#zostajemy
Explore tagged Tumblr posts
Text
Poryczane... I nie wiem na ile ze smutku, a na ile z frustracji z powodu tego szalonego tempa
25-02-2025
Porozmawiałam wczoraj w drodze do biura z siostrą przez telefon. Dzwoniła do mnie przez cały weekend, a nie mogłam odebrać, bo byłam w odwiedzinach - wiem, że jak zwykle chciała po prostu sobie pogadać, z przerwami na gaworzenie jej synka, więc ustaliłam, że oddzwonię do niej w pon, jak będę miała chwilę przerwy w pracy.
Opowiedziałam jej co się działo w zeszłym tygodniu. Siostra wysłuchała. I powiedziała mi tak: że większość tego, co jej przedstawiam jako trudne i stresujące dla mnie - dla niej nie jest ani trudne, ani stresujące. Że ona w tym problemu nie widzi i łatwo by sobie z tym poradziła, i nie wyobraża sobie być tak przebodźcowaną by nie móc być asertywną sobą, bo "mam w sobie za dużo uczuć, których nie rozpoznaję, a które mnie rozsadzają". Dla niej niczego nie jest za dużo, miałaby w pompie, gdyby rodzina jej partnera nie ustalała z nią wcześniej w jakim składzie się widzą, ani co robią. Miałaby w pompie co tam szwagierki, teściowie i inni o niej myślą, bo i tak swoich teściów czy szwagierek nie lubi, przebywa z nimi z musu. Że totalnie rozumie dlaczego nie chciałam wybierać jako formy rozrywki sportów ekstremalnych czy trampolin - ona ze swoją obecną kondycją też by ich nie wybrała, bo po prostu czułaby się gruba i sfrustrowana. Poza tym ta moja ręka, której nie mogę unieść powyżej barku to tragedia, mam iść do fizjoterapeuty - opierdoliła mnie za zaniedbanie zdrowia xD
No więc uczciwie przyznała, że mam o tym pogadać z kimś, kto to rozumie, bo ona za Chiny tego pojąć nie może.
Ale dwie rzeczy ją ruszyły - jedna to SERIO sprawa, a druga po prostu ją ciekawi: nie rozumiem dlaczego my lubimy nocować u tej rodziny? Dlaczego my tam zostajemy cały weekend? Po co? Że jeżeli faktycznie i uczciwie przyznaję, że bawiłam się dobrze przez pierwsze 3h, a potem miałam zjazd energii, działy się dziwne rzeczy, by po kolejnych 3h mojej frustracji zmienić otoczenie, przystosować się do tego na co byłam przygotowana i znowu dobrze bawić się przez kolejne 3h to po chuj, ja w ogóle chcę brać pod uwagę te 3h frustracji, cały wieczór zmęczenia itp? Nie lepiej byłoby pojechać i spotkać się na te 5h i wrócić do chaty, do własnego łóżka? Dlaczego my to lubimy? Ona nie czai. Wszystko jest super, goście są super, ale jak się z kimś przebywa za długo to zaczynamy siebie wzajemnie WKURWIAĆ.
No i tu się z nią zgadzam - dla mnie preferowaną formą spotkań byłoby pojechanie na 3h i powrót. Byłoby super. Akurat tyle interakcji ile jest przyjemne. Ale tu wchodzi potrzeba mojego partnera... on nie chce... I zresztą wieczorem poruszyłam z moim narzeczonym ten temat i jak zwykle wybuchł niezgodą. To znaczy nie skaczemy sobie do oczu, ale obydwoje jesteśmy zranieni... Mój partner daje mi dwie wersje wyjaśnienia "na nie" wobec mojego pomysłu: jedną racjonalną, drugą emocjonalną. Pierwsza jest taka, że jak już widzi krewnych raz na kwartał to chciałby z nimi pobyć, nacieszyć się ich obecnością - dla niego 3h to za mało, 1 dzień to za mało... I jak już wydał masę kasy na podróż (bilety, paliwo), jak już przeznaczył te 4h na jazdę w jedną stronę to nie widzi sensu spędzać dnia bardziej na podróży (4-4,5h w obie strony = 8h-9h pociągiem, około 3h samochodem) niż na spotkaniu z rodziną. To jest po prostu za drogie. Moja propozycja "to ty zostań, a ja sobie wrócę pociągiem do domu, jestem z tym ok" zciera się z jego mocnym sprzeciwem i przedstawianiem mi, jak bez sensu dodatkowo będzie to kosztować, a teraz nie mamy kasy by nią szastać na prawo i lewo. Brzmi legit. Ale ja wciąż się źle czuję - chcę o siebie zadbać, wyjść z trudnej dla mnie sytuacji by uczynić ją bardziej dla siebie znośną, a słyszę, że "przecież i tak byliśmy tam od sobotniego południa do niedzielnego poranka, dla ciebie było krótko, ja bym pojechał w piątek wieczorem i wracałbym w niedzielę wieczorem" - i jest zły. Moja propozycja by on zostawał, albo przyjeżdżał o dzień wcześniej jest momentalnie kontrowana "NIE" i tym, że jest mu przykro, że to w ogóle rozważam. Pytam "dlaczego?", a on na to "bo to tak, jakbyśmy nie byli razem". Bardzo trudno się z nim o tym rozmawia... i wychodzi ostatecznie, że ani ja, ani on nie jesteśmy zadowoleni z tego kompromistu, który proponuje.
Nie wiem o co mu chodzi... dla niego moja propozycja, która wydaje mi się zdrowa, dyktowana szacunkiem dla jego i moich potrzeb, jest jak zadanie mu rany, krzywdy i z tego prędko eskaluje i tak trudna rozmowa do poziomu pełnej napięcia niemal-kłótni.
I trudno mi w takiej sytuacji po prostu... a wydaje mi się, że dla własnego dobra powinnam się jednak w temat bardziej wgryźć, bo nie rozumiem o co tak naprawdę chodzi, a on pytany jest wkurzony, zraniony i mówi, że sam nie wie, ale nie ma opcji, że przyjeżdża do rodziny w odwiedziny w jakimkolwiek wariancie w którym ja wcześniej wyjeżdżam, lub później dołączam, że to jest po prostu dla niego bolesna myśl, nie do zniesienia, takie kategoryczne i rozpaczliwe "NIE". Mówi, że taki scenariusz brzmi mu tak, jakby w naszym związku miało się coś złego wydarzyć. Że zakłada opcje, że będzie mógł jeździć w odwiedziny sam, jak skończy studia, ale i tak wolałby ze mną... Bo jak jesteśmy razem, to RAZEM. Chce razem i to dla niego ważne. I dla mnie przecież już skrócił ten czas tak bardzo... zamiast 3 dni jest 1...
Nie wiem z czego to wynika. Totalnie nie wiem.
Ja mam zgodę na to by jeździć do moich krewnych sama, by on czasem dojechał później, albo wcale... ale ja też raz na ruski rok zostaję u nich na noc. Nie widzę w takim postępowaniu interpretacji, że to jakaś ewidentna oznaka rozpadu naszego związku - przeciwnie, widzę w tym zaufanie i zachowanie odrębności. Ja wpadam do swoich krewnych na te 3-4h i zawijam się do siebie... Kota bym dostała, jakbym miała z nimi przebywać znowu dłużej niż dobę. Za stara na to jestem. Zresztą moi krewni też momentalnie szukają ciszy i spokoju, jak u nich zostaję na noc. Chwilę razem i się rozpraszamy... A u niego w rodzinie na odwrót: dalej siedzimy na kupie, dalej interakcje... Dla mnie to... jak konieczność bycia wciąż czujną, brak odprężenia.
Nie wiem... to jest coś do rozpakowania, bo mam wrażenie, że naprawdę proponując mu opcję w której ja i on będziemy czuli się komfortowo, każde zaspokoi swoje odmienne potrzeby, to samą tą propozycją jednocześnie go ranię w coś bardzo głębokiego i bolesnego (jakąś ranę z przeszłości, coś niezaopiekowanego). To jak na mnie wtedy patrzy łamie mi serce. Nie chcę go ranić, ale też nie chcę ranić siebie...
Ech.
No.
Temu chcę się przyjrzeć i zrozumieć. Poszukać rozwiązania.
I druga sprawa, którą zauważyła moja siostra, a której nie zdążyłam opisać...
Punkt 20 z mojej wczorajszej listy:
8 - to co móiwił i jak mówił mój O. Jak się zachowywał i jak się przez to czułam, dopuki z nim o tym nie porozmawiałam.
19 - cały samochód RZECZY, jaki przywieźliśmy do domu...
20 - propozycja teścia i z jakimi emocjami mnie zostawiła.
21 - moje rozdrażnienie i jak mogło być odczytywane
22 - zazdrość ta, która rozpoznaję zazwyczaj i ta, która chyba mogę nazwać swoje zachowanie (ale nie wiem, nadal próbuję to uchwycić)
23 - piesek malutki i piesek mój. Teknota, radość.
24 - poczucie zmęczenia i smutku, poczucie, że jestem odrzucona i nieakceptowana
25 - znalezienie jakiejś równowagi w tym wszystkim, bo nie wiem jak to rozwiązać, aby być dla siebie dobrą i dla mojego partnera dobrą...
26 - wczorajsza (niedzielna, po powrocie z Krakowa) rozmowa z O. i poczucie strachu: że się od siebie oddalamy, że się nierozumiemy i niezaspokajamy (i to w tym samym tygodniu, gdy jeszcze w czwartek czy w środę mogłam powiedzieć, że nigdy nie byliśmy bardziej zgodni, bardziej bliscy i bardziej rozumiejący się).
--------------------
Opowiedziałam siostrze o tym co zaproponował mi teść i jakie emocje to we mnie wywołało. W ogóle jaki cały tydzień u mnie wywołał emocje. I to, że jestem kłębkiem nerwów i jakie myśli - zaskakujące i nie wiem skąd - pojawiły mi się w niedziele, na autostradzie jak wracaliśmy do domu. I jak smutno mi było.
I to siostra uznała za dużą rzecz z tych moich bolączek, którą akurat rozumie doskonale i która ją WKURZYŁA. Czyli właśnie propozycji teścia i w ogóle rozmowy z nim. Siostra wysłuchała, zadała pytania, odniosła się do moich pierwszych argumentów i podsumowując całą rozmową tym, że większości moich problemów nie rozumie po za KURWA tym właśnie i uważa, że to wielka sprawa. Od razu weszła do tego "co na to twój narzeczony?", a ja na to, że "Jak mu opowiedziałam o propozycji jego ojca to długo milczał z taką smutną miną. Potem zaczął mi dawać porady jak negocjować warunki. Wyjaśniłam mu, że negocjowałam w trakcie tej rozmowy i teść konkretnie zarysował na co na tę chwilę jest gotów się zgodzić. Więc mój narzeczony długo milczał znowu i w końcu powiedział, że nie będzie się w to mieszał, bo to była biznesowa propozycja między mną, a jego ojcem.".
Na co moja siostra sarknęła "No właśnie nie!?". I zaczęła mi cisnąć: on ma być po twojej stronie! To wy tworzycie zespół! Wy jesteście zespołem i to wy macie być dla siebie najważniejszy! To wy macie być power couple! To wam ma być dobrze i powinien być wkurwiony, jak wam jest nie dobrze! To jego ojciec do cholery! Przede wszystkim dla was obydwojga to JEST JEGO OJCIEC, a nie jakiś biznesmen! I to jego obowiązek zareagować, bo to Tobie ma być lojalny jako partner! I to jest JEGO ojciec! On powinien najbardziej potrafić się postawić w twoich butach, bo od tego jest partner! On powinien się teraz wkurzać, a nie ja! A nie umywać ręce i postanawiać, że to sprawa do rozwiązania między tobą a teściem! Bo będzie z tego kwas. To on ma o te kontakty zadbać! I ma być po twojej stronie do cholery, bo tobie w tej sytuacji jest trudniej! A nie chować głowę w piach! Ja bym po takiej sytuacji oczekiwała od mojego męża, żeby zadzwonił i po prostu ojcu powiedział: - i tu moja siostra udaje gruby, niski głos mężczyzny, mówiący casualowo, bez napięcia, jak to ojciec do syna - "Ojciec, ale z tą propozycją to odwaliłeś niezły szajs. Jak chcesz pomóc, co doceniam, to jakoś poważnie, a nie jakieś żenujące propozycje składasz. Bądźmy poważni, szanujmy się. Jak chcesz pomóc to zaproponuj jej sensowne stanowisko, za sensowne pieniądze za wykonaną pracę, na sensowną umowę, na jakiś sensownych warunkach! Ludzie, no, szanujmy się! Co to w ogóle miało być? Ty jesteś poważny?"
I jak moja siostra mówiła mi do słuchawek TYM TONEM, takim trochę z humorem, trochę lekceważącym, głównie rozczarowanym, zmęczonym. Dając do zrozumienia, że to jakaś żenada, ale też poważna sprawa do omówienia w poważny sposób, akcentując każde "sensowne" (stanowisko, umowę, pieniądze). To... się rozryczałam.
Po prostu zaczęłam na środku ulicy, idąc do urzędu pocztowego zanosić się płaczem - ledwo łapałam dech, łzy płynęły... a ja już ogarnęłam DLACZEGO było mi tak smutno... i dlaczego w drodze powrotnej do Wrocławia (punkt 26 z wczorajszego wpisu) pojawiły mi się tak zaskakująco deprecjonujące mnie samą myśli i przekonanie, że nie jestem akceptowana w rodzinie mojego partnera... Czułam WSTYD, i upokorzenie - nie wiedziałam dlaczego. Poczułam, że nie mam zalet, że jestem samymi wadami, że jestem żałosna, niepasująca i w tej dziwności absolutnie nie warta (niczego - miłości, szacunku). Nie rozumiałam dlaczego tak się czułam. I dlaczego już wtedy chciało mi się płakać. I podważałam swoją wartość - jak tego nie robiłam od lat! Gdzieś w trakcie terapii przestałam (będzie z 7-8 lat temu), poznałam swoją wartość, a w niedziele NAGLE poczułam się tak jakbym nie była warta miłości, szacunku... niczego...
A nagłe zrozumienie przyszło dlatego, że moja siostra wczoraj do słuchawki mówiła dokładnie TYM TONEM, którym mój teść mówił synowi przez telefon jeszcze w styczniu "Ale synek, oni są jacyś niepoważni. Daj spokój. Żeby jeszcze jakąś sensowną umowę zaproponowali, a nie takie coś bez sensownej podstawy, jakieś sensowne wyzwanie! Przecież Ty potrafisz wiele, a te warunki to jakaś niepoważna sprawa! Nie, dobrze robisz, szukaj sensownej umowy, sensownego wynagrodzenia, bo na to zasługujesz. Ludzie, szanujmy się! Żeby w ogóle coś takiego proponować? Oni poważni są?" - to była jego reakcja na to, jak jego syn odrzucił ofertę pracy w której zaproponowano mu idiotyczne warunki: aby pracował za darmo, po 8h dziennie, a wynagrodzenie by dostał, dopiero, gdyby była retencja (tj. gdyby jego praca się zwróciła pracodawcy - od umów, których na początku, bez baz itp może nie podpisać nawet przez 3 mc i to normalne, to się zdąża). No to jest niepoważne...
I też w styczniu, miesiąc temu, kiedy mój partner dostał po znajomości obecną pracę jego tato też do niego dzwonił, słyszałam na gośnomówiącym, jak go delikatnie, TYM SAMYM casualowym tonem, którego używała moja siostra, instruował przed negocjacjami umowy o pracę: "Synek, ale wiesz, jak zaproponuje tobie jakąś najniższą krajową to po prostu, no wiesz, nie idź w to, no, szanujmy się! Niech zaproponuje coś sensownego, niech tobie się da wykazać, bo przecież wie, że to zaprocentuje w handlu ze mną. I jakiś procent na premii, ale sensowny. Nie zgadzaj się na jakieś pierwsze-lepsze propozycje, bo ludzie, no, szanujmy się!".
A jednak właśnie teść, właśnie on, zaproponował mi pracę.
I to taką.
:( :( :(
Po krótce...
Punkt 19 i 20 :
Więc mieliśmy w weekend spotkać się z siostrą mojego partnera i jej chłopakiem. Mają szczeniaka, a my mieliśmy wyjść na miasto, a potem na jakąś aktywność. Pod naszą nieobecność ich szczeniaczkiem (który też jest lękowy, i który też ujada, jak zostaje sam w domu i z powodu czego już dostali wiadomości od sąsiadów) miała zajmować się teściowa.
A przyjechali obydwoje teściowie, całym samochodem zapakowanym rzeczami. Okazało się, że teściu dał nam swój system nagłaśniający. Niby pytał. Ale gdy zobaczyłam jakie to wielkie, jak dużo miejsca zajmuje i jak bardzo jest to CZARNE (do mojego białego mieszkania, o biało-szarych meblach, tylko z akcentami czerni) to trochę nabrałam wątpliwości. Nie dostałam wymiarów tego wcześniej - moja rodzina zawsze podaje wymiary jak coś nam chce oddać. A tu chodziło o sprzęt, który znał mój partner i on ewidentnie wiedział jakie bycze to będzie. Ja nie zdawałam sobie sprawy... I to nie tak, że nie mieliśmy systemu nagłaśniającego w domu - nie mamy telewizora (mamy rzutnik), ale mamy 4 małe, dyskretnie schowane za doniczkami z kwiatami głośniki. To nie był dźwięk pro, ale był to dźwięk przyzwoity, na pewno lepszy niż z komputera... Czy nam w ogóle jest potrzebne takie nagłośnienie jakie przywiózł nam teściu? Moim zdaniem nie. Mogłoby poczekać u nich w garażu, aż się kiedyś wprowadzimy do własnego domu, który urządzimy po swojemu (mam pomysł jak te kolumny z dźwiękiem zabudować w ścianie/meblu tak, by przykryć je i jednocześnie nie stracić efektów dźwiękowych).
Dostałam też - co wiedziałam, że dostanę - wielkie klocki dla mojego siostrzeńca. Teściowa znalazła je w piwnicy, po swoich dzieciach i pytała czy moja siostra chce - siostra się zgodziła, więc już w tygodniu z teściową ustaliłam, że do Krakowa te klocuchy weźmie. Nie sądziłam, że dostanę worek mojej wysokości, a średnicy takiej, że ledwo go trzymałam. Razem z teściową niosłyśmy ten wielki wór z jej bagażnika do naszego. Byłam wtedy przekonana, że to kolejny element tego czarnego mebla od teścia, dopiero kilka godzin później mój partner uświadomił mnie, że ten biały worek był pełen klocków. Dla mojego siostrzeńca. Szok... Myślałam, że to będzie wiaderko, albo reklamówka, a nie wór w który bym mogła włożyć lodówkę. Szok. Przytłacza mnie, że tego wszystkiego jest tak dużo... i że jest to duże... Ech... Chyba o to chodzi? Nie nawykłam. Byłam w szoku.
Myślałam, że ojciec przywiezie mu pudełko z głośnikami czy tam wieżę. A klocków będzie wiaderko. Tym czasem musieliśmy położyć tylne siedzenia by to wszystko pomieścić. I jeszcze dostaliśmy jedzenie - dużo jedzenia. Dużo jajek za co jestem wdzięczna. Jakoś jedzenie wiem jak i potrafię przyjmować. Całą resztą jestem przytłoczona...
Razem z teściami przyjechała mała suczka Szwagrów - małe cielątko, 13 kg. Słodkie maleństwo. Też jak moje psiątko maści merle, wyżłowata - będzie wielka. Krótka sierść, rozmerdany, chudy ogon i żebra na wierzchu (bo odratowany skarb z ulicy, dopiero jest w procesie nabierania wagi). I się zesikała ze szczęścia na nasz widok. I chciała się przytulać, dawała brzusia do głaskania, miała te urocze, nieporadne ruchy. Słodkie, słodkie maleństwo. Dzidzia taka, która jeszcze nie wie, że jest wielką dzidzią. Po prostu serce się roztapia na widok szczeniaczka.
I wszyscy się nią zachwycili, jak tylko przeładowaliśmy bagażniki naszych samochodów.
Uznaliśmy w całą szóstkę, że idziemy na obiad najpierw, do pobliskiej knajpy, a potem zostawimy teściów i psinę w mieszkaniu, a my ruszymy na kręgle. I prosto z parkingu poszliśmy pieszo do restauracji.
Chciałam się pobawić z maluchem - w końcu tyle się na nią naczekałam, chciałam się pozachwycać, dać może nadgarstek do memlania w razie nagłego swędzenia dziąseł? Kocham pieseczki. Słodka psinka. ALE w tym momencie teść mnie objął i odciągnął wyjaśniając, że chce ze mną porozmawiać, bo ma taką propozycję...
Zapytał czy mam trochę wolnego czasu. No... zależy jak na to spojrzeć, w kontekście pracy to przydałby się etat, w kontekście tego ile obecnie mam na głowie to nie, nie mam ani odrobiny wolnego czasu. Ale zamieniam się w słuch - więc pyta mnie, czy nie chciałabym dorobić, bo on ma taki pomysł i pomyślał, że złoży mi propozycję. Chciałabym dorobić, wiadomo, więc chętnie propozycji wysłucham.
Zaproponował mi, abym w swoim wolnym czasie robiła dla niego callcenter. I jest tam element nie do końca ok w świetle RODO. Kolokwialnie mówiąc - i upraszając - chodzi o podbieranie klientów konkurencji (a jedyną konkurencją na lokalnym rynku jest poprzednie miejsce pracy mojego teścia) - ale nie nazwał tak tego. Opisywał to kwieciście jako marketing zwykły. W zasadzie mi to tak przedstawił, jakby to była taka praktyka okay, ale lepiej o tym jednym aspekcie tej pracy nie mówić, bo firma mogłaby mieć problemy. Dobry z niego handlowiec, mówił to casualowo, ale mi się zmysły wyostrzyły, bo cholernie nie lubię jak ktoś ślizga się na granicy prawa i chce to ślizganie wykonać moimi rękami. Tym bardziej, że ja jednak trochę (dużo, zajmuję się zawodowo administracją danych miedzy innymi) o RODO wiem i wiem, że ten element, który teściu mi przedstawił jako mały problem, to dla mnie etycznie i moralnie duży problem. Odrzucałam nie raz takie oferty pracy. Ale też wiem, że ludzie tak robią... i wiem do kiedy jest to legalne, a do kiedy nie - rozmawiałam o tym swego czasu długo z kuzynem, bo sama miałam etyczny problem do rozwiązania kończąc jeden stosunek pracy i przechodząc do konkurencji. Co mogę mówić i użyć, a co nie? Co jest nieuczciwe, a co uczciwe. O ile teściu osobiście realizując ten aspekty jego pomysłu nadal by działał w granicy prawa, to włączenie w to mnie (w taki sposób jak mi to opisał przynajmniej - mogłabym mu poradzić, jak to zrobić, bym nie miała dylematu etycznego) już jest poza tą granicą...
Podziękowałam za propozycję, za opis stanowiska już wtedy ważąc, że to całe callcenter to nie jest praca dla mnie (pracowałam, kota dostanę po miesiącu) i w dodatku sama nie wiem czy z mojego osobistego telefonu, czy on mi jakiś telefon by dał? Pewnie to drugie, bo mówił, że założyłby mi u siebie firmowego maila, ale w sumie nie zapytałam, a on nie precyzował. Precyzował kwestię maila. Anyway - ja bym miała dzwonić, pytać czy można tym ludziom na maila wysłać ofertę (odbieram takich telefonów w pracy maaaaasę i ich serdecznie nienawidzę), a gdyby oni byli zainteresowani wyceną to miałabym to przesyłać do teścia albo do jego pracowniczki biurowej. Oni by na tym etapie przejmowali klienta, robili ofertę i doprowadzali do sprzedaży.
I tu użył takiego wielkiego, pięknie brzmiącego słowa - jako zdolny handlowiec, w sposób czarujący i naprawdę zjadliwy, ale mnie i tak wykręciło ze złości, bo poczułam się manipulowana - że widzi to tak, żebym ostatecznie, na końcu tego procesu sprzedażowego została właściwie takim udziałowcem w firmie, bo bym dostawała jakiś procent od tej sprzedaży, która dojdzie do skutku po moim telefonie do potencjalnego klienta (nie pamiętam czy podał mi procent czy nie, coś mi się bije po głowie, że 10%, ale nie wiem czy to powiedział, czy to mój mózg zrobił skrót myślowy do tych wszystkich umów premiowych jakie zawierałam z moimi pracodawcami przez lata).
"Udziałowiec w firmie" kurwa. Poczułam się, że traktuje mnie jak idiotkę. To nie jest "udział w firmie", to o czym on mówi to "zwykła premia". I dla jasności - ja nie wyciągam rąk po ich firmę: jego i w przyszłości jego syna. To ich dziecko i dziedzictwo. Ja w razie czego będę mogła pomóc - tak jak już pomogłam z tworzeniem całej identyfikacji graficznej firmy. Odpłatnie. Ja chcę stać na własnych nogach, chcę spróbować otworzyć WŁASNĄ firmę. O czym on wie... bo mu to mówiłam. Ba! Mamy pomysł z moim partnerem na firmę. I w końcu go też ziścimy. Ale nagle wyskakiwanie mi z "udziałowiec w firmie", co brzmi poważnie dla mnie w chuj, kiedy typ ma na myśli odpalenie mi procenta od sprzedaży za wykonaną pracę uważam za chamską manipulację.
Ale w drodze do restauracji tylko spu��ciłam oczy i milczałam, aby nie przewrócić oczami przy teściu, który był zachwycony własnym pomysłem.
Zapytałam go jak on to widzi? Pytał mnie, czy mam czas wolny, a mi obecnie jest trudno znaleźć czas wolny, bo właśnie w celu uzyskania potrzebnych dokumentów by uzyskać dofinansowanie na własną działalność wpakowałam się czasochłonny projekt, mam pracę, studia i masę zobowiązań. Więc aby móc jego propozycję w ogóle rozważać muszę wiedzieć czego on oczekuje, jak dużej retencji, jak to widzi, jak godzinowo, jak stawkowo, jak formalnie. Zlecenie? Proszę o więcej informacji.
A on mi na to, że właśnie nie chce mi dawać jakiś ram godzinowych, chce abym pracowała jak mam wolny czas. Że właśnie dlatego umowa zlecenie odpada, bo tam trzeba określić godziny pracy, więc to nie jest najlepszy sposób. I zaczął mówić, że ten sposób marketingu, który on proponuje jest jego zdaniem naprawdę wydajny, że w niego wieży i wie, z doświadczenia, że tak obdzwonieni klienci w końcu zaczną wracać, to w końcu się przełoży na sprzedaż i będę w końcu mogła dostawać całkiem sensowne wynagrodzenie, o to by się na moim miejscu nie martwił (nie wiem co to znaczy "sensowne", bo podczas całej naszej rozmowy nie padły żadne cyfry, żadne widełki, żadne konkrety). Odparłam, że doskonale wiem, że ten sposób marketingu się zwraca, że tak już pracowałam i to w różnych branżach, potwierdzam - retencja jest. Plus w postaci rozpoznawalności jako reklama, powoli będzie większy ruch, marketing szeptany wejdzie, a teściu będzie mógł skorzystać z możliwości dostosowania oferty do badań rynku pod kątem zapytań nowych klientów. I to wszystko w końcu przełoży się to na sprzedaż, ale trudno powiedzieć czy za miesiąc czy za trzy... Jak to z handlem.
Więc wróciłam do pytania o konkrety: jak to widzi, jakie godziny, jaka umowa - rozumiem, że o dzieło, tam nie ma ujętych godzin. On na to, że jeżeli chodzi o godziny to jednak takie, by jego potencjalni klienci byli w pracy (wiadomo, ale z tego wnioskuję, że totalnie dowolne), a umowa o dzieło też odpada, bo z tego co wie tam trzeba przecież z góry określić kwotę wynagrodzenia. A ja przecież będę miała wynagrodzenie zmienne, zależne od sprzedaży. Na to ja - jeszcze naiwnie - że tak, wiem, że obecnie tak pracuję z moim chujowym pracodawcą, ale pod koniec umowy: czy na koniec miesiąca czy na koniec roku, jak tam podpiszemy, w mojej pracy jest to koniec roku, podpisujemy aneks, który zwiększa kwotę wynagrodzenia o uzyskaną przez cały okres umowy premię. Proste i mało papierkowej roboty. Na to teściu wraca do tego co już napomknął jak pytałam o umowę zlecenie - że on ma wypróbowany sposób współpracy w ten sposób z handlowcami tj. rachunek. Przyznałam mu, że pierwsze słyszę co to jest, nie miałam doświadczenia z takim rodzajem opłaty za świadczoną pracę, nie znam nikogo, kto mówiłby mi o takim sposobie rozliczeń, więc poprosiłam go o wyjaśnienie jak to działa.
Działa to tak, że ja - jak on coś na tych obdzwonionych przeze mnie klientach zarobi - wystawiam mu rachunek na kwotę, jaką on mi pod koniec miesiąca poda, po zweryfikowaniu ile zarobił dzięki mnie. Że nie muszę mieć do tego działalności, bo... - i tu zapytała bardzo zaciekawiony - "nie masz działalności, prawda?". Wie, że nie mam. Wie, że chcę mieć. Wie, bo o tym mówiłam, ba! Do niego dzwoniłam by mi przytoczył swój proces zakładania działalności w zeszłym roku: aby doradził co mogę zrobić szybciej, co mogę uwzględnić już przy składaniu wniosku, aby oszczędzić sobie stresu. Wyjaśniałam mu jak chcę się starać o dofinansowanie, jakie kroki muszę podjąć... Ale okay. Nie musiał pamiętać. Dużo się dzieje. Ale nie powiem - poczułam się... nieważna? Lekceważona? W teorii jestem dla niego nikim. To dla jego syna jestem kimś. Nie musi pamiętać co mu mówiłam - ja pamiętam co on mi powiedział i wiem, że on jest absolutnie egocentrycznie zakręcony, wielu rzeczy nie bierze pod uwagę. Kocha mówić o sobie. Mógł nie pamiętać i to jest okay. Dlatego odsunęłam to ukłucie żalu i frustracji (bo chciałabym mu już odpowiedzieć "tak, mam", gdyby to wszystko nie trwało tak długo) i odparłam, że nie, nie mam. Spokojnie. Nie mam.
Kontynuował wyjaśniając, że on wie, jak funkcjonuje ta forma rozliczeń i żebym się nie bała: że on wtedy płaci wszystkie składki. Że to jest do ogarnięcia i on wie to na 100%, bo przez lata w ten sposób pracował z różnymi handlowcami i nie było problemu.
A ja jakoś... nie łapałam co on konkretnie mi proponuje. Tj. dużo mówił o tym co ja nazywam "premią (zwykłą)" i to mi brzmiało na zasadzie "no okay, jak chce w ten sposób tą premię rozwiązać to luz, muszę się o tej formie wynagrodzenia więcej dowiedzieć by podjąć decyzję". Dopytałam czy to nie jest ta sytuacja w której muszę być zrzeszona w jakimś hubbie - coś takiego rozważałam, nawet ostatnio na studiach taką formę rozliczeń miałam przedstawioną jako spoko opcję, szczególnie jeżeli nie chce się bawić jako graficzka/desingerka/freelancetka w papierki: zrzeszam się, robię opłaty za usługi, a oni w moim imieniu wystawiają rachunki i/lub faktury, to czego potrzebuję i co im zlecę. Ale tutaj teściu mi przerwał i upierał się, że lepszy rachunek, że do tego nie muszę być nigdzie zrzeszona, zatrudniona. Że nie ma upierdliwego czasu pracy, ani ograniczeń finansowych, że jak się zdecyduję na tą jego propozycję to on może zadzwonić do swojej księgowej i ona mi to wszystko wyjaśni dokładnie jak ten rachunek działa.
No ok. Więc wróciłam do tego, jakie on ma oczekiwania: skala retencji, godziny pracy przekładające się na zysk - muszę to wiedzieć, aby wiedzieć czy mam na to czas i czy sprostam jego oczekiwaniom. Czy w takim razie nie lepiej jednak zlecenie lub umowę o dzieło, bo chciałabym mieć to jasno określone. A on znowu, że nie ma jakichś oczekiwań, żeby się zwracało, a wierzy, że się zwróci, bo to sprawdzona forma, żebym pracowała w wolnym czasie po prostu i że bierze pod uwagę tylko rachunek, ale w dalszej perspektywie, jak już siebie sprawdzimy to jak najbardziej widzi możliwość współpracy na jakiejś umowie. Że na początek chciałby sprawdzić jak mu się pracuje ze mną i czy jest zadowolony (czyli oczekiwania jakieś ma, prawda?) i jak mi się pracuje z nim i czy jestem zadowolona. Bo nie kryje, że jeżeli nam się zgra to można by to dłużej pociągnąć.
Zapytał co o tym sądzę. Odparłam, że pieniądze faktycznie się przydadzą, bo z założeniem własnej firmy mi się opóźnia, ale muszę to przemyśleć, bo jak wie - nie mam obecnie czasu. Muszę dokończyć projekt, więc gdybym się zdecydowała byłabym dyspozycyjna dopiero pod koniec marca. Ale muszę tą propozycję przemyśleć, również omówić z moim partnerem i dam mu znać, co postanowię.
On znowu zapewnił mnie, że jak będę miała pytania to on zadzwoni do księgowej i mi to lepiej objaśni. Powtórzył, że jego zdaniem to świetna forma marketingu. I że sam by to robił, ale nie ma na to czasu, bo to taka czasochłonna robota, a w sumie frustrująca - potwierdziłam, że wiem. I że się zastanowię.
I znowu mnie objął, ciepło (ja nadal z rękami w kieszeniach i wzrokiem utkwionym w chodnik) i powiedział, że tak po prawdzie jak mu się będzie ze mną dobrze pracować, a mi z nim, to on to właśnie widzi jako pomysł na mnie (nawiązał do życzeń, jakie złożył mi w Wigilię - powiedział wtedy, że życzy mi szybkiej przeprowadzki by syn pracował już u niego i że tak w ogóle to ma też pomysł na mnie. Ja się wtedy tylko uśmiechnęłam, nie elaborując, bo "pomysł na mnie" to wiele osób w moim życiu miało i skończyło się to dla mnie terapią i tym, że tych oczekiwań nie dowiozłam, bo nie jestem od spełniania cudzych oczekiwań i cudzych pomysłów na mnie. Sama mam pomysły na siebie. Dlatego jakoś się nie przejęłam tym w Wigilię - nawet za śmiesznie urocze to uznałam, bo co mi obcy chłop dorosłej babie, której życia i doświadczeń życiowych nie zna na dobrą sprawę będzie ustawiał życie? xD).
Kontynuował mówiąc poważnym, ale optymistycznym tonem, że kiedy już jego syn i ja przeprowadzimy się z powrotem do rodzinnego miasta (WHAT?) i już zacznie się przyuczać u ojca do przejęcia firmy, to on widzi możliwość, żebym u nich pracowała na umowę o pracę. Że zrobi się dla mnie jakieś tam stanowisko marketingowym, jak się sprawdzę teraz.
To jak to powiedział zabrzmiało dla mnie jak lekceważenie "jakieś tam stanowisko marketingowe". Poczułam się... umniejszona. Że zrobią mi jakieś tam wyimaginowane stanowisko... ja jestem zdolna. Jestem mądra. Jestem doświadczona. Jestem warta i potencjalnemu pracodawcy mam do zaoferowania dużo: doświadczenia, wiedzy, umiejętności. Milczałam. Przejęta najbardziej CZYMŚ ZUPEŁNIE INNYM NIŻ TO CO WCZORAJ MOJA SIOSTRA NAKREŚLIŁA. Akurat tą część słyszał mój partner, który akurat był blisko za nami bawiąc się z pieskiem: gdy mu wczoraj powiedziałam, że poczułam się zlekceważona, to wyjaśnił, że według niego to brzmiało, jakby jego tata nie wiedział co ma mi zaproponować, bo się nie zna, nie wie jak stanowisko się nazywa. Że to "jakieś tam stanowisko marketingowe" to był nieumiejętny i sklejony na szybko opis rodzaju stanowiska na których on się nie zna i nie wie jak je nazywać. Może. A może ma to w dupie i próbuje mnie zwabić wizją pracy i przyspieszyć przeprowadzkę moją i jego syna do ich rodzinnej miejscowości.
No i właśnie: pytałam wczoraj O. dlaczego jego ojciec myśli, że my się przeprowadzimy na przedmieścia ich miasta? Dla mnie w grę wchodzą wyłącznie Katowice lub Kraków. Rozmawiałam o tym z O. - zgodził się na to, to jedyna opcja po ewentualnej wyprowadzce z Wrocławia. Z obydwu taka sama droga do siedziby firmy jego ojca. Nie będę i nie chcę mieszkać w jakimś małym miasteczku, bez komunikacji, ze szczątkową ilością wydarzeń kulturalnych, bez sauny. Ja uświerknę. Nie.
Mój partner na to, że wie i nie będziemy mieszkać w jego rodzinnej miejscowości (w zasadzie to odebrałam to tak, że teściu myśli, że my się wprowadzimy do niego do domu... mam ciary i złość mnie bierze na samą myśl). Ale dlaczego nie mówił tego ojcu? Nie wiem. A z drugiej strony - po co miał mówić, jak to się wydarzy najwcześniej za 2-3 lata? Nie jego ojca sprawa. To nasza sprawa.
Anyway - wracając do soboty, do drogi na obiad w knajpie. Teściu powiedział wszystko, wyczerpał temat dodając tą jego wizję naszej wspólnej przyszłości, gdy akurat mnie obejmował przyciskając do swojego boku, gdy przechodziliśmy przez pasy. Po drugiej stronie ulicy było wejście do restauracji. Weszliśmy.
I jedyne co mi chodziło po głowie to PRZERAŻENIE, że teść mi proponuje jako IDEALNY układ sytuację w której porzucam mój Wrocław, moje miejsca, moich przyjaciół, przeprowadzam się na obcy teren i zostaję najpierw pracownicą jego, a docelowo jego syna, a mojego być może wówczas męża. WTF? To jest jak prośba o wyjebanie związku w kosmos. To jest zaproszenie do toksycznej relacji - moim szefem miałby być mój partner? To jest zależność ekonomiczna. To jest nierównowaga sił - a ja chcę PARTNERA, nie PANA I WŁADCĘ. Kurwa, taka myśl: sypiać z szefem? Chodzić negocjować podwyżkę do męża, który będzie miał wgląd do moich zarobków, będzie mnie rozliczał z fuck upów, będzie dawał mi zadania. Ba! Będzie mi planował urlop. Będzie od niego zależała moja premia. Moje wcześniejsze wyjście z pracy.
No kurwa. Przeraziło mnie to, że mój teściu właśnie tego życzy mi i własnemu synowi.
I nie kryję, że myślałam o tym, że fajnie by było w perspektywie czasu, w perspektywie tej przeprowadzki pracować właśnie z grafiką u teścia, ale w ŻYCIU na UoP - może dzieło, a najbardziej to jako współpracowniczka: ja mam swoją firmę, on ma swoją, on mi daje zlecenie na grafiki, ja mu wyceniam, przesyłam umowę do podpisania (72h na poprawki, maks 4 poprawki itp), ja robię grafikę, on płaci. Tylko tak. Nie inaczej. Ja mam być niezależna. Mam być równa do cholery. Mam być partnerką mojego partnera.
A od samego początku od kiedy teściu mówił o tej propozycji, gdy zaczął z tym, że "jeżeli ja będę zadowolony ze współpracy z tobą, a ty ze mną" to od razu zaczęłam się zastanawiać czy perspektywa zarobienia niewiadomoile (bo pojęcia ile się zarabia w jego branży i o jakim zarobku mówimy mi nie podał), jest warta tego, aby straciła fajnego teścia, a zyskała szefa? Bo od tego momentu, gdybym faktycznie miała się z nim wiązać umową, to doszłoby do pomieszania ról. I trudno by mi było odgrodzić kiedy dzwoni mój teść, a kiedy mój szef. W ogóle czy ja chcę jeść z szefem kolację wigilijną? Albo być przez szefa przytulaną? Albo widzieć go w kąpielówkach? No kurwa nie.
Szef to ma być szef.
Nawet fajny szef wolę by pozostał szefem - miałam świetną szefową, którą uwielbiałam (chociaż też była Januszem Biznesu i robiła wałki) i też dlatego, że wiedziała, gdzie jest granica miedzy szefową, a koleżanką. I to była zajebista relacja. Serio.
I to było jedyne o czym myślałam - że boli mnie, że wymyślił to stwarzanie niepotrzebnego stanowiska po to prawdopodobnie by mnie ściągnąć szybciej na Śląsk... Wg. mojego partnera ojciec pewnie chciał pomóc i nie uważa, że to próba ściągnięcia na Śląsk szybciej. Dla mnie, mojej siostry i mojego przyjaciela - to jest jasne. Nawet im tego nie sugerowałam, bo po ostrym sprzeciwie mojego O. uznałam, że doczytuję się w tej całej ofercie czegoś, czego tam nie ma. A oni sami z siebie powiedzieli, że tak to widzą - jako próbę zwabienia mnie wizją fajnej pracy. Pewnej pracy.
Pracy, która rozwali mój związek.
Ech.
I w tej restauracji nie czaiłam co się ze mną dzieje. Wszyscy się świetnie bawili. Rozmawiali. Ja też. Ale coś... było takiego, że czułam się cholernie samotna. Cholernie doklejona. Cholernie obnażona... Biedna... Upokorzona własnym stanem majątkowym, sytuacją zawodową. Bo trudno z pracą. I chociaż przez ostatni semestr nie rozsyłałam CV bo plan był INNY, to jednak... wydało mi się dziecinne i nie wartościowe to, że wygrałam te wszystkie konkursy w zeszłym roku, że miałam wystawy, że wygrałam i startowałam do tylu konkursów... Poczułam się jakby zmiksowana. Jadłam jedzenie w restauracji i jakby mnie tam nie było. Zaczęłam być wtedy wredna - złośliwa. Myślałam, ze to przez niewyspanie. Ale im bardziej wszyscy się świetnie bawili, żartowali tym ja byłam coraz bardziej smutna...
A mój partner coraz bardziej mnie wkurzał. I sama nie wiedziałam: czy to dlatego, że NAGLE zachowywał się jak 10-latek, robiąc żarty siostrze, dokuczając jej, podpuszczając Szwagra i mamę, z ojcem żartowali sobie - ale nie jak zwykle, nie sucho, nie ironicznie lub grami słownymi, sytuacja i atmosfera ciążyła coraz bardziej ku rubasznemu, wulgarnemu humorowi... Patrzyłam na niego i nie poznawałam go. To ten sam mężczyzna, który zabrał mnie na randkę w czwartek? Ten sam młody, ale dojrzały w zachowaniu, w wartościach typ? To jest ta sama osoba?
A potem myślałam o tym jak bardzo jestem zmęczona i jak bardzo się nie wyspałam, jak dużo znowu mam bodźców i czułam się winna, że jestem na niego zła, bo może on się wygłupia jak zwykle? Może on żartuje jak zwykle? Może to ja jestem w takim nastroju, że jestem bardziej drażliwa, że wszystko mnie wkurza? Może to ja? I prawdopodobnie to jestem ja, bo faktycznie jestem zmęczona, przebodźcowana i zazdrosna, że oni się bawią, a ja nie potrafię. Nie mam energii. Nie pasuję. I frustruje mnie to strasznie, bo chciałabym pasować i być włączona w tą radosną atmosferę... ale nie potrafię...
Ech...
Powiedziałam mu o tym, jak wracaliśmy do mieszkania Szwagrów by odstawić teściów i pieska - że nie wiem kim on jest. Że nie poznaję swojego partnera. Że czuję się źle przez to. Na to on odparł, że zwykle cała jego uwaga jest skierowana na mnie, a gdy spotyka się z rodziną chce całą swoją uwagę kierować na nich, bo widuje ich tak rzadko. Ale od tego momentu zaczął mnie mniej ignorować. Potrafił przytulić - i to wystarczało. Czułam się lepiej.
Jednak przeraziło mnie jak to możliwe, że w czwartek miałam najczulszego, najuważniejszego partnera z którym byłam tak blisko, jak nigdy dotąd. Przepełniała mnie miłość i pewność. A w sobotę nie wiem kim on jest i gdzie jest ten, który był ze mną w czwartek?
Miałam nieprzyjemne skojarzenie z moim poprzednim związkiem, gdzie mój ex próbował zaspokoić moje potrzeby udając kogoś kim nie jest, a potem miał do mnie pretensje, że musiał udawać, ale jeszcznośnie, że gdybym znała jakie on ma wartości i jakie ma potrzeby to związku by nie było. No, nie byłoby. To uczciwe. A nie oszukiwanie mnie...
I jeszcze to z tą uwagą: masz tak silną uwagę drugiej osoby na sobie, czujesz się kochana, ważna i nagle coś się przestawia i jesteś traktowana, jak ktoś znajomy, ale nie bliski... To mi się kojarzy z moim ex związkiem i to poczułam w sobotę....
Potem do końca dnia byłam drażliwa, a siedzieliśmy do 24. W zasadzie dobry humor odzyskałam na kręglach i dopiero teraz widzę, że to był moment, gdy po prostu zostaliśmy bez teściów. Ale kilka godzin na kręglach mnie też zmęczyło na tyle, że poszłabym spać, ale zamiast spać - siedzieliśmy z Szwagierką i Szwagrem nr 2, jedliśmy, rozmawialiśmy (głównie o piesku) i dzieliliśmy się planami. Ech... jeszcze dużo do opisania, bo FOMO weszło. I innego rodzaju zazdrość.
Fomo bo okazało się, że oni już kolejnego dnia jechali wraz z teściami i rodzicami Szwagra nr 2 obejrzeć działkę pod budowę domu. Zdecydowali, że potrzebują swojego miejsca, co rozumiem. Totalnie. Też bym chciała. Przeanalizowali czy lepiej mieszkanie czy dom, stanęło na domu, a póki co muszą się dowiedzieć czy dostaną kredyt, bo jeszcze w żadne kredyty nie szli, nie wiedzą czy oni dostaną, ale ich znajomi, którzy pracują na umowie zlecenie dostali, więc jeszcze cała ta strona doradczo-finansowa jest przed nimi. Póki co własne miejsce. Chcieli podróżować nim gdzieś osiądą na stałe, ale stwierdzili, że jednak chcą mieć miejsce do którego będą mogli wracać swobodnie z podróży - czyli dokładnie ten sam argument, który podczas naszych rozmów o przyszłość powtarzam mojemu partnerowi. Nie mam własnego miejsca i to bardzo boli. Więc rozumiem tą potrzebę.
Mojemu partnerowi było przykro "oni już, a my jeszcze nie". Chciałby, ale nie stać nas. Chciałby bardzo. Czuł, że zawodzi...
Ja chyba lepiej takie sytuacje znoszę - za dużo moich bliskich osób spełniło to marzenie, żeby to bolało jak pierwszy raz, gdy "oni już, a ja jeszcze nie" (nie, bo brak stabilności finansowej przy umowach zleceni-dzieło, bo brak pieniędzy, bo za duża rata itp). Życzę im dobrze, co potrafiłam doradzić ze strony architektonicznej - doradziłam. Powiedziałam, że jak będą mieli pytania, o coś to niech piszą: mam rodzinę budowlańców-architektów, wykorzystajmy to.
Druga zazdrość to... ech. W sumie wszyscy byli skupieni na tym, by noticował ich sempai - tj. mój partner. Wszyscy chcieli pochwał. A on te oczekiwania spełniał bardziej lub mniej sprawnie. Jak zauważył, że Szwagier pewniej prowadzi samochód i mu to powiedział (komplement dał), jak długo o tym rozmawiali, to zaraz jego siostra w drodze powrotnej zabrała się za prowadzenie - kłócąc się ze swoim partnerem, który zauważył, że nagle jego partnerka zwykle przestraszona ulicznym ruchem Krakowa zaczęła szarżować i pokazówkę wykręcać. Ona zaczęła zaprzeczać, że wcale nie. On opowiadał jakieś sytuacje, które potwierdzały jego wersje, ona zaprzeczała, on dalej się śmiał jak przyspieszała czy pewnie wchodziła w zakręt, że nie poznaje je, a ona uważała, że jest złośliwy i to nie jest prawda itp. Taka urocza i nieważna przepychanka... która im dłużej trwała tym wyraźniejsze było, że siostra też chce dostać pochwalę od brata. Dał jej tą pochwalę w końcu. Dał. Aż odetchnęłam, że przynajmniej to się rozładowało.
Ale więcej było takich sytuacji. Mój O. pochwalił spódnice mamy, nad T-shirtami siostry się rozpływał z zachwytem kiwając głową "skąd ty takie fajne t-shirty bierzesz?", nad czymś tam Szwagra też... Chwalił przygotowane śniadanko, chwalił dobór tego i owego, zauważał z podziwem różne rzeczy, komentował, interesował się szczerze każdą rzeczą o którą pytał: obraz, muzyka, kocyk... Komplementował, albo zauważał i podpuszczał złośliwie, prowokował do rozmowy. No spoko. Miły, sympatyczny człowiek. Normalnie mam na te sytuacje poprawkę, mam dystans, to mnie nie dotyczy, to jakaś ich gra rodzinna: widzę, że mój partner rozpieszcza bliskich ludzi, którzy go kochają i bardzo za nim tęsknią. Że ja to mam na co dzień, a oni raz na jakiś czas. Ale w ten weekend poczułam się... niewidzialna. A to mnie bardzo boli, gdy jestem niewidzialna. Nasłuchałam się jaka to zdaniem mojego partnera jego siostra jest dobra w tym, w tamtym, jak fajnie zrobiła to i tamto. Jak smacznie piecze jego mama, jak świetnie coś niesamowitego zaproponował Szwagier czy znowu usłyszałam jakiś wewnętrzny żarcik ich rodziny, który nawiązuje do czegoś co robi tata i który po ich salwie śmiechu, jak się uspokoją trzeba mi wyjaśnić... Wszyscy tym rzucali w pewnym momencie... I wszystkim dawali te ciepłe słowa: ładne to, miłe w dotyku tamto, ojej co to jest, takie ciekawe. Ale do mnie nikt: po prostu byłam. O. twierdzi, że miałam taką minę, że być może nikt nie chciał mnie prowokować. Zapytałam jaką minę miałam - "zmęczoną". Ok. Boli. I normalnie by to było ok. Jestem dorosła, znam swoją wartość. Ale w tamtym momencie to było dla mnie trudne... przez większość wieczoru byłam wredna - często nawet nie wiedząc o tym.
W końcu mój partner zwrócił mi uwagę, że jestem dla niego wredna. Gdy to powiedział zauważyłam. Przemyślałam. No faktycznie. Więc go od razu przeprosiłam... i bardziej uważnie się obserwowałam dalej zastanawiając się czym jest ten miks emocji, który we mnie buzuje...
Pierwszy komplement jaki dostałam... albo pierwsza okazja przy której zostałam zauważona? To sytuacja w niedziele rano: O. tak zupełnie casualowo rzucił, że bardzo ładnie układają mi się loki. Miło było... bardzo, tym bardziej po całym dniu słuchania, jak wszyscy się wymieniali komplementami... (zaznaczę: ja też nikomu komplementu nie dałam... i nie zauważyłam tego, nie miałam siły, przestrzeni, teraz to widzę). Poczułam, że ta uwaga była szczera, ale jak kropa w przestworzu mojej potrzeby bycia dostrzeżoną w tamtej chwili. W tym porównywaniu się do innych członków rodziny. Poczułam, jakby rzucił mi okruszki - a cały poprzedni dzień patrzyłam głodna, jak karmi wszystkich dookoła... I jak oni się karmią. Wiem, ze to moja odpowiedzialność zadbać o swoją potrzebę miłości... nie wiem co się działo w weekend. CZUŁAM tak dużo...
Dopiero potem, gdy w niedzielę przyjechaliśmy do moich rodziców dosłownie na 30 minut by zabrać pieska i jechać do domu. Gdy już czułam to wówczas buzujące i niewytłumaczalne uczucie, że nie jestem akceptowana, ani mile widziana w jego rodzinie, że chociaż nigdy dotąd nie miałam w swoim życiu jednoczesnie tyle sukcesów co w zeszłym roku, to w oczach jego rodziny są zupelnie bezwartościowe... I nie wiedziałam skąd to poczucie... I nagle, u rodziców moja mama stanęła zaskoczona, zmierzyła mnie spojrzeniem, jak krzytałam się zbierając rzeczy swojego pieska i powiedziała "Córeczko, ale ty jesteś pięknie ubrana. Jak ty ładnie dziś wyglądasz". Aż z zaskoczenia mnie wryło. Poczułam się kochana, dostrzeżona, chciana, widziana... Zalało mnie ciepło. Zamiast tych okruszków wleciał cały posiłek. Kolejne trzęsienie w emocjach. Podziękowałam mamie, zwróciłam komplement. PRzytuliłam ją. Bardzo mi było tego potrzeba...
Inna sytuacja z sobotniego wieczoru: było późno, ja byłam zmęczona, czułam opuchnięte oczy, graliśmy w grę, chłopcy otworzyli alko. W końcu poszłam do ubikacji. Powstrzymywałam się, bo wiele osób i jeden szczeniaczek musiało zmienić pozycje by mnie przepuścić. Akurat, gdy wyszłam usłyszałam, że mój narzeczony podnosi toast "za nas! Za spotkanie!" i znowu, myjąc ręce poczułam się wykluczona, niewidzialna, zapomniana, ale dosłownie chwilę później krzyknął "Nie! Nie! V. nie ma! Gdzie jest V.! Toast kochanie! A nie, jesteś w ubikacji! Przepraszam kochanie!" - wyszłam z łazienki próbując żartować. Ale i tak było mi smutno... Tak bardzo... Wzniosłam toast.
Potem O. powiedział, że zaraz idzie do kuchni otworzyć kolejne piwo. Powiedziałam mu, że to super, bo może przy okazji nalać mi wody, bo mi trudno wyjść z tego miejsca, gdzie siedzę. Moja pusta szklanka stała obok jego pustej butelki po piwie. Powiedział wesoło, że nie ma sprawy. Upewnił się czy jego siostra i Szwagier czegoś nie chcą, piwa, wody, wina? Jeszcze coś tam w grze zrobił i wstał, zabrał puste butelki po piwie w jednej ręce, moją szklankę zostawił. Chciałam przypomnieć o wodzie, ale stwierdziłam, że typ wie co robi, zaraz będzie na mnie zły, że go pouczam, może chciał przynieść dzbanek czy coś? Poszedł do kuchni, sięgnął do lodówki, otworzył piwa dla siebie i Szwagra. Zażartował z czegoś co robiła jego siostra - chyba sprawdził jak tam piekarnik, uspokoił, że jeszcze jest czas i wrócił. Napił się piwa, zatarł ręce i w szampańskim humorze podniósł swoje karty do gry. No i wiedziałam już, że zapomniał... ale nie miałam siły o tym mówić, stwierdziłam, że sobie przyniosę sama, następnym razem jak pójdę do toalety. Nie byłam zła. Byłam zmęczona i zrezygnowana. Jak usiadł to Szwagier zapytał go powoli, poważnie "nie zapomniałeś o czymś?", a on na to wesoło, że nie, że o czym? Na co Szwagier "Twoja NARZECZONA prosiła cię o nalanie wody...", wtedy O. poderwał się przepraszając i poleciał nalać mi wodę. Bardzo mnie przepraszał, bardzo poważnie - zupełnie innym tonem głosu, niż mówił cały dzień. I jak mu podziękowałam odbierając kubek to znowu wrócił do wesołego tonu, którym mówił cały dzień.
Gdy chciałam potem pomóc w rozłożeniu łóżka usłyszałam od siostry O., że nie trzeba, że zaraz się tym zajmie. No ok. Mój partner wyszedł z łazienki po wieczornym prysznicu, na to hości, że teraz ja mam się iść myć, jako gościni. Okay, wzięłam kosmetyczkę, pidżamę i zamykając za sobą drzwi do łazienki słyszę jak siostra O. mówi cichutko, że "szybko, pościelmy łóżko zanim V. się wykąpie". :( Nie wiem o co chodziło, bo już bez problemu odebrała moją poranną propozycję - pościeliłam łóżko, ściągnęłam poszewki. Może to nic, ale tak to odebrałam.
No i... O. mnie wkurzał tym jak opowiadał o nas. Chciał opowiedzieć, o walentynkach: tj. o jakimś wieczorze, kiedy stwierdził wraz ze mną, że będziemy jeździli do opróżnienia baku i śpiewali piosenki na pełne gardło. Uśmiechnęłam się do tego wspomnienia. On na to, że w pewnym momencie w jakiejś małej miejscowości zauważył żabkę, zatrzymał się i poszedł nam przynieść napoje i przekąski, w tym nowy słonecznik, który był pyszny i go poleca. Ja się nadal uśmiecham do niego, do tego wspomnienia i przyznaję, że to było słodkie bardzo. Bardzo spontaniczne i słodkie, fajna randka na walentynki. A on na to, jakby to nie było ważne, jakby to było najmniej istotne, jakby był taki cwany i mu się "udało" zrobić coś co od niego oczekiwano, chociaż nie planował, że "a ja o tym, że to są walentynki dowiedziałem się dopiero jak wróciliśmy do domu, haha". Zrobiło mi się tak przykro. Pytam go od razu "Co ty mówisz? Przecież u moich rodziców jedliśmy trzy torty - dwa z okazji moich urodzin i jeden od mamy, dla wszystkich: wielkie, czerwone, serniczkowe serce z napisem WALENTYNKI", sam to ciasto kroił, żartował z moją mamą, że to tort od kupidyna, a on na to nadal pozując na postawę lekceważącą, wzruszając ramionami mówi "a ja tego nawet nie zauważyłem, serio nie wiedziałem, że to były walentynki do czasu, jak wróciliśmy do domu i mi o tym powiedziałaś". Normalnie... jabyśmy mieli inne wspomnienia. Jakby... kim ty jesteś? Co za rozdwojenie jaźni? Nie rozumiejąc co się dzieje z moim zdaniem tak pięknym wspomnieniem, jak właśnie jest umniejszane i poturbowane przypominam mu, że tego dnia, to był piątek, wstał wcześniej ode mnie, nim mój budzik zaczął dzwonić obudził mnie gorącym pocałunkiem, przytulasem i słowami "wszystkiego najlepszego moja walentynko...". Tak było. To ja się zdziwiłam - to ja mu odpowiedziałam, że faktycznie, że zapomniałam o walentynkach i też go pocałowałam. A on zamarł - byliśmy na plantach podczas tej rozmowy, wracaliśmy z tego rajdu po słodyczach - po chwili milczenia, chwili jakby zagubienia mówi mi "nie wiem, nie pamiętam tego".
:(
Jego siostra patrzyła wtedy na mnie, przez chwilę z poważną miną stałam ja i ona. Aż się odwróciła i zmieniła temat kierując jakąś zaczepkę do brata...
Albo Szwagier zapytał "czym myjecie kubeł termomixa?", a mój facet wyskoczył od razu, że on myje tak-a-tak. A Szwagier, że mu się nie domywa i ostrza musi wymieniać. Pytam go czy myje od razu po tym, jak resztki zaschną. Po tym jak zaschną. Ja na to, że "to w takim razie od razu zalej", ale nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć mój facet się wciął i oznajmił "musisz od razu zalać wodą, aby nie zaschło. W innym wypadku jest po prostu trudno domyć. Ja zawsze zalewam i jest okay". SZLAG mnie trafił, bo on kurwa BYWA, ŻE ZALEWA i o to mu najczęściej suszę głowę: przeważnie nie zalewa naczyń, które używa, a które zostawia w zlewie. A mamy taki deal - jak jedno gotuje to drugie myje. Więc jako kurwa ekspertka mycia po jego gotowaniu sprzętów mogę przytoczyć milion sytuacji, gdy zwracałam mu uwagę, że znów nie zalał, wszystko zaschło, nie będę szorować, więc mamy pełny zlew do jutra. Ba! Ja już się nauczyłam akceptować, że on tego nie zalewa. No trudno, tak ma, że jego mózg tego nie przyswaja. Ja zaleję i poczekam. A tu przy Szwagrze "ja zawsze zalewam". No myślałam, że mu włosy z głowy wyszarpię.... ale ogarnęłam, że to głupie jak cholera, więc się zamknęłam.
I więcej było... i jeszcze jedna rzecz, której nie chcę teraz opisywać...
Ale cały czas byłam smutna... a dopiero wczoraj po rozmowie z siostrą zajarzyłam, że w tej propozycji pracy teścia najgorsze było to, że on mi zaproponował w zasadzie pracę za darmo, może coś mi tam skapnie, chuj wie co, jak się mi da znać, że coś się sprzedało to przeleje i tyle... ale nie ma zamiaru płacić za moją pracę callcenter. Tylko jak coś się sprzeda. Dlatego żadne zlecenie czy o dzieło. On chce żebym wykonywała ciężką i frustrującą pracę ZA DARMO poświęcając swój czas. Aby i on i ja mogliśmy ocenić czy nam się dobrze pracuje by myśleć o ewentualnej umowie. No kurwa. To już sam początek tej ewentualnej współpracy - już pomijając ten mój pierwszy argument z pomieszaniem ról - brzmi okropnie źle! KTO by się chciał wiązać z pracodawcą, który na wstępie proponuje coś nieuczciwego i to nieodpłatnie? xD
No kurwa.
Ale jak moja siostra przez telefon mówił TYM TONEM tą kwestię, którą jej zdaniem powinien powiedzieć do własnego ojca mój partner, który powinien być po mojej stronie, a który powiedział, że "nie będzie się mieszał w sprawy między tobą, a nim".... i gdy usłyszałam TEN TON. I go momentalnie skojarzyłam z tonem, którym teść mówił synowi o tych niepoważnych ludziach, którzy w styczniu proponowali mojemu partnerowi pracę za darmo, dzwoniąc po ludziach, próbując coś sprzedać, a kasę miałby dostać wtedy, kiedy by doszedł do nierealistycznego pułapu osiągu w pierwszym miesiącu, albo dopiero za 2, 3 miesiące, aż transakcje z obdzwonionymi ludźmi zaczną być opłacane, księgowane... to...
On wiedział.
On wiedział doskonale co mi proponuje.
Wiedział jak sam był zniesmaczony, gdy jego dziecku coś takiego zaproponowano.
Wiedział jak cała rodzina w tym i ja była oburzona tą propozycją pracy.
Ba! Jak bardzo mój partner był tym oburzony! Jak kategorycznie nie zgodził się na podpisanie umowy! Jak był zły! I sfrustrowany! Jak dużo i jak kategorycznie mówił o nieuczciwości!
Wiedział, jak ja byłam zła, że ktoś mojemu partnerowi proponuje tak marne, żałosne warunki.
Wiedział co o tym sądzę.
Wie, że to co mi proponuje jest na granicy prawa w dodatku i można za to ponieść konsekwencje.
A jednak zdecydował się mi zaproponować taką pracę za darmo... z jakimś tam nieznanym lub znanym procentem od niewiadomo jakich kwot.
Borze liściasty, jak on musi o mnie źle myśleć.
Jak oni muszą o mnie źle myśleć...
No i wczoraj musiałam wziąć wolne w pracy, bo jak już zakończyłam rozmawiać z siostrą i wróciłam do biura to ryczałam. Bez przerwy. Zanosiłam się szlochem. Poczułam się zarazem tak cholernie zraniona, poniżona... a jednocześnie wyszły w tym płaczu te wszystkie nagromadzone uczucia...
Opowiedziałam o tym O. jak wrócił z pracy. Powiedziałam mu, że pierwszy raz dopiero po telefonie siostry świadomie zrozumiałam co jego ojciec mi proponował. Ciężką, wyczerpującą i frustrującą pracę callcenter za darmo, z której coś tam mi skapnie jak mu się to opłaci. Pracę za darmo. A jeszcze miesiąc temu był oburzony, gdy takie same warunki zaproponowano jego synowi! A teraz proponuje to mi. I z tego co rozumiem O. to bardziej świadomie niż ja zrozumiał, gdy mu opowiadałam o tym podczas jazdy powrotnej do domu, w niedzielę. Gdy długo milczał ze skonfliktowaną miną, jakby zmartwioną. Gdy powiedział, że jego zdaniem powinnam negocjować chociaż umowę zlecenie i gdy milczał, gdy odpowiedziałam mu, że poruszyłam tą kwestię z jego ojcem, a on odparł, że w przyszłości widzi perspektywę jakiejś umowy, a póki co proponuje mi rozliczenie, którego nie znam. I wtedy mój partner milczał. Długo. Ja mówiłam mu, że boję się pomieszania ról, że to mnie w ogóle martwiło najbardziej, a z drugiej strony pieniądze by się nam przydały, więc w sumie fajnie, że jego tata pomyślał o tym.... A on w końcu odezwał się patrząc na drogę z informacją, że nie będzie się w to mieszał, że zostawi to do wyjaśnienie między mną, a jego ojcem, bo to nie sprawa rodzinna, tylko biznesowa. Był - moim zdaniem - zawiedziony. Ale nie był zły - tak jak zła była moja siostra. Jak zły był mój przyjaciel, gdy tego słuchał. Jak ja byłam zła, gdy mu złożono taką samą perspektywę... Czy powinnam w tej sytuacji okazać zrozumienie, że jest skonfliktowany czy czuć zawód jego pastawą jako partnerka?
Nie zapytałam tak wprost. Rozmowa wczoraj była napięta. Bardzo. Nie przyznał, że rozumiał od początku to. Powiedział, że wtedy milczał, bo myślał.
Zapytał, czy chcę, aby on zabrał stanowisko.
Zapytałam, czy ty tak nie czujesz? Bo jednak jego tata zawsze dla mnie i dla niego będzie przede wszystkim JEGO TATEM.
A ja się poczułam poniżona? Nie wiem sama. Bardzo mi przykro. Jak mu o tym mówiłam to nie mogłam powstrzymać łeż. Przypomniałam mu o tym, jak podczas powrotu zadawałam mu dziwne pytania, jak wątpiłam czy jestem cokolwiek warta... i jak samą mnie to zaskoczyło... Teraz wiem skad to się wzięło...
I do tego jego tata malował mi jako atrakcyjna perspektywę pracy w swojej firmie z pomieszaniem ról. Ma "pomysł na mnie", a nie pyta nawet czy to by mi odpowiadało... a może to właśnie było pytanie? Ech.
Potem chciałam porozmawiać o tym, że dobrze się bawiłam momentami, a momentami nie... i dlatego warto by było włąsnie przemyśleć kwestię tego, żebym dla własnego dobra bywała u jego rodziny krócej bo rozumiem ze on potrzebuje dłużej...
I już opisałam jak ta rozmowa się skończyła. Raczej na skraju kłótni.
Siedział na przeciwko mnie. Zły. Z założonymi rękami. Zaciskając szczękę. Wiercał we mnie spojrzenie.
Zapytałam go co się u niego dzieje.
Odparł ze złością, że każde moje spotkanie z jego rodziną kończy się jakimś armagedonem. Że zawsze coś się dzieje. Że jest teraz rozdarty między mną, a jego rodziną. Że co wracamy do negocjacji sposobuu spędzania wspolnie czasu, to wciąż mówię o tym, że potrzebuję krócej (od poczatku mówiłam mu, że komfortowe dla mnie jest pojechanie na kawe, na 1-3h i powrot do domu). A go to boli bo dla niego to jak jest teraz to za krótko. Teskni, chce z nimi się widzieć. A czuje, że musi wybierać.
Że zawsze po spotkaniach z jego rodziną jesteśmy znowu w tym samym: czyli w omawianiu granic, sposobów spędzania czasu itp.
Przypomniałam mu, że podczas wizyty jego mamy było bardzo fajnie, że to nie prawda.
Ale faktycznie - czesto jak wracamy z takich rodzinnych spotkań to mamy długą rozmowę, bo ktoś nam co rusz spuszcza bombę większą niż życie: przeprowadzki, prace, meble, samochody... i ja muszę wiedzieć jak się mam w tym odnaleźć. Z kim mam o tym rozmawiać, jeżeli nie z nim!? Kurcze, jak moi rodzice chcą nam coś dać, to nie czekają, aż do nich przyjedziemy tlko dzwonią wczesniej i pytają, ustawiają się... ale też wypracowanie takiej relacji z rodzicami zajęło mi masę czasu...
W zasadzie jak kończyliśmy tą rozmowę - spokojną, ale tak dramatycznie napiętą, w takim... Poczuciu "ja mam swoje potrzeby i czuję się nierozumiana vs ja mam swoje tęsknoty i czuję się nierozumiany", że przyszło mi do głowy, że tego się nie da pogodzić. Naprawdę wczoraj się bałam, że zrywamy zaręczyny.
A jeszcze 5 dni temu czułam, że kocham go jak nikogo, jestem kochana jak nie wiem, że się rozumiemy, że się wspieramy....
I jeszcze tam były rzeczy których nie opisałam - chodziło o psa ale to już nie dziś.
26 notes
·
View notes
Text
Dlaczego nikt nam nie powiedział?
Dlaczego nikt nam nie powiedział, że dorosłość będzie tak brutalna?
Nikt nie wspomniał o tym, z czym będziemy musieli się zmierzyć.
Dla dzisiejszych nastolatków jestem zapewne dinozaurem, bo przecież 30 już niemal puka do moich drzwi. Zawsze w okresie urodzinowym robię się przesadnie sentymentalna. Patrzę na ostatnie dziesięć lat mojego życia i nie mogę uwierzyć w to, że kurwa, nikt nam nie powiedział... Nie mruknął nawet słowa o tym, jak będzie bolało nas serce, jak wiele razy się zawiedziemy, jak mamy czuć. Czym właściwie były dla nas uczucia? Czemu nie umiemy radzić sobie z relacjami międzyludzkimi? Dlaczego wypełnia nas pustka, z którą nie umiemy walczyć, bo każda próba walki kończy się fiaskiem? Dlaczego nikt nie powiedział nam o nadziei — podstępnej łajzie — która usypia naszą czujność?
Dlaczego nikt nam nie powiedział — jak być człowiekiem?
Równo dziesięć lat temu tkwiłam w ostatniej klasie liceum. Tkwiłam to dobre określenie, bo dosadnie rzecz ujmując, w dupie miałam zbliżającą się maturę, naukę i cały ten szkolny chaos. Moje myśli były skoncentrowane na skurwiałej miłości, która zawładnęła moim ciałem i umysłem do tego stopnia, że nic innego się dla mnie nie liczyło. To był czas, w którym należałam bardziej do innych osób, niż do samej siebie. Och, jakież wielkie były moje nadzieje. Na świetlaną przyszłość, na studia w Gdańsku, na wspaniałe przyjaźnie, naukę szwedzkiego i tę... Tę skurwiałą miłość.
Porzuciłeś mnie.
Wtedy tego nie rozumiałam, no bo przecież jak ktokolwiek mógł porzucić kogoś takiego, jak ja. Najwidoczniej jeszcze wiele musiałam się nauczyć.
To były czasy mojej raczkującej depresji. To były czasy, w których kitrałam jagodowe Winstony pod łóżkiem, robiłam wysokiego koka na głowie ze swoich długich, blond włosów, podkradałam tacie jego flanelowe, o wiele za duże koszule. To były czasy glanów, skórzanych kurtek i złamanych serc. To były czasy tequili chowanej za podręcznikami od matmy, której tak nienawidziłam. Melanży w ogródku Maka, biegów na ostatni, nocny autobus, który dowoził mnie pod dom rodziców. Rodziców, którzy byli zawiedzeni, bo ich zbuntowana córka znowu zionie fajkami, alkoholem i pocałunkami z obcymi facetami. To były czasy wieczorów spędzonych na Tumblr, w towarzystwie smutnych cytatów, ale to właśnie te cytaty nas wychowały. Bo jesteśmy trochę takimi dziećmi Tumblra, który nauczył nas więcej, niż nie jeden nauczyciel w szkole.
Oni skupiali się na sinusie i cosinusie, na pisaniu CV, ale żadne z nich nie powiedziało nam, co to znaczy czuć. Nikt nie przygotował nas na ciężkie momenty, w których brakowało nam tchu. Nie powiedzieli nam, że życie to nie jest bajka, a jedyne, co nas czeka to pasmo rozczarowań. Nikt nie powiedział nam, iż miłość wcale nie polega na rzyganiu tęczą, a na tym, by zaufać. Zaufać temu, że druga osoba wcale nie chce dobić naszych ledwo bijących serc. Nie wspomnieli ani słowa o tym, jacy są inni ludzie. Głupi, zagubieni, błądzący we mgle. Wszyscy mierzymy się z tymi samymi dylematami. I nosimy w duszy wielki żal o to, że nikt nam nie powiedział...
Każdej reakcji uczyłam się sama.
Każda sytuacja była dla mnie nowa. Wiele wieczorów spędziłam ze słuchawkami na uszach, w towarzystwie Halsey, The Neighbourhood, Arctic Monkeys, BMTH i Comy. Wiele papierosów musiałam wypalić, by zrozumieć, że życie jest grą, której część z nas nie wygra. Ciągniemy tę maskaradę na single playerze, zapominając o tym, że nasze problemy wcale nie są jak zombie. Naprawdę podziwiam ludzi, którzy sądzą, iż jest inaczej.
Na końcu i tak zawsze zostajemy sami, nieważne, ile musieliśmy komuś poświęcić. Nieważne, ile oni nam odebrali, zostawiając nas z pustą duszą. Oni zawsze odchodzą, bez względu na to, co obiecali, jak się zachowywali i co czuli.
Im szybciej to zrozumiecie, tym lepiej dla was.
Trochę śmieszą mnie moje własne wyobrażenia o życiu z czasów, gdy miałam te 19 lat. Kurwa, czego ja nie chciałam od życia? Gdzie te twoje wyobrażenia o byciu dziennikarką śledczą? Gdzie te twoje wyobrażenia o byciu opoką dla wykolejonych ludzi? Chciałaś być zbawcą świata, chciałaś uleczać innych, podczas gdy sama potrzebowałaś uleczenia. Gdzie te wyobrażenia o podróżach, dwójce dzieci, mieszkaniu w apartamentowcu, mężu i wielkiej miłości? Śmiechu warte.
Pamiętam tamten jesienny wieczór. Był wrzesień, a ja od kilku dni wiodłam zupełnie nowe życie w nowym mieście. Zegarek pokazywał niemal dwudziestą trzecią, a ja w towarzystwie spadających liści szłam pustą ulicą. Światło latarni raziło mnie w oczy. Czekałeś na mnie w progu swojego mieszkania z tym swoim pięknym, cwanym uśmieszkiem. Chwilę później siedziałam na blacie w twojej kuchni, a ty parzyłeś dla nas malinową herbatę. Śmiałeś się, bo nie używam cukru.
- Zoya... Czego ty właściwie chcesz od życia? - zapytałeś, podpalając mi papierosa.
Nie umiałam ci odpowiedzieć. Chyba po prostu chciałam, żeby przestało mnie boleć.
A bolało przeokrutnie.
Pchałam się w ramiona destrukcji. Myślałam, że fizyczny ból wynagrodzi mi ten psychiczny. Myślałam, iż dzięki temu w końcu poczuję, że jestem żywa i prawdziwa. Wymierzałam samej sobie karę za popełnione błędy, robiąc absurdalne rzeczy. Upijanie się, ciąg imprez i ten cholerny Tumblr. I to wszystko, psia mać, na nic. Nie da się. Nie da się wskrzesić życia z popiołu, który był pozostałością po nas samych sprzed lat. Strawił nas ogień. Zeżarł nas do cna.
Ciężko jest porzucić wrażenie o tym, że coś nas ominęło.
Czas przeleciał nam przez palce. Nasze dawne wyobrażenia się nie spełniły, a zastąpił je gorzki żal. Bo nie byliśmy wystarczający, bo nie zadbaliśmy o siebie odpowiednio, bo nie walczyliśmy o swoje, gdy była taka potrzeba. Jebane dzieci neo, które szukały ukojenia na Tumblrze, dorosły.
Gdzieś tam, głęboko, te wspomnienia są wciąż żywe. Próbowałam odnaleźć siebie w innych ludziach, ale przecież to nie oni mnie definiowali. Szkoda, że zrozumiałam to o wiele za późno.
Dzisiaj nie ma ich.
Zostałam ja.
Utkana z gorzkiej ironii, waszych kłamstw, moich strachów, złamanych obietnic, zawodów miłosnych i straconych przyjaźni.
I tak ciągnę tę maskaradę na single playerze, bo nikt nigdy mi nie powiedział, czym są uczucia i nikt mi nie powiedział o tym, że życie to pasmo rozczarowań.
https://www.instagram.com/zoyaspoetry/
#zoyaspoetry#zoyastaszewska#cytat#wiersz#zoyaprzezy#blog z cytatami#cytaty#wiersze#poezja#wiersze o miłości#cytat o życiu#pokolenietumblr#notatkizmarginesu#życie#życie to żart#smutne życie
17 notes
·
View notes
Text
Wszyscy jesteśmy ludźmi. Za dnia normalnymi, pracującymi obywatelami, chodzimy do szkół, utrzymujemy relacje i je tracimy. Jesteśmy zwykli. Ale są momenty, że zostajemy sami z własną głową, w nocy, i tu może dziać się wszystko. Koszmar. Marzenie. W pałacu snów wszystko jest możliwe.
13 notes
·
View notes
Text

Gdy w grze pojawia się jakiś wybór moralny, zwykle za długo się nad nim nie zastanawiam. Albo biorę to co bym wybrał na miejscu postaci, albo biorę to, co wygeneruje ciekawsze konsekwencje. W Hogwarts Legacy pojawił się 1 moment, nad którym na chwilę się zatrzymałem. Dalej będą potężne spoilery o jednej z postaci pobocznych: Sebastianie Sallow.
Sebastiana poznajemy na jednej z lekcji i z miejsca zostajemy dobrymi ziomkami. Z czasem dowiadujemy się, że w wiosce niedaleko mieszkają jego wuj i dotknięta klątwą siostra: Anne. Sebastian oprócz bycia „przykładnym” uczniem, szuka również sposobu na wyleczenie siostry. Jeśli ktoś tak jak ja zadawał sobie pytanie jak to się stało, że taki miły i szlachetny gość trafił do Slytherinu, dalsza część rozwiewa część wątpliwości. Sebastian zdaje się wierzyć, że skoro klątwa Anne jest wynikiem użycia czarnej magii, to najpewniej również czarna magia może ją wyleczyć i nie czuje wielkich oporów, żeby samemu ją zagłębiać. Okeeej, to wzbudza mały niepokój, ale skoro chodzi o ludzkie życie… Wspieramy Sebastiana jak możemy, pomimo ostrzeżeń naszego wspólnego kumpla Ominisa Gaunta, również ze Slytherinu, co nieuchronnie prowadzi do jeszcze większych problemów. Najpierw Sebastian podczas ataku goblinów używa niewybaczalnego zaklęcia Imperio, żeby ratować Anne, czym naraża się na wielki gniew wuja, a potem wykorzystuje wiedzę zdobytą z księgi Salazara Slytherina i tajemniczy artefakt, żeby tworzyć i kontrolować inferiusy. On wierzy, że krok po kroku odkryje jak wyleczyć Anne, ale dla jego wuja to już zbyt wiele do przełknięcia i dochodzi do walki między nimi. Sebastian zabija wuja kolejnym niewybaczalny zaklęciem, co niestety dzieje się na oczach Anne. Mleko się rozlało, Sebastian zamordował człowieka. Wmawia sobie, że nie miał wyboru i to od nas zależy czy poniesie za to odpowiedzialność.
I tutaj dochodzimy do wspomnianego wyboru moralnego. Wydać go, czy nie wydać? Sebastian ewidentnie zbłądził. Twierdzi, że nie miał wyboru, ale to nieprawda. Goblina, który zaatakował Anne mógł obezwładnić dowolnym innym zaklęciem, chociażby Drętwotą, a wuj jeszcze by go pochwalił. Wuja nie musiał zabijać, też mógł go obezwładnić, zwłaszcza, że miał nas do pomocy. Zawsze jest jakiś wybór, a Sebastian wybrał zło. Zasługuje na karę. ALE jeśli go wydamy, co się stanie z Anne? Ona nie ma nikogo oprócz niego. Poradzi sobie? A może utrata brata doprowadziłaby ją na skraj rozpaczy? Nie wspominając o tym, że nadal ciąży na niej klątwa i tylko Sebastian podjął jakiekolwiek działania, żeby ją ratować. A poza tym czy w akcie desperacji Sebastian nie zrobi czegoś jeszcze gorszego, jeśli go wydamy? Na dalszy przebieg gry nie ma to bardzo wielkiego wpływu, ale i tak chwilę zajęło mi podjęcie ostatecznej decyzji. Scenarzyści wykonali niezłą robotę przy pisaniu tego wątku.
2 notes
·
View notes
Text
🚫 W tym tygodniu bierzemy kolejny temat na tapetę!
Niezamknięte sprawy, zadręczające sytuacje i ludzie, którzy nam szkodzą.
Jak zostawić przeszłość za sobą? ⤵️
👥💬 Przestań "skrolować" i dołącz do dyskusji pod felietonem.
4 notes
·
View notes
Text
Sęk w tym, że gdy zostajemy porzuceni, być może problem nie tkwi w nas, tylko w tych, którzy odchodzą. — Jodi Picoult "Szkoda, że cię tu nie ma"
10 notes
·
View notes
Text
13.02
wczoraj nie miałam już siły wiec dzisiaj podsumowanko
Bilans:
Zjedzone: 900kcal
Spalone: 570kcal
・゚・(●´Д`●)・゚・
No więc tak widzowie, ogólnie chujnia straszna najchętniej to bym się zajebała ale wczorajszy dzień byn bardzo git. Rano zdobyłam tą taką kierownice do grania bratu więc teraz wreszcie mogę jeździć autkamin, no on nie umie a ja jestem wielkim fanem XD. Potem leżałam smutna zwinieta w kłębek i płakałam. Kiedy już mi przeszło poszłam do babci i było zajebiscie, jakby rel tak mi to poprawiło humor. Zdążyliśmy obgadać wszystkich którzy ostatnio pojawili się w moim życiu, pogotowalysmy trochę i ogólnie super fajnie m. Wieczorkiem wróciłam do domu trochę poćwiczyłam, pomalowałam się i ogarnęłam i poszłam spotkać się z tym typem i o boże ale było zajebiscie. Jakby serio pierwszy raz w życiu poszłam z kimś na pierwsze takie rel spotkanie (bo tego jakbsie poznaliśmy nie liczę bo połowy nawet nie pamiętam). Na którym było serio milusio. Kolejne co mnie zdziwiło totalnie to to że potem wieczorkiem poszliśmy do niego I ZDZIENIE NIKT NIE PRÓBOWAŁ MNIE ZABIC ZGWAŁCIC ANI PORWAC. Poprzytulalismy się trochę i pogadaliśmy ogólnie spoko umówiliśmy się że oboje narazie nie chcemy niczego stałego więc zostajemy maksymalnie w stanie minimum więcej niż przyjaciele.
So miłego dnia widzowie, jak ktoś to obchodzi to milusich walentynek i wgl zajebistego i chudego dnia <3
#blogi motylkowe#nie chce jesc#nie bede jesc#nie będę jeść#będę motylkiem#nie jedz#jestem motylkiem#chudzinka#motylki any#lekka jak motyl
11 notes
·
View notes
Text
Uważam, że zdrowo jest być samemu przez większość czasu. Przebywanie w towarzystwie, nawet najlepszym, szybko staje się nużące i wyczerpujące. Uwielbiam być sam. Nigdy nie spotkałem przyjaciela, który byłby równie przyjazny jak samotność. Jesteśmy zwykle bardziej samotni, kiedy wychodzimy między ludzi, niż kiedy zostajemy w domu.
~Henry David Thoreau:" Walden, czyli życie w lesie"
#henry david thoreau#życie#prawda#przemyślenia#cytat o milosci#piękno#cytat o uczuciach#koniec#sztuka#cytat o ludziach
11 notes
·
View notes
Text
21 lipca
Dobra ten dzień to jakiś żart pod względem nieszczęścia. Miałam z kuzynką i siostrą jechać obejrzeć Barbie, ale okazało się, że kuzynka kupiła bilety na nie tą godzinę. Weszłyśmy na końcówkę filmu. Na szczęście pracownicy byli na tyle mili, że wpuścili nas na późniejszy seans za friko. Potem rodzice mieli nas odebrać z domu kuzynki, ale mojemu tacie zepsuło sie coś w aucie i zostajemy na noc. Jestem załamana, bo jutro jadę na kolonie i włosy sobie pewnie umyję dopiero w domu, muszę sie jeszcze spakować i naładować moje powerbanki i słuchawki. Pizza niestety była, no a jak. Taka domowa przynajmniej
Zjadłam: ?
Spaliłam: 300 kcal
Dobranoc!
#gruba swinia#motylki any#będę motylkiem#chude uda#bede idealna#bede lekka#bede perfekcyjna#motylki#tylko dla motylków#nie chce być gruba
21 notes
·
View notes
Text
Mount Matthews
Jest taka góra, którą widać od nas z domu (no, prawie, trzeba wyjść na ulicę), a która już od dawna drażniła nas swoją obecnością, a raczej bardziej naszą na niej nieobecnością: Mount Matthews (942 m n.p.m.), najwyższy szczyt Remutakas. Chciałem ją zdobyć tym bardziej, że poprzednia próba, w sierpniu, nie udała się z braku czasu i musiałem zawrócić z trasy.

Mount Matthews z Orongorongo Valley.
Na Mt. Matthews trzeba poświęcić cały dzień — 24 kilometry po zupełnym odludziu, z przekraczaniem strumieni i częściowo bez ścieżki, wzdłuż dolin po żwirze rzecznym, z sumą podejść ponad 1200 metrów.
Zaczęliśmy o 6:30. Kilka minut później odbił się echem huk odrzutowca — domyślilismy się, że to ten 6:35 do Christchurch, którym za 2 miesiące polecimy. Strasznie wcześnie!


Orongorongo River
W godzinę doszliśmy do doliny Orongorongo, a następną zajęło nam przejście wzdłuż jej, do odbicia szlaku na południe. Do tej pory droga była łatwa, o łagodnym nachyleniu. Przejście rzeki również okazało się proste i szybkie — wody było o wiele mniej niż ostatnim razem i dało się przeskoczyć po kamieniach, bez zdejmowania butów (co bardzo opóźnia marsz, zwłaszcza gdy trzeba to zrobić kilka razy).
Podejście pod Mt. Matthews początkowo prowadzi korytem potoku, lewego dopływu Orongorongo. Nie ma ścieżki, drogę trzeba znaleźć wśród jego licznych koryt, na szczęście też o tej porze roku przeważnie suchych.


Po kilkuset metrach wchodzimy do buszu i zaczyna się konkret. Wchodzimy na porośniętą drzewami ścianę. Szlak niemal z miejsca staje się niewiarygodnie stromy — miejscami jest to drabina z korzeni, podobna do podejścia pod Waligórę z Andrzejówki, tylko wielokroć dłuższa. Szybko nabieramy wysokości.


Niespecjalnie coś widać. Busz jest gęsty. Po około godzinie pokonujemy pierwszą część ściany, do przełęczy Southern Saddle. Za nią błyszczy lazur Palliser Bay na wschodzie i Wellington Bay na zachodzie.


Z przełęczy jeszcze godzina na szczyt. Przyjdzie nam iść w klimatycznym lesie: przez cały rok jest tu tak wilgotno, że mchy łapią wilgoć z opływających Mt. Matthews chmur i szczelnie opatulają drzewa. Mimo że to najsuchsza pora roku, to i tak korzenie są mokre i śliskie. Musieliśmy się ich niekiedy łapać, bo tu też były bardzo strome fragmenty.


Jest trochę miejsc widokowych, ale ograniczonych drzewami.

Południowa Dolina Wairarapa.

W końcu docieramy na szczyt, skąd pięknie widać całą południową plażę przy Palliser Bay. Jest 11:15, czyli dwunastokilometrowa wędrówka zajęła nam 4h45m.

Na szczycie zostajemy 15 minut, potem schodzimy tą samą drogą. Przy tak dużym nachyleniu nie jest dużo szybciej, niż pod górę. Zejście do Orongorongo zajmuje nam 2h20m. W tym czasie pogoda robi się lepsza; niskie chmury zanikają, odsłaniając szczyty.

Dolina Orongorongo ma charakter roztokowy — rzeka ciągle zmienia swój bieg, nadsypując kolejne warstwy żwiru i kamieni. Skąd się one biorą? Ano stąd, z osuwisk takich jak poniżej.

I to już wszystko. Do auta docieramy kwadrans po czwartej, całość zajęła nam zatem prawie 10 godzin. Pokonaliśmy 25 km i 1200 metrów do góry.
3 notes
·
View notes
Text
Najgorsze niebezpieczeństwo czycha w nocy
To wtedy zostajemy sam na sam z sobą
A zagrożenie jakie niosą nasze myśli
Jest absurdalnie duże
#mysli samobojcze#potrzebuję cię#kocham#przepraszam#przemyślenia#martwa cisza#gdzie jesteś#nieszczęśliwa miłość#mam dosyć
7 notes
·
View notes
Text
Bywają relacje..
Bywają ludzie…
Bywa poprostu tak ze kogoś uwielbiasz, uwielbiasz się z ta osoba śmiać, płakać, przeżywać . Kochasz z nią poprostu być i spędzać czas jaki by on nie był.
I nagle niedotrzymane obietnice,
Słowa rzucane na wiatr.
Wszystko się kończy i zostajemy z przeświadczeniem, iż samotność jest błogosławieństwem, uniknięciem cierpienia i ran zadanych przez ludzi niegodnych ciebie twojej uwagi i miłości.
#polish#relacje#moje słowa#życie jest trudne#nie idealna#ja i ty#uśmiech przez łzy#relationship#relacja#przyjazń#przyjaciele
2 notes
·
View notes
Text
W pracy o 7 zjadłam owsiankę, jakiś baton z żurawiną i wypiłam skyra.
O 13 zjadłam tylko dwa słodkie wafle i wypiłam czarną kawę.
Chcę wrócić do domu i się zważyć... Jeszcze 10 minut i koniec pracy na szczęście.
Dodatkowo zmniejszyłam sobie kalorie z 1600 na 1500.
Myślę, czy nie zrobić fasta jutro, bo w środę jadę z chłopem do mojego rodzinnego miasta i zostajemy na noc u babci... Która będzie mi wciskać wszystko do jedzenia. Będę musiała kupić produkty spożywcze, by móc mieć co zjeść u niej, co będę mogła zważyć i policzyć 🥲
#bede motylkiem#jestem gruba#chce widziec swoje kosci#chce byc lekka jak motylek#gruba świnia#lekka jak motyl
4 notes
·
View notes
Text
✨dzien w krorym kabanos zmienia swoje zyxie✨
mianowicie, dzisiaj zjebalam przez te babeczki niestety ale w ramach kary (boze jak ja zadko robie se jakies kary, wow normalnie) przez 3 kolejne dni bede robic omady na obiadach przy czym bede brac pol mojej zwyklej porcji, codzienne sh na rzebraxh przez 3/4 dni (n nawidze jebac po rzebrach, plis to jest tak n wygodne. koncowo n dosc ze bola mn rzebra to jeszcze kark, krefoslub i leb, tak na codzien to podziekuje temu miejscu☠️) i zwarze sie dopiero za 4 dni (jestem z tych ktorzy swiruja jak n wiedza ile waza) a jesli zjebie cokolwiek z powyrzszych to wydluzam wszystkie te zeczy o drugie tyle 🤗🤗🤗
a no i bede to powtarzac za kazdym sierpniowym binge lub ogolnym zjedzeniem ponad 1k kcal, n wazne w jakiej sytuacji. (czyli w sierpniu zostajemy w limicie.. noted.)
(przysiegam, jak nazwe cos kara to jest to jedyna zexz ktorej sie trzumam i o ktorej mysle przez kolejne dni, jebniete ale dziala)
3 notes
·
View notes
Text
„Cisza, którą nosimy w sobie - jak tłumienie emocji wpływa na nasze życie”
W naszej codzienności pojawiają się emocje, trudności i wiele innych. Każdego dnia podejmujemy decyzje i jesteśmy wystawieni na ocenianie przez innych, dlatego często udajemy, dławimy się własnymi myślami czy emocjami, a nawet czasem kłamstwami. Nasze społeczeństwo bagatelizuje wiele spraw, które są poważne/ważne, ale mało kto ma odwagę, by coś z tym zrobić, dlatego gniemy w szarej rzeczywistości. Jesteśmy ślepi na krzywdę innych, choć młodzi ludzie dostrzegają często więcej przez dojrzałość, która ukształtowała się przez pryzmat problemów. Albo po prostu dorośli, nie chcąc zauważyć problemów, wypierają się i udają, że nic się nie dzieje, bo nie wiedzą, co zrobić. Zostajemy często zmuszeni do bycia w cieniu, bo żyjemy w świecie „idealnym”, w którym nie ma problemów. Często rodzice namawiają nas, że wymyślamy lub przesadzamy, więc żyjemy w przekonaniu, że wcale nie powinniśmy mówić głośno o naszych problemach lub emocjach.Nie mamy edukacji o emocjach, więc nie zdajemy sobie sprawy, jakie konsekwencje może mieć tłumienie ich. Chcąc ukryć nasze problemy, kłamiemy. A nasze sekrety to tykające bomby, które w końcu znajdą ujście i wybuchną. Jesteśmy „cisi”, choć tak naprawdę mamy wiele emocji, które tłumimy i zostawiamy w sekrecie. Myślimy, że tak jest lepiej i że nic się nie dzieje, ale faktycznie tym tylko sprawiamy sobie cierpienie, bo emocje są nam potrzebne. Niestety wiele osób nie chce zobaczyć tego, jak nasze społeczeństwo jest toksyczne i zniszczone, więc udają, że wcale nie ma żadnego problemu, co może prowadzić do tragedii. Nasz ból nie jest widoczny na pierwszy rzut oka, a osoby, które nie chcą go zobaczyć, nie będą się silić, by go zauważyć. Chociaż nasze problemy pozostawiają w nas ślady, które już nigdy nie znikną, nie są one czymś tak widocznym jak kolor włosów. Dlatego warto patrzeć głębiej, bo za najpiękniejszym uśmiechem kryje się najczęściej największy ból. Pozornie szczęśliwa rodzina może być domem, w którym dochodzi do przemocy i krzywdy.
Wasze emocje są ważne. Każdy z was nosi w sobie siłę. Nie bójcie się mówić głośno o tym jaki ból w was drzemie.
To są takie moje przemyślenie. Napisałam swoje myśli w ładniejszy sposób. Piszę to HOBBYSTYCZNIE!!!Wstawiam bo może komuś w jakiś sposób to pomoże.Można do mnie napisać postaram się pomóc:)
1 note
·
View note
Text
Japierdole 749 kcal dzisiaj. Jestem nad morzem z rodzicami, ciocią i wujkiem, przez to n moge jesc tak jak zawsze bo jeszcze mamy śniadanie obiad i kolacje tam gdzie zostajemy😐
1 note
·
View note