Text
o polaczkach słów kilka
kochani, ja tutaj nie chcę za specjalnie hejtować w tym temacie, no ale kurwa mać, mówię jak jest!
Polak, Polakowi wilkiem. I czy wilk ten koczuje za wielką wodą, czy przy ujściu Wisły - zarówno jeden jak i drugi, pozostawia dotkliwe ślady po ugryzieniu przede wszystkim na naszej DUSZY, bo jak powszechnie wiadomo (dzięki wspaniałej wideo produkcji, którą możecie zobaczyć tutaj na YT https://www.youtube.com/watch?v=tHqCEQOME_8��), to DUSZA jest najważniejsza. A resztę chuj bombki strzelił, do wesela się zagoi!
Ci, którzy mnie znają, wiedzą że staram się być w porządku do wszystkich, no ale po ludzku nie jest to wykonalne. A to dlaczego? A no dlatego, że zbawce świata to już my mieli. Ja nie będę nadstawiać karku i dupci za grzechy nasze i wasze.
PIERDZIELE.
Za dobro dobrem odpłacam a co w sytuacjach kiedy nie jestem w stanie pohamować emocji, bo chamstwa zdzierżyć nie mogę? Zarzucam maskę na twarz i kokodżambo, a cała złość kumuluje mi się w środku jak bąbelki w jebniętej o ziemię butelce coca coli.
DZIZYS KURWA JA PIERDOLE.
Czemu po prostu tak otwarcie nie umiem wtedy wykrzyczeć tej typiarze czy typowi prosto w twarz, że to co robi, w jaki sposób się do mnie zwraca, jest po prostu nie fajne. Czemu zamiast po ludzku “wyjebać komuś z pół obrotu”, spuszczam głowę w dół i bez sensu przytakuję, bo druga strona obrała sobie mnie zwyczajnie za kozła ofiarnego. Bo może. Przecież “Nie pyszczę”, nie stawiam się, po prostu słucham i daję sobie wjechać na banię. A później chodzę sfrustrowana i się nakręcam, sama w czterech ścianach.
Co ja komu zawiniłam? Staram się... a przynajmniej próbuję być jak najbardziej OK w stosunku do drugiego człowieka, a i tak dostaję po nosie. Wiem - to nie są tylko problemy osób na emigracji ale w Warszawie chociaż mogłam złapać równowagę, bo na dwóch zjebów przypadało obcowanie z trzema super ziomeczkami i zawsze wychodziłam na plus <3.
Wiem, że sporo osób wyznaje filozofię: “miej wyjebane a będzie Ci dane” ale czemu ja tak nie potrafię? Przejmuję się słowami osób, które nie będą stanowić w moim życiu, żadnych istotnych filarów. Wiem, że są tu i teraz i kiedyś zapewne zapomnę o ich istnieniu... ale! No właśnie, jak sobie umilić ten czas oczekiwania na lepsze dni?
Staram się nie odpowiadać brzydko na brzydkie, staram się zatykać uszy i spuszczać wszystko po gumce w majtkach... a i tak mnie to gryzie. No bo w końcu wilk po to zęby ma, nieprawdaż?
No I jeszcze życie życiem innych. Ja rozumiem - ploteczka, mniam. Skłamałabym mówiąc, że sama tego nie robię. Ludzką rzeczą jest pokomentować. Ale miejmy jakieś granice! Ni chuja, jak śpiewał nasz wybitny słowik Michał Wiśniewski - KEINE GRENZEN - ŻADNYCH GRANIC.
Obsesyjne wpychanie się z butami w życie innych, insynuacje, stalking, obgadywanie, oszczerstwa. To szara rzeczywistość na emigracji.
Nowi lokatorzy - nowe bodźce, nowe historie, brudy, dramaty - crème de la crème. PALCE LIZAĆ.
Eh, dzisiaj musiało mi się trochę ulać *szkoda, że nie tłuszczyku* ale chociaż w taki sposób mogę deko odreagować smutki dnia codziennego.
O alko polaczkach i przypałach z nimi związanych, będzie w następnej notce!
Bo w tym temacie jest DUŻO do napisania...
SPADAM W KIMONO, bo z rana hotel.
doei doei
Ag
0 notes
Text
zPOLwrotem w HOLAndii
Czas “korona ferii” dobiegł końca... Kto by pomyślał, że mój dwutygodniowy urlop przeciągnie się do trzech miesięcy?
TRZECH MIESIĘCY MIESZKANIA POD JEDNYM DACHEM Z MOIMI STARSZYMI.
Matko bosko kochano, zdążyłam się delikatnie odzwyczaić od bycia “małym pupciem”. W końcu tutaj na niderlandzkiej ziemi, musiałam zadbać sama o siebie. W Noordwijk’u nikt herbatki mi pod nos nie podtykał...*chlip*
A w domu jak to w domu... schabowy wskoczył na talerz, smalec nieśmiało wyglądał zza słoika... stos kanapeczek (autorstwa taty) dzień w dzień gościł na kuchennym stole. No i co, i dupa rosła, pasłam się jak dzika świnia... bo tak bardzo tęskniłam za naszym dobrym polskim jadłem! Już totalnie ogarniam te reklamowe hasło “dobre bo POLSKIE”. W Warszawie nawet pieróg z “Biedronki”, smakował tak jakoś lepiej! Mimo, że nie mogę narzekać na asortyment polskich sklepów, ulokowanych w kraju tulipanów.
A nie, chwileczkę! OSCYPKÓW BRAK i wódy na stanie też nie widać.
Trochę mnie to wkurwia, bo muszę wszystko tachać ze sobą z Siekierek.
Nie będę rozpisywać się o tym co było w Warszawie bo blog ten poświęcony jest życiu na emigracji, także... czy po trzech miesiącach (i o dziwo 4 kg na minusie!) coś mnie zaskoczyło w Królestwie Niderlandów? Jak tutaj ludzie funkcjonuj�� z covidem w tle?
Z tego co udało mi się zaobserwować od przyjazdu, to sytuacja ta niewiele różni się od tego co mamy w Polsce. Maseczki są obowiązkowe podczas przejazdu transportem publicznym (jej brak grozi WYSOKIM mandatem), restauracje funkcjonują, ludzie bookują miejsca w hotelach, ulice są pełne. Należy zachowywać 1,5 m odległości od siebie o ile nie mieszkacie razem. Specjalnie nie odczułam tego, żeby ktoś robił “krok w bok” podczas mijania mnie na chodniku.
W sklepach jest podobnie. Tzn, niektórzy Holendrzy faktycznie czekają aż alejka opustoszeje albo wycofują się z wózkiem tak, żeby zachować “bezpieczny dystans”. Także tak jak i u nas jest to bardzo indywidualna kwestia, w sumie takie koko dżambo i do przodu.
Chwilowo więcej Wam nic nie powiem! Bo jestem tu dopiero od 12.06, aktualnie leżę w łóżku i czekam na spotkanie (poza łóżkiem xD) z szefuniem.
Jak przyjechałam do Noordwijk (po 16h podróży busem) to okazało się, że “obiecana praca będzie dopiero za około 2 tygodnie). Boss’u zapewnił mnie jednak, że będzie szukał mi czegokolwiek. I OBY TAK TEŻ SIĘ STAŁO, bo mam 9 euro na koncie, 6 euro w portfelu i czosnek z Warszawy.
Niestety wypstrykałam się ze wszystkich oszczędności podczas mojej “3 miesięcznej kwarantanny”. Szczęśliwie, że zrobiłam kilka projektów graficznych, za które dostanę wynagrodzenie niebawem! TAKŻE LOS MI SPRZYJA.
A jak ta przerwa wpłynęła na moją relację romantyczną?
Przypomnę tylko, że kiedy wyjeżdżałam na urlop, mieliśmy 4 miesięczny staż haha, teraz pyknie nam 8 miesięcy z czego trzy przerabialiśmy online.
Dla mnie związek na odległość to żadna abstrakcja, doświadczyłam takich historii już w przeszłości, natomiast dla mojego słodziaczka, to zupełnie nowa sytuacja!
Codzienna pisanina na waszapie i skajpowanie (RAZ W TYGODNIU) zrobiło robotę i w sumie... czuję się tak jakbym fizycznie faktycznie nie opuszczała tego miejsca. Wiadomo, że było tęskno. Ale mogłam trochę ochłonąć po tym jak Pan S. zaserwował mi zdjęcia salonu pomalowanego na zielono. JASNO ZIELONO.
Kiedy ja od samego początku sugerowała mu butelkową zieleń, oh well!
Potrzebowałam tej przerwy żeby docenić jego kreatywność, ha ha. Salon z dnia na dzień staje się przyjemniejszy, zresztą tak jak i cały dom! Cieszę się mimo wszystko na myśl, że to będzie bezpieczna przestrzeń w której od czasu do czasu będę mogła przebywać! <3. I nakurwiać na plejaku (kupił mi drugiego pada *wzruszenie*).
Oczywiście cenię też sobie to, ze mam swój pokój w innym miasteczku, blisko pracy... tylko Ci współlokatorzy, eh! Nie są tacy najgorsi no ale jedna łazienka na 7 osób to ‘letka’ przesada!
Tym czasem kończę posta mego i do napisania!
Żegnam się
Ryś
0 notes
Text
święta, nowy rok i holenderska służba zdrowia
Goedeavond to jest dobry wieczór Państwu!
Dzisiaj turbo kompilacja, bo w jednym poście poruszę aż trzy tematy.
Akurat tak się nazbierało i każdy zasługuje na mój skromny komentarz, także JAZDA!
1.ŚWIĘTA
Tegoroczne święta Bożego Narodzenia spędziłam w Holandii u rodziny mojego chłopaka. Ze sprawdzonych mi źródeł, wiedziałam już od samego początku, że będą one znacznie odbiegać od tego co znane mi jest z domowego zacisza.
Na próżno było szukać tu suto zastawionych stołów i pełnego kielonka!
Obce Holendrom jest “przeżarcie” i wieczne dopychanko serniczkiem.
Po raz pierwszy po zakończeniu posiłku, mogłam cieszyć się życiem. Miałam siłę biegać, skakać a nawet kucać, co jest wręcz niewyobrażalne po obżarstwie, które my corocznie fundujemy sobie w gronie najbliższych cebulaków <3.
Nie wiem do końca czy wszędzie jest tak samo ale tutaj każda z zaproszonych osób, miała za zadanie przygotować jeden dowolnie przez siebie wybrany posiłek.
Hasłem przewodnim było “TAPAS”. Pojawiły się gotowane na twardo jaja, faszerowane awokado, łosoś zawinięty w ogórka, klopsiki no i oczywiście skoro o hiszpańskich przekąskach mowa... nie mogło zabraknąć PIEROGÓW (ruskie, z kapustą i grzybami...a nawet z mięskiem).
Polacy nie gęsi i swoje papu mają, także jak tylko mogę, krzewię POLSKOŚĆ - ZAGRANICO. I jest dobrze, ludzie odkrywają zbawienny wpływ pieroga na zdrowie.
Próbuję zmienić trochę ten opłakany wizerunek polaka pijaka na polaka kozaka. I wszystko idzie ku dobremu, serio.
Dania pojawiały się na stole stopniowo, najpierw jedno opędzlowanko talerzy, potem chwila przerwy - kawka, herbatka, winko. Gra w karty (31 rlz!), przeglądanie rodzinnych albumów... i znowu przerwa na papu.
W tle zamiast kolęd, przygrywało nam zestawienie 2000 największych hitów, które zostało zapodane przez lokalną radiostacje.
Niestety co do tematyki rozmów nie mogę się wypowiedzieć bo ich w większości nie rozumiałam (hehe) ale wydaje mi się, że obyło się bez gadki o polityce i tekstów typu “no i co tam synek, kiedy ślubik”, temat religii został poruszony tylko w celu zweryfikowania pewnych informacji ale ekspertem w tej dziedzinie nie jestem, bo od kościoła i religii stronię już od dłuższego czasu. Oczywiście rozmawiano zarówno po angielsku jak i po niderlandzku!
Także nie czułam się wykluczona czy coś, a jak się napiłam wina to już nawet jakoś tak więcej kminiłam z tej holenderskiej gadki... ja ja alles klopt!
To były pierwsze święta w moim życiu, na których serio dobrze się czułam!
Brzusio zadowolony bo najedzony a nie przeżarty, pogadałam, pośmiałam się, cisnęłam typów w karty, żyć nie umierać!
Nawet winka się napiłam - szalona ja.
A i Mikołaj do mnie przyszedł i mi sprezentował super rzeczy - kapciochy, ręczniczek no i najpiękniejsze na świecie... ręcznie robione na drutach SKARPETY (babcia rlz). W ogóle jest w opór słodka i zrobiła każdemu super spersonalizowaną parę
Szczęściu nie było końca, szczególnie, że Polski brodaty DZIAD, ma mnie w poważaniu już od kliku lat i nawet rózgi chamidło nie zostawi pod choinką.
PS: moje skarpety to te różowo niebieskie (NAJPIĘKNIEJSZE).
2.SYLWESTER
Nowy rok powitałam w grupie najebanych nastolatków.
TAK, byłam najstarsza w towarzystwie. JA - NAJ STAR SZA, śmiech na sali.
6 latka uwięziona w ciele 28 latki -TOĆ TO JAKIEŚ NIEPOROZUMIENIE JEST.
Nie dość, że tylko moją głowę słał siwy włos to jeszcze byłam jedynym ‘zagraniczniakiem’ w całym towarzystwie.
Także podsumowując: Na imprezę zawitała, stara baba nie gadającą po niderlandzku i waląca soplicę bez popity.
Ważne info: Holendrzy wolą pigwówkę od orzechówki.
Na początku było trochę dziwnie, tzn ok, Ci ludzie widzieli mnie po raz pierwszy w życiu więc wiadomo, że przez chwile było drętwo ale... zaraz później ekipa się rozkręciła! Znowu w ruch poszły karty, niezawodna gra w 31 a jak doszło towarzystwo to doszły i nowe zabawy.
Następna gra nie była dla mnie już tak oczywista. Każda z kart miała jakieś “znaczenie”. Np “powiedz zdanie a druga osoba ma je powtórzyć i dodać coś od siebie” i tak do czasu aż ktoś się nie jebnie.
NO POZDRO, byłam bez szans (nie ogarniałam kiedy mówili treść zadania a kiedy to zdanie już zostało wypowiedziane xD).
Ale kiedy trzeba było np coś policzyć albo przykleić kciuka do blatu stołu, to już wiadomo, że byłam w swoim żywiole!
Na stole zawitało Oliebollen - ich tradycyjne noworoczne papu (w smaku przypomina pączki z rodzynkami). Posypane cukrem pudrem - robi robotę!
Do tego królowały bagietki i różnego rodzaju smarowidła (głównie na bazie sera) hummus i inne paciaje.
Alkohol lał się jak szalony, nawet doświadczonego Polaka to przerosło. Także po pewnym czasie, musiałam się wycofać.
W tle przygrywały holenderskie klasyki, chyba mogę porównać je trochę do naszego DISCO POLO? Tak, zdecydowanie tak. Zarówno 18 latki jak i 26 latki (bo tyle lat ma Steven więc był on NAJSTARSZYM HOLENDREM hehe) znali tekst, każdy śpiewał z uśmiechem wyrysowanym od ucha do ucha, bujając się przy tym z lewa na prawo.
Działo się to zarówno na początku, kiedy alkohol nie uczynił jeszcze spustoszenia w organizmie, oraz po tym kiedy wyplewił krew i zajął jej miejsce w żyłach.
Holendrzy w tym roku wydali 77 milinów euro na fajerwerki. MASAKRA.
Tak fakt są piękne ale wszyscy znamy smutne skutki jakie wiążą się z tym wybuchowym wydarzeniem.
Prawie, każdy mieszkaniec którego podwórko mijałam, coś puszczał (jak nie bąka to petardę). Na pewno zadziwiło mnie rozpalanie wielkich (kontrolowanych???) palenisk, na środku ulicy.
Najpierw się trochę przestraszyłam, bo mijając to towarzystwo miałam wrażenie, że w każdej sekundzie mogę pożegnać się z życiem i skończyć jako podpałka.
Ale to kurcze byli porządni dorośli (haha starsi ode mnie!!!) ludzie! Kulturka jak trza.
Na drugi dzień każdy ładnie po sobie posprzątał. No i piękniunio.
Rankiem 1.01.2020 roku,
Wraz z mamą mojego chłopca jak i samym chłopcem, poddałam się “odchamianiu” to jest odziana w koc i wtulona w nogi Stevena, oglądałam “Koncert noworoczny Filharmoników Wiedeńskich” - wszystko pięknie, tylko wstawki wideo mnie zabijały.
Zakaszlana, zasmarkana i z przytkanym uchem. Tak powitałam pierwszy dzień nowego roku.
3.SŁUŻBA ZDROWIA
Choróbsko przypałętało się do mnie jeszcze w 2019 roku! (I to tydzień a nawet dwa, przed świętami Bożego Narodzenia!). Walczyłam dzielnie jak tygrys w nadziei, że uda zwalczyć mi się każdą zarazę asortymentem wykupionym w polskiej aptece, no ale ni chu chu. Poddałam się. Efekty były mizerne.
Hej, w końcu pracuję legalnie i mam UBEZPIECZONKO a, że życie jest piękne to okazało się, że najbliższa służba zdrowia, oddalona jest ode mnie o jakieś 5 min drogi spacerkiem. CUDA SIĘ ZDARZAJĄ.
Rejestracja przebiegła szybko i bez bólu. Poprosiłam o przyjęcie możliwe jak najszybciej (przyszłam prosto z pracy, w której po godzinie, czyli w granicach 9:30, zostałam wykopana do domu, bo wyglądałam gorzej niż ustawa przewiduje).
Pani recepcjonistka skierowała mnie do poczekalni.
Wielka jasna sala, szerooooka, w koło gazetki i inne czasoumilacze.
Kurdę, trochę dziadków jest, mogłam wziąć książkę, w końcu trochę tu posiedzę.
SZOK, ZDZIWIENIE, NIEDOWIERZANIE.
Ludzie znikali z sali w bardzo szybkim tempie (przez chwile ponownie zaświeciła mi się lampka o dawcach organów) ale wróóóóć.
Po każdego z pacjentów przychodził LEKARZ, który po przekroczeniu drzwi poczekalni, z uśmiechem na twarzy wyczytywał nazwisko delikwenta, witał się z nim serdecznie i zapraszał do siebie.
Lekarzy było przynajmniej pięciu. A nie jeden, który ma do obskoczenia 40 pacjentów i na każdego przeznacza 3 minuty.
Kiedy w tle rozległo się długo wyczekiwane przeze mnie “KACPYRYKY” <- czyli próba wymówienia mojego nazwiska, która spłonęła na panewkach, byłam w pełni uradowana!
Rękę podał mi egzotycznie wyglądający młody doktor, który zapytał mnie, którą formę komunikacji wolę - po angielsku czy po niderlandzku. Oczywiście wybrałam polski język migowy, bo jestem zabawna.
Nie no zostaliśmy jednak przy angielskim.
Gościu był uśmiechnięty od ucha do brzucha! Mieliśmy czas nie tylko na wywiad medyczny ale też na rozmowę o mnie, o moich planach, marzeniach! KURDE, CHYBA ZYSKAŁAM NOWEGO PRZYJACIELA.
Zlecił mi nawet dodatkowe badania, które wykonał od ręki i i i mówił, że zawsze mogę przyjść, zadzwonić, zgłosić się, jakbym tylko gorzej się poczuła no i na kontrolę mnie zaprasza i w ogóle było mu smutno.
Wiecie czemu? Bo mam zapalenie ucha i próbował je oczyścić i rzucałam kurwami na lewo i prawo. Trochę się obśmiał, bo “kurwa” to oczywiście jedyne słowo jakie przyswoił już jakiś czas temu z naszego słownika.
Niestety albo i stety, przepisał mi tylko paracetamol i jakiś wziew do nosa.
Pochwalił mnie jednak za domowe próby ratowania sytuacji: miód, imbir, cytryna, wypacanko, żurawinka (miałam też zapalenie pęcherza).
Zwolnienie lekarskie tu nie istnieje albo istnieje z inną formą zatrudnienia. Nie mam pojęcia... ale dzięki uprzejmości moich kolegów z pracy, mogłam w spokoju spędzić 5 dni w łóżku i zwalczać choróbsko.
SEN, KASZELEK, HERBATKA. PARACETAMOL, SMARKATKA.
W piątek wracam do roboty! I zaczyna się masakryczny czas... czas w którym 3 z moich współpracowników jedzie na urlop... a to oznacza - POWRÓT NA ZMYWAK i bardzo dużo pracy w hotelu.
Także masakryczny okres przejściowy, czas... start!
0 notes
Text
niesystematyczna ale słodziak.
Dobry wieczór Państwu!
Oczywiście zacznę od kilku słów wyjaśnień.
Zwą mnie Rysią Polańską a nie Rysią SYSTEMATYCZNOŚĆ Polańską. Na tym zdaniu powinnam skończyć mój smutny wywód na temat tego jak bardzo zaniedbałam mojego sweet emigracyjnego blogaska.
Biada mi oj biada.
Przyznam się, że przez pierwszych kilka tygodni pucowania kibli (bo głównie tym parałam się w naszym eksluzywnym *tfu tfu* hotelu) nie byłam w stanie egzystować.
Oczywiście jak można się domyśleć, doświadczyłam wysiłku fizycznego z którym dawno nie miałam styczności - MYĆKO KLOPÓW EVERYDAY po 6-8 h dziennie.
Czy powinnam być wdzięczna za możliwość jaką dała mi praca housekeeperki? ALEŻ OCZYWIŚCIE! Myślę, że sama Chodakowska z Lewandowską nie powstydziłby się takich rezultatów jakie udało mi się osiągnąć podczas początkowej harówki na niderlandzkiej ziemi.
Darmowy (ba w sumie mogę rzec FINANSOWANY przez pracodawcę) FITNESS, poskutkował tym, że gacie zrobiły się o rozmiar luźniejsze!
W ogóle jakoś tak wypiękniałam, nie wiem czy to CIF czy inny wybielacz, a może to po prostu mój urok bo “mejbelin” nie ma co brać w tym przypadku pod uwagę.
Szczędzę sobie mejkapu bo najnormalniej w świecie, rzadko kiedy mam okazję zarzucić na dupsko coś innego niż pracowniczy strój.
A też nie specjalnie mi zależy na pełnej charakteryzacji w pracy... bo najzwyczajniej w świecie - WOLĘ DŁUŻEJ POSPAĆ.
KOCHANI.
Wspaniałą sylwetkę już zdążyłam utracić ( dwa tygodnie w Polsce zrobiły swoje + nie ukrywam, że przed samym wylotem jechałam na pizzy przez kilka dni).
Chciałam też zaznaczyć, że nie pisałam tylko w wyniku lenistwa... praca zniszczyła mi dłonie i mówię to totalnie serio.
Przez pewien czas pisanie na klawiaturze sprawiało mi ogromny ból.
Ciągle chodziłam pokaleczona, rany nie chciały się goić bo nie miały kiedy... (zaiwanianie w gumowych rękawiczkach, później zmywak na tajskiej knajpie).
Plastry odpadały bo już nie miały siły osłaniać ran zadanych przez hotelowego oprawcę!
DRAMAT SMUTEK I ŻAL.
Tera już wróciłam do gry, calutka, wygojona i gotowa do dalszej pracy!
Chwilowe plany o porzuceniu hotelowej posady i tym samym zmiany miejsca zamieszkania - legły w gruzach, zatem w Noordwijk zawitam na dłużej. A co potem? ZOBACZYMY.
Nie poddaję się! Aktualizuję fanpejdza na facebooku, wracam do pisania bloga, poprawiam CV i pracuję nad rysunkami.
a ... no I W KOŃCU SZYKUJĘ SIĘ NA NAGRANIE PODCASTU, haha!
Komputer już dobrze funkcjonuje więc nie mogę zrzucać winy na bidny sprzęt, przeprowadzka też przesunęła się w czasie więc nie będę odkładać nagrywek na później. Po prostu muszę przełamać stres związany z gadaniem do mikrofonu. Tzn nie, żeby to stanowiło jakiś problem, bardziej chodzi o to, że ... “ściany mają uszy” przez co odpala mi się jakiś automatyczny hamulec w krtani.
Jingle, podkład, ba nawet firmowy kubek! Dysponuję już wszystkim czego mi trza. Tematów na podcast się namnożyło.
BOŻE, DODAJTA MNIE SIŁ I OTUCHY.
A tak w ogóle to mam chłopaka i jest bardzo super!
Ale o tym napiszę kiedy indziej!
Tot ziens!
Ryś
0 notes
Text
przerwa na siku
#busik #dramat #babazgrójca
Cofnijmy się do samego początku.
Pracę i zakwaterowanie w Holandii, ogarniał mi polski pośrednik, który w Niderlandach ma podpisaną umowę z holenderską agencją pracy.
Zrobiłam szybki rachunek sumienia i stwierdziłam, że na chwilę obecną wolę się trochę napocić i złapać ‘linię’ podczas sprzątania wypasionych hoteli, niż stać na lini produkcyjnej i tak jak w Anglii, przekładać owocki lub co gorsza… CZEKOLADKI lub CIASTECZKA.
Ok niby wszystko super proste, skan dowodziku, przesłanie numeru konta w euroskach, ba! Nawet Pani zamówiła mi zaufanego przewoźnika, który miał mnie dowieść pod samo miejsce zakwaterowania (szkoda, że na liście przewozowej miał podany inny adres niż ten który ja dostałam mailem… ale o tym później).
Pracę miałam podjąć w lokalnym GRAND hotelu i serio jest w chuj GRANDZIASTY, wielguchny, że ho ho! Setki pokoików, balkoników z widokiem na morze no i hello, PI��Ć GWIAZDEK.
P I �� Ć. Eh, przecież w życiu nie zawitam w takim hotelu w charakterze gościa, to myślę sobie - chociaż wypucuję parę kibli, poodkurzam drogie marmury i kto wie, może wpadnę na jakiego księcia z bajki, który zwróci uwagę na #ZNIEWOLONĄ Agatkę z bida Polski i zechce mnie wykupić i zwrócić wolność, a no i zapewnić byt i dostatek i dużo, dużo czipsików.
Pełna nadziei w piątek (4.10.2019) udałam się w towarzystwie mojego kierowcy rajdowego - Aleksandry i jej chłopca Macieja, na dworzec Zachodni, z którego zgarnąć miał mnie wyżej rzeczony Pan Busik. Mieliśmy ruszyć punkt 16:30,
16kurwa30 z zachodniego. WARSZAWA, PIĄTEK.
Good luck.
Ok, nie znam się bo nie jeżdzę zbyt dużo samochodem (nie mam prawka!) Ale piątek w tych godzinach, hmm kojarzył mi się to ino ze staniem w korku. No ale ok, nie będę dyskutować. Tak czy siak kierowca się spóźnił ale nie przez korki…a…przez babę z GRÓJCA!
Agencja kazała mu na nią czekać i co lepsze, damesa w ogóle się nie pojawiła. HA! Kiedy już zapakowana w 9 osobowy busik żegnałam się powoli z widokiem dworca zachodniego, dokładnie na wysokości Blue City, kierowca zdążył odebrać telefon od - BABY Z GRÓJCA, która to ‘gdzieś tam jest i proszę po nią podjechać’. Pan samochodzik w trzech żołnierskich słowach odparł, że nie ma takiej możliwości. MIAŁA SWOJĄ SZANSĘ ALE JĄ STRACIŁA. No I nie oszukujmy się, nie mieliśmy nawet jak zjechać z trasy, żeby ową Panią namierzyć i zgarnąć. Dla mnie to była sytuacja wygrana, bo przez cały dzień i pół nocy, stresowałam się, że moje bagaże ważą za dużo. I tak faktycznie było.
Walizka -36 kg, plecak około 20 kg. A w ramach “biletu” mogłam mieć ze sobą duży bagaż do 30 kg i podręczny do 5 kg.
Baba z Grójca z wozu, Agatce na sercu lżej <3.
Samochodziarz mknął ile sił w gaziku, mieliśmy przecież GODZINNE OPÓŹNIENIE (fenkjubabazgrójca) a w Kątach Wrocławskich czekała nas rozsiadka na inne busiki, które już każdego Polaczka, miały zabrać w wybrane rejony Niemiec i Holandii.
JECHAŁAM TAK od 17 do 21/22? Bez przerwy na siku, kto mnie zna ten wie, że to wyczyn, że ho ho! Po dojechaniu do miejsca przesiadek, wskoczyłam w nowego busika (znowu stresowałam się, że kierowca odmówi przyjęcia moich bagaży) no ale nie, trochę marudził, że po kiego grzyba wiozę tyle kamieni ze sobą, na co ja odparłam, że to zanieczyszczone Warszawskie powietrze tyle waży! I KONIEC DYSKUSJI.
Podczas 17h jazdy przerw na siku były DWIE. DWIEEEEEEE, DWIEEEEEEEEEEE, ustanowiłam swoisty życiowy rekord wstrzymywania siusiu. Jak już doszło co do czego, to za siusiu trza było zapłacić 50 eurocentów. KURDE, nie byłam przygotowana, miałam przy sobie tylko grube a sklepiku akurat nikt nie obsługiwał. Zapytałam więc koleżanki z podróży (to jest starszej miło sympatycznej Pani) czy poratuje mnie tymi 50 eurocentusiami i że ja jej dam te dwa złote. Bo akurat orzełki przy sobie miałam.
BOŻE, ta mina, ten wzrok, ten dąs. DAŁA ale z jaką łachą <3. I KOMENTARZ “i co ja mam z tym niby zrobić :////” (w dupę se wsadź <3)
Szybki sik, szybki ogar, płacę dwa złote, ahhh aż słyszałam jak przewraca swoje nadąsane gałeczki! NO NIC. Siup do busika i prujem. Obok mnie siedział typowy mirek, taki po 50. Biały tiszert, srebrna bransoleta, jasny dzins i kiełba w dłoni. AROMATERAPIA pełną gębą. Chciałam się zdrzemnąć ale bez szans, bo Miro na swoim wypasionym tablecie oglądał (na super jasnym ekranie) serialicho. Także nawet przy zamkniętych powiekach nie byłam w stanie zmrużyć oczu, ponieważ cud techniki mnie skutecznie oślepiał.
Zgięta w chińskie ES, dojechałam do NOORDWIJK. Byłam ostatnia, kierowca wbijał w nawigację mój adres… który nim nie był!
Zaprzeczyłam, mówię:
ALE TO NIE JEST ADRES Z MAILA OD KOORDYNATORA
-ale ten mam na kartce
ALE TO NIE TEN
-tu Cię wysadzę.
No I wysadził.
Próbowałam się dodzwonić do koordynatorki ale ojciec zablokował mi rozmowy wychodzące ZAGRANICO także tak…
Moim oczom ukazała się rudera z rozjebanym kiblem przy wejściu głównym, Popękane okiennice i niedziałający dzwonek oklejony taśmą izolacyjną. Eh, pomyślałam sobie wtedy, że jak nic wezmą mnie na organy. Albo chociaż na panią do towarzystwa. Dzięki uprzejmości dobrych ludzi z Polski i resztce GB w ramach darmowego internetu zagranicą, udało mi się skontaktować z Panią z Agencji Pracy w Polsce. Przyznała mi rację, że kierowca miał zły adres.
No I co teraz? Miałam chwilę poczekać, po czym dostałam wiadomość o treści:
“Kierowca już śpi, czy da Pani radę przejść te 1,5 km do domu?”
A CZY JA MIAŁAM JAKIKOLWIEK WYBÓR? Musiałam dać radę.
I tak tachając na plecach 20 kg plecak małego podróżnika, obwieszona dwoma torbami, pchając walizkę… dotarłam do nowej lokacji którą już tak dobrze poznałam za pośrednictwem google maps. Kiedy zapukałam do drzwi, otworzyła mi zdziwiona Pani, twierdząc, że nie wie nic o tym by ktoś nowy miał zająć miejsce w pokoju, Ech ręce mi opadły (dosłownie). Byłam śmierdząca i głodna (nie jadłam od godziny 16 poprzedniego dnia) a tu na osi była już 10:00. W torbie czekał na mnie zimny macwrap z macdonalda, który zakupiłam sobie na Zachodnim.
Pani Gosia szybko wykonała telefon do lokalnej koordynatorki i ustaliła, że po godzinie 17, przeniosą mnie do kolejnej ‘posiadłości’i, do tej pory mam tutaj siedzieć, dostałam kocyk i miejsce w pokoju, ciepłą herbatę i jabłuszko… zdrzemnęłam się, poznałam kilka polskich dziewcząt, które o dziwo były miłe! Nawet szkoda było mi opuszczać te kwaterę no ale w końcu miałam dostać swój własny prywatny pokój ;-) także… było warto! Nowy domek nie liczył już 12 a 7 osób.
Mój pokój znajduje się na piętrze z kuchnią i łazienką z wanną <megaWypas>. Za ścianą mieszka miła węgierska parka (z którą pracuję w hotelu). Na górze jest parka polaczków (20-21 lat) natomiast pode mną mieszka… oooo… pani superwajzorka, która siedzi tu już kupę czasu. Wszystko byłoby spoko gdyby nie fakt, że P. Ważna zrobiła mi wykład (tak jak i każdej osobie mieszkającej w moim pokoju przede mną) o tym by nie przemieszczać się po pokoju po godzinie 22:00.
TO JEST STARY DREWNIANY DOM, I TO WSZYSTKO SŁYCHAĆ I ONA MUSI WSTAWAĆ o 5:00.
No cóż, dobrze, ze do łazienki dzieli mnie technicznie jeden krok! Więc może nie będę z niego rozliczana. Tak czy siak, większość moich poprzedników zrezygnowała z tego zakwaterowania przez wieczne zawirowania i słowne przepychanki z Panią WAŻNĄ.
Mam nadzieję, że szybko opanuję sztukę latania!
Trzymajcie za mnie kicuki.
Jutro drugi dzień w pracy, jestem bardzo zmęczona. Niedługo Wam opiszę moje hotelowe historie!
Doei doei!
Ryś
PS: Kurde już po 22 a ja muszę siku i przeskoczyć do umywalki... a to będzie jakieś 10 kroków!
0 notes
Text
hoi!
ryśPOL - czyli #dramatyagaty zagranico.
#słowem_wstępu
Kochani,
Ten blog powstał głównie z myślą o Was, nie obiecuję, że codziennie będę go aktualizować ale przynajmniej raz na jakiś czas wrzucę tu jakieś sprawko z życia #zagranico.
Proszę się nie smucić, jest internet, jest skajpaj, są relacje na insta. Rysia waży teraz tylko kilkadziesiąt kilobajtów, zatem każde z Was może pomieścić ją w swoim telefonie!
#gdzie jestem_i _co robię
Jestem w Holandii (a konkretnie w Noordwijk - miejscowości położonej nad samiuteńkim morzem północnym).
Na chwilę obecną nie wiele jestem w stanie Wam powiedzieć o tym miejscu ale architektonicznie na pewno urzeka.
Niska ceglana zabudowa, dziwne rzeczy w przeszklonych oknach salonu, figurki piesków i kotków zdobiące główne wejście do domu.
Pewnie tak jest w całej Holandii! Ale to znowu ślepy strzał bo G. widziałam z okna autobusu.
Od poniedziałku zaczynam pracę w cztero gwiazdkowym hotelu (tak wiem, miało być pięć gwiazdek ale jedna odpadła a tak serio to zmienili mi robotę bez mojej wiedzy, tak samo jak i miejsce zakwaterowania… ha, aby to raz!
Ale już finalnie piszę do Was tę notkę z mojego prywatnego pokoju ( ou jesss!) Z PODWÓJNYM WYRKIEM. Także będzie spanko a jutro korzystając z ostatniego dnia wolnego przed rozpoczęciem roboty, zrelacjonuję Wam trudny mej męczeńskiej podróży z PL do NL.
Buziaczki
R.
PS: byłam dzisiaj święcie przekonana, że będą chcieli przerobić mnie na organy - ale o tym w kolejnym poście.
1 note
·
View note