w każdej rundzie. To nie jest feldowski pasjans – trudno grać optymalnie bez ścisłego kontrolowania poczynań przeciwników. W grze niemal każda akcja (nasza i przeciwników) ma znaczenie, a większość licytacji będzie na nas mniej lub bardziej wpływać.
Nie przepadam za klasyczną licytacją, a ta jest podstawową mechaniką w większości akcji podejmowanych w grze. Licytujemy się o kafelki miast, o artystów, o prawo reprezentowania miast w wojnach, a nawet o godność papieża. Licytujemy się bez przerwy. W normalnych warunkach uznałbym to za ogromną wadę „Książąt”. Jednak tutaj licytacje generują olbrzymie napięcie. Niektóre z nich (np. walka o przywołany wyżej przepotworny kafelek francuskiej inwazji) są absolutnie kluczowe i potrafią decydować o losach całej rozgrywki. Licytujemy się dwoma surowcami (złotem i żetonami wpływów), ale wspomagać nas mogą również tajne karty zdrady, które wyciągnięte zza pazuchy potrafią autentycznie podnieść oponentowi ciśnienie tętnicze.
No właśnie – karty wyciągane zza pazuchy. To świetny aspekt rozgrywki. W grze aż roi się od zwrotów akcji – momentów, w których jeden z graczy zrobi coś nieoczywistego i tym sposobem zupełnie zmienia układ sił. Mamy wspomniane wyżej karty zdrady, mamy papieża, który może sobie stworzyć Świętą Ligę i tym samym w bardzo niechrześcijański sposób wbić siekierę w plecy jednemu z uczestników zabawy. Albo dwóm. Ta ciągła niepewność buduje specyficzną atmosferę rozgrywki. Niemal słychać przy stole trzaski wyładowań elektrycznych.
Nowa edycja od Mercury Games prezentuje się na stole całkiem fajnie. Komponenty nie rażą co prawda powabem i nadmierną atrakcyjnością, ale są estetyczne, co stanowi krok w przód w stosunku do wyjątkowo ascetycznego wydania Warfroga. Bonusem nowego wydania są dwustronne kafelki rodzin, dzięki czemu mamy zapewnioną większą regrywalność. Ponadto w moim pudełku znalazł się mini dodatek. Są to dodatkowe kafelki wydarzeń, które urozmaicają rozgrywkę. Niestety mam je wyłącznie w wersji niemieckiej. Ponadto wydawca dorzucił bajery w postaci całkiem przydatnych plansz graczy i zupełnie nieprzydatnych tekturowych stojaczków z symbolami rodzin i papieża.
Rzeczą do której muszę się przyczepić, jest ergonomia gry. Do licytacji używamy żetonów pieniędzy i wpływów o różnej wartości, które są tajne, ale ich liczba musi być znana przeciwnikom. Są małe, więc niezbyt wygodnie trzyma się je w dłoniach. A trzeba je trzymać w dłoniach, żeby kontrolować dopuszczalną stawkę, jaką możemy zaproponować. To jest niewygodne! Aż prosi się, żeby żetony zostały zastąpione kartami. Kiepsko rozwiązano również karty zdrady. Mamy nazwę, wielką ilustrację i lakoniczny opis działania. Stanowczo zbyt lakoniczny. Poszczególne typy kart są używane w ściśle określonym momencie gry i taka informacja bezwzględnie powinna znaleźć się na karcie. Tym bardziej, że jest na to w cholerę miejsca.
Skoro już zacząłem o wadach… Otóż trzeba wprost powiedzieć, że niejednego może zaboleć losowość wojen w „Książętach Renesansu”. Mechanika walk to nie jest lot na Marsa – porównujemy siły atakującego i obrońcy zmodyfikowane o rzut kością. Bez przerzutów i takich tam, z jednym drobnym udziwnieniem w postaci ewentualnego kontrataku. Jak nietrudno się domysleć, zdarzają się niespodziewane (niesprawiedliwe?) rozstrzygnięcia, które potrafią wręcz zaważyć na losach całej gry. Druga sprawa – skalowanie. Nie jestem w stanie wiele napisać na ten temat, bo gram tylko w bez wątpienia najgorszym możliwym wariancie trzyosobowym. I chwalę sobie, chociaż wiem, że im więcej graczy, tym ostrzejsza rywalizacja i większe pole do negocjacji. Ale szczególnie jeden aspekt rozgrywek trzyosobowych uważam za niezwykle ułomny. Otóż liczba żetonów jednostek wojskowych jest na tyle duża, że każdy z graczy może skompletować armię o zbliżonym potencjale. Nie jest to zawsze optymalne (można przez całą grę dawać sobie obijać mordę w imię wyższych celów), ale myślę sobie, że stanowczo brakuje w instrukcji dostosowania liczby żetonów wojsk do liczby graczy.
Tyle minusów na siłę wystękałem. Giną w morzu zalet i fantastyczności. „Książęta Renesansu” to gra absolutnie wyjątkowa. Mimo długiej i siwej brody wciąż jest to tytuł świeży i oryginalny, który śmiało (i bezlitośnie!) może konkurować ze współczesnymi hitami. Z kilku prostych mechanik Martin Wallace stworzył doskonałą grę, która dostarcza zupełnie unikalnych doświadczeń. Mam nadzieję, że druk od Mercury Games nie jest ostatnim i większa rzesza graczy będzie miała przyjemność zapoznać się z tą fantastyczną grą.
0 notes