#weterynarz
Explore tagged Tumblr posts
Text
0 notes
Text
Veterinarian Career | Polskie Tłumaczenie
Tłumaczenie Veterinarian Career.
➝ data tłumaczenia: 5.5.2024
🐱 Mod dodaje do gry karierę weterynarza i wybór pomiędzy dwoma ścieżkami tej kariery:
weterynarz
weterynarz dzikich zwierząt
tłumaczenie należy włożyć do folderu z modem
bez moda tłumaczenie nie zadziała
mod wymaga XML Injector oraz Mood Pack
potrzebny jest dodatek Psy i Koty
➝ zgłoś błędy przez formularz lub ask ➝ gdy tłumaczenie nie działa ➝ lista moich tłumaczeń ➝ co aktualnie tłumaczę/aktualizuję ➝ tou ➝ kup mi kawę
📂 POBIERANIE: CurseForge 🐶 SimFileShare 📂
#polskie tłumaczenie#the sims 4#ts4#sims 4#spolszczenie#simblr#the sims 4 polskie tłumaczenie#veterinarian career#the sims 4 weterynarz#the sims 4 kariery#CosmicZephyrus
2 notes
·
View notes
Text
bro jak chcesz gadać o takich rzeczach to. nie na konferencji. załóż sb bloga albo finsta idc. also "kogoś atrakcyjnego" zastępować zwierzęciem dlaczego prezes nbp brzmi jak furry i hate this
#also bitch me too u aint special też mam starego psa i kota dlaczego mówisz to na konferencji!!!!#stan w jakim jest ten kraj.....oof#poważniej mówiąc to. jak jest taka inflacja i tak wysokie raty kredytów to dużo ludzi nie może sobie pozwolić na zwierzę bo#karma weterynarz akcesoria ewentualne leki to wydatek na który nie ma miejsca w ich budżecie. przecież było nawet pisane o ludziach którzy#przez za wysokie rachunki musieli oddać zwierzaki. anyway to nie jest blog ekonomiczny. może pis hate blog tho#ANYWAY#bo za dużo się rozpiszę mhm
2 notes
·
View notes
Text
wszyscy weterynarze zamknieci o tej godzinie i przechal moj brat z nim, ma jakis prowizoryczny czysty opatrunek alw nie zmienia faktu ze watpie ze dozyje do rana poplakalam sje mocno jak zobaczylam jak lezy j sie nie rusza ale ma oczy otwarte
26 notes
·
View notes
Text
Zjadłem 293kcal. Jadłem borówki i jajecznice na wodzie z 2 jajek z pomidorem. Miałem totalną ochotę na lody, ale nie wziąłem od mojej babci. Jestem dumny, że się powstrzymałem. Cały dzień sprzątałem i rzucałem węgiel więc napewno spaliłem dużo kcal.
-------------------------☆---------------------------------
Przyjechał mój ojciec. Odziwo się na mnie nei darł. Ignorowaliśmy siebie nawzajem. Pasuje mi to. Mój piesek źle się czuje, boje się, że nie pdzeżyje. Miał drgawki i piana mu ciekła, ale już jest spoko. Przyjechał weterynarz. On się w ogóle nie rusza. Jedynie leży i wygląda tak strasznie smutno:(( kocham go niechce go stracić. To wszystko przez te głupie szerszenie. Przyjechała do nas straż pożarna je wygonić już ich chyba nie ma. Nigdy sobie tego nie wybaczę, jak mój najlepszy przyjaciel umrze
#ciemna strefa#szara strefa#nie bede jesc#nie chce jeść#bilans#nie chce żyć#chce byc lekki#chude jest piękne#jestem gruby#musze schudnąć#chude nogi#motylki any#blogi motylkowe#pragnę chudości#chudzinka#chudosc#chce widziec swoje kosci#chce czuc kosci
16 notes
·
View notes
Text
Trochę o piesku, o relacji z siostrą, o macierzyństwie, o alkoholizmie, o planach
13-02-2024
Jestem o rok starsza.
Mama pierwszy raz w życiu zapomniała o moich urodzinach xD - była tak przejęta projektem plastycznym, który realizuje w ramach projektu seniora, że zbywała telefony ode mnie. xD
Dzisiaj też są pierwsze adopciny mojej psinki. Ech. Z perspektywy czasu... Ech. Mam dużo przemyśleń. Pierwsze, które wybija się na wierzch dotyczy jednak tego, że chyba to pokazało, że nie nadaję się na matkę. Być może surowo o sobie myślę, być może znowu projektuje swoje doświadczenia na swoje własne oczekiwania na to jak powinno wyglądać macierzyństwo. Być może. Nie wiem. WIEM, że powinnam brać pod uwagę, że NIE WIEM, jak to jest nosić w sobie dziecko i mieć ten cały koktajl hormonalny, który ewolucyjnie ułatwia przejście wszystkiego przez co przechodziłam. Być może. Jednak, gdy myślę o tym, jak bardzo byłam otwarta i stęskniona psiaczka rok temu, jak wiele książek o wychowaniu maleństwa przeczytałam wcześniej, jaki research zrobiliśmy, jakie psie-przedszkola zbadałam, jak zrobiłam śledztwo szukając dobrego weterynarza (naszego "rodzinnego", zrobiłam wywiady i tabelki itp), jak zrobiliśmy wspólnie remont mieszkania by maluszek nie miał w zasięgu ząbków równych rzeczy, które mogłyby jej zaszkodzić... Jak w teorii byliśmy przygotowani na wszystko, na każdą opcję, ale jakoś tych poradnikach i podręcznikach nie było mowy o przewlekłych chorobach u szczeniąt, o adopcji z miejsca, gdzie ją zaniedbano, o tym, że będziemy bezsilni.
Pieluszki, ciągły płacz, sprawdzanie kupek, dyżury przy pilnowaniu małej, wizyty u weta i to wszystko, całokształt przypominały tak bardzo wychowywanie malutkiego dziecka, że to było po prostu dla mnie z jednej strony zaskakujące (nigdy dotąd tak malutkiego pieska nie adoptowałam), a z drugiej frustrujące - bo na co ja się skazałam? Ja, która nie chce macierzyństwa? Ech...
Ech. Po całym dniu jej szczekania - bo przecież pracuję z domu (to był czynnik na TAK, by adoptować maleństwo, prawie nigdy nie była sama) - a szczekania spowodowanego chorobą i tym, że była pełnym energii szczeniaczkiem, to był jedyny sposób jej komunikacji, po całym takim dniu byłam WŚCIEKŁA i WYKOŃCZONA, czułam się UWIĘZIONA i ZASZANTAŻOWANA we własnym domu. Rozumiałam, że to maluszek i to ja, jako dorosła muszę regulować jej i swoje emocje, ale jednak... byłam ZŁA. To było dla mnie trudne. Czułam, że nie mogę jej pomóc (i to mnie wkuuuurwiało) i do tego czułam się wyrzuty sumienia (i to powodowało wstyd, żal, gorycz - bo przecież chciałam dla malutkiej jak najlepiej). Nie było przedszkola dla piesków, weterynarze okazali się nie wiedzieć jak jej pomóc, była chora, a razem z nią chora byłam ja - jakość mojego życia spadła, w głowie mi huczało od jej szczekania, płaciliśmy po 700zł tygodniowo na leczenie i nie wiadomo było wciąż co jej jest. Mieliśmy poczucie z jednej strony, że robimy dla niej to co najlepsze, a z drugiej musieliśmy uporać się z rozczarowaniem, że jednak nie będzie zajęć w przedszkolu dla szczeniaków, nie będzie socjalizacji z innymi pieskami, że nie będzie szkoły, nie będzie długich spacerów po parku...
I tak było do czerwca, gdy w końcu wydarzyły się dwie rzeczy: trafiliśmy do "Naszej Pani Weterynarz", która potwierdziła, że nie ma się do czego przyczepić w dokumentacji dotychczasowego leczenia, ALE powiedziała nam jaki ma plan na leczenie małej. Poprzedni lekarze w dotychczasowej lecznicy zdawali się być zagubieni, trafiać za każdym razem w inne tony, inną stronę, inną diagnozę; nie czytali uwag swoich poprzedników w systemie - zawsze musieliśmy w gabinecie przypominać co eliminowaliśmy już, a czego nie, a lekarze oznajamiali, że w takim razie teraz robimy takie-a-takie badanie i potem się zobaczy. Podkreślali, że nie wiedzą co jej jest, że dopiero to eliminujemy (jak pytałam co i w jaką stronę zbywali to pytanie), informowali, że poprzedni lek powinien zadziałać, a jak nie działa to trzeba znowu jakieś badanie zrobić. Wciągali jakiś super nowoczesny sprzęt i okazywało się, że pies w teorii nie powinien być chory, ale jest, więc coś jeszcze innego zlecali i znowu płaciłam po wizycie 700zł. Taki chybił-trafił. A tym czasem tu nagle podczas rozmowy z lekarką weterynarii dostajemy najpierw nakreślone prawdopodobieństwa tego co małą zjada, potem ścieżki możliwego leczenia, potem kierunek w którym najpierw będziemy się badać by eliminować kolejne, coraz bardziej poważne przyczyny choroby... i do każdej z tych opcji z góry dostawaliśmy cennik badań i leczenia, abyśmy wiedzieli na co się szykować i w jakim kierunku idziemy. To było takie spoko, takie kojące na nerwy - miałam w końcu poczucie, że trafiliśmy do osoby, która wie co robi, traktuje nas partnersko i chce przede wszystkim pomóc naszemu zwierzątku, a nie tylko wydoić nas z kasy. A najlepsze było to, że po dwóch-trzech wizytach u tej Pani psinka doszła do zdrowia, w końcu po 5 miesiącach bezustannych biegunek i chorego pęcherza... Ulga niesamowita widzieć swojego merdacza w końcu zdrowego, jedzącego z apetytem, nabierającą na wadze. Ech.
Drugi moment to pierwsze spotkanie z behawiorystką. Kiedy uświadomiła mi, że mój chorowity piesek jest w zasadzie takim samym chorowitym dzieckiem jakim ja byłam dla swojej mamy. Pierwsze miesiące życia w szpitalach - nie na spokojnym łapaniu kontaktu w domowych warunkach, ale w inkubatorze, z groźbą śmierci, z brakiem apetytu, z traceniem na wadze. A potem, cały strach i lękliwość to pokłosie tego braku bezpieczeństwa na początku drogi. Zdałam sobie sprawę, że mój domagający się bezustannej uwagi szczeniaczek jest bardzo podobny do małej-mnie. Zaczęłam rozumieć jej potrzeby, jej ograniczenia - nie w kategoriach piesków opisanych w podręcznikach, ani żadnych innych z którymi miałam w życiu do czynienia. Tylko w kategoriach małej, wrażliwej (nadwrażliwej) dziewczynki, która bardzo się bała i potrzebowała więcej zapewnienia, więcej ochrony niż iż jej równolatkowie. No i wtedy nasze życie relacje zaczęły się zmieniać. A ja przewartościowałam wiele ze swoich oczekiwań.
I mam łzy w oczach, bo pisząc powyższe przytulałam się z siedzącą mi na kolach roczną psinką - sama wskoczyła mi na kolana, sama się z całej siły przytuliła. Jest cichutka - nad szczekaniem wciąż pracujemy, ale już nie ujada non-stop i nie wiadomo dlaczego. Od jakiegoś miesiąca jest po sterylizacji i na lekach antydepresyjnych. I mniej-więcej wtedy zaczęła odkrywać, że głaskanie jest super. Teraz potrafi wpaść do mnie na kolana i po prostu się wystawić do głaskania. W końcu też sesje "leżę na plackach, masujcie mi brzusio" trwają dłużej niż sesje szaleńczej pogoni z zabawką. Dorośleje i łatwiej nam wszystkim w komunikację z nią. Patrzy w oczka - w końcu z miłością, bez strachu.
Cieszę się, że dałam jej taki dom w którym jest bezpieczna, w którym jest przestrzeń na zaufanie... chociaż to wciąż jest praca...
No, ale właśnie... kosztowało mnie to tyle czasu, energii, emocji... sama wylądowałam na lekach antydepresyjnych (bo za mną ciężki rok i trak naprawdę o wiele więcej spraw się złożyło na to min. brak bezpieczeństwa finansowego).
Tym bardziej boję się - potwierdzam sobie? - że bycia matką, bycia odpowiedzialną za małego człowieka. Boję się, że czasem jestem tak przytłoczona ogarnianiem własnych emocji, że po prostu nie będę w stanie być zawsze tak dostępna dla małego człowieka, jak uważam, że matka powinna być. Być może znowu ustawiam sobie poprzeczkę absurdalnie wysoko i wychodzi ze mnie prefekcjonizm? Nie wiem. Boję się tym bardziej.
A temat do mnie wrócił, bo moja siostra... hymmm... w niedzielę przyjechała do mnie siostra. Na prawie 3h. Raniuuuuteńko (uwielbiam tak wcześnie zaczynać dzień, wtedy jestem najbardziej produktywna - inna sprawa, że przez studia po prostu jestem zmęczona i chce mi się spać, bo mój organizm nie ma okazji na właściwą regenerację) poszłyśmy na spacer po parku z termosami (zrobiłam dla nas herbatę z bajerami: goździki, imbir, kardamon, mód, cynamon, pomarańcze, cytryny itp), a potem na saunę. Było super. Myślę, że warto z tego zrobić tradycję. :)
W ogóle xD - wtrącę, bo wspomnienie mnie bawi xD - poszłam siostrę odebrać na dworzec. Wchodzę do hali głównej i od razu ją widzę i słyszę: stoi bardzo kolorowa przy okienku Pana Precla, za nią kolejka, ludzie w kolejce wywracają oczami. xD A ona z entuzjazmem dodaje do zamówienia kolejne pozycje. Góra zapakowanych precli przed nią rośnie i rośnie xD. Nie mogłam ze śmiechu. xD Okazało się, że kupiła precle dla nas do herbaty, i dla męża, i dla rodziców, i chyba dla wszystkich sąsiadek i koleżanek. Szłyśmy na ten spacer z olbrzymią torbą z preclami xD Precle od Pana Precla z Wro (chyba to lokalna firma, ale w Łodzi też widziałam stoisko) robią furrorę w gronie ich znajomych obecnie, podobno każda z jej dziewczyn z paczki zawsze przywozi z wojaży dla reszty te rarytasy. xD Okay, warto zapamiętać. xD
Miło czas spędziłam z siostrą.
Bardzo.
Właśnie rozmawiałyśmy o tym, że bardzo się zmieniła - w sensie, że kontakt z nią w relacjach jest znacznie łatwiejszy, lepszy od kiedy jest matką. No i weszłyśmy na temat macierzyństwa. I o ile ona sama widzi, że się zmieniła i że teraz potrafi podobno drzeć japę na Szwagra (kiedyś na każdego spoza związku, teraz na Szwagra, dlatego ma wracać na terapię), to na wspomnienie tego co przeszła przez ostatnie 5 lat gula jej staje w gardle.
I chyba pierwszy raz była w stanie mi opowiedzieć co czuła. Wpuścić mnie w to, co dotychczas było bardzo prywatne i widziałam tylko z boku.
Bardzo bolesny temat to staranie się o dziecko.
Bardzo.
Nie sądziłam, że aż tak bardzo, jak bardzo się okazał po wysłuchaniu siostry i opowieści o urywkach wiadomości dotyczących jej przyjaciółek. Ile trudnych emocji...
Boje się tego.
Boję się, że w ogóle rozmyślanie o rozmnażaniu to ból i masę lęków dotyczących partnerstwa w związku / samotności z tym wszystkim, co mnie już raz przybiło, przeciążyło.
Boję się, bo mam tragiczne doświadczenia w samodzielnym byciu rodzicem, osobą prawnie i finansowo odpowiedzialną za byt dwóch innych istot zależnych ode mnie.
Boję się, bo mam świeżą próbkę bycia na skraju zdrowia psychicznego z moim wyczekanym i wytęsknionym pieskiem.
A zarazem jestem w wieku, gdy warto myśleć nad tym czy w ogóle chcę iść tą drogą. Czas się kończy.
Uspokajam się, że to jeszcze nie ten etap związku by o tym myśleć. A z drugiej strony - to ten etap biologiczny by zacząć.
Wszystko mi mówi, że lepiej nie. I że nie chcę.
A z drugiej strony im dłużej jestem z moim partnerem tym bardziej mam przekonanie, że to najlepszy możliwy człowiek i że jeżeli kiedyś będzie chciał być ojcem, a ja mu nie będę mogła dać dzieci to może się skończyć nasz związek... z drugiej strony nasz związek może nie przetrwać presji starania się o dziecko, bo w niedziele słuchając siostry... Ech. Trudno się słuchało tych historii i cieszę się bardzo, że ona i Szwagier się wspierają i kochają.
...
Inna refleksja jaka mnie naszła podczas tamtej rozmowy to podobieństwo w odczuwaniu bólu - gdy tak za czymś tęsknisz, a nie masz wpływu na to czy to się spełni.
Sis mówiła o tym, jak jedna z jej koleżanek podczas jakiegoś-tam spotkanka w gronie przyjaciółek obwieściła, że jest w ciąży. Ot tak, chciała się podzielić radosną nowiną z kumpelami. Zdecydowała się na macierzyństwo jako jedna z ostatnich z całej paczki, a na kilka miesięcy po decyzji pyk i jest w ciąży. Siostra mówi, że gdyby wtedy na tym ognisku była (a nie była, bo była w trakcie jednej z wielu obciążających dla organizmu procedur medycznych by zajść w ciążę, odsypiała to w domu) to pewnie natychmiast by się rozpłakała gorzkim szlochem, takim z dławieniem się łzami. I pewnie by uciekła natychmiast, bo nie potrafiłaby się uspokoić. Tyle ciężkich i zagmatwanych emocji to powodowało: cieszy się, że kumpeli się udało, że będzie miała dziecko, ale z drugiej strony pełne żalu "dlaczego jej się udaje, a mi nie, chociaż tak bardzo chcę i się staram?" i inne, bardzo poplątane emocje i pytania, zarzuty by się pojawiły - radość, strach, żal, szczęście, poczuje bezsensu, głęboki smutek, wstyd, chęć wsparcia, chęć ucieczki itp. Na tym spotkaniu zaś była inna dziewczyna, która stara się zajść w ciąże tą samą metodą co moja siostra. Nie wiem ile czasu i ile lat, krócej niż sis, ale też z trudniościami i też ten czas liczy się w latach. Gdy usłyszała tę nowinę pogratulowała koleżance, zachowała się jak najbardziej wspierająco. Jednak ta wiadomość była zbyt trudna i zbyt bolesna, wymigała się jakimś rodzinnym wezwaniem po godzinie, bo wiedziała, że nie powstrzyma dłużej łez (i wiedziała, że to jest coś dla niej do ogarnięcia). W drodze do domu wymiotowała kilka razy ze stresu, żalu, zazdrości, poczucia niesprawiedliwości itp itd. Przyszła do mojej siostry, płakały we dwie pijąc napar na uspokojenie. Bo to okay, fajnie, że komuś z ich paczki się udało, ale im tyle czasu się nie udaje...
To jest taaaaaakie trudne.
Takie trudne.
Trudno mi się tego słuchało.
Ale znam te uczucia, ten pogrążający w ponurych myślach, podkopujący pewność siebie smutek. Przeżywałam to samo, ale z innej przyczyny - byłam sama, niekochana. I to zarazem było problemem powodującym ból, ale też brak społecznej akceptacji.
Naprawdę nie ma porównania w tym, jak znacznie łatwiej żyć w parze niż w pojedynkę. Tak ekonomicznie.
I to nie ma przełożenia na to, czego po prostu nie widzi wiele osób żyjących w związkach i dających rady "jedź na wakacje, poznaj kogoś" - okay, tylko za co mam jechać? I tak dalej, i tak dalej...
Brak wsparcia, trudność w patrzeniu na szczęście innych - zarazem kibicujesz tym parą, bym im się układało jak najlepiej i zarazem czujesz tyle smutnych emocji i pamiętasz o tylu rzeczach za robieniem których tęsknisz...
Emołszyn bardzo.
To było bardzo dobre spotkanie z siostrą.
Tak dobrze słyszeć ją tak spokojną, tak otwarta na przyjmowanie różnych opcji. Bez tego krzyku i przypiedolki. Naprawdę synek i macierzyństwo dla niej są jakieś takie terapeutyczne. No i oczywiście sama terapia zrobiła dla niej dużo.
Rozmawiałyśmy jeszcze o masie innych rzeczy, o tym ich lekarzu, o szczepionkach... Swoją drogą to była megaciekawa rozmowa, chociaż na zagłębianie się w temat nie mam obecnie przestrzeni, ALE moja siostra zaczęła zgłębiać temat i chce z jakimś specjalistom/specjalistką odbyć rozmowę na temat wielu wątpliwości jakie czuje po przeczytaniu kilku publikacji. Niestety jest zbywana. I to jest karygodne. Ona nie przychodzi tam, jak "Jestem przeciwniczką szczepień! I foliarką! I wierzę w kosmitów!". Nie, przychodzi z treścią badań, z pytaniami o konkretne substancje chemiczne, o procedury powody ich nieprzestrzegania - prawo polskie jedno, a lekarze drugie. Producent szczepionki wszystko zgodnie z prawem, a lekarze z ignorką wobec przepisów prawnych i zaleceń producenta. Skąd to się bierze? Dlaczego? Dlaczego najpierw nie badamy czy są przeciwwskazania - tym bardziej, że producent i prawo to zaznaczają jako powód do zgłoszenia, a lekarze przemilczają. Siostra chce akademickiej rozmowy - bądź co bądź ma magistra z kosmetologii, chemię, biologię, biochemię to ona ogarnia wspaniale, na poziomie akademickim - ma wątpliwości, które chce rozwiać zanim poda dziecku ten preparat, bo może jednak lepiej wybrać inny preparat itp. (tym bardziej, że młody miał już po wcześniejszych szczepieniach reakcje nieporządane).
Tym czasem w rozmowach laboranci i lekarze ucinają rozmowy uznając SAM TEMAT szczepionki za zero-jedynkowy: szczepisz = jesteś okay, tak powinno być, nie zadawaj pytań tylko rób co mówią lekarze, nie szczepisz - jesteś szurem, wierzysz w kosmitów i podważasz zdobycze medycyny, trzeba cię przywrócić do porządku i okrzyczeć powołując się na zdrowy rozsądek i przypominając tobie, że masz mały kapitał intelektualny w stosunku do lekarza (co nie jest prawdą).
Nikt nie chce z siostrą podyskutować, otworzyć hipotez i dojść do tez. Powtarzają, że "szczepić trzeba", a na brak zgłoszeń przez lekarzy mopów, które w świetle prawa powinny być zgłaszane dostaje wzrusz ramion i odpowiedź "tak jest". Nikt nic nie tłumaczy. Na pytania, na powoływanie się na wyniki dostępnych w sieci badań (które moja siostra chce lepiej zrozumieć), na chęć rozmowy o reakcjach chemicznych zachodzących w organizmie itp rozmowa od razu przechodzi do ofensywy "to głupota nie szczepić dziecka!", na co siostra kontruje "ja chcę szczepić, ale chcę wiedzieć czym i czy to nie szkodzi mojemu dziecku!", ale lekarze na to dochodzą do wniosku, że siostra uwierzyła w negatywny wspływ szczepionek (a ona chce porozmawiać o badaniach, akademicko, jak specjalista ze specjalistą).
Mówi, że coraz mniej ufa lekarzom.
Dlatego tym bardziej cieszę się, że mam tak dobrego weterynarza... Rozumiem ten strach. Jest inny, ale podobny. Też nie ufam lekarzom.
No cóż... klita. Jak prawnicy. I architekci :P.
Z innych rzeczy, które ustaliłam z siostrą: bierzemy udział w biegu, takim po medale. Oczywiście zależy to od tego czy tego dnia nie będziemy z O. mieli zjazdu na studiach, ale zarówno siostra, mój partner i moi rodzice są na tak. Mama zostanie z prawdopodobnie z wnukiem i pieskami na ławeczce, a reszta (siostra i ja, nasi partnerzy i tata) pobiegniemy w biegu. Specjalnie szukamy czegoś z małym dystansem - siostra po porodzie jeszcze nie może biegać zbyt daleko, a ja biegam w interwałach, więc tego :P. Nie wiem jak Szwagier (kiedyś biegał te survivalowe, z pływaniem, tarzaniem się w błocie itp. a teraz zrobił wielkie oczy słuchając o naszym planie), tata na spokojnie przebiegnie (biega codziennie, z wózkiem z wnuczkiem i na teningi na boisko), a mój chłopak zapowiada, że do 3h pobiegnie bez problemu, a potem być może przejdzie do chodu (to może go nawet dogonię).
A poza tym ustawiłyśmy się na sesję zdjęciową, taką rodzinną. W końcu. W kwietniu lub w maju. :D Już umówiłyśmy się z fotografem i już nawet jesteśmy na etapie wpłacania zaliczki. Wszyscy: mama, tata, córki, partnerzy, wnuczek i dwa pieski. Będzie magicznie.
Nasze rozmowy również wciąż i wciąż wracały do tematu alkoholu i choroby alkoholowej, o rosnącej świadomości społecznej w obrębie tego tematu. Do tego, że najwięcej frustracji przed spotkaniami z przyjaciółmi powoduje "a ze mną się nie napijesz?", podczas, gdy nie ma się zwyczajnie ochoty na alkohol. Nie, że nie można się napić, bo nie wiem, jest się kierowcą, tylko po prostu wybiera się nie pić, bo potem organizm fatalnie to znosi. Jest presja społeczna, dużo o tym słyszałam i całe szczęście nie borykam się z tym zbyt często. I cieszę się, że nie mam takiej presji w gronie znajomych, jak moja siostra. To jest super. Ale też to widzę: gdy raz zobaczysz te mechanizmy, gdy masz członka rodziny chorego na tę chorobę to już nie odwidzisz tych mechanizmów. I nie będzie to takie zwykłe i beztroskie by "wypić piwko". Jak jest gen lub potencjał do wykształcenia tej choroby to zmienia się myślenie, jak wychodzisz z mechanizmu toksycznych relacji - zrobisz dużo by w nie znowu nie wpaść. Ale tak, nie ma co demonizować alkoholu - wszystko jest dla ludzi. Po prostu nie mam potrzeby sięgać po niego tak często jak to się utarło w kulturze.
No i to jest coś na co jestem przeczulona ja i siostra. Co nas alarmuje w naszej komórce rodzinnej. A co jest zupełnie niezauważalne dla rodzin naszych partnerów, gdzie świętuje się tak, jak się świętuje w "zwykłej, polskiej rodzinie". I tak mój teściu jedzie przed każdymi świętami "na wędzenie wędlin" i faktycznie wędzą, ale do tego wypijają kieliszek wódki/brandy/nalewki za kieliszkiem. Każdy z panów przywozi swoje wyroby, a reszta dokonuje degustacji. W teorii fajna tradycja. W praktyce - jednak wokół używki. Miałyśmy z siostrą wiele fajnych refleksji o alkoholu w kulturze, które chciałabym spisać tak dla siebie... Kończyłyśmy rozmowę, gdy odprowadziłam siostrę do pociągu, jakoś około 10 rano po tych kilku godzinach spotkania. Siostra wsiadła i od razu napisała "apropos naszej rozmowy: obok mnie siedzi mężczyzna, który cuchnie alkoholem tak, że można się wstawić samymi wyziewami". Ech... czytałam tę wiadomość kierując się na tramwaj, do domu, gdy zaczepił mnie na chodniku wysoki mężczyzna, około 40-lat, dobrze ubrany - casual, ale elegancki. Musiałam wyciągnąć z uszu słuchawki i poprosiłam by powtórzył o co pytał, a on zagadał bardzo sympatycznie "Nie jestem stąd. Proszę mi powiedzieć w którą stronę się kierować, aby móc się czegoś dobrego napić. Jakieś piwo, drinki, bo nie przetrwam o suchym pysku! Gdzie tu jest jakiś lokalny dobry bar lub pub!?" Zatkało mnie. Nie chciałam mówić na głos tego co pomyślałam tj. "jest 10 rano w niedziele!!!!", bo matką mu nie jestem. Ale to jak ironia losu, jak potwierdzenie, że choroba alkoholowa to społeczny, olbrzymi problem, który dla wielu krajan jest jakby przezroczysty, niezauważalny. W końcu po chwili wyznałam mu, że chyba musi iść do rynku, ale nie wiem czy coś będzie otarte o tej porze. On na to, że chce wypić coś teraz, na drogę, na zwiedzanie. Rozejrzałam się po ulicy, żabka była, teatr, ciuchland, zamknięte oddziały banków i jakiś bar mleczny. Zaproponowałam, że może w barze mlecznym, bo tak szczerze to nie mam pojęcia gdzie teraz jest coś otwarte, w niedzielę rano, a sama nie mam doświadczenia, bo prawie nie piję. Na to typ się odpalił "O mój borze, współczuję pani! Nie wie pani co pani traci!" - przechodził przez ulicę do tego baru jeszcze za mną krzycząc, ale tak ze złością, z irytacją, że tracę najlepsze lata życia nie pijąc alkoholu i coś tam jeszcze, nie wiem, bo zignorowałam, założyłam słuchawki i napisałam o tej sytuacji siostrze... No.
Gdy wróciłam po tej niedzielnej posiadówce z siostrą mój chłopak posłuchał moich wrażeń. Zadumał się. I uznał wreszcie, że on też w najbliższych miesiącach chce się gdzieś wybrać ze swoją siostrą. WOW. Poczułam wtedy taką mieszankę dumy i wzruszenia: dostrzegł jak pielęgnowanie relacji z rodzeństwem jest ważne, jak zmienia się dynamika, gdy jesteśmy w związkach. Przemyślał to i wypalił, że gdzieś się z siostrą po prostu wybierze, bo nie chce wpadać do niej i jej partnera, ani ściągać jej samej do nas - tylko oni dwoje. Może w górach. I ten bieg - tym mnie zaskoczył - zaproponował by na ten bieg zaprosić jeszcze jego mamę i siostrę. Wzrusz. Baaaardzo wzrusz.
Wczoraj wstałam na przytulanko i pieszczoty poranne. Potem była praca, po pracy od razu pojechałam z trzęsącym się ze strachu (godziny szczytu w komunikacji miejskiej) pieskiem do kontroli - wszystko ok. Maleństwo będzie miało badaną krew za 1-1,5 miesiąca. Jak wróciłam (bo gabinet naszej pani doktor jest bardzo daleko) to mój chłopak już gotował pyszną urodzinową kolację.
Dostałam piękny bukiet róż <3
Zjedliśmy makaron sepia w sosie cytrynowo-czoskowym, z bazylią i duszonymi pomidorkami. Do tego krewetki. Pyyyyyyyyyyszne. Ambrozja.
Kupił też białe wino bezalkoholowe - naprawdę doceniam.
Potem wzięłam dłuuuuuuuugą kąpiel. Bardzo tego potrzebowałam, wczoraj było bardzo stresująco. Po kąpieli zjedliśmy sobie lody orzechowe i pomelo do filmu. Przez większość czasu na moich nogach leżała psinka, przytulona i domagająca się głaskanka. Kochany zwierzaczek, tak mnie rozczuła. Wczoraj kilkanaście razy wyznawałam jej, że od roku marzyłam o tym by tak właśnie spędzać z nią wieczory i cieszę się, że ona w końcu znalazła również w tym przyjemność.
I poszliśmy spać.
Ani tata, ani mama nie pamiętali o moich urodzinach. xD Musiałam im przypomnieć xD - obydwoje się kajali.
Pamiętali przyjaciele i teściowie xD
I kuzyn.
Jestem chyba w dobrym miejscu życia, czuję, że dużo się zmienia i jeszcze zmieni. I nie wiem gdzie mnie to zaprowadzi - to jednocześnie budzi ekscytację i strach. Dobrze mi na wielu polach tu, gdzie jestem.
Zmienić pracę i zarobki i projektować sobie więcej przestrzeni na odpoczynek.
To mój cel na ten rok.
No i chyba w końcu zapisanie psóreczki do szkoły dla piesków :D
A póki co mam małe zleconko do zrobienia.
13 notes
·
View notes
Text
Syntia
Lat 34
Barcelona
Tancerka erotyczna
Tancerka go-go
Makijażystka
Pani Weterynarz
Nauczycielka w Liceach
Handlowiec
Lubi sex i pieszczoty wszelkiego rodzaju !
3 notes
·
View notes
Text
Czy "psy myją zęby"
Czy psy myją zęby? To pytanie, które może wydawać się dziwne, ale faktem jest, że dbanie o higienę jamy ustnej u psa jest równie ważne, jak u człowieka. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, jak istotne jest regularne mycie zębów u swojego pupila.
Zdrowe zęby i dziąsła są kluczowe dla ogólnego zdrowia psa. Nieleczona choroba dziąseł może prowadzić do poważnych problemów zdrowotnych, takich jak infekcje, utrata zębów czy nawet choroby serca. Dlatego tak istotne jest regularne dbanie o higienę jamy ustnej u psa.
W jaki sposób można zadbać o zęby swojego pupila? Istnieje wiele specjalnych preparatów do higieny jamy ustnej dla psów, takich jak pasty do zębów, płyny do płukania jamy ustnej czy specjalne gryzaki oczyszczające zęby. Warto regularnie korzystać z tych produktów, aby zapobiec powstawaniu kamienia nazębnego i zapaleniu dziąseł.
Dodatkowo, regularne wizyty u weterynarza w celu kontroli stanu zdrowia jamy ustnej psa są niezwykle ważne. Weterynarz może przeprowadzić profesjonalne oczyszczenie zębów oraz zdiagnozować ewentualne problemy zdrowotne związane z zębami i dziąsłami.
Warto również zwrócić uwagę na dietę swojego psa. Zdrowa dieta, bogata w składniki odżywcze, może również wpłynąć pozytywnie na stan zdrowia zębów i dziąseł.
Podsumowując, dbanie o higienę jamy ustnej u psa jest niezwykle istotne dla jego zdrowia i dobrej kondycji. Regularne mycie zębów, stosowanie specjalnych preparatów do higieny jamy ustnej oraz wizyty u weterynarza to kluczowe elementy dbania o zdrowie zębów i dziąseł u psa. Pamiętajmy więc o regularnej pielęgnacji jamy ustnej naszego pupila, aby zapewnić mu zdrowe i piękne zęby na długie lata.
7 notes
·
View notes
Text
Siemanko!
Dziś jest dobry dzień. Mimo, że czuje lęk przed poniedziałkową rozmową z niemiecką kasą chorych… Cokolwiek bym nie powiedziała i tak będą przecież mi płacić, ale i tak świruje jakbym nie starała się zajmować czymś innym. Działam na takim autopilocie przez to, że nawet nie pamiętam czy mówiłam wam, że kupiłam letnią kołdrę… Wiem, że mogę to sprawdzić, ale chodzi mi tu o danie przykładu.
Jerry o 23 przyszedł pod kołderkę zaś o 5 rano zaczął biegać po łóżku wokół mnie w „literę U”. Gdy przewróciłam się na bok i zapytałam co tu się odjaniepawla Ruda wskoczyła na łóżko. Zaczął się nagły atak Rudzika czyli nachalne buziaczki. Nakarmiłam uszaki i zaczęłam leżeć patrząc się w sufit. Poczułam się głodna i zjadłam galaretkę.
Później posprzątałam mieszkanie i pojechałam spotkać się z rodzicami. Posiedziałam, wypiłam herbatkę, zjadłam jeden z siedmiu kawałków skyrnikoszarlotki. Nie zrobiłam zdjęcia bo miałam inne słodkości do sfotografowania. Poznajcie resztę wesołej ferajny:
Tajson czarna kotka zmienia się w Kota Maurycego z Kota Filemona (pozdrawiam dinozaury, które pamiętają tą dobranockę). Pamiętam jak w wakacje w 2009 roku wzięłam z zoologicznego za darmo małą czarną kulkę, która z miejsca mnie pokochała. Zawsze ze mną spała wtulona w moją szyje. Kochany grzeczny czarnuch. Na początku mówiliśmy do niej Lucy, ale charakter względem innych sprawił, że zaczęliśmy do niej mówić Tajson :) przeraża mnie ilość siwizny w jej ciemnym futrze…
Zezol(ka) od samego początku miała tak na imię. Wzięliśmy ją w 2011 roku z fundacji jako małą szarą kulkę z pięknymi choć zezowatymi oczami. Była i nadal jestem „strachajłem”. Gaduła i ogromny miziak. O ile Tajson wybrał mnie i raczej nie szuka głasków u innych to Zezol nie przejdzie obok bez miziania. Ale jak przyjdzie ktoś w gości to nie wyjdzie z ukrycia.
No i naczelny psychopata czyli dwu letni Gryziu. Mały york, absolutnie nie szczeka bez powodu, zawsze chętny na przytulaski i głaski. Straszny zazdrośnik z ADHD co wiecznie chce atencji i zabawy. Maratończyk. Ten dziad potrafi zrobić 15 kilometrów i po pół godzinnej drzemce mieć chęć na kolejny spacer. Na początku miał na imię Cywil, ale jego waleczny duch jako szczeniak i nadmierna chęć gryzienia wszystkiego i wszystkich sprawiła, że już nawet weterynarz na jego widok woła „o Boże! Gryziu przyszedł!” bo faktycznie potrafi dziabnąć choć najczęściej, gdy ma ochotę kogoś ugryźć zaczyna ziewać xD nie gryzie mocno. Bardziej tak by zwrócić na siebie uwagę podczas zabawy. Totalnie nie groźny ale dzielny ;)
Po cieście pojechaliśmy kupić płytki do kuchni oraz ganku. Przy okazji zrobiliśmy tour de budowlany. Rodzice zgłodnieli, więc zabrałam ich na kebaba. Ja nie wzięłam sobie nic. Nie miałam ochoty. Jak wróciłam do domu postanowiłam zjeść to co mi zalegało czyli vege nuggetsy z surówką z wczoraj.
Jutro chce zrobić coś fajnego na obiad. Tofu, krewetki, makaron, ale nadal spoko kaloryczne. Nie liczę kalorii, nie kładę nic na wagę (chyba, że daje wam przepis). Stram się jeść kiedy mam ochotę i nie będę oszukiwać się, że miałam ochotę na tego kebsa. Jednak czułam, że po prostu mi nie wolno… Za to jednak mogę się już przełamać zjeść bułkę czy żółty ser. Raz na jakiś czas, ale mimo wszystko. Małe kroczki :)
Wiem, że to złe, ale czuje satysfakcję, gdy odmawiam sobie pizzy czy kebaba. Zwłaszcza jak jest ono na wyciągnięcie ręki. Wspominała już tu kiedyś, że mam czasem takie momenty kiedy potrafię jeździć od fast fooda do fast fooda z chęcią zakupu WSZYSTKIEGO z oferty i powstrzymuje się w ostatniej chwili. Nie raz pytacie „czy miewasz napady?”. Teraz rzadko mam fizyczne napady. Te psychiczne zdarzają się dużo częściej. Pragnę wtedy wszystkiego i walczę sama ze sobą by tego nie zrobić. Bo to już nawet nie chodzi o wilczy głód bo zbyt rzadko czuje głód. U mnie wygląda to bardziej jak niekontrolowana chęć powrotu do czasów BED i przyzwyczajenia kiedy mogłam jeść co chciałam, kiedy chciałam i w dowolnej ilości - najczęściej za dużej… jednocześnie tego chce jak niczego innego i boje się, że stracę kontrole za każdym razem, gdy jem.
Kończę na dziś :) Uszaki już prawie mi na głowę wchodzą (dosłownie) bo czas na ich kolacje. Chyba też posiedzę trochę pod prysznicem. Gorącym prysznicem. Jest mi zimno - jak zawsze, ale dziś pogoda się zmieniła i nagle temperatura wokół zmalała.
36 notes
·
View notes
Text
Jakby ktoś pytał to jestem z Maćkiem u pani weterynarz. Pobrała wymaz z oka, na miejscu robi badanie krwi. Czekamy na wyniki biochemii. Podejrzewam nawrót kociego kataru. Wszak kotek od miesiąca jest zdrowy.
Od dwóch dni ma zaklejone oczka i wyłazi mu trzecia powieka.
Były sobie wakacje 😞😞😞 jestem zmęczona notorycznym brakiem kasy.
20 notes
·
View notes
Text
Hi guys, my good friends are crowdfunding money for medical care of their doggo, Meli. She's the cutest and friendliest piece of fluff, but sadly they found cancerous growths on her tummy, and she'll need two operations, medications, and further care.
It would mean a lot to us, if you could spare even the smallest donation 💛
#i know i dont normally share links like that#but in this case i know them well and i know and love Meli#and i can personally vouch this is not a scam#also this is a polish site but im pretty sure you can pay with a card too so it should work if youre outside poland#just the description is only in polish but feel free to ask me to translate if needed#kostek original
38 notes
·
View notes
Text
Dobranoc
Stado się zmniejszyło, okazało się że nasz czarny ogarek na starość dostał raka, a organizm był za słaby na operację, nie chcieliśmy się poddać bez walki więc dostał kroplówkę, leki, ale nie przynosiły żadnych skutków, Pani weterynarz powiedziała że wygląda to jakby po prostu się poddał, jakby był już zbyt zmęczony.
Operacja i tak by go zabiła przy tak słabym organizmie, więc mieliśmy już tylko jedno wyjście, gdybyśmy nic nie zrobili to bardzo by cierpiał, więc pozwoliliśmy mu zasnąć.
Do końca był otoczony przez swoje stado, staram się myśleć że to najważniejsze, ale będzie bardzo cicho bez jego szczekania, wszyscy będą bardzo tęsknić.
Dobranoc, teraz możesz już odpocząć 🐾
4 notes
·
View notes
Text
boże nwm co się dzieje, jakiś miesiąc temu pisałam ze mój kotek jest chory na chorobę której 78% kotów nie przeżywa, miały minąć dwa tygodnie od podania antybiotyku i jeśli przezyje no to przezyje, miney ye 2 tygodnie 8 lutego i było w 100% w porządku, weterynarz nawet kazał poświecić go wodą swięconą bo zazwyczaj nieszczepione koty umierają a teraz przychodzę do domu i znowu ma zdarty głos i wymiotuje ślina i w dodatku drugi kot tez nie może miauczec, przynajmniej zachowują się normalnie j nie mają raczej gorączki
mam nadzieje ze to jakieś zwykle przeziębieni/zapalenie oskrzeli bo ja nie dam rady drugi raz tego przechodzić a tym bardziej teraz z dwójką
zabijcie mnie
18 notes
·
View notes
Text
moją nieodłączną cechą charakteru jest tłumienie wszystkich emocji najczęściej gniewu chociaż wewnętrznie jestem 24/7 wkurwiona do takiego stopnia że mam ochotę roztrzaskać własną czaszkę aby mi to minęło i to zwykle chodzi o takie drobne sprawy typu moja mama 3 raz w rozmowie WETERYNIARZ zamiast WETERYNARZ albo ktoś noża po sobie nie umyje i mnie rozsadza jakby wyrządzono mi krzywdę
18 notes
·
View notes
Text
3.01.2024
Opiszę migawkami, które oddadzą - może - myśli ulotne, chociaż nie wiem czy dam tak radę.
w sylwestra było super. Najpierw oglądaliśmy horrory (te z zaplanowanego wcześniej i nieodbytego z powodu chorób Halloween), a bliżej północy graliśmy z chłopakami w gry na konsoli (mega miłe, bo S. ogarnął dodatkowe pady, w wyniku czego mogliśmy od razu wszyscy grać). Pierwsza gra była zespołowa - świetnie się przy niej bawiłam. Druga gra polegała na wyeliminowanowaniu kumpli z gry i to mi się nie podobało: nie dość, że nie czuję się swobodnie grając padami do Xboxa, to jeszcze stres rósł, frustracja rosła, nie miałam na to siły. Chłopakom się to podobało, dla mnie to było mało rozrywkowe, bardziej stresujące. Trzecia gra była spoko też, ale kończyliśmy w nią grać o 3 w nocy, polegała na humorze (nienawidzę gier opartych o subiektywny odbiór poczucia humoru - ale akurat ta gra jest spoko, bardziej chodzi o komunikację wizualną, a ocena humoru jest dodatkiem).
2
Mój piesek na dzień (albo dwa? Nie wiem, wszystko mi się zlewa) przed sylwestrem był oddany do krojenia - sterylizacja. Było dramatycznie dopóki byliśmy w gabinecie, bo pacjentka jest pieskiem lękliwym. Po pierwsze bardzo walczyła z anestezją, bardzo. Malutkie ciałko wciąż było napięte, chociaż łapki się rozjeżdżały wybudzała się by stać na tych łapkach. No łamało to serducho. :( Fajną mamy panią weterynarz, wyjaśniała nam wszystko, ale i tak stres i strach o małą był. Jak ją położyliśmy na stole, a pani wet ją goliła do operacji mogliśmy trzymać malucha za łapki - tj. taki support. Patrzyła nam w oczy tymi przerażonymi ślepkami. Kurcze, jaka szkoda, że nie da się pieskowi tego wyjaśnić... Odebraliśmy pacjentkę po 1,5h, sama do nas przyszła: jak weszliśmy do poczekalni to machała do nas ogonkiem z kenela w gabinecie. Pani wet ją wypuściła, a mały, obolały i zestresowany dreptacz przyszedł po przytulaski. Kocham maleństwo. Pierwsze dwa dni były ciężkie, trzeba było niunię nosić na romczkach <3, jedliśmy i spaliśmy z nią na podłodze w pokoju dziennym (przenieśliśmy materac, żeby nie próbowała wskakiwać na łóżko w sypialni) generalnie maluch ma bana na skakanie, ale z uwagi na to, że jest kangurzątkiem, które wygląda tylko jak piesek, już podczas sylwestra u kumpla - chociaż została wniesiona na romczkach na to 3 piętro, to z ekscytacji u wujpsia od razu wskoczyła na oparcie kanapy xD jakiś 1,20m nad ziemią, ot tak, jak to ona. Ech... A wiem, że ma szyte w 3 warstwach, więc we wtorek (wczoraj) na kontroli u wet dostała ochrzan za udawanie kangurka xD. Obecnie siedzi przy mnie i chodzi w fartuszku. A! Ważne! Jej pierwszy sylwester z nami! Ku naszemu zaskoczeniu (w końcu to lękliwy piesek) w sylwestra miała absolutnie wyjebane na wystrzały - graliśmy w gry, a ona spała. Brzuchem do góry xD Czuje się u Programisty jak u siebie, hehehe. Miałam dla niej leki, gdyby wariowała, ale nie wariowała ze strachu, więc ich nie podałam... No i okazało się to być błędną decyzją, bo kwadrans po 00:00 całe osiedle rozdudniło wybuchami petard, a mój kangurek nie wiedział co ze swoim małym ciałkiem zrobić i gdzie się schować. Panika, zgroza, trwoga. Trzeba było tulić. Nie trwało to długo, najwyżej 15 min, ale w przyszłym roku oszczędzę jej mimo wszystko tych atrakcji. :/ Za tydzień zdejmowanie szwów, apetyt może zacząć rosnąć niezdrowo za 2-3 mc. Obserwujemy.
3
Chciałabym zrobić jakieś podsumowanie roku, ale nie chce mi się. W sensie, że czekam z tym, aż mnie wena najdzie. Jedyne czego mi się chce to spowolnienia, powrotu do równowagi. Chcę zadbać o regularne treningi, bo brakuje mi tego. Wrócę (wracamy) do liczenia kalorii, bo to pomaga nabrać właściwego rytmu. I do sauny. I do wyjścia do lekarza, aby zbadać co i jak.
4
Postanowiłam, że pierwsze co zrobię po tym, jak dostanę nową wypłatę w nowej pracy (której jeszcze nie mam) to mani, pedi, fryzjer i sesję wizerunkową. To jest trywialne, ale uważam, że w tej sytuacji ważne. Poza tym chcę pedi, mani i fryzjera. Tak btw - w czerwcu zrobiłam sobie pedi ostatni raz - zeszło dopiero w połowie grudnia. Świetną specjalistkę ewidentnie dorwałam! Szkoda, że nie miałam kasy na uzupełnianie... Ech...
5
Nie dostałam odpowiedzi w sprawie tej rekrutacji, która brzmiała dla mnie jak dobry deal, tej od rozmowy rekrutacyjnej na której było konkretnie i miło, przyjaźnie. Napisałam do nich sama. Odpisały, że proces rekrutacyjny jeszcze się nie zakończył, że nie znają jeszcze decyzji wydziału, ale planują informować kandydatów i kandydatki z końcem tego tygodnia lub z początkiem przyszłego. Fajnie. Czekam. Robią na mnie bardzo pozytywne wrażenie - owszem, nie dali znać w ustalonym terminie co dalej, ale na mojego maila znowu odpisali rzeczowo, kulturalnie i asertywnie. Nie nastawiam się na pozytywną decyzję, ale przyznaję, że mocno trzymam kciuki.
6
Siostra opowiadała mi o nowej dramie kręconej przez rodzinę jej męża. Smutne to. Z boku opowiadane jest wręcz dziecinne, ale tyle dorosłych ludzi zaangażowanych w te układy, zależności, ze swoimi ranami i systemem rezonuje bardzo, jak się tego słucha. :/ I chyba nakreśliła mi też dlaczego w zasadzie dostaję od Szwagra NAGLE dość dużo wiadomości (wcześniej wymienialiśmy tylko krótkie info, a teraz potrafi sam z siebie napisać mi długą wiadomość - bardzo sympatyczną i bardzo mi się ten sposób komunikacji podoba, wiem co się u nich dzieje, czuję się akceptowana i mile widziana w partycypowaniu we wspólnym życiu rodziny itp).
Chodzi o to, że typ spełnił oczekiwania rodziny, jako ostatni członek rodziny w swoim pokoleniu został ojcem i chyba - zgaduję - liczył, że to zmieni podejście rodziny, że NAGLE nie będą wobec niego używać pewnych figur, formułek. Teraz zaczął zauważać jak bardzo źle jego rodzina traktuje go i moją siostrę, jak ich lekceważą i jak zarzucają ich kolejnymi oczekiwaniami itp. Dla jego rodziny - nic się nie zmieniło, dla Szwagra - zmieniło się WSZYSTKO, bo teraz sam jest ojcem i to co puszczał mimo uszu, gdy chodziło o dorosłych ludzi (jego i sis), teraz go oburza zupełnie i uważa to za niedopuszczalne. Na przykład: zaraz po Wigilii zgolił brodę i przyciął wąsa. Zamienił look XIXw gentlemana na look wujka z Solidarności, hehe. No i super! Wysłał nam zdjęcie (do mnie) - na fotce uśmiecha się szeroko w T-shircie z napisem "Dog Dad" i swoim 5-miesięcznym, rozchachanym bobasem na rękach. Opisał tą fotę "Moja żona: chcę iść na koncert Dawida Podsiadło, ja: mamy Dawida w domu!" xD No i jest memuszek! xD Urocza fota. Uroczy opis. Zaśmialiśmy się. Wspólnie z moim partnerem pochwaliliśmy odważną zabawę wizerunkiem, zachwyciliśmy się nad bujnym wąsem i skomplementowałam, że mu - Szwagrowi - w ogóle jest świetnie z zarostem, więc niech z tego korzysta i się bawi! A jak mu się znudzi solidarność to szybko może zostać ponownie drwalem, albo może baczki na Wolverina czy coś :D No i chcemy - OFCOURSE - bilety na ten koncert, który da u nich w domu xD Kilka godzin później dostaję zrzut ekranu z okna z konwersacją Szwagra z jego siostrą, pod tym samym zdjęciem, które wysłał nam. Zrzut ekranu jest opisany "wiadomość od Ciebie i wiadomość od mojej siostry, ech". Czytam - siostra go wyśmiała, ubliżyła, że do Dawida się porównuje, a śpiewać nie potrafi, kpiła "nawet syn się z ciebie śmieje", on odbił "młody się śmieje, bo ma niekumającą żartu ciotkę". Tego nie ripostowała, za to przeszła od razu do wytykania, że najpierw taką gęstą brodę miał (jako uwaga na negatywną cechę), a teraz TO. Że powinien to wszystko w końcu zgolić! Że wygląda niedorzecznie i z takimi zagrywkami w pracy nikt nie będzie go brał poważnie. Czytałam i czułam to, co potrafię czuć jak moja rodzina zachowa się niedelikatnie wobec tego co jest dla mnie ważne... Znam ten brak akceptacji, zrozumienia, rezygnację. Smutne. A potem siostra mi nakreśliła, że to o wiele szersza i większa sprawa na polu komunikacji Szwagier - jego rodzina. Teraz to wykwitło (ponownie) i to w sumie nie wiadomo z czego... Wiem, że tak się zdarza. Ale kurcze...
Szwagier rozżalony zauważył "rozumiem, że oni [jego rodzice] mogą nie brać na poważnie moich decyzji dotyczących mnie, ale moich decyzji dotyczących mojego dziecka!?" i podobno ostatnio zauważa, że moi rodzice traktują go z większym szacunkiem, z większym zaufaniem, po prostu jak dorosłego faceta niż jego rodzice. Że moi rodzice chwalą go - a jego tylko krytykują. Siostry dociskają i wytykają błędy (tj. ich zdaniem błędy np: zdecydowanie, że po kolacji w I Dzień Świąt wracają na noc do własnego domu, że nie zabierają swojego 5-miesięcznego malca na imprezę imieninową cioci, taką, która miała trwać do rana, na wynajętej sali. Wedle sióstr i rodziców to absolutnie niedopuszczalne by na ta imprezę nie przyjechać z małym) - a ja się w ich życie nie mieszam, a jak mam się z nimi spotkać to wcześniej dzwonię pytając o dyspozycyjność. Facet zaczyna to dostrzegać.
I niesprawiedliwym byłoby wydawać werdykt jego rodzina = zła, moja = dobra. Nope.
Moja podstawowa komórka rodzinna z której wyszłam to 4 osoby (5 wliczając nieżyjącego brata) z której 3 przeszły lub są w terapii.
U mnie przecież też są zachowania nie okay, ale kiedyś było ich więcej. Do tego stopnia, że z poczucia nieszczęścia weszły mechanizmy złe, depresja, uzależnienie, współuzależnienie... no i w końcu terapia starała się konieczna, by już te relacje, które są tak fundamentalne i potrzebne tak bardzo nie bolały.
I się udało, ale było ciężko.
No i facet doświadczył zdrowszej dynamiki rodzinnej, zmieniły mu się priorytety wraz z wejściem w nową rolę (ojca) i NAGLE - widzi, że już nie pasuje do swojej podstawowej komórki rodzinnej, że chce nowej jakości.
Z tego co opowiadała siostra - bo to jej dotyczy i te emocje w niej buzują, bo... Ech. Rodzina jej męża nie przyjmuje do wiadomości, że to co do nich o swoich decyzjach mówi Szwagier to jego decyzje, albo ich wspólne decyzje - uważają, że moja siostra mu wyprała mózg i tak o niej opowiadają... Fajnie... No przykro jej.
Nawet mnie poruszyło, gdy po wsłuchaniu hiper dziecinnej przepychanki słownej "jestem obrażony na ciebie, ale nie powiem ci dlaczego, zadzwoń do mojej córki, może ona tobie wyjaśni" i "tata jest obrażony, powiedz mojemu bratu, żeby zadzwonił do niego i go przeprosił, a potem, jeżeli przebaczy to ty też zadzwoń przeprosić" itp itd. i wybuchów jakichś rzeczy, które tamtym przeszkadzały 5 mc temu, a o których dopiero teraz sobie przypominają i wyrzucają je jako oskarżenia-argumenty świadczące o winie rodziny mojej siostry (skala żalu w stosunku do przewinień jest tak zaskakująca, że trudno to zripostować np: że siostra założyła synkowi inne skarpetki w sierpniu niż te, które teściowa mówiła by małemu założyć - teściowa w krzywdzie, płaczu, żalu, a siostra i Szwagier próbują sobie tą sytuację w ogóle przypomnieć, bo w sierpniu to sis była w połogu i działo się tyle, że nie pamiętają nic), a potem od razu instruktarz tego jak należy się zachowywać wobec rodziców/sióstr w sposób w jaki rodzice/siostry tego oczekują itp, itd.
Zauważyłam wtedy, że imię jednej z sióstr Szwagra się nie pojawia często w tych zabawach w głuchy telefon. Tej, która nota bene pomogła w połogu mojej siostrze, przyjechała na tydzień, zajęła się dzidziusiem, nauczyła co i jak... Ta sama do której dzwonił w sierpniu by podziękować za bycie dla mojej siostry starszą siostrą, którą ja po prostu nie wiem jak być w tym zakresie. Na co siostra wyznała, że faktycznie ta siostra jest okay i będzie jej wdzięczna, ale też dzwoniła do mojej sis by mi tyłek obsmarować, bo "ta twoja siostra to taka przesadnie emocjonalna jest, nie? Dzwoniła do mnie z podziękowaniami i chlipała ze wzruszenia" - moją sis to wkurzyło trochę, a mnie rozbawiło. xD Ja wiem, serio, ja wiem, tak mam i to jest okay.
6
Mój szef znowu odpierdala. Jest tak nieogarnięty i bezczelny, że brak słów. Nie zależy mi. Ale kurde, co za typ... Ech. Rzecz taka: z końcem grudnia skończył się mój stosunek pracy, wygasły obydwie umowy. Nie dawał mi znać z niczym. Aż do NOWEGO ROKU - o 21:45 napisał, że załatwił sprawy w urzędzie i nie muszę już tam iść xD No zajebiście. A jako kto "nie muszę", jak u niego nie pracuję już? xD Zapytałam czy w takim razie proponuje mi podjęcie współpracy. Na jakich warunkach? Na jakiej stawce itp. Oraz GDZIE UMOWA, bo nie czuję się bezpiecznie czekając na umowę, aż mu się przypomni, jak kiedyś - po wydarzeniach z czerwca, lipca, sierpnia, września straciłam do tej firmy zaufanie, nie chcę pracować bez podpisanej fizycznie umowy, bo nie wiem jaki numer mi wytną. On to skomentował "jesteś nie fair, ta sytuacja to była sytuacja wyjątkowa i pojawiła się tylko raz" xD No zajebiście. Oraz, że zawsze dotrzymuje terminów - przecież wypowiedzenie dostałam w czerwcu dokładnie na czas xD HAHAHA. Chcę negocjować umowę, wiedzieć na jakie warunku się godzę, chcę wiedzieć jaką stawkę mi oferuję - i dlatego jestem NIE FAIR według mojego szefa!? No to dziś mu napisałam, że argument o wypowiedzeniu dostarczonym na czas to nietrafiony argument, bo w tej chwili nie jestem nawet u niego zatrudniona. My nie rozmawiamy o "przedłużeniu" umowy - na to był czas w grudniu. My rozmawiamy o wznowieniu współpracy. Chcę lepszej komunikacji. Dodałam, że brak kontaktu w grudniu w sprawie negocjacji przedłużenia umowy po wszystkim co się wydarzyło przez ostatnie pół roku był dla mnie absolutnie stresujący (nie aż tak - mam całkiem wyjebane na tą pracę, chcę stąd uciekać jak najszybciej), że proszę go o nieumniejszanie moim jasno komunkowanym potrzebą tj. potrzebie bezpieczeństwa i przewidywalności najbliższej przyszłości. Że nie pozwolę sobie na więcej stresu i niepewności - bo przez ostatnie pół roku tyle się go najadłam, że zdrowie mi się posypało (co jest prawda - nie stać mnie na wizytę u gina, ani na wizytę u psychiatry, ani na badania anemii i hormonów, których lekarz rodzinny nie chce mi przepisać). Dodałam, że nie ufam mu, a odbudowywanie zaufania to proces - więc niech wyśle mi umowę, zapoznam się z nią i się z nim skontaktuję.
Nie wysłał wciąż...
Ech...
7
Już w tej chwili rysują mi się plany wyjazdowe na "za dwa lata" oraz plany na wyjazd z rodziną mojego chłopaka. Tam też dużo zmian i być może łatwiej mi pisać o rodzinie Szwagra (dla mnie obce ludy), niż o tej bliższej, w której systemie ja się obecnie znajduję.
Ech...
8
Lekarz. Wciąż zapominam o tym, by się zapisać do lekarza rodzinnego - zaraz mam egzaminy, a skończyły mi się leki na ADHD i jest naaaaprawdę ciężko. Do tego coś mi chrupnęło w kolanie i teraz rzepka mnie boli przy każdym ruchu - jem galaretkę na potęgę.
9
Cieszę się ze studiów, ale tego wszystkiego jest TAK DUŻO.... Ciężki okres. Będą egzaminy chyba za 2 tygodnie...
10
Cieszę się, że będę dbała o ciało - ruch + jedzenie - bo widzę po cerze i włosach, że jest gorzej. Potrzebuję dobrego kremu nawilżającego. Musze jakiś research zrobić.
11
Wysłałam prace na konkurs fotograficzny. STRACH olbrzymi, decyzja trudna...
12
Bardzo fajny był Nowy Rok - w sylwestra moi kumple byli na antybiotykach (obydwaj od miesiąca wychodzą z korony), więc piliśmy cole, herbatę i wodę. Ja i O. na początku tylko po jednym piwku.
Dobrze mi to zrobiło. Presję ściągnęło.
Zrobiłam sushi - różowe <3 w tym wersja dla kumpla uczulonego na nabiał. Mówił, że to najlepsze sushi jakie jadł i baaaaardzo mi miło, bo trochę się narobiłam przygotowując tofu, ryż itp. :D
O. zrobił deskę serów - była wyżerka, ale taka fajna. :D
No i w Nowy Rok poszłam się marynować na saunie. OMG jak było cudownie tak zacząć rok!
9 notes
·
View notes
Text
Marika
Lat 34
Warszawa
Tancerka go-go
Tancerka erotyczna
Tancerka pol-dance
Tańczy w teledyskach
Specjalistka od spraw ewidencji
Modelka/fotomodelka
Makijażystka
Specjalistka od piercingu
Specjalistka od szpagatu
Stewardessa
Hostessa
Pani weterynarz
Lubi białych mężczyzn, natomiast czarnoskórnymi również nie pogardzi
Kręcą ją łysi mężczyźni
2 notes
·
View notes