święta, nowy rok i holenderska służba zdrowia
Goedeavond to jest dobry wieczór Państwu!
Dzisiaj turbo kompilacja, bo w jednym poście poruszę aż trzy tematy.
Akurat tak się nazbierało i każdy zasługuje na mój skromny komentarz, także JAZDA!
1.ŚWIĘTA
Tegoroczne święta Bożego Narodzenia spędziłam w Holandii u rodziny mojego chłopaka. Ze sprawdzonych mi źródeł, wiedziałam już od samego początku, że będą one znacznie odbiegać od tego co znane mi jest z domowego zacisza.
Na próżno było szukać tu suto zastawionych stołów i pełnego kielonka!
Obce Holendrom jest “przeżarcie” i wieczne dopychanko serniczkiem.
Po raz pierwszy po zakończeniu posiłku, mogłam cieszyć się życiem. Miałam siłę biegać, skakać a nawet kucać, co jest wręcz niewyobrażalne po obżarstwie, które my corocznie fundujemy sobie w gronie najbliższych cebulaków <3.
Nie wiem do końca czy wszędzie jest tak samo ale tutaj każda z zaproszonych osób, miała za zadanie przygotować jeden dowolnie przez siebie wybrany posiłek.
Hasłem przewodnim było “TAPAS”. Pojawiły się gotowane na twardo jaja, faszerowane awokado, łosoś zawinięty w ogórka, klopsiki no i oczywiście skoro o hiszpańskich przekąskach mowa... nie mogło zabraknąć PIEROGÓW (ruskie, z kapustą i grzybami...a nawet z mięskiem).
Polacy nie gęsi i swoje papu mają, także jak tylko mogę, krzewię POLSKOŚĆ - ZAGRANICO. I jest dobrze, ludzie odkrywają zbawienny wpływ pieroga na zdrowie.
Próbuję zmienić trochę ten opłakany wizerunek polaka pijaka na polaka kozaka. I wszystko idzie ku dobremu, serio.
Dania pojawiały się na stole stopniowo, najpierw jedno opędzlowanko talerzy, potem chwila przerwy - kawka, herbatka, winko. Gra w karty (31 rlz!), przeglądanie rodzinnych albumów... i znowu przerwa na papu.
W tle zamiast kolęd, przygrywało nam zestawienie 2000 największych hitów, które zostało zapodane przez lokalną radiostacje.
Niestety co do tematyki rozmów nie mogę się wypowiedzieć bo ich w większości nie rozumiałam (hehe) ale wydaje mi się, że obyło się bez gadki o polityce i tekstów typu “no i co tam synek, kiedy ślubik”, temat religii został poruszony tylko w celu zweryfikowania pewnych informacji ale ekspertem w tej dziedzinie nie jestem, bo od kościoła i religii stronię już od dłuższego czasu. Oczywiście rozmawiano zarówno po angielsku jak i po niderlandzku!
Także nie czułam się wykluczona czy coś, a jak się napiłam wina to już nawet jakoś tak więcej kminiłam z tej holenderskiej gadki... ja ja alles klopt!
To były pierwsze święta w moim życiu, na których serio dobrze się czułam!
Brzusio zadowolony bo najedzony a nie przeżarty, pogadałam, pośmiałam się, cisnęłam typów w karty, żyć nie umierać!
Nawet winka się napiłam - szalona ja.
A i Mikołaj do mnie przyszedł i mi sprezentował super rzeczy - kapciochy, ręczniczek no i najpiękniejsze na świecie... ręcznie robione na drutach SKARPETY (babcia rlz). W ogóle jest w opór słodka i zrobiła każdemu super spersonalizowaną parę
Szczęściu nie było końca, szczególnie, że Polski brodaty DZIAD, ma mnie w poważaniu już od kliku lat i nawet rózgi chamidło nie zostawi pod choinką.
PS: moje skarpety to te różowo niebieskie (NAJPIĘKNIEJSZE).
2.SYLWESTER
Nowy rok powitałam w grupie najebanych nastolatków.
TAK, byłam najstarsza w towarzystwie. JA - NAJ STAR SZA, śmiech na sali.
6 latka uwięziona w ciele 28 latki -TOĆ TO JAKIEŚ NIEPOROZUMIENIE JEST.
Nie dość, że tylko moją głowę słał siwy włos to jeszcze byłam jedynym ‘zagraniczniakiem’ w całym towarzystwie.
Także podsumowując: Na imprezę zawitała, stara baba nie gadającą po niderlandzku i waląca soplicę bez popity.
Ważne info: Holendrzy wolą pigwówkę od orzechówki.
Na początku było trochę dziwnie, tzn ok, Ci ludzie widzieli mnie po raz pierwszy w życiu więc wiadomo, że przez chwile było drętwo ale... zaraz później ekipa się rozkręciła! Znowu w ruch poszły karty, niezawodna gra w 31 a jak doszło towarzystwo to doszły i nowe zabawy.
Następna gra nie była dla mnie już tak oczywista. Każda z kart miała jakieś “znaczenie”. Np “powiedz zdanie a druga osoba ma je powtórzyć i dodać coś od siebie” i tak do czasu aż ktoś się nie jebnie.
NO POZDRO, byłam bez szans (nie ogarniałam kiedy mówili treść zadania a kiedy to zdanie już zostało wypowiedziane xD).
Ale kiedy trzeba było np coś policzyć albo przykleić kciuka do blatu stołu, to już wiadomo, że byłam w swoim żywiole!
Na stole zawitało Oliebollen - ich tradycyjne noworoczne papu (w smaku przypomina pączki z rodzynkami). Posypane cukrem pudrem - robi robotę!
Do tego królowały bagietki i różnego rodzaju smarowidła (głównie na bazie sera) hummus i inne paciaje.
Alkohol lał się jak szalony, nawet doświadczonego Polaka to przerosło. Także po pewnym czasie, musiałam się wycofać.
W tle przygrywały holenderskie klasyki, chyba mogę porównać je trochę do naszego DISCO POLO? Tak, zdecydowanie tak. Zarówno 18 latki jak i 26 latki (bo tyle lat ma Steven więc był on NAJSTARSZYM HOLENDREM hehe) znali tekst, każdy śpiewał z uśmiechem wyrysowanym od ucha do ucha, bujając się przy tym z lewa na prawo.
Działo się to zarówno na początku, kiedy alkohol nie uczynił jeszcze spustoszenia w organizmie, oraz po tym kiedy wyplewił krew i zajął jej miejsce w żyłach.
Holendrzy w tym roku wydali 77 milinów euro na fajerwerki. MASAKRA.
Tak fakt są piękne ale wszyscy znamy smutne skutki jakie wiążą się z tym wybuchowym wydarzeniem.
Prawie, każdy mieszkaniec którego podwórko mijałam, coś puszczał (jak nie bąka to petardę). Na pewno zadziwiło mnie rozpalanie wielkich (kontrolowanych???) palenisk, na środku ulicy.
Najpierw się trochę przestraszyłam, bo mijając to towarzystwo miałam wrażenie, że w każdej sekundzie mogę pożegnać się z życiem i skończyć jako podpałka.
Ale to kurcze byli porządni dorośli (haha starsi ode mnie!!!) ludzie! Kulturka jak trza.
Na drugi dzień każdy ładnie po sobie posprzątał. No i piękniunio.
Rankiem 1.01.2020 roku,
Wraz z mamą mojego chłopca jak i samym chłopcem, poddałam się “odchamianiu” to jest odziana w koc i wtulona w nogi Stevena, oglądałam “Koncert noworoczny Filharmoników Wiedeńskich” - wszystko pięknie, tylko wstawki wideo mnie zabijały.
Zakaszlana, zasmarkana i z przytkanym uchem. Tak powitałam pierwszy dzień nowego roku.
3.SŁUŻBA ZDROWIA
Choróbsko przypałętało się do mnie jeszcze w 2019 roku! (I to tydzień a nawet dwa, przed świętami Bożego Narodzenia!). Walczyłam dzielnie jak tygrys w nadziei, że uda zwalczyć mi się każdą zarazę asortymentem wykupionym w polskiej aptece, no ale ni chu chu. Poddałam się. Efekty były mizerne.
Hej, w końcu pracuję legalnie i mam UBEZPIECZONKO a, że życie jest piękne to okazało się, że najbliższa służba zdrowia, oddalona jest ode mnie o jakieś 5 min drogi spacerkiem. CUDA SIĘ ZDARZAJĄ.
Rejestracja przebiegła szybko i bez bólu. Poprosiłam o przyjęcie możliwe jak najszybciej (przyszłam prosto z pracy, w której po godzinie, czyli w granicach 9:30, zostałam wykopana do domu, bo wyglądałam gorzej niż ustawa przewiduje).
Pani recepcjonistka skierowała mnie do poczekalni.
Wielka jasna sala, szerooooka, w koło gazetki i inne czasoumilacze.
Kurdę, trochę dziadków jest, mogłam wziąć książkę, w końcu trochę tu posiedzę.
SZOK, ZDZIWIENIE, NIEDOWIERZANIE.
Ludzie znikali z sali w bardzo szybkim tempie (przez chwile ponownie zaświeciła mi się lampka o dawcach organów) ale wróóóóć.
Po każdego z pacjentów przychodził LEKARZ, który po przekroczeniu drzwi poczekalni, z uśmiechem na twarzy wyczytywał nazwisko delikwenta, witał się z nim serdecznie i zapraszał do siebie.
Lekarzy było przynajmniej pięciu. A nie jeden, który ma do obskoczenia 40 pacjentów i na każdego przeznacza 3 minuty.
Kiedy w tle rozległo się długo wyczekiwane przeze mnie “KACPYRYKY” <- czyli próba wymówienia mojego nazwiska, która spłonęła na panewkach, byłam w pełni uradowana!
Rękę podał mi egzotycznie wyglądający młody doktor, który zapytał mnie, którą formę komunikacji wolę - po angielsku czy po niderlandzku. Oczywiście wybrałam polski język migowy, bo jestem zabawna.
Nie no zostaliśmy jednak przy angielskim.
Gościu był uśmiechnięty od ucha do brzucha! Mieliśmy czas nie tylko na wywiad medyczny ale też na rozmowę o mnie, o moich planach, marzeniach! KURDE, CHYBA ZYSKAŁAM NOWEGO PRZYJACIELA.
Zlecił mi nawet dodatkowe badania, które wykonał od ręki i i i mówił, że zawsze mogę przyjść, zadzwonić, zgłosić się, jakbym tylko gorzej się poczuła no i na kontrolę mnie zaprasza i w ogóle było mu smutno.
Wiecie czemu? Bo mam zapalenie ucha i próbował je oczyścić i rzucałam kurwami na lewo i prawo. Trochę się obśmiał, bo “kurwa” to oczywiście jedyne słowo jakie przyswoił już jakiś czas temu z naszego słownika.
Niestety albo i stety, przepisał mi tylko paracetamol i jakiś wziew do nosa.
Pochwalił mnie jednak za domowe próby ratowania sytuacji: miód, imbir, cytryna, wypacanko, żurawinka (miałam też zapalenie pęcherza).
Zwolnienie lekarskie tu nie istnieje albo istnieje z inną formą zatrudnienia. Nie mam pojęcia... ale dzięki uprzejmości moich kolegów z pracy, mogłam w spokoju spędzić 5 dni w łóżku i zwalczać choróbsko.
SEN, KASZELEK, HERBATKA. PARACETAMOL, SMARKATKA.
W piątek wracam do roboty! I zaczyna się masakryczny czas... czas w którym 3 z moich współpracowników jedzie na urlop... a to oznacza - POWRÓT NA ZMYWAK i bardzo dużo pracy w hotelu.
Także masakryczny okres przejściowy, czas... start!
0 notes
[ ] Trudno znaleźć pracowników..? Owszem, za byle jaką cenę.
[ ] Nasza gospodarka obecnie stoi w 60% na usługach.
[ ] Podawana przez GUS- wysokość „średniego wynagrodzenia” odnosi się jedynie do pracujących w firmach z załogą równą lub większą niż 10 osób. Czyli do 6 mln pracowników. 10 mln 200 tys z mniejszych firm w ogóle się do oficjalnych statystyk tego typu nie załapuje!
[ ] Szczegółowe dane o redystrybucji wynagrodzeń GUS ogłasza jedynie co dwa lata.
[ ] „Średnia płaca” GOS-owska – 4,5 tys. Brutto. Najwięcej ordynarnych zarabia ok. 3,5 tys. Brutto, czyli 2300 – 2400 na rękę.
[ ] Najczęściej występujące w Polsce wynagrodzenie dzisiaj sięga zaledwie 1800 – 1900 zł.
[ ] Wbrew (tfu, tfu) filozofii rozsiewanej przez żal się Boże ekspertów. przewijających się taśmowo w mediach poprzedniej dobrej zmiany. podwyżki płac dla najniżej zarabiających nie są obciążeniem, lecz szansą dla budżetu. Polaki-cebulaki co zarobią, z miejsca wydają. W odróżnieniu od zamożnych 1-5%, którzy nie muszą i w których wydatkach dobra szybkiego obrotu, mydło i powidło, stanowią znikomy ułamek.
[ ] Jak kania czczu potrzebujemy rozsądnej polityki imigracyjnej. Puszczona na żywioł lub na wyzysk rzeczywiście psuje rynek, pozwalając utrzymać niskie płace lub nawet dalej je ciąć w zawodach źle opłacanych. Ale po temu trzeba przemyślanej i regionalnie zróżnicowanej strategii.
Od siebie dodam, że wcale liczne firmy wyspecjalizowane w ewaluacji wykonywania projektów unijnych mogłyby teraz – gdy w worku z brukselską kasą zaczynają na łapu capu łatać dziury – zająć się szczegółowymi badaniami potrzeb imigracyjnych rynków w poszczególnych województwach.
To wszystko – w doskonałej rozmowie Grzegorza Sroczyńskiego z ekonomistą (wspaniałym!) Łukaszem Komudą.
***
Panie Grzegorzu, przywraca mi Pan nadzieję, że dziennikarstwo w Polsce może jeszcze się odrodzić! Bardzo dziękuję.
http://audycje.tokfm.pl/podcast/50471
0 notes