#i bardzo spóźniony
Explore tagged Tumblr posts
Text
moja smutna wersja bo nie jem wielu rzeczy
kutia to życie, pokarm bogów, ambrozja <3
ruskie to robię z tofu zamiast sera białego i jest git, a flaki to z boczniaków zwykle i są spoko (idk czy sobie mogę to tu zaliczyć, ale kto mnie powstrzyma)
a i ja jeszcze robię pierogi z ziemniakami i grzybami, a ich tu nie ma :(
sernik też z tofu robię
a i był tu hejt na rodzynki, a ja do wszystkiego tyle rodzynek zawsze daje, że oczy łzawić wam będą <3 (ale tylko sułtańskie, hetmańskie już nie są takie super)
kompot z suszu tylko z suszonych jabłek i śliwek mojej roboty, żadne wędzone i kupne broń boże
w sekcji obrzydliwe są rzeczy nie do odratowania, sorry
a i jeszcze niby tofurybę robię, ale szczerze wielkim fanem nie jestem bo trochu to tłuste wychodzi z tym smażeniem
idk dlaczego tu jest żurek i babka, chyba nie te święta, plus u mnie gołąbków i flaków też nie ma na tą okazję, ale ok
a i klusek z makiem nigdy nie jadłam co w ogóle skandal jest bo matka moja rodzona ze śląska i mówi, że u nich na stole zawsze były, więc nie wiem czemu nasz stół gorszy i znajoma miała mi w tym roku przynieść na próbę po świętach i dalej czekam, więc się chyba nie doczekam już
Pokłócimy się: https://tiermaker.com/create/potrawy-witeczne-polish-core-1363207
Moje kontrowersyjne opinie:
1. Kto je żurek w zimowe święta? Coś się komuś popierdoliło.
2. Galareta z mięsem wieprzowym lub drobiem dużo lepsza.
3. Ludzie do kompotu z suszu dodają wędzone owoce, co jest kurwa obrzydliwe.
4. Śledzie tylko krojone, solone w occie i oleju z cebulą i przyprawami (na przykład pietruszką, pieprzem). Żadnych pomidorów i pierzynek.
5. Sernik bez jebanych rodzynek.
6. Uszka bez kapusty.
7. Sałatka jarzynowa bez pierdolonych jabłek i innych owoców.
8. Makowiec byłby spoko, gdyby był drożdżówką z makiem (ponownie: bez rodzynek).
9. Pieczeń zajebista, ale zależy jaka. Taka rolada jest taka se, ale pieczone mięso można ograć jak złoto.
10. Karp smakuje błotem i mułem.
11. Flaków się u mnie nie jada, ale można by było. Flaki zamojskie for the win.
Z okazji, że obraziłam już wszystkich, życzę wszystkiego najlepszego w tym zimowym czasie!
#długi długi post#i bardzo spóźniony#ale cóż#tylko u nas#lulu talks#btw to że jest po świętach to nie znaczy że nie chce zobaczyć odp innych#i tak wiem że macie jeszcze świąteczne żarcie w lodówce
166 notes
·
View notes
Text
Bilans ze środy (spóźniony...)
Zjedzone : 448 kcal
Spalone : 449
Bilans : -1
Dzisiaj bardzo mocno ćwiczyłam żeby spalić wszystkie kalorie, gdy dowiedziałam się że kasza która była na obiad ma 250 kalorii na 90g💀. Moja mama znów coś podejrzewa i gada że mnie zapisze na terapie(nigdzie nie idę) lub " 2 letnie dziecko je 1000 kalorii a ty tak mało, chyba z 600"
#bede lekka jak motylek#bede motylkiem#chce byc lekka jak motylek#motivation#motylki any#nie chce być gruba#nie chce jesc#motylki blog#jestem motylkiem#lekkie motylki
8 notes
·
View notes
Text
Atak na Hana's Hill
Przygotowania do ataku szczytowego na Hana's Hill trwały od niedzieli. Para wspinaczy, Henryka K. (67) i Albert K. (68) (imiona zmienione) po przylocie z Polski aklimatyzowali się w obozie Tarawera (200 m n.p.m.) poprzez długie okresy leżakowania bez tlenu i z lekkim tylko dogrzewaniem elektrycznym w sypialni.
W decydującym dniu wyszli późno, wybierając trudną trasę przez Krowi Upłaz i Trawers Biegaczy. Już na początku ostre powietrze antarktyczne dało się silnie we znaki polskim himalaistom, nieprzyzwyczajonym do niskich stężeń pyłów zawieszonych. Nieobecność smogu i niższa przez to siła wyporu ciał przełożyła się na dodatkowy wysiłek części środkowych kończyn dolnych. Ból kolan stawał się coraz bardziej dokuczliwy, a wysoka zawartość tlenu spowodowała przejściowe halucynacje. Po pierwszych 10 minutach, gdy osiągnięto Otwarcie Ohariu, Albert rozpoczął żywą rozmowę ze swoim telefonem, chociaż nie wydawało się, by ktoś był po drugiej stronie, a Henryka na drugim zakręcie Trawersu, z okrzykiem grozy: "ja cież mogę" niemal osunęła się w dół okupowanego króliczymi bobkami zbocza. Gdyby nie złapał jej w porę towarzyszący im przewodnik M'ar-Tzin Sherpa, nie wiadomo jak by się to skończyło.
Smagani bezlitosnym southerlie przy zaledwie 15 stopniach na plusie, mimo licznych odmrożeń osiągnęli Przełęcz Starowozową. W oddali pruł chmury maszt na Mt. Kaukau (413 m n.p.m.). Ta góra była jednak tego dnia poza zasięgiem; nie mogli sobie pozwolić na przebywanie powyżej 300 metrów tak długo. Samo Hana's Hill leży wszak powyżej tej umownej granicy strefy śmierci i już jego zdobycie, i to metodą alpejską, stanowiło wystarczające wyzwanie.
Powyżej przełęczy ekspozycja staje się bardzo wymagająca, nie wybaczająca pomyłki. Pozostała do pokonania stroma kopuła szczytowa, szarogłazowy monolit pokryty soczystozieloną murawą, gdzieniegdzie przetykaną podstępną łatą krowiego placka. Jeden fałszywy ruch i obuwie w ruinie. Wspinacze rozdzielili się na 2 grupy; Henrykę podprowadzała Sher-Panna, zaś Albert podążał za drugim przewodnikiem, spóźniony z powodu pomylenia drogi wspinaczkowej z wszechobecnymi na tej wysokości tropami królików.
Wraz z ostatnimi promieniami słońca ślizgającymi się po ścianach przeciwległego Rangituti, para hanahilistów staje w końcu na szczycie, krańcowo wyczerpana, ale szczęśliwa.
3 notes
·
View notes
Text
Siemanko!
Zaraz będzie tydzień jak się nie odzywam to postanowiłam, że wypadałoby nie być jak Jacek Jaworek.
Ogólnie weekend minął spoko. Stałam w Belgii, wiało tak bardzo, że czułam się jakbym miałam na pace nie 18 ton płynu do płukania tkanin marki Lenor a grupę fanatyków pogo.
Był śnieg i nie ma śniegu czyli jak w poniedziałek przez zmianę o ponad 20 stopni Celsjusza czułam się jakbym umarła, powstała z martwych i znów umarła.
Rozładunek poszedł sprawnie tak samo jak i załadunek pustych tub na lidlowskie podróby pringlesów.
Tymczasem cyrk nie zwalnia a się rozpędza zwiastując wodospad porażek, który będzie się za mną ciągnął niczym skutki lockdownów dla gospodarek całego świata.
Nastał wtorek. Zajechałam sobie na fabrykę czipsów i innych niezdrowych przekąsek w Niemczech. Była 7:30 i z godzinnym zapasem (według zlecenia) poszłam dziarskim krokiem przez cholerny huragan do cieć budy. A tam władca szlabanu poinformował mnie, że ja to mam rozładować w środę. Nadmienię, że była 7:30 we wtorek. Dodał również, żebym przyszła o 14 - wtedy przyjdzie druga zmiana i oceni czy moje 33 palety zmieszczą się na magazynie. Równie dziarskim krokiem wróciłam do ciężarówki, zasłoniłam kurtyny i po napisaniu smsa do spedycji (bez wzmianki o godzinie 14) poszłam spać. Wspomnę tylko, że na godzinę 15 miałam zaplanowany załadunek oddalony o 200 km XDD
Obudził mnie SMS bym o 13 poszła się zameldować bo spedytor wszystko załatwił. Oczywiście o godzinie 12:50 przeparkowałam się z parkingu nr 1 na parking nr 2 i zrobiłam sobie obiad. Makaron IG z sosem meksykańskim ze słoika. O 14 poszłam na stróżówkę i dostałam karteczkę by wrócić o 17. Przekazałam informacje i poszłam się zdrzemnąć bo rozładunek miałam przeprowadzić sama.
W zamian użyczenia swoich mięśni dostałam torbę ich wyrobów. Pojechałam na spóźniony załadunek i byłam na miejscu chwilę po 20. Poszłam się przywitać, oznajmiłam w jakim celu okupuję wjazd na teren firmy oraz iż jestem dumną posiadaczką jeszcze godziny i piętnastu minut czasu pracy :) Władca szlabanu zadzwonił na magazyn i z przykrością poinformował mnie bym przyszła jutro o 6 rano. Strasznie zasmucona tym faktem poszłam spać XD
Środowy załadunek pomimo kolejnego huraganu poszedł sprawnie. Na rozładunek przybyłam o 16 i okazały się dwie rzeczy. Pierwsza: ten towar to nie do nich i nie przyjmą. W zleceniu jest błąd i mam jechać pod wskazany adres na papierach (czasem się zdarza, że towar mam zaadresowany do Chin czy innego kraju nie leżącego w tej samej strefie czasowej). Poinformowałam spedytora, który zapytał mnie czy na pewno jestem w miejscu że zlecenia… czterokrotnie! Zaproponowałam mu, aby przyjechał sprawdzić. Po godzinie wydano mi polecenie bym pojechała pod adres w zleceniu (dwa kilometry dalej). Druga: Tam niestety znów się okazało, że firma towaru dziś już nie przyjmie i bym przyszła o 5 rano dnia następnego xD
Czwartek: wstałam, poszłam się zameldować o tej piątej rano, dano mi pejger i poszłam spać dalej. Po godzinie wyśpiewał mi numer rampy, pojechałam na magazyn, cofnęłam, znowu rozładowałam się samemu a nawet wdałam się w mały small talk z niemcem, który na magazynie robił za jakościowca przyjętego towaru. Dostałam papiery z powrotem, pojechałam na parking i napisałam o 6:30, że wszystko jest okej, towar zrzucony a ja czekam na info.
Jakoś po 8 dostałam smsa, że mają dla mnie powrót do Polski i bym jechała pod wskazany adres a zlecenie dostanę w międzyczasie. Na miejscu byłam przed 10 i czekałam do 15 na zlecenie XD
Aktualnie stoję sobie pod rampą, po załadunku mam u nich zostać i po 9h przerwy jechać bo w piątek o 20 to ja mam być w Strykowie pod Łodzią. Gdy nadmieniłam, że nawet idąc na tzw pakiet mobilności, który pozwala mi w dniu zjazdu do domu jechać przez 12h to zrobienie 921 kilometrów do rozładunku i następne 40 na bazę jest niczym wytłumaczenie eco świrom, że Polska produkuje niecały 1% CO do atmosfery i te całe restrykcje unii nie sprawią, iż świat będzie czystszy. Jest to temat zwyczajnie nie wykonalny!
Zapewniono mnie, że załatwią dla mnie kierowcę co wsiądzie do mnie do mojej ciężarówki i odwiezie mnie oraz klamota na bazę XD
A ja dalej żyje w myśl złotych słów z filmu powyżej: wal w chuja :)
5 notes
·
View notes
Text
dziennik ☆ 20.11
[ zjedzone: 500 ]
[ spalone: 870 ]
[ bilans: -370 ]
Cześć! Szybciutko co u mnie:
Byłem dziś na tej terapii. Babka stwierdziła że prawdopodobnie mam b*limie. Kazała mi się przy niej zważyć oraz zmierzyła mój wzrost. Stwierdziła że mam bardzo dobrą, zdrową wagę w normie, na co ja jedynie pomyślałem "dzięki za motywację". Dostałem propozycję o pomocy i leczeniu tego, i o cotygodniowych spotkaniach, ale odmówiłem. Mam do tego prawo, bo w grudniu kończę szesnaście lat. Nie wiem jak to działa w Polsce, ale u mnie gdy masz już szesnastkę dadzą ci decydować. Terapeutka stwierdziła że zrobiliby mi dietę oraz że mogą to być tylko dwa lub trzy posiłki dziennie. Nieźle. Nie wiem co chcą wrzucić do tych dwóch posiłków żeby utrzymać moją wagę. Raczej nie chcę wiedzieć.
Apropos jedzenia; dziś był tylko lunch i obiad. Jak zwykle nie liczę dokładnie co do grama. Biorę na oko i często zawyżam niektóre rzeczy. Teraz mam wątpliwości co do tego ile kalorii tak naprawdę spożyłem, ale mniejsza z tym. Na spóźniony lunch zjadłem jabłko i mały skyr. Potem zjadłem nieźle zbilansowany obiad, który swoją drogą również był spóźniony. Tak to jest gdy wracasz autobusem z miasta. Byłem na siłowni, to dlatego tyle spaliłem. Przed tym mały spacerek z liceum do centrum. Dzisiaj miałem jakiś zapchany dzień. Siedzę sobie i odpoczywam dopiero od pół godziny, pisząc ten tekst.
Za godzinkę pójdę się umyć. Tak poza tym to pogram sobie w coś, może poczytam i hop do wyrka. Trzymajcie się.
3 notes
·
View notes
Text
20.10.2022 sobota
Wczorajszego dnia odpoczynku dla zszarganych nerwów nie poobchodziłam za bardzo.
W momencie wyjścia z pracy ojciec napisał mi, że oni do babci to pojadą w niedzielę rano, a ja jak chcę, to mogę wziąć mojego brata i jechać w poniedziałek albo wtorek. Nie taka była umowa, więc wkurwiłam się ździebko. Z babcią nie bardzo mam o czym rozmawiać, mój brat jeszcze mniej i cała wizyta zamknęłaby się w 10 minutach, dlatego nie wizytujemy babci sami, tylko z rodzicami.
Mogłabym jeszcze jechać dziś po południu i wrócić w poniedziałek, ale nie chce mi się robić 300 km w jedną stronę, no i nie po to ustawiam sprawy wcześniej, żeby teraz kupować bilet na pociąg w pełnej cenie.
W dodatku A. znienacka dostał wolny poniedziałek, więc ma tydzień urlopu jak ja; gdybym wszystko to wiedziała wcześniej, to moglibyśmy jechać gdzieś dalej na dłużej, noale.
Wczoraj u niego w pracy była impreza halloweenowa. Najpierw nie było podanych godzin, potem, że 14-18, więc zdecydowałam się z pracy iść do domu, bo zanim ze swojego Wilanowa w tych korkach dostanę się do miasta, to szkoda gadać. W połowie drogi zadzwonił A., żebym jednak przyszła, no spoko, całe miasto stało, podróż zajęła mi półtorej godziny, bo wszystko było spóźnione albo wypadnięte z rozkładu, ALE ostatni autobus do podjechania dwóch przystanków odjechał 3 minuty ZA WCZEŚNIE, więc musiałam 20 minut czekać na kolejny - już oczywiście spóźniony.
Impreza była nudna, żarcie średnie, zmyliśmy się po godzinie, no i tu moja wina, bo zamiast wsiąść w metro, to poszliśmy na autobus, no i okazało się, że w Alejach przy wyjeździe z Centralnego ktoś prostestuje, pół miasta zamkniete, autobusy jeżdżą losowymi trasami, jeden koniec świata.
Wróciliśmy i padłam spać, ale jeszcze przed tym uświadomiłam sobie, że dawno nie robiłam prania, więc gacie na siłownię od tygodnia w koszu leżą i cuchną.
2 notes
·
View notes
Note
Oj bestie, ale tak po polsku fanfic z hentalii? I'm so sorry this show made you do it 😔 (ale napisałeś więcej następnego dnia 😳?)
Polska wszedł do jadali spóźniony na tyle, że śniadanie zdążyło już wystygnąć.
- Smacznego, gero apetito. - Wymamrotał podążając do swojego miejsca.
- Wzajemnie. Co się stało, Polsko? - Spytała Aldona, gdy przechodził obok niej. Mimo tego, że słabo znała polski, starała się być dla Feliksa jak matka, a co najmniej niańka.
- Nic. Jest w porządku. - Usiadł na swoim miejscu i przed zaczęciem jedzenia rozejrzał się dookoła poprawiając włosy. Myślał, że przy stole jest jeszcze ktoś z nimi, jednak wszyscy zdążyli już wyjść, załatwiać swoje własne sprawy.
- Kiedy wraca Litwa i Kazimierz? - Spytała. Nie jadła już. Prawdopodobnie czekała, by dopilnować aby Feliks wszystko zjadł. Zawsze mówi, że jest lichy jak na mężczyznę, który tak dużo przeszedł. Chyba nawet nie zwracała uwagi na to, że fizycznie ma z dwanaście lat. To było oczywiste, że porównuje go do Litwy, który wydaje się lepiej zbudowany (niż jest w rzeczywistości) przez swój wzrost.
- Chyba dzisiaj. - Odpowiedział. W spokoju i ciszy zjadł swój posiłek. Może nie w spokoju, bo czuł jak Aldona na niego patrzy, mimo tego, że wydawało się, że bawi się lub poprawia swoją suknie.
- Zwyciężyli? - Spytała w pewnym momencie.
- Nie wiem. - Feliks lubił z nią rozmawiać, chociaż wiedział, że dużo nie pogada. Jej akcent dawał mu otuchy. Dużo służby polskiej nazywa to "kaleczeniem Polskiego języka" za plecami królowej. Tylko oni. Trzeba przebywać sporo wokół Litwina mówiącego po polsku, aby skapnąć się, że to akcent. Po raz pierwszy jak się słyszy, brzmi to raczej na lekką wadę wymowy. Chociaż Feliks nie chce się do tego przyznać, jest pewien, że myli niektóre znaki litewskie gdy czyta. Co prawda, mało z tego rozumie, jednak czytać się nauczył. Sam czyta listy tłumaczowi, gdy potrzebuje. Żaden się nigdy nie przyczepił do jego akcentu, jednak czuje, że robi coś nie tak jak powinien. Może również myślą, że ma wadę wymowy? Możliwe, gdy czyta to z taką pewnością, chociaż sam nie jest pewien czy poprawnie mówi "Aš tave myliu" czy "labanaktis". Chociaż tego drugiego jest bardziej pewien. Niby wie, jak przeczytać "š", w końcu to po prostu polskie "sz". Gdy pierwszy raz Toris poczęstował go šakotis, bał się powtórzyć dlatego zaczął na to mówić "sękacz". Toris szybko uczy się polskiego, chociaż odmawia używania go tak często jak chciałby tego Feliks. Używa go jedynie gdy naprawdę musi, lub gdy rozmawia ze swoim przyjacielem. Od czasu do czasu gdy się zdenerwuje jego obecnością (co u niego jest praktycznie niemożliwe) przestaje mówić po polsku i zaczyna mówić po Litewsku. Toris, mimo, że zna polski lepiej od Aldony, ma znacznie silniejszy akcent, i nie zanosi się na to, żeby zniknął.
- Przeżyli?
Chodziło jej o Kazimierza i Litwę. Feliks odpowiedział, że przeżyli.
- Płakałeś? - Bardzo sympatyczna kobieta, jak widać.
- Tajp. - Odpowiedział cicho, kładąc dłonie na swoje uda. Używał tyle Litewskiego ile jest pewien, by okazać trochę szacunku. - Aukštis. - Spojrzał na nią.
- Nie nazywaj mnie ty w ten sposób. Nazywaj Aldona, Anna, Ona a nawet teta albo prawa brata. - Stwierdziła stanowczo. Mówiąc o prawej brata miała na myśli "szwagierka". Tyle, że po Litewsku nie ma czegoś takiego, jest właśnie prawa brata, lub prawa siostry.
- "Prawa brata"...? - Wymamrotał Feliks. - Teta, brzmi najłatwiej. Teta...
- Tak?
Polska wziął głęboki wdech.
- Litwa wysłał mi list, gdzie napisał, że poznał dwie dziewczyny, z którymi poczuł dziwne połączenie. Dodał, że mówiły po rosyjsku.
- "dziwne połączenie"? - Powtórzyła. Trudno wyczuć, czy nie rozumie w sensie bariery językowej, czy chciała, by wytłumaczył to głębiej.
- Uczucie. - Nie znalazł innego, lepszego słowa.
- Kraje nie mogą kochać. - Stwierdziła brutalnie.
- Nie w sensie kochać.
- I co z tymi dziewczynami?
- Stwierdził, że to również kraje.
- To źle! - Zdziwiła się Aldona. Zasłoniła dłonią lekko otwarte usta, jak prawdziwa dama.
- Toris nie zna rosyjskiego, ale usłyszał kilka słów i napisał mi ich wymowę.
- Umiesz ruski?
- Nie, ale z tego co napisał zrozumiałem kilka słów. Mówiły o jakimś bracie. Śmiem twierdzić, że to siostry rosji.
- Więcej ich matka nie miała?! Zimno się zbliża.
Wieczorem cały Kraków krzyczał, że konie jadą. Gdy zagubiona w akcji dwójka weszła na dziedziniec wszyscy przyszli ich przywitać. Polski oczywiście nikt nie powiadomił i spokojnje wracał z Elżbietą z pobliskiego pola gdzie spędzali czas razem. Feliks wolał zdecydowanie spędzać czas z kobietami. Nie lubił, gdy wymagali od niego męskości. Nikt z ludzi nie zostawał przy nim na dłuższy czas, bo umierali, lub jeździli po świecie. Dlatego ucieszył się na swój sposób, gdy pojawił się Litwa.
Polska i Elżbieta wrócili na zamek dopiero gdy słońce zaczynało zbliżać się do horyzontu.
- LITWA! - Rzucił się na niego Feliks, gdy go zobaczył.
- Ahah - Zaśmiał się, rzucając swoją koszulkę, którą właśnie zmieniał bo się przebierał. - Lenkija! Gera tave matyti! - Widać, że był zmęczony ale i tak miał siłe by udźwignąć Feliksa wieszającego się na jego szyje.
- Uhm. - Polska nadymał policzki i spojrzał mu w oczy.- Powiedz coś po polsku... - Poprosił.
- Miło cię znowu widzieć, Polska. - Uśmiechnął się. Feliks ponownie go przytulił. - Dostałeś mój list?
- Tak, dopiero dzisiaj rano. - Puścił go, dając mu się przebrać.
- Oh. To późno. - Sięgnął swoją koszulkę odwracając się plecami do Polski, a ten, gdy Litwa prostował swoją posturę założył mu wianek na głowę, który zrobił wcześniej. - Ah? - Dłonią delikatnie pomacał wianek, po czym złapał go i obejrzał. - Jaki ładny! - Położył go Feliksowi na głowę, a ten poczuł się trochę odrzucony.
Blondyn po prostu zrobił zezłoszczoną twarz i czekał aż Litwa go zauważy, gdy przestanie poprawiać swoje ubranie. W końcu po kilku minutach go zauważył.
- Coś nie tak? - Spytał.
- Uh. - Nie widział co dokładnie powiedzieć. Niby chciał atencji, ale pod przykrywką spędzania z nim czasu.
- Jestem zmęczony. Nie wiem jak ty, ale ja idę spać. Labanaktis, Lenkija. - Powiedział, ucinając ciszę.
- Dobranoc, Litwa...
Brunet kiwnął głową na pożegnanie uśmiechając się i położył dłoń na klamce do swojego pokoju. Patrzył jeszcze przez moment na Polskę po czym wszedł do pomieszczenia zostawiając go samego na korytarzu.
- Moment czy ja pominąłem kolacje?! - Uświadomił sobie blondyn.
- Tak! - Krzyknął z pokoju Litwa.
★
Wszystko co napisałem z tamtego fanfika, cholera a tak dobrze się zapowiadał
3 notes
·
View notes
Text
Komiks “Czas Apokalipsy”. Sekta próbuję dotrzeć do młodzieży
Sekta Kościół Nowego Przymierza wydała właśnie, dostępny jak na razie w formacie PDF, komiks pt. "Czas apokalipsy". Tytuł i treść nie powinny nikogo dziwić, mamy bowiem do czynienia z sektą nurtu apokaliptyczno-milenarystycznego, której lider, niemal na co dzień straszy swoich wyznawców rychłym końcem czasów. Komiks opowiada o młodym człowieku, który kładąc się spać, postanawia poświęcić jeszcze kilka minut na przejrzenie serwisu You Tube, a w nim napotyka audycję nadawaną przez Idź Pod Prąd. Postanawia więc sprawdzić ją, jednocześnie przypominając sobie, że gdzieś już o tym słyszał... słyszał o "pastorze", którego "hejtują po całości" i postanawia sprawdzić co ów "pastor" ma do powiedzenia. Młody człowiek, podczas wieczornej toalety, zastanawia się bowiem nad wydarzeniami mającymi obecnie miejsce na świecie. Podczas mycia zębów rozmyśla o zamieszkach, niepokojach, Chinach, które straszą wojną (to jeden z elementów zarządzania strachem przez Chojeckiego, z którego wyrosły jedne z najbardziej zabawnych teorii spiskowych autorstwa Mariana Kowalskiego) i pyta siebie samego gdzie w tej chwili jest Bóg i dlaczego na to wszystko pozwala? W tym miejscu pojawia się Paweł Chojecki, mówiący o tym, że dziś jeszcze młodzieniec ten ma szansę "załapać się" na czas łaski, przyjąć do swego serca Chrystusa i poprosić go o całkowicie darmowe zbawienie. Jeśli jednak tego nie zrobi, w czasie Apokalipsy możliwości takiej mieć już nie będzie. Tutaj od razu na myśl przychodzi zamierzone w celach propagandowych "wygładzenie" wizerunku Chojeckiego. Z czym, w rzeczywistości zetknął by się człowiek, który nie kojarząc całkowicie tego środowiska, znalazłby ich na You Tube? Prawdopodobnie stwierdził by, że oto właśnie dotarł na, jak mawia młodzież, koniec internetów. Cytaty z Biblii przeplatane wulgarnymi pokrzykiwaniami Chojeckiego, prymitywizm i ataki na wszystkich wkoło podlane sosem fake-newsów, wierutnych bzdur i dziwacznych teorii spiskowych, agresja, pogarda i, jedyna w swoim rodzaju, oferta przynależności do "elity" poprzez zaangażowanie się we wspieranie sekty z Lublina. Komiks ma być adresowany do młodzieży, jest bardzo dobrze zrealizowany od strony technicznej, chodzi o rysunki. Nie jest też pierwszą publikacją mającą takie zadanie, poprzednią była książką dla dzieci pt. "Na tropie stworzenia" promująca kreacjonizm młodej Ziemi. A przekaz? Kalka wszystkiego co już było w jak największym skrócie oraz główny cel: promocję Chojeckiego oraz jego sekty jako kaganka wolności w świecie końca czasów. Gdy chłopak ten budzi się spóźniony do pracy, wychodzi na ulice i zastaje nowy, dystopijny świat. Pierwsze jego zetknięcie z nim, odruchowo przynosi mu myśl "Ruscy zaatakowali Polskę czy co?". Ten straszak także jest jednym z elementów ideologii sekty Chojeckiego, dodatkowo przekazywany jest on w tak groteskowy sposób, że skutecznie odpychać może od realnych zagrożeń ze strony naszego sąsiada. Po chwili bohater dostrzega, że ludzie, wchodząc gdzieś wystawiają prawe ręce pod jakieś skanery, czyli są już zachipowani, przypominają tłum zombie, który w transie przemierza ulice. Po chwili spotyka demonstrację ludzi z chipami zamieszczonymi na czołach i transparentami "Jedna planeta, jeden naród, jedna religia". Jest to zobrazowanie pokrzykiwań Chojeckiego, które adresuje w stronę katolików oraz papieża, którzy jego zdaniem dążą do utworzenia rządu światowego, i jednocześnie wpisuje się w narrację o rzekomym prześladowaniu innowierców, które, jak twierdzi, dziś ma miejsce w Polsce. Naprzeciwko nich stoi kontrdemonstracja z hasłami "Nie ma tolerancji dla wrogów nietolerancji". Pośród tych dwóch zwaśnionych grup, obu kontrolowanych przez system, znalazł się właśnie nasz bohater, który rusza dalej, zwracając uwagę na wszędobylskie drony i wystawy sklepowe oferujące życie w wirtualnej rzeczywistości. Przemierzając ulicę napotyka uroczystości upamiętniające stworzenie jednej, światowej religii, na rysunkach widzimy wtedy przedstawicieli światowych religii. W tym momencie młody człowiek przypomina sobie, że gdzieś to już słyszał, co sugeruje, że jest to zasługą tej chwili przed snem, gdy zdecydował się sprawdzić kim jest Chojecki, który przestrzegł go przed taką wizją przyszłości. W tym miejscu pojawia się przywołanie niedawnej historii świata, na którą, jak przystało na apokaliptyczną sektę, składają się wojny,zniszczenie, chaos, głód oraz niespotykane dotąd choroby (odniesienie do pandemii Sars-COV2, która jest eksploatowana przez lubelską sektę). Akcja momentalnie nabiera tempa, pojawiają się drony, policyjne roboty, nasz bohater jest aresztowany i przewieziony do ośrodka dla dysydentów, gdzie zawiera szybką znajomość z dziewczyną, która mówi mu, że czas łaski się skończył, teraz najważniejszym jest by nie przyjąć znamienia Bestii (w programach Idź Pod Prąd przestrzegał kiedyś przed tym Marian Kowalski, który podzielił się z widzami swoim przemyśleniem z wizyty przy bankomacie, podczas którego naszła go myśl, że na czole odbija mu się kod kreskowy, co od razu go zaniepokoliło i przywołało apokaliptyczne skojarzenia). Dziewczynę zabierają na egzekucję, jednak przed nią radzi mu ona, aby zaufał Jezusowi, on sam następnie odprowadzony jest przed sąd, gdzie nakazuje mu się przyjąć znamię Bestii. Młodzieniec protestuje przeciwko farsie jaką jest proces, zostaje zabrany na egzekucję połączoną z uprzednim pobraniem organów do przeszczepu, następuje ścięcie a wszystko to odbywa się na oczach kamer telewizyjnych. Na końcu bohater budzi się jednak we własnym łóżku zdając sobie sprawę z tego, że był to senny koszmar. Po przebudzeniu dostrzega, że z ekranu komputera nadal przemawia do niego Chojecki, który wyjaśnia mu, że wszystko to wydarzy się dlatego, że w miejsce Boga wprowadzono teorię ewolucji, i jeśli "nie wrócimy do Boga Biblii" wciąż grozi nam powtórka z Auschwitz i Gułagu, tyle, że w niewyobrażalnie większej skali. Tak oto młody chłopak, przestraszony swoim snem i pokrzepiony dobiegającym komputera głosem Chojeckiego, sięga na półkę po egzemplarz Biblii i zostaje wyznawcą lubelskiej sekty. Tak jak napisałem wyżej, cała historia jest kalką wszystkiego co można było skumulować w jednym miejscu, uprościć jak się tylko da, a następnie wskazać proste rozwiązanie. Po drodze bohater przekonuje się, żę nadziei nie należy pokładać w wielkich religiach, gdyż to właśnie one za tym wszystkim stoją, ale zwrócić się w stronę internetowego akwizytora darmowego zbawienia. Sekta Chojeckiego próbuje najróżniejszych sposobów dotarcia do odbiorców i przyszłych sponsorów ich rodzinnego biznesu, w opisywanym przypadku wyciągają łapy po młodzież, choć ich uproszczone rozumowanie, nawet doprawione z początku szczyptą młodzieżowego "luzactwa", nie ma, na szczęście, wielkich szans zdobycia w ten sposób serc i umysłów młodych ludzi, to należy ciągle mieć na uwadze, że usilnie próbują i, tam gdzie się tylko da, dawać świadectwo prawdzie o tej niebezpiecznej grupie. Na zdjęciu: (z lewej) okładka komiksu "Czas Apokalipsy" autorstwa destrukcycjnej sekty Kościół Nowego Przymierza w Lublinie prowadzonej przez Pawła Chojeckiego. (z prawej) okładka amerykańskiego komiksu opisującego wydarzenia, do których prowadzi apokaliptyczna agitacja podobnych sekt, wydarzenia z udziałem sekty Gałąź Dawidowa prowadzonej przez Davida Koresha w Waco w Teksasie w 1993 roku.
1 note
·
View note
Text
Złote myśli książki - “Żarty na bok” Jonathan Lynn
Co miesiąc dane box office pokazują, że komedie rządzą na rynku filmowym. Nic dziwnego, przecież większość ludzi po ciężkim dniu w pracy lub pod natłokiem innych ważnych spraw woli obejrzeć coś lekkiego i z dużą porcją śmiechu. Pisanie scenariusza komedii może dla niektórych wydawać się prostsze, od takiego powiedzmy mocnego dramatu, ale jest to nieprawda. Cała trudność polega na tym, że dużo łatwiej wywołać płacz u widza, niż śmiech. Niewielu potrafi opanować tę sztukę i osiągać sukcesy. Na naszym polskim podwórku mamy na przykład Juliusza Machulskiego lub Olafa Lubaszenkę. Wielka Brytania pochwalić się może natomiast takim scenarzystą jak Jonathan Lynn. Twórca popularnego sitcomu “Tak Panie ministrze” oraz reżyser filmów “Mój kuzyn Vinny” i “Jak ugryźć 10 milionów dolarów”. Jego książka “Żarty na bok” zawiera swoiste kompendium złotych myśli oraz zasad, jakimi rządzi się gatunek komedii.
Jeśli ktoś nie czytał, to bardzo polecam. Facet ma duże pojęcie oraz doświadczenie, pracował z wieloma artystami, między innymi z grupą Monty Python. W tym artykule znajdziecie tylko niektóre ciekawostki z tej książki oraz mój komentarz odnośnie do ich treści.
Na początku przyjrzyjmy się bliżej odmianie farsy, która jest według Jonathana najczystszą formą komedii. Głupie, czy chaotyczne sytuacje bohaterów w filmie, jak te umowne poślizgnięcie się na skórce od banana nie dają gwarancji, że będą zabawne. Produkcje wypełnione niezliczoną ilością gagów, bezsensownych sytuacji oraz prostackich tekstów owszem mogą bawić widownię, ale nie to jest esencją dobrej komedii czy w tym przypadku omawianej farsy.
“Dobrze napisana farsa jest doskonale skonstruowanym studium obłudy, pożądania czy któregoś pozostałych grzechów głównych.”
Bohaterowie muszą brać śmiertelnie poważnie swoje problemy, a wtedy i my będziemy się przejmować razem z nimi. Dodatkowo ciekawą rzeczą w kwestii oglądania komedii jest ilość osób, z którymi przebywamy, ponieważ śmianie się jest czynnością grupową. Nie raz zdarzyło mi się śmiać na filmie w kinie, gdzie była pełna widownia tylko dlatego, że większość to robiła. Pewnie niejedna osoba miała tak w swoim życiu. Coś, co mnie bardzo zaskoczyło to fakt, że w świecie zwierząt uśmiech oraz rechot uznalibyśmy za czynność agresywną. Przecież wtedy odsłaniamy zęby i wydajemy z siebie dziwne odgłosy, coś podobnego do szczekania. Myśleliście o tym w ten sposób? Bo ja nie.
“Publiczność z czegoś się śmieje bo dostrzega w tym prawdę.”
Komedia może być konserwatywna, głupia, smutna, wywrotowa, okrutna, ale zachowania bohaterów muszą być w niej umotywowane. Każda sekwencja czy absurdalna scena musi być po coś więcej, nie tylko dlatego, że są zabawne. Najlepsze tematy do poruszenia to takie, które są niewygodne dla społeczeństwa. Na przykład indoktrynacja dzieci przez III Rzeszę jak to było pokazane w doskonałym Jojo Rabbit, zdobywcy Oscara za najlepszy scenariusz. Balansowanie nimi na krawędzi akceptacji widowni oraz sposobie przedstawienia tematu, może być bardzo ryzykowne, ale jeśli się uda, to sukces jest podwójny.
“Im większe niebezpieczeństwo, tym większa komedia.
“Najstarszym źródłem komedii jest 10 przykazań.”
Według Jonathana, jeśli pisząc, wyjdziesz od absurdalnego założenia, to wszystko, co nastąpi potem, musi być absolutnie logiczne. Często zdarza się, że inspiracją do napisania komedii jest sytuacja z życia, ponieważ prawda częściej jest o wiele zabawniejsza, niż fikcja. Dużym wyzwaniem okazuje się to, żeby wszyscy widzowie zaśmiali się w tym samym momencie. Wszystko, co niby śmieszy na papierze w rzeczywistości, może okazać się kiczowate i tandetne.
Jonathan radzi, żeby stosować ironię dramaturgiczną, czyli taką sytuację, w której widzowie wiedzą więcej od bohaterów. Jeśli chodzi o podział na akty, to drugi musi być śmieszniejszy od pierwszego, a trzeci powinien być krótki i najzabawniejszy z nich wszystkich.
Mała rada dla początkujących dramaturgów i scenarzystów, którą znajdziecie w książce, brzmi tak:
“ Ten, kto ma utrzymać tajemnicę, musi utrzymać w tajemnicy, że miał tajemnicę do utrzymania. Jeśli nikt nie wie, co robisz, nikt nie wie, co robisz źle. To, że wielu agentów i aktorów uzna, że rola nie jest dość dobra, nie znaczy, że nie jest dość dobra. Nie stawiaj ultimatum, jeśli nie jesteś gotowy, żeby w tym wytrwać. Nigdy nie lekceważ inteligencji czytelnika, ale nie przeceniaj jego wiedzy. Jeśli istotna informacja wynika ze scenariusza, widz będzie w stanie ją zrozumieć mimo skrótów i żargonu. Planuj swój czas. Ćwicz samodyscyplinę. Jak przyjdzie czas na pisanie - pisz.”
Kontynuując, jeśli w dialogach występują gry słów to najlepiej, żeby podkreślały błyskotliwość postaci. Doskonale również sprawdzą się przy tworzeniu irytujących i pedantycznych bohaterów. W innych przypadkach gra słów jest sztuczna i ma niewiele zastosowań w dialogu. Najlepiej jest też pisać krótkie kwestie, chyba że jesteś Woodym Allenem i piszesz scenariusz w klimacie filmu “Annie Hall”. Oczywiście nie jestem tu po to, aby mówić ludziom jak mają pisać i tak dalej, a po to, żeby rozpowszechniać wiedzę osób o większym doświadczeniu. Dla mnie książka ta oraz komedie Lynna były niezwykle inspirujące i sam temat pochłonął mnie w dużym stopniu. Na koniec mała anegdotka z życia Jonathana, który jak wcześniej wspomniałem, miał sporo do czynienia z członkami grupy Monty Python.
“Widziałem też kilka sesji literackich Cleese’a i Chapmana do “Monty Pythona”, które były niesamowite. John siedział przy maszynie, zapisując wszystko skrupulatnie i kwestionując nawet najmniejszy detal, a Graham, który przeważnie przyjeżdżał skacowany i spóźniony o jakąś godzinę, leżał na podłodze, przeglądając “Playboya” i od czasu do czasu szczekał na sufit. Zapytałem Johna czy uważa, że to sprawiedliwe, że sam wykonuje całą pracę. - Tak - odpowiedział. - Ponieważ raz na dwa dni Graham wpada na pomysł tak śmieszny, że to wszystko wynagradza.”
No cóż, każdy ma swój styl pracy. A wy jaki macie? Podzielcie się w komentarzach.
3 notes
·
View notes
Text
Mój kochanek był spóźniony na kolacje, kiedy po 15 minutach zadzwonił telefon. To on, nie dojedzie dzisiaj na romantyczny wieczór. Ale nie chciał się rozłączyć, a finał tej historii jest taki, że pierwszy raz dostałam orgazmu przez telefon. Wiedział jak poprowadzić rozmowę i z każdą minutą podsycał erotyczną atmosferę. Zaczął niewinnie, żeby pod koniec bardzo dokładnie opisywać jakie miejsca na moim ciele by pieścił gdyby dotarł dzisiaj do mnie na mieszkanie. Był romantyczny ale też stanowczy, doskonale wiedział jak pobudzić moje zmysły mimo iż rozmawialiśmy przez telefon!
1 note
·
View note
Text
5 października 2019
Godz. 17:26 czasu środkowo-europejskiego
Nasze położenie określa teraz kilka liczbowych parametrów:
• Odległość do punktu docelowego - 7692 km
• Czas do punktu docelowego - 09:13
• Czas przylotu 16:40
• Wysokość 10972 km
• Prędkość względem ziemi 957 km/h
Lecimy polskimi liniami lotniczymi, pilotuje jakaś baba ("pilot to musi być chłop") i jesteśmy gdzieś po środku Atlantyku. Za chwilę mamy przelatywać nad Grenlandią. Czekamy na ten widok bo może przebije wulkan Fudżi czy góry w Afganistanie widziane z okna samolotu. Aktualnie oprócz dłuższej niż dzień pracy podróży doskwiera nam tylko sąsiad z miejsca 30F który wraz z partnerką doszli o jedną bazę za daleko i dwa drinki za dużo. Przynajmniej to, że pijemy gruszkówkę z gwinta nie jest już tak bardzo obciachowe.
Destynacja nie jest tajemnicą, za kilka godzin wylądujemy w gorącej Kalifornii, skąd przetransportujemy się do mglistego San Francisco.
Uczestników wycieczki też nie muszę przedstawiać, dobrze nas znacie z weekendu w Tokio :) Jest tu Aga i Maciek plus my - Królickie. Naszą podróż na East Coast zaplanowaliśmy gdzieś późną wiosną i od tego czasu się do niej szczegółowo przygotowywaliśmy. Aga załatwiła nam super bilety i zrobiła wstępny plan podróży, Maciek wynajdywał różne informacje w necie na nurtujące nas tematy i zabookował kilka hoteli, Kamil wynalazł najfajniejsze knajpy i załatwił bilety do Universal, a ja zrobiłam szalony 10-stronicowy plan wycieczki i martwiłam się na zapas.
Ekscytacja w nas jest, choć jest jej mniej niż przy pierwszym tego typu locie "stand by". Od tygodnia wiedzielismy, że zmieścimy się do samolotu więc nie mieliśmy się czym stresować. Każdy z nas już odwiedził Amerykę przynajmniej raz, a dla niektórych to już druga podróż w te strony w tym roku. Z pewnością nie jest to podróż w nieznane, choć na wszystkich czekają nowości w trasie.
Godz. 1:49
Nasz samolot był mocno spóźniony, wylecielismy ponad 2h po czasie. Zastanawiamy się czy zdążymy na lot do San Francisco, istnieje ryzyko, że będziemy musieli kupić bilet na inny lot bezpośrednio na lotnisku, w okienku, jak na dworcu, a co. Na zapas martwiłam się wcześniej, teraz już nie ma co. Oddajemy się chwili, za chwilę będziemy przelatywać nad Grenlandia, pijemy piwko i nalewkę, a nasz pijany sąsiad właśnie śpiewa na głos "Volare".
U nas czas obiadowy, wszyscy się pobudzili i zaglądamy radośnie za okno. Jesteśmy przed Las Vegas i za godzinę wysiadamy. To nie koniec dzisiejszej podróży samolotem. Dodajmy do tego 1,5h lotu, kilka godzin na lotnisku i bedziemy "w domu". Przechodzimy na czas kalifornijski.
Godz. 18:32
Spóźniliśmy się na samolot. Wchodzi plan B, ale jeszcze nie wiemy jaki.
Godz. 20:45
Była walka z czasem, ale na wesoło. Kamiś jeszcze w Warszawie przy check-inie gadał coś o idealnej zbrodni i potem go bardziej sprawdzali. Wszyscy wyszlismy na ważnych karteluszkach jak kryminaliści, a dzieci w gigantycznej kolejce puszczaly bąki. Dobiegliśmy do desku Alaska Airlines, linie, ktore dzisiaj niestety odleciały bez nas. Miła Pani poinformowała nas, że następny lot jest całkowicie zabookowany i może nam zrobić wyjątkowo rezerwację na jutro rano o 6:30. Za darmo. Szybko sprawdziliśmy inne opcje, inne linie lotnicze, pociągi, wypożyczenie auta i oceniliśmy że lot rano to najlepsza opcja. Trochę pożałowaliśmy Mariotta i wieczoru w San Francisco, ale się otrząsnęliśmy i szybko zarezerwowaliśmy hotel najbliżej lotniska (i najtaniej). A teraz wybieramy się na burgera.
2 notes
·
View notes
Text
heart hope
Tak jak zawsze obudziłem się o wiele za wcześnie. Swoim zwyczajem przeleżałem w łóżku jeszcze długi czas, bawiąc się telefonem. Ponowna senność nadeszła w tym samym momencie, gdy musiałem naprawdę wstać. Tego dnia nie chciałem się spóźnić, jednak i tak, nim zwlokłem się z łóżka, miałem tylko pół godziny, by dotrzeć do studia. Wziąłem prysznic, okręciłem się ręcznikiem wokół bioder i zrobiłem kawę. Na lepsze rozbudzenie i myślenie wlałem do niej odrobinę wódki, co jakimś cudem ostała się na dnie butelki, którą wczorajszego dnia namiętnie opróżniałem w rytmie radiowych kawałków. Tego poranka też włączyłem radio. Popijając kawkę i słuchając tego, co speaker miał do obwieszczenia w porannych wiadomościach, poszedłem się ubrać. Przebierałem między bluzkami a koszulkami. Ta nie, ta nie, ta też nie… Ostatecznie stwierdziłem, że to i tak nie miało sensu, więc wcisnąłem się w pierwszą lepszą rzecz.
Rozbrzmiał dzwonek mojej komórki. Akurat zakładałem buty i jednocześnie przelewałem resztki niedopitej kawy do termoizolacyjnego kubka. Popatrzyłem na to, kto dzwonił, po czym odebrałem z głębokim westchnięciem. Menadżer pytał, gdzie byłem, gdyż za kilka minut miało zacząć się spotkanie. Zerknąłem na zegarek. Byłem dziesięć lat spóźniony. Miałem być na miejscu już dwadzieścia minut temu. Odparłem więc tylko, że właśnie wchodzę do sali konferencyjnej i się rozłączyłem. Narzuciłem na siebie ramoneskę, a na nos wcisnąłem czarne pilotki. Chwyciłem kluczyki i tak gotowy byłem na spotkanie z przeznaczeniem.
Ruki krytycznie popatrzył na mój dziergany sweterek, który dostałem pięć lat temu od babci na urodziny. Prychnął jedynie i pokręcił głową, szczędząc sobie przy tym więcej zbędnych komentarzy. Siedział na ławce przed budynkiem, paląc papierosa bez filtra. Zgadywałem, że ukradł go komuś z paczki, ale nie chciałem wdrażać się w głębsze spekulacje na ten temat. I tak nic mnie to nie obchodziło.
– Pospiesz się, bo spóźnimy się na konferencję. Wszyscy na ciebie czekamy – powiedziałem, niby to zaczepnie.
Wywrócił oczami, zaciągając się używką.
– Na mnie? – odparł z nutą irytacji w głosie. Jednocześnie wypuścił pokaźną chmurę dymu, która owiała mnie jak powiew świeżego, wiosennego wiaterku. – Zdajesz sobie sprawę, że konferencja już trwa?
– Już? A ty co tu robisz?
Wzruszył ramionami.
– Głowa mnie boli.
– Może masz jakiś guz mózgu, że tak cię łeb bez przerwy napierdala, co?
Wyciągnąłem z kieszeni kurtki papierosy. Wyjąłem jednego z paczki. Chwilę później odkryłem, że skończył mi się gaz w zapalniczce. Spojrzałem znacząco na wokalistę, ale ten tylko pokręcił głową. Czyli nie dość, że podwędził komuś papieroska, to jeszcze nie miał ognia. A to cwaniaczek.
– Ty masz chyba guza. Od kogo masz ten sweter? Żony Frankensteina?
A więc nie obyło się bez uszczypliwości. Słodziutko.
– Słusznie – westchnąłem, chowając papieros z powrotem do paczki. – Przypomniałeś mi, że miałem jej go oddać. Ale nie obrazisz się, jak jeszcze go trochę ponoszę, co? Wyglądam w nim o niebo lepiej niż ty.
– Ha, ha – burknął kpiąco. Zgasił używkę o chodnik, po czym niedbale przydeptał niedopałek.
Poszliśmy we dwóch na konferencję dotyczącą nowego singla. Ja usiadłem gdzieś z tyłu, a Ruki zajął swoje miejsce między Reitą a Uruhą. Nie miałem wcale ochoty pchać się naprzód, choć również byłem członkiem tego zespołu. Jakoś tak… Nie. Nie czułem się dobrze. Poza tym, moje zdanie i tak się nie liczyło. Nikt mnie nie słuchał, cokolwiek bym nie powiedział, to i tak była głupota. Jaki był więc sens, by niepotrzebnie wypruwać sobie flaki.
Nie obyło się bez ostrych słów, że znów się spóźniłem. Najpierw dostałem przysłowiową zjebę od menadżera jednego, później drugiego. Pani dyrektor generalna również postanowiła się zjawić, by wyrazić brak ukontentowania dla mej niekwestionowanej impertynencji, która wprawiła zgromadzoną asocjację w stan wybuchowej irytacji. Kai to tylko strzelał we mnie laserami z oczu, jakby chciał mnie zabić wzrokiem. Nie zrobiłem sobie jednak nic z tego. Groźby groźbami, ale póki nie dochodziło do rękoczynów, mogłem spokojnie udawać, że w dalszym ciągu nie przeszkadza mi nic, co tu się działo.
Kilka dni później mieliśmy próbę. Przyszedłem nie aż tak spóźniony, bo raptem piętnaście minutek, po studencku. A myślałem, że perkusiście zaraz wyskoczą gałki z oczodołów, tak nimi przewracał. Taką samą minę miała dziewczyna, którą bzyknąłem po ostatnim koncercie i sam już nie wiedziałem czy to dobrze, czy raczej jej się nie podobało. W każdym razie, numeru mi nie zostawiła, a szkoda. Zastanawiałem się tylko, czy wciąż była fanką, a może dała sobie spokój.
– Ruchać mi się chce – wyrwało mi się.
– Jak jeszcze raz się spóźnisz, to wsadzę ci to w dupę – powiedział, wymierzając we mnie pałeczką.
– Lepiej nie obiecuj.
– Myślałem, że powiesz, że nie jesteś gejem – westchnął Reita z udawanym rozczarowaniem i smutkiem w głosie.
Uśmiechnąłem się tylko pod nosem. Należało brać się do pracy, póki jeszcze ją miałem. Zasiadłem obok drugiego gitarzysty, witając się, a ten nawet na mnie nie spojrzał. Już chciałem się zdenerwować, gdy zdałem sobie sprawę, że miał słuchawki izolujące. Pochylał się nad gitarą, coś tam na niej wygrywając i miał absolutnie gdzieś cały świat. A podobno to ja byłem dupkiem.
– Hej, Piękny – klepnąłem go lekko w ramię. Podniósł głowę, patrząc na mnie całkiem bez emocji.
Gdy myślałem, że ten człowiek nie może już pałać do mnie jeszcze większą niechęcią, to okazało się, że wszystko było możliwe. To spojrzenie samo przez siebie mówiło, że mam spierdalać. Gdzieś miał moje powitania, fakt, że byłem drugim gitarzystą. W ogóle, w swoim owłosionym odbycie miał mnie. Popatrzył na mnie bez większych finezji, zdjął jedną stronę słuchawek z ucha.
– Co.
Coś mnie ukłuło w brzuchu. I czułem to za każdym razem, gdy się w ten sposób do mnie odnosił.
– Nie. Nic. Tak tylko się chciałem przywitać.
Patrzył jeszcze na mnie w milczeniu przez może dwie sekundy, aż poprawił słuchawki i wrócił do grania.
Pomyślałby ktoś, że z tym człowiekiem byłem kiedyś blisko. Bardzo blisko. Bliżej niż z kimkolwiek innym. Chcąc sprostować wszelkie niedomówienia – mieliśmy swój drobny epizod, który nazwałbym subtelnie historią miłosną. Nasz romans pełen wzlotów i upadków ciągnął się przez kilka lat, aż w końcu upadł gdzieś z naprawdę wysoka, bo nie dał rady już wstać. Podejrzewałem, że umarł i w ogóle się nie myliłem. To było już kilka lat, gdy nasza dwójka trwała w tak ohydnym marazmie. On był oschły, ja próbowałem rozmawiać. On próbował rozmawiać, ja byłem oschły. I sam już nie wiedziałem czy naprawdę coś między nami kiedyś było, oprócz pożądania. Bo seks był świetny, ale czy to wyszło gdzieś poza obszar bycia przyjaciółmi z korzyściami? Tak myślałem. Ale jak widać, myliłem się.
Czasami zastanawiałem się, kogo teraz posuwał. Jak nie mnie albo nie ja jego, to kto, do cholery bzykał się z nim. Obaj byliśmy seksualnie niewyżyci, co nasz związek mi pokazał, dlatego ciekawiło mnie, co teraz z tym wszystkim robił. Niby na zewnątrz był zimny, profesjonalny, ale wewnątrz wciąż był facetem, który z chęcią pieprzyłby się przy hotelowym oknie.
– Przybieżeli do Betlejem PAS-TE-RZE – usłyszałem nagle za sobą. Odwróciłem się w stronę Rukiego, który próbował rozgrzać swe oziębłe struny głosowe. Wówczas też zauważyłem, że wszyscy w pomieszczeniu, oprócz mnie (oczywiście, kurwa) mieli na sobie wygłuszające słuchawki. Jezusie, dopomóż. – Grając skocznie dzieciąteczku NA-LI-RZE. CHWAŁA NA WYSOKOŚCI, CHWAŁA NA WYSOKOŚCI. A-PO-CHUJ NA-ZIE-MI. CHWAŁA NA WYSOKOŚCI, CHWAŁA NA WYSOKOŚCI. A-PO-CHUJ NA-ZIE-MI.
To chyba nie do końca tak szło.
Jeszcze brakowało, by Barkę zaczął śpiewać, tak jak kiedyś zrobiliśmy o pewnej wieczornej godzinie. Szliśmy środkiem chodnika, piliśmy napoje wyskokowe i śpiewaliśmy największe hity Ich Troje, aż nagle ktoś wyskoczył z informacją, że nastała godzina zero. To dopiero były dzikie szarże ułańskie.
Zwinnie niczym sójka przemknąłem przez studio. Wyszedłem z pomieszczenia, po czym udałem się windą na najwyższe piętro budynku. Stamtąd wspiąłem się po schodach pożarowych na dach. Musiałem zaczerpnąć nieco stęchłego miejskiego powietrza i zapalić. Jak dobrze, że tym razem miałem działającą zapalniczkę, bo chyba bym się rzucił na chodnik. Gdybym przeżył i ludzie pytaliby mnie, dlaczego to zrobiłem, zwyczajnie odpowiedziałbym, że sądziłem, iż oknem będzie szybciej do chłopaków.
Ajć! Niemądry Aoi. Głupiutki Aoi. Ten to zawsze coś wykombinuje. Nu-nu.
Usiadłem po turecku na zwilgotniałym betonie. Bez większych emocji patrzyłem przed siebie. Na budynki mniejsze i większe, jednak wszystkie szklane i szare, jakby ciężkie życie je uczyniło takimi sztywnymi i przezroczystymi. Odrobinę utożsamiałem się z tym wszystkim, choć nigdy nie byłem wysoki. Zawsze byłem mały, czułem się nawet mniejszy od Rukiego, którego ego miało siłę Little Boya. A ja miałem tę nijaką energię, która odepchnęła ode mnie nawet mężczyznę, którego chyba kiedyś nawet trochę kochałem.
– Wyjebane – machnąłem ręką.
Zaciągnąłem się porządnie, tak aż oczy zaszły mi łzami. To były łzy szczęścia, bo już dawno nie paliłem. Zesrać mógłbym się nawet z tej radości.
Pewnego dnia dotarła do nas informacja, że pan Piękny kogoś ma. Ledwo zdołałem wyjść z windy, gdy dopadł do mnie Reita, niemalże płacząc, że jego kumpel spotyka się z jakąś laską. Trząsł moimi ramionami, czego było mi trzeba, bo za cholerę nie mogłem się przywrócić do porządku z tego szoku. Reita był w rozpaczy, ale to ja się czuję, jakby ktoś mi siłą odebrał moją własność. No i pięknie, to teraz wiedziałem, z kim się ruchał.
– Puszczaj mnie, idioto – prychnąłem, strzepując z siebie jego ręce. – Ty też masz laskę i nikt nie dramatyzuje.
W tym samym momencie dostrzegłem, że Ruki wyglądał do nas zza drzwi. Zmrużył oczy niczym jadowita żmija na moją uwagę i tylko mi brakowało, by zaczął na mnie syczeć. Ach, te snejki. Wszędzie ich pełno.
– Baba z kutasem – kontynuowałem, odchrząkując. – To się zdarza.
– Jaki z ciebie pojeb jest czasami, to ja nie wierzę – warknął na mnie Ruki, zatrzaskując za sobą drzwi.
Reita zdał sobie sprawę, co się właśnie stało. Odwrócił się w stronę drzwi, a później do mnie. Blady był jak ściana i zdaje się, że ręce nieco zaczęły mu się trząść.
– Znowu będzie go bolała głowa – stwierdziłem.
– Teraz przesadziłeś – odparł.
– Nie czepiam się twoich gustów. Niektórzy wolą…
Już nawet mnie nie słuchał. Wściekły odwrócił się na pięcie, po czym zostawił mnie na korytarzu. Co mogłem poradzić, że musiałem się wyżyć na kimś, a ci dwaj byli pod ręką. Zdaje się, że lista moich kumpli skróciła się o dwie osoby, ale co poradzić.
Gorący temat ucichł po kilku dniach. Mogłem więc się spodziewać, że była to wyłącznie plotka rzucona przez cholera wie kogo, żeby trochę mi uprzykrzyć życie. A przynajmniej tak sobie wmawiałem. Uruha nigdy nie był zbyt skory, by mówić o sobie, a wszelkie pogawędki zawsze wolał zostawiać w sferze neutralnych tematów. Cwaniak, rzadko kiedy mówił o sobie. Rozmawialiśmy jednak ze sobą sporo, gdy się spotykaliśmy. I to nie były rozmowy wyłącznie o pogodzie. Ile to razy leżeliśmy w łóżku po dobrym seksie i rozmawialiśmy przez długie godziny, by później bzyknąć się jeszcze raz. Raz wyjechaliśmy razem na jakiś weekend i praktycznie przez dwa dni nie wychodziliśmy z łóżka. Wypracowaliśmy sobie piękną rutynę: seks – prysznic – seks – coś do jedzenia – seks – znowu coś do jedzenia – seks – prysznic – seks. W tym czasie, podczas naszych krótkich przerw, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Rozmawialiśmy o nas. To był jeden z najlepszych okresów naszej relacji, krótko przed tym, jak niespodziewanie wszystko się zepsuło.
Pamiętałem całą tę sytuację, jakby wszystko miało miejsce przed chwilą. Leżeliśmy nago na łóżku, przy uchylonym oknie. Paliłem papierosa, on trzymał popielniczkę na swojej nagiej klatce piersiowej. Patrzyłem na niego z góry, opierając się o zagłówek łóżka, a on leżał całkiem płasko, mając blond włosy roztrzepane na białej poduszce. Spytał wtedy czy nie chciałbym z nim zamieszkać. Zaskoczył mnie tak nagłym pytaniem i nie wiedziałem do końca, jak powinienem na nie zareagować. W pokoju było niemal zupełnie ciemno, ciężkie metalowe zasłony zupełnie tłumiły promienie słońca. Jedynie przez lekko uchylone okno do dusznego pokoju wraz z podmuchami powietrza dostawała się odrobina światła dnia.
– Nie wiem – powiedziałem wtedy, strzepując popiół do szklanej popielniczki na jego klatce piersiowej. Naczynie unosiło się lekko w rytm jego spokojnych oddechów. – A chciałbyś ze mną mieszkać?
– Nie pytałbym, gdybym nie chciał.
Przesunął dłonią po pościeli i subtelnie dotknął mojej ręki. Spletliśmy się w czułym uścisku, że aż mnie coś w środku zabolało.
– Jasne, że bym chciał.
Kilka miesięcy później on oddawał mi moje rzeczy, a ja jemu jego. Zrobiliśmy to na spokojnie, bez żadnych wielkich sprzeczek i dramatów. Ale nijak nie mogłem zapomnieć paniki, jaką obaj mieliśmy, gdy tylko uzmysłowiliśmy sobie, że to był koniec. Wszystko runęło w jednej chwili i żaden z nas nawet nie wiedział dlaczego. Stwierdzenie, że nie powinniśmy jednak być razem padło od nas obojga i choć to bolało niemiłosiernie, tak jednak wiedzieliśmy, że to musi nastąpić. Co jeszcze mnie dobijało, to fakt, że mieliśmy upatrzone piękne mieszkanie. Chcieliśmy się wprowadzić do niego jeszcze przed końcem roku. Planowaliśmy też powiedzieć wszystkim, że jesteśmy razem. Obyło się jednak bez przeprowadzek i wielkich wyznań.
Życie jednak toczyło się dalej. Byliśmy dla siebie oschli. On kogoś miał, ja w wolnym czasie chodziłem na dziwki. Raz udało mi się poznać całką fajną dziewczynę, ale zdaje się, że nie spodobał jej się fakt, że na pierwszej randce zabrałem ją na ryby. Więcej się do mnie nie odezwała, choć zapowiadał się ciekawy związek. Po niej jednak stwierdziłem, że nie chcę się więcej z nikim wiązać. Nie chciał ponownie wkręcać się w związki, zakochiwać się, a później cierpieć przez zawód miłosny. Trwałem więc tak w swoim jałowym kokonie. Od czasu do czasu przespałem się z kimś i tyle. Było mi dobrze, wygodnie. Nie musiałem się przejmować o nikogo więcej, tylko o siebie i moje cztery litery. Chociaż, co niechętnie musiałem przyznać, samotność zrobiła za mnie zgreda. Byłem o wiele bardziej złośliwy, a poza tym… jednak nie czułem się dobrze z myślą, że żaden związek nie mógł mi wyjść. Byłem tak trochę bezużyteczny.
Pewnego, późnojesiennego popołudnia siedziałem w studio. Podczas gdy inni odpierdalali fuszerkę z nagrywaniem nowych utworów, tak ja wykonywałem jedną z najważniejszych w moim życiu misji i pieczołowicie wydłubywałem rodzynki z makowca. Po tym, jak skończyłem zajmować się wydłubywaniem tego zła największego, rozrzuciłem je po studio niczym ziarno dla gołębi. Ptaki zleciały się szybko, tylko zamiast gruchających gołębi, były to jakieś Hitchcockowe ptaki. Kai wściekle wyprowadził mnie za drzwi. Krzyczał. Zaczęliśmy się szarpać. Podbiegał do nas ktoś ze staffu, próbując nas rozdzielić. Ostatecznie dostałem w twarz. Lider niemal na mnie splunął, mówiąc, że mam się w końcu ogarnąć, bo zachowywałem się z każdym dniem coraz gorzej. Ale się wkurwił o te rodzynki, a ja tylko chciałem pomóc. No i w końcu się na coś przydać. Mało kto w końcu lubił rodzynki w makowcu. Jaki chory pojeb w ogóle wpadł na pomysł, żeby dodawać rodzynki do ciast.
Następnego dnia nie miałem nawet ochoty przychodzić do tego wariatkowa. Ułożyłem wygodnie z piwkiem i z laptopikiem w moim łóżeczku i przez większość dnia oglądałem serialik. Nagle zrobiłem się bardzo głodny, więc wstawiłam fryteczki do piekarniczka. Błądziłem przez jakiś czas w ten deszczowy dzień po swoim mieszkaniu, jakbym nie mógł znaleźć sobie miejsca. A tylko czekałem, aż frytki się upieką. Wiedziałem, że jeśli się znów położę do łóżka, to nie wstanę i prawdopodobnie spalę mieszkanie, a w tym siebie. W zasadzie… To brzmiało kusząco.
Wyciągnąłem frytki i polałem je keczupem, gdy usłyszałem dzwonek do drzwi. Westchnąłem ciężko, ruszając, by przekonać się, kto był nieproszonym gościem. Dzwonek powtórzyłem się kilkakrotnie, jak szedłem i mało się nie zdenerwowałem. Ile można, przecież nie mogłem otworzyć drzwi w ciągu trzech sekund. Litości!
Reita nie wydawał się być w nastroju, ale i widziałem ulgę na jego twarzy, jak tylko otworzyłem mu drzwi. Spytał czy zdawałem sobie sprawę, że każdy do mnie dzwonił od rana, ale wzruszyłem tylko ramionami. Faktycznie, było kilka telefonów i esemesów, ale nie od wszystkich. Oczywiście, Uruha nie raczył się mną zainteresować. Zaproponowałem Reicie piwko i frytki. Przystał jedynie na frytki. Zaprowadziłem go do kuchni. W chwili, gdy próbowałem znaleźć dla niego jakiś czysty widelec albo inny sztuciec, którego mógłby użyć do jedzenia, wydał z siebie okrzyk przerażenia. Aż podskoczyłem, mało nie upuszczając pałeczek. Odwróciłem się do niego na pięcie.
– Ty boga w sercu nie masz! – oznajmił w zburzeniu tak wielkim, jakbym co najmniej zafundował mu darmowy striptiz z pokazem tańca na rurze z moją osobą w roli głównej. Pochylał się nad miską frytek. Przeżegnał się, po czym złączył dłonie, mamrocząc jakieś pogańskie mogły pod nosem.
– O chuj ci chodzi?
– No żeby frytki całe polać keczupem, a nie z boku? Czy ty masz rozum i godność człowieka?
– Rigcz left the chat.
– Tak jak myślałem.
Porozmawialiśmy ze sobą jakiś czas, jedząc pyszne fryteczki. Reita w pewnym momencie spytał, co mi w ogóle jest, że tak dziwnie się zachowywałem. Nie rozumiałem jednak, co miał na myśli przez dziwne, ale uznałem, że chodziło o polanie całych frytek keczupem. Później dopiero doprecyzował, że miał na myśli moje nie do końca przemyślane i odrobinę impulsywne zachowania. Oraz fakt, że byłem dla wszystkich dupkiem. Nie wiedziałem, co mu powiedzieć, więc najzwyczajniej w świecie stwierdziłem, że przechodzę nieco gorszy okres w życiu, a to, że trwał on już kilka lat, to inna bajka.
Następnego dnia postanowiłem już nie być aż taką moody bitch i nie przychodzić do pracy bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Zapakowałem dwie żony i pojechałem swoim białym Mercem najpierw do własnej wytwórni, a później do tego zjebanego P*C. Przywitałem się ze wszystkimi okrzykiem samca perliczki w okresie godowym, po czym z moimi dwiema żonami ruszyłem, niczym ten szejk arabski, w stronę studia nagrań.
Ten dzień był dziwny. Naprawdę dziwny. Siedziałem sobie jak człowiek na swoim miejscu, aż tu nagle zaczepił mnie drugi gitarzysta. Spojrzałem na niego, z początku kątem oka, ale jak tylko zauważyłem, że się uśmiechał, to mało karku nie skręciłem, odwracając się w jego stronę.
– Reita mi mówił, że masz u siebie taki syf, jakby 2012 odbył się wyłącznie w twoim mieszkaniu – zagaił.
– Sprzątaczka ma wolne.
– Nie masz sprzątaczki. I jak widać, klasy też nie masz, jak wprowadzasz kumpli do takiego syfu.
– Mam klasę! E klasę. Stoi na parkingu, widać ją przecież przez okno.
Przewrócił oczami.
– Chciałbym z tobą porozmawiać, ale nie tutaj. Sam na sam, w cztery oczy.
– Bo…? – spytałem podejrzliwie. – Od kilku lat nie chcesz ze mną rozmawiać, a nagle ci na tym zależy?
– Wydaje mi się, że w końcu… Ugh. Po prostu mi powiedz czy masz czas po pracy.
– Mam czas. Ale niekoniecznie dla ciebie.
– Tak? A dla kogo niby?
Zaskoczył mnie tym zirytowanym tonem. Rzadko tracił kontrolę nad sobą.
– Może się z kimś spotykam? Nic ci do tego i tak.
– Doprawdy? Świetnie! Więc powiem ci tu i teraz. Po pierwsze, ogarnij się w końcu i skończ z tymi swoimi humorkami. Gorzej z tobą niż z babą! Odpierdalasz jakieś durnoty, tylko wszystkich wkurwiasz. A po drugie, nie wierzę, że spotykałem się z takim psychopatą, co polewa całe frytki keczupem. Obrzydliwe!
I odszedł. To by chyba było na tyle, jeśli chodziło o nasze rozmowy. Aż żałowałem, że nie dałem mu szansy, bo z pewnością chciał mi powiedzieć coś więcej. Tylko go zdenerwowałem. No cóż…
Obiecałem sobie, że w końcu przestanę zadręczać się przeszłością i stanę oko w oko z podłą rzeczywistością. Chciałem być lepszym, milszym człowiekiem, ale skończyło się tak, że dostałem w ryj od Reity. Mężczyzna zafundował mi takiego gonga prosto w nos, że już myślałem, że będę musiał pożyczyć od niego jakąś opaskę. Chociaż później zastanawiałem się czy opaski na twarz nie są tą intymną częścią garderoby jak bielizna. A właśnie o majtki nam poszło. To znaczy jemu poszło. Zaczepnie spytałem się Rukiego, jaką ma dzisiaj bieliznę. Po przyjacielsku objąłem go jeszcze ramieniem, żeby przypadkiem nie zabrzmieć jak jakiś zboczeniec. Reicie się to jednak nie spodobało i chwilę później leżałem na podłodze, a kolorowe gwiazdki krążyły mi przed oczami jak jakieś pierdolone asteroidy pędzące ku zagładzie Ziemi. Powiodłem drżącą ręką do swojej twarzy, po czym odkryłem, że leci mi krew z nosa. Chwilę później byłem nieprzytomny.
Ocknąłem się dopiero na OIOMIE. Miałem zaklejony nos jakimiś watami, bandażami i innymi taśmami. Oddychanie średnio mi wychodziło, niewiele brakowało do uduszenia się. Ale cóż począć.
Po tym, jak powiedzieli mi, że wyprostowali mi nos, a później będę musiał zgłosić się do swojego lekarza, by kontynuować leczenie złamanej części mej przystojnej twarzy, na korytarzu powitał mnie widok jednocześnie piękny, ale i zaskakujący jak hiszpańska inkwizycja. Uruha siedział na jednym z kilku wolnych krzesełek w poczekalni. Wcisnął się gdzieś pomiędzy starą, tłustą babcię z laską i mężczyznę z opaską pirata. Rozejrzałem się, jednak nie widząc nikogo więcej znajomego, podszedłem do niego. Podniósł na mnie głowę, po czym wstał, chowając komórkę do tylnej kieszeni.
– Tego się nie spodziewałem – przyznałem. Brzmiałem okropnie z tym zatkanym nosem. Prawie jak Reita.
Uśmiechnął się do mnie jedynie, po czym ruszył w stronę wyjścia. Poszedłem za nim. Wsiedliśmy do jego samochodu. Zanim odpalił silnik, siedzieliśmy przez kilka chwil w ciszy.
– Dzięki – wymamrotałem, przerywając milczenie między nami.
– Nie ma za co.
– Chłopaki pewnie są wściekli.
– Nie. Może Reita się gniewał, ale teraz zżera go poczucie winy, że aż tak ci przywalił. Ale na przyszłość, nie gadaj więcej takich głupot do Rukiego.
– Postaram się. To samo tak jakoś…
– Aoi – przerwał mi, zaciskając dłonie na kierownicy tak mocno, że aż pobielały mu kłykcie – co się z tobą stało?
– Hm? Co? Nic przecież się nie stało.
– Kiedyś nie byłeś taki. Znam cię przecież.
Spojrzał w moją stronę. Patrzyliśmy na siebie przez jakiś czas, a ja nie mogłem wyjść z podziwu, jak przejęty i zmartwiony był.
– A może w ogóle cię nie znałem.
– Nie mów tak.
– To co ci jest? Kiedyś miałeś w sobie coś takiego… Miałeś w sobie pasję.
– Pasję w łóżku?
Zaśmiał się głośno.
– W łóżku też. Ale chodzi mi o ciebie ogólnie. O twoje życie. Miałeś pasję do wszystkiego, do muzyki, do zespołu. Chciałbym kiedyś choć jeszcze raz móc to w tobie zobaczyć.
– Wiesz, co ja bym chciał?
– Hm?
– Chciałbym się cofnąć o kilka lat – oparłem się swobodnie o zagłówek. – Wrócić do tego, jak kiedyś było między nami.
– Czasami też bym tego chciał.
– Ale?
Pokręcił głową.
– Po prostu wiem, że nic już nie byłoby jak kiedyś.
Uruchomił samochód. Silnik zamruczał znajomo, jakby miło witając mnie po całym tym czasie. Odwiózł mnie do domu.
Gdy już miałem wysiadać z jego samochodu, spytałem czy jutro po mnie przyjedzie. Chciałem odebrać swoją białą strzałę z parkingu piekła. Odparł, że chętnie po mnie wpadnie.
– Zawsze możesz też mnie odwiedzić – powiedział.
– Mam jakiś konkretny powód?
– Małe kotki w piwnicy?
– Na litość – wywróciłem oczami tak mocno, że aż mnie zabolało. – Dobrze wiesz, że jestem uczulony na sierść.
Roześmiał się, a ja mu zawtórowałem. Zastanawiałem się czy może powinienem się z nim pożegnać w jakiś specjalny sposób. Ostatecznie po prostu jeszcze raz mu podziękowałem, że był moim uberem od nagłych wypadków. Wysiadłem, zatrzasnąłem za sobą drzwiczki i patrzyłem, jak odjeżdżał. Niedługo później straciłem jego samochód z oczu i zostałem całkiem sam przed apartamentowcem, w którym mieszkałem. I choć wtedy byłem sam, tak poczułem w środku jakieś dziwne, choć znajome uczucie. Prawdopodobnie w sercu zaczęła mi się tlić nadzieja.
Albo zwyczajnie zrobiłem się głodny.
4 notes
·
View notes
Text
PUNK 57 || Rozdział 1
Dzień dobry Kochani!
Dziś dzięki uprzejmości Wydawnictwa Niezwykłego mam dla Was przedpremierowo pierwszy rozdział najnowszej książki Penelope Douglas PUNK 57. Książka ta będzie miała swoją premierę dopiero 12 czerwca 2019, ale już dziś mogę gorąco Wam ją polecić i zaprosić na pierwszy rozdział, bo wydaje mi się, że naprawdę warto przeczytać tą książkę.
Aleksandra
ROZDZIAŁ 1
MISHA
Drogi Misho!
Czy wyznałam Ci kiedyś swój wstydliwy sekret?
I nie, wcale nie oglądam Nastoletnich matek, ale wiem, że ty to robisz. Możesz zaprzeczać, ile tylko chcesz, lecz przecież nie musisz siedzieć z siostrą przed telewizorem, stary. Jest już na tyle duża, że może sama oglądać telewizję.
Mój sekret jest jednak jeszcze gorszy. Tak naprawdę trochę wstydzę Ci się o nim powiedzieć, ale myślę, że powinniśmy chociaż raz dać upust negatywnym emocjom. Prawda?
Widzisz, chodzi o taką jedną dziewczynę z mojej szkoły. Znasz ten typ. Popularna cheerleaderka, która zawsze dostaje wszystko, czego zapragnie… Teraz wstydzę się do tego przyznać, zwłaszcza Tobie, lecz dawno, dawno temu chciałam być taka jak ona.
Jakaś część mnie wciąż tego pragnie.
Wiem, że od razu byś ją znienawidził. Jest wszystkim tym, czego nie możemy znieść. Jest złośliwa, arogancka i płytka… To typ dziewczyny, którą męczy nawet samo zastanawianie się nad czymś, rozumiesz? Jednak zawsze mnie fascynowała.
I nie przewracaj teraz oczami. Wyczuwam, że to robisz.
Po prostu… pomimo tych wszystkich okropnych cech ona nigdy nie jest sama. Rozumiesz?
Tak jakby jej tego zazdroszczę. No dobrze. Autentycznie jej tego zazdroszczę.
Samotność jest do bani. Być w miejscu pełnym ludzi i czuć się tak, jakby nikt cię tam nie chciał. Czuć się jak na imprezie, na którą nikt cię nie zaprosił. Nikt nie wie, jak się nazywasz, i nikt nie chce cię poznać. Nikogo nie obchodzisz.
Czy oni się z ciebie śmieją? Obgadują cię? Wykrzywiają się na twój widok, bo ich idealny świat byłby bez ciebie znacznie lepszy?
Może mają nadzieję, że w końcu to zrozumiesz i po prostu sobie pójdziesz?
Często tak właśnie się czuję.
Wiem, że chęć posiadania własnego miejsca wśród ludzi jest żałosna, i wiem, że powiesz mi, że lepiej jest być samotnym i mieć rację niż być w grupie i jej nie mieć, ale… ja wciąż czuję tę potrzebę. Przez cały czas. A Ty? Czułeś ją kiedykolwiek?
Zastanawiam się, czy ta cheerleaderka też to czuje. Gdy muzyka w końcu cichnie i wszyscy idą do domu. Gdy dzień dobiega końca, a ona nie ma już nikogo, kto mógłby ją zabawiać. Kiedy zmywa z twarzy makijaż, ściąga maskę odważnej dziewczyny i pozwala by demony, które w niej drzemią, zaczęły swoją zabawę.
Chyba nie. Narcystyczni ludzie nie mają takich słabości, prawda?
To musi być przyjemne.
Nagle słyszę, jak mój telefon, który leży na centralnej konsoli w moim samochodzie, zaczyna wibrować. Spoglądam znad listu Ryen i widzę, że ktoś napisał do mnie kolejną wiadomość.
Cholera. Jestem strasznie spóźniony.
Wszyscy pewnie już główkują, gdzie się podziewam, a ja mam ciągle jeszcze dwadzieścia minut drogi, zanim dojadę na miejsce. Dlaczego nie mogę być gitarzystą basowym, od którego nikt nic nie chce?
Ponownie patrzę na jej słowa i powtarzam je w myślach. Kiedy zmywa z twarzy makijaż, ściąga maskę odważnej dziewczyny...
Gdy kilka lat temu przeczytałem to zdanie po raz pierwszy, naprawdę mocno mnie ruszyło. Od tamtej chwili zrobiłem to już setki razy. Ryen potrafi tak wiele powiedzieć, używając tak niewielu słów.
Przesuwam wzrokiem po papierze i wracam do ostatniej części. Wiem, jak kończy się list, ale uwielbiam sposób, w jaki opisuje świat i to że zawsze potrafi mnie rozśmieszyć.
No dobrze, przepraszam. Właśnie dowiedziałam się, jak to jest na chwilę wyłączyć Facebooka, ale czuję się już lepiej. Nie wiem, kiedy stałam się taką idiotką, ale cieszę się, że to znosisz.
Ale dość już o mnie.
Chcę tylko wyjaśnić coś w związku z tym, o co się ostatnim razem pokłóciliśmy. Kylo Ren NIE JEST dzieckiem. Zrozumiałeś? Jest młody i impulsywny, w dodatku należy do krewnych Anakina i Luke’a Skywalkerów. Przecież to oczywiste, że będzie na wszystko narzekał! Jak możesz być tym zaskoczony? Założę się, że odkupi wszystkie swoje winy. O co tylko chcesz.
No dobra, muszę już lecieć. Ale odpowiem tylko jeszcze na Twoje pytanie: ten tekst, który wysłałeś mi ostatnim razem, brzmi naprawdę świetnie. Pisz dalej. Nie mogę się doczekać, aż będę mogła przeczytać całą piosenkę.
Dobranoc. Dobra robota. Śpij dobrze.
Pewnie skończę pisać do Ciebie dopiero nad ranem.
Ryen
Śmieję się, gdy widzę jej odniesienie do Narzeczonej dla księcia. Od siedmiu lat kończy swoje listy tym zdaniem. A wszystko zaczęło się w piątej klasie, kiedy uczniowie z jej szkoły musieli w ramach projektu korespondować z uczniami z mojej.
My jednak po zakończeniu roku szkolnego nie przestaliśmy do siebie pisać. Chociaż mieszkamy od siebie zaledwie pięćdziesiąt kilometrów i żyjemy w erze Facebooka, wciąż rozmawiamy ze sobą tylko za pomocą listów. To sprawia, że nasza znajomość jest inna, w pewnym sensie wyjątkowa.
I nie, wcale nie oglądam Nastoletnich mam. Robi to moja siedemnastoletnia siostra, a ja pewnego razu po prostu dałem się wciągnąć. Tylko ten jeden raz. Nie mam pojęcia, dlaczego powiedziałem o tym Ryen. Powinienem przewidzieć, że wykorzysta to do robienia sobie ze mnie jaj. Cholera.
Ponownie składam list. Pomarszczony i zagnieciony czarny papier wygląda tak, jakby, jeśli rozłożę i przeczytam go jeszcze raz, rozpadnie się na kawałki. Podczas tych wszystkich lat nasze listy bardzo się zmieniły. Rozmawiamy o innych rzeczach i kłócimy się o inne sprawy, nawet jej pismo jest inne… Proste i wielkie litery dziewczynki, która właśnie nauczyła się pisać kursywą, zmieniły się w pewne siebie, zgrabne pociągnięcia piórem kobiety, która dobrze wie, kim jest.
Natomiast czarny papier pozostał identyczny. Tak samo jak srebrny tusz, którym pisze swoje listy. Widok jej czarnych kopert w stosie poczty na kuchennym blacie zawsze jest dla mnie przyjemnym zastrzykiem adrenaliny.
Wsuwam list do schowka pomiędzy kilka innych od Ryen, tych które szczególnie lubię. Wyjmuję długopis i trzymam go w dłoni nad leżącym na moich kolanach notatnikiem.
Rozłóż swoją odwagę jak płótno, narysuj oczy i usta – szepczę podczas pisania na kartce tekstu nowej piosenki. – Posklejaj pęknięcia i zamaluj rozdarcia.
Zatrzymuję się i kombinuję, przygryzając kolczyk w dolnej wardze.
– Trochę tu – mamroczę, a w mojej głowie kłębi się natłok wyrazów – by ukryć worki pod oczami, i trochę różu na policzki, by zalać świat kłamstwem.
Szybko notuję słowa na papierze, ledwie widząc w ciemnym samochodzie własne bazgroły.
Nagle słyszę, jak mój telefon ponownie brzęczy. Krzywię się.
– No dobra, dobra – warczę, pragnąc, by te pieprzone SMS-y w końcu przestały mnie nękać.
Czy moi kumple z zespołu nie potrafią imprezować beze mnie, nawet przez pięć minut?
Ponownie przykładam długopis do papieru. Chcę dokończyć myśl, ale zacinam się i usiłuję sobie przypomnieć, co chciałem napisać. Co miało być następne? Trochę tu, by ukryć worki pod oczami…
Zaciskam powieki i powtarzam w myślach to zdanie, by odtworzyć jego koniec.
Wypuszczam powietrze. Cholera. Przepadło.
Niech to szlag.
Nakładam nakrywkę na długopis i rzucam go razem z notatnikiem na siedzenie pasażera w moim raptorze.
Przypominam sobie ostatnie zdanie w jednej z części jej listu. O co tylko chcesz?
Może więc wygraną będzie rozmowa przez telefon i po raz pierwszy pozwoliłabyś mi usłyszeć swój głos?
Nie. Ryen chce, żeby nasza przyjaźń została właśnie taka, jaka jest teraz. Przecież wszystko jest w porządku. Dlaczego mielibyśmy ryzykować i coś w niej zmieniać?
Sądzę, że ma rację. A co, jeśli dźwięk jej głosu wpłynąłby na to, jak odbieram jej listy? Jej słowa pozwalają mi sobie wyobrazić, jaka jest. Może, gdybym usłyszał, jak je wypowiada, wszystko by się zmieniło.
Ale co by się stało, gdyby dźwięk jej głosu mi się spodobał? Gdyby brzmienie jej śmiechu w słuchawce i odgłos oddechu tak samo nie pozwalały mi spać, jak jej słowa? Co by się stało, gdybym chciał czegoś więcej?
Przecież już teraz mam obsesję na punkcie jej listów. Właśnie dlatego siedzę w samochodzie na pustym parkingu i czytam te, które nadesłała dawno temu. Jej słowa stały się inspiracją dla mojej muzyki.
Ryen jest moją muzą i nie ma mowy, żeby nie zdawała sobie z tego sprawy. Przecież od tylu lat wysyłam jej swoje teksty i pytam ją o zdanie.
Mój telefon zaczyna dzwonić, zerkam na ekran. To Dane.
Wzdycham i przykładam do ucha słuchawkę.
– Co?
– Gdzie jesteś?
– W drodze.
Odpalam silnik i wrzucam bieg.
– Akurat. Znowu siedzisz na jakimś parkingu i piszesz teksty, prawda?
Przewracam oczami i rozłączam się, po czym rzucam telefon na siedzenie pasażera.
Jazda samochodem pomaga mi się skupić i Dane nie musi truć mi o to dupy. Przecież nie mam wpływu na to, kiedy przychodzą mi do głowy pomysły.
Wyjeżdżam na ulicę i wciskam gaz do dechy, kierując się w stronę starego magazynu poza miastem. Nasz zespół zorganizował scavenger hunt[1], żeby zebrać pieniądze na nasze letnie tournée, które rozpocznie się za kilka miesięcy. Osobiście uważam, że powinniśmy po prostu zorganizować serię koncertów – może we współpracy z paroma innymi lokalnymi zespołami – ale Dane stwierdził, że coś oryginalniejszego przyciągnie więcej ludzi.
Niedługo się przekonamy, czy miał rację.
Przenikliwy chłód lutego przebija się przez moją bluzę, więc włączam ogrzewanie, a potem długie światła. Ich promienie przecinają roztaczającą się przed maską głęboką ciemność.
To droga, która prowadzi do Falcon’s Well, gdzie mieszka Ryen. Jeśli nie zjadę z trasy, minę magazyn i skręt do The Cove – starego parku rozrywki, od dawna opuszczonego – to w końcu trafię do jej miasta. Odkąd dostałem prawo jazdy, wiele razy miałem ochotę tam pojechać. Zżerała mnie ciekawość, ale nigdy się jej nie uległem. Jak już mówiłem, ryzyko popsucia naszej przyjaźni nie jest tego warte. Chyba że ona również zgodziłaby się na spotkanie.
Przechylam się w stronę siedzenia pasażera i w poszukiwaniu zegarka przesuwam na bok notatnik oraz inne papiery. Położyłem go tam wczoraj, gdy myłem samochód. To jedna z niewielu rzeczy, za którą czuję się odpowiedzialny. Ten zegarek jest rodzinną pamiątką.
W pewnym sensie.
Znajduję go i przytrzymując kierownicę, zapinam zamszowy czarny pasek wokół nadgarstka. Zegarek jest umieszczony pomiędzy dwiema klamrami. Należał do mojego dziadka, który dał go mojemu tacie w dniu ślubu moich rodziców – w podarunku dla ich pierworodnego syna. Ojciec przekazał mi go w zeszłym roku. Od razu dostrzegłem, że oryginalny jest tylko pasek. Ojciec zgubił zabytkowy zegarek od Jaeger-LeCoultre, który był w naszej rodzinie od osiemdziesięciu lat.
Odnajdę go, ale zanim to nastąpi, muszę zadowolić się tym złomem, który włożyłem w jego miejsce na pasek dziadka.
Zapinam go i podnoszę wzrok. Zauważam coś na drodze.
Zbliżam się i dostrzegam biegnącą poboczem postać. Widzę związane w warkocz blond włosy i czarną kurtkę. Wszędzie poznałbym ten neonowy kolor niebieskich butów do biegania.
Chyba sobie żartujesz. Do jasnej cholery.
Światło reflektorów pada na plecy mojej siostry, oświetlając ją w mroku nocy. Ściszam muzykę, a ona spogląda przez ramię i spostrzega, że ktoś się do niej zbliża.
Gdy mnie rozpoznaje, uśmiecha się, nie przestając biec, a jej twarz się rozjaśnia.
Oczywiście w uszach ma te swoje pieprzone słuchawki. Wspaniale dbasz o własne bezpieczeństwo, Annie.
Zwalniam i podjeżdżam do niej, opuszczając szybę.
– Czy ty wiesz, jak wyglądasz?! – krzyczę, zacisnąwszy w gniewie pięści wokół kierownicy. – Jak idealna ofiara dla seryjnego mordercy!
Annie śmieje się tylko bezgłośnie i kręci głową, po czym zaczyna biec prędzej, zmuszając mnie do przyspieszenia.
– A czy ty wiesz, gdzie jesteśmy? – pyta. – Jesteśmy na drodze pomiędzy Thunder Bay i Falcon’s Well. To droga, po której nikt nie jeździ. Nic mi nie będzie. – Unosi brew. – Brzmisz jak tata.
Krzywię się z odrazą.
– Po pierwsze – zaczynam – ja właśnie jadę tą drogą, więc nie jest opuszczona. Po drugie, nie kręć mi tutaj głową, bo jesteś jedyną osobą, która jest tak głupia, by wybrać się na samotną przebieżkę w środku nocy. Ja tylko nie chcę, żeby ktoś cię zgwałcił i zamordował. A po trzecie, nie musiałaś tego mówić. Wcale nie brzmię jak tata, więc więcej mnie tak nie obrażaj. To nie jest miłe. A teraz wsiadaj do tego pieprzonego samochodu – rozkazuję ostrym tonem.
Ona jednak tylko ponownie kręci głową. Uwielbia się ze mną drażnić. Identycznie jak Ryen.
Annie jest moją jedyną siostrą. Z tatą nie układa mi się – delikatnie mówiąc – najlepiej, lecz z Annie naprawdę dobrze się rozumiemy.
Wciąż biegnie obok samochodu i głęboko oddycha. Dostrzegam jej podkrążone oczy i wklęsłe policzki. Mam ochotę ją skarcić, ale się powstrzymuję. Annie ma za dużo zajęć i prawie w ogóle nie sypia.
– Skończ z tym – mówię, niecierpliwiąc się. – Poważnie. Nie mam czasu na zabawę.
– To co tu robisz?
Zerkam przed siebie na pustą drogę i upewniam się, że z niej nie zjeżdżam.
– Jadę na imprezę, którą zorganizowaliśmy na dzisiejszy wieczór. Muszę się tam zjawić. A ty dlaczego nie biegasz w dobrze oświetlonym parku w bezpiecznym towarzystwie dwóch tuzinów innych biegaczy? Co?
– Przestań mnie niańczyć.
– Przestanę, gdy nie będziesz zachowywać się jak idiotka – odpowiadam.
Poważnie. Co ona sobie myśli? Samotne bieganie po tej drodze nie jest bezpieczne nawet w dzień, a co dopiero w nocy.
Jestem od niej rok starszy i w maju kończę szkołę, ale z nas dwojga to ona zwykle zachowuje się bardziej odpowiedzialnie.
Co mi o czymś przypomina.
– Hej – mamroczę. – Wzięłaś rano z mojego portfela sześćdziesiąt dolarów?
Wczoraj je wypłaciłem i dziś zauważyłem ich brak. Nie wydałem tych pieniędzy, a to już trzeci raz, gdy moja kasa ginie w tajemniczych okolicznościach.
Annie przybiera minę smutnej dziesięciolatki. Wie, że to zawsze na mnie działa.
– Nigdy nie wydajesz swojej kasy, a ja potrzebowałam paru rzeczy na mój projekt naukowy. Uznałam, że nie powinny się marnować.
Przewracam oczami.
Moja siostra doskonale wie, że może poprosić o pieniądze naszego ojca. Jest jego ukochanym aniołkiem i zawsze daje jej wszystko, czego chce.
Jak jednak mam być na nią zły? Robi coś ze swoim życiem i jest szczęśliwa. Powinienem się cieszyć, że mogę jej w tym pomóc.
Gdy dostrzega, że łagodnieję, szczerzy się i podbiega bliżej, chwyta za drzwi i staje na stopniu pod nimi.
– Hej, możesz mi przywieźć piwo korzenne, kiedy będziesz wracał z tej imprezy? – pyta. – Lodowato zimne piwo korzenne. Oboje wiemy, że spędzisz tam maksymalnie pięć minut. No, chyba że będzie tam jakaś fajna laska, dla której staniesz się bardziej towarzyski.
Śmieję się pod nosem. Trafiła w punkt.
– Dobrze. – Kiwam głową. – Jeśli wsiądziesz do samochodu, podwiozę cię na stację benzynową. Co ty na to?
– Weź mi jeszcze trochę karmelków – dodaje, ignorując moją propozycję. – Weź cokolwiek, co można żuć.
Zeskakuje ze stopnia i zaczyna biec. Szybko się ode mnie oddala.
– Annie! – Wciskam pedał gazu i podjeżdżam do niej. – Wsiadaj. Teraz!
Zerka na mnie i prycha.
– Misha, mój samochód jest tutaj! – Wskazuje przed siebie. – Spójrz.
Patrzę na drogę. Rzeczywiście. Jej niebieski mini cooper stoi na prawym poboczu. Wygląda tak, jakby na nią czekał.
– Zobaczymy się w domu – mówi Annie.
– Skończyłaś już biegać?
– Taaaaaaak. – Potakuje ruchem głowy w wyjątkowo dramatyczny sposób. – Zobaczymy się, gdy wrócisz, dobrze? Nie zapomnij o moim piwie korzennym i słodyczach.
Posyłam jej żartobliwy uśmiech.
– Chciałbym ci je przywieźć, ale nie wziąłem żadnych pieniędzy.
– Masz kasę w konsoli – odparowuje. – Nie udawaj, że nie powciskałeś jej wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinieneś. Założę się, że w całym samochodzie znalazłoby się ze sto dolców.
Parskam. Tak, to cały ja. Jestem tym złym starszym bratem, który po sobie nie sprząta i je na śniadanie paluszki serowe.
Dodaję gazu, a z tyłu dociera do mnie jeszcze wrzask:
– I chipsy z koperkiem!
W lusterku wstecznym widzę, jak krzyczy, trzymając dłonie po obu stronach ust. Trąbię dwa razy, dając znać, że ją usłyszałem, i jeszcze bardziej przyspieszam, po czym zatrzymuję się przed jej samochodem.
W lusterku widzę, jak siostra kręci głową. Zachowuje się tak, jakbym był niezwykle apodyktyczny, bo nie chcę odjechać, zanim nie wsiądzie do swojego auta.
No sorry, ale nie zamierzam zostawiać swojej ładnej siedemnastoletniej siostry na skąpanej w mroku drodze o dziesiątej w nocy.
Annie wyciąga kluczyki z kieszeni kurtki i otwiera drzwi, po czym macha do mnie i wsiada do środka. Gdy włącza przednie światła, wrzucam bieg i odjeżdżam.
Wciskam gaz do dechy i rozsiadam się wygodnie, jadąc prosto do opuszczonego magazynu. Reflektory samochodu Annie znikają z mojego lusterka, kiedy wjeżdżam na niewielką górkę. Zaczynam się martwić. Nie wyglądała najlepiej. Nie sądzę, żeby była chora, ale sprawiała wrażenie wycieńczonej.
Jedź do domu i idź prosto do łóżka, Annie. Przestań ciągle wstawać o czwartej trzydzieści rano i w końcu porządnie się wyśpij.
Z naszej dwójki to ona jest tym idealnym dzieckiem. Ma średnią powyżej czterech i gra w szkolnej drużynie siatkarskiej, a w dodatku sama trenuje drużynę juniorek w softballu, nie wspominając o klubach, do których należy, i różnych projektach, których się podejmuje…
Ściany mojej sypialni pokryte są plakatami i tekstami piosenek, które zapisałem na nich czarnym markerem. Natomiast jej ściany pełne są półek z trofeami, medalami i nagrodami.
Byłoby fajnie, gdybyśmy wszyscy mogli pożyczyć trochę jej energii, bo wydaje się niewyczerpana.
Wjeżdżam na żwirową drogę, biorę kilka zakrętów i widzę otoczoną ciemnymi drzewami polanę. Przede mną stoi wysoki, imponujący budynek. Większość okien jest wybitych i przez dziury po szybach widzę światło oraz cienie poruszających się w środku ludzi.
Wcześniej była tu chyba fabryka butów albo coś takiego, ale odkąd mieszkańcy Thunder Bay stali się bogatą, wpływową społecznością, produkcję przeniesiono do miasta, oszczędzając hałasu i smrodu wrażliwym uszom i nosom tutejszych mieszkańców.
Chociaż magazyn powoli popada w ruinę, ludzie wciąż robią z niego użytek. Odbywają się w nim ogniska, imprezy, Diabelskie Noce… Magazyn stał się przestrzenią do dokazywania, a dzisiejszej nocy nadeszła nasza kolej.
Parkuję i wysiadam z samochodu. Upewniam się, czy zamknąłem auto, lecz bardziej zależy mi na bezpieczeństwie listów Ryen i moich zapisków niż leżącego na konsoli portfela.
Wchodzę do środka, ale nie przystaję, by się rozejrzeć. Z głośników rozlega się Square Hammer zespołu Ghost, a ja manewruję przez tłum do miejsca, gdzie na pewno znajdę resztę chłopaków. Gdy przychodzimy imprezować, zawsze zajmują tę samą część magazynu.
– Misha! – słyszę nagle czyjś głos.
Podnoszę wzrok i kiwam głową w stronę stojącego z kumplami przy kolumnie gościa, ale się nie zatrzymuję. Kilka osób klepie mnie po plecach i wita się ze mną. Wszędzie krążą ludzie. Ich śmiech jest prawie tak głośny jak muzyka, a błyski ekranów telefonów rozświetlają ciemność, kiedy robią sobie zdjęcia.
Wygląda na to, że Dane miał rację. Wszystkim chyba podoba się nasza impreza.
Chłopaki siedzą oczywiście tam, gdzie się ich spodziewałem, czyli na kanapach w kącie sali. Dane pracuje na swoim iPodzie, prawdopodobnie zarządzając naszym wydarzeniem w sieci. Ma na sobie krótkie bojówki i T-shirt – strój, który nosi niezależnie od panującej na dworze temperatury. Louis związuje czarne włosy w kucyk i rozmawia z paroma laskami, a Malcolm podnosi do ust bongo i rozpala cybuch. Jego kręcone brązowe włosy opadają mu na oczy, na pewno już nieźle przekrwione.
Świetnie.
– Dobra, jestem. – Schylam się do stolika i wyciągam gitarowe kable z rozlanego drinka, po czym rzucam je na kanapę. – Do czego mnie potrzebujecie?
– A jak myślisz? – odpowiada szorstko nasz perkusista, Malcolm. Wskazuje głową na tłum za mną, wypuszczając z ust kłęby dymu. – Oni wszyscy pragną ciebie, piękny chłopczyku. Idź, zrób obchód.
Krzywiąc się, zerkam przez ramię.
– Dzięki, ale nie.
Śpiewanie przed tłumem lub granie na gitarze to zupełnie coś innego. To konkretne zajęcie i wiem, co mam robić.
Ale zabawianie ludzi, których nie znam, by zebrać od nich pieniądze? Potrzebujemy szmalu, a ja mam wiele talentów, lecz rozmawianie z innymi nie jest jednym z nich. Nie umiem wmieszać się w tłum.
– Zajmę się ochroną – mówię.
– Nie potrzebujemy ochrony. – Dane wstaje z kanapy z uśmieszkiem na ustach, który chyba nigdy nie znika z jego twarzy. – Rozejrzyj się dookoła. Wszystko jest super. – Podchodzi do mnie i spoglądamy na tłum. – Rozluźnij się i idź z kimś pogadać. Przyszła masa fajnych dziewczyn.
Krzyżuję ramiona na piersiach. Może i tak. Nie mam jednak zamiaru zostawać zbyt długo. W mojej głowie wciąż rozbrzmiewają słowa zaczętej przeze mnie piosenki i chcę skończyć ją pisać.
Dane i ja przyglądamy się zebranym. Po chwili spostrzegam ludzi z kartkami w dłoniach. Dostali je przy wejściu. Na każdej z nich wypisane są zadania, które muszą wykonać na dzisiejszej imprezie.
Zrób zdjęcie piramidzie składającej się z sześciu osób.
Zrób zdjęcie mężczyźnie z pomalowanymi ustami.
Zrób zdjęcie sobie, gdy całujesz się z kimś, kogo nie znasz.
Niektóre z zadań są sprośniejsze.
Uczestnicy muszą wrzucić swoje zdjęcia na Facebooka, oznaczyć stronę naszego zespołu, a my wylosujemy kogoś, kto wygra… coś. Zapomniałem co. Nie zwracałem na to zbyt dużej uwagi.
Każda z tych osób musiała kupić bilet, ale wygląda na to, że ściągnięcie ludzi nie mogło być jakoś specjalnie trudne. Bar jest pełny, a wszędzie kręci się mnóstwo ludzi. Barmani powinni pytać wszystkich o dowód, ale wiem, że to jedna wielka ściema. W tym mieście pije każdy i nikt sobie nic z tego nie robi.
– Co u ciebie słychać? – pyta Dane. – Tata znowu nie daje ci spokoju?
– Wszystko w porządku.
Przez chwilę się nie odzywa, ale wiem, że chce mnie przycisnąć. W końcu się jednak poddaje.
– Powinieneś przyprowadzić Annie. Spodobałaby się jej ta impreza.
– Nie ma mowy. – Śmieję się, a w moje nozdrza wdziera się zapach zioła. – Moja siostra nie jest dla ciebie. Zrozumiałeś?
– Ej, przecież nawet niczego nie sugerowałem. – Udaje niewinnego, a mimo to uśmiecha się z aluzją. – Pomyślałem tylko, że skoro tak ciężko pracuje, przydałaby się jej odrobina zabawy.
– Zabawy… tak, ale nie kłopotów – poprawiam go. – Annie ma swoje cele i nie potrzebuje niczego, co może ją rozproszyć. Ma przed sobą przyszłość.
– A ty nie masz?
Czuję na sobie jego wzrok. Wyzwanie wisi w powietrzu. Przecież tego nie powiedziałem, prawda?
Dane znowu przez chwilę milczy. Pewnie zastanawia się, czy mu odpowiem, ale ostatecznie zmienia temat.
– No dobra, w takim razie ogarnij to – mówi, wychylając się w moją stronę i pokazując iPoda. Przesuwa palcem po jego ekranie. – Czterysta pięćdziesiąt osób zakomunikowało swoją obecność na naszej imprezie. Wrzucają zdjęcia i filmiki, oznaczają siebie i znajomych, a niektórzy nawet robią LIVE’A na swoich profilach… Jest nawet lepiej, niż się spodziewałem. Ten rozgłos już zaczyna zarabiać. Wyświetlenia naszych filmików na YouTubie wzrosły czterokrotnie.
Zerkam na ekran i zauważam nazwę naszego zespołu, a pod nią masę zdjęć. Widzę uniesione drinki i uśmiechnięte dziewczyny, a jak Dane scrolluje ekran to też krótkie filmiki wrzucane na żywo, na których widać magazyn.
– Doskonała robota. – Ponownie obrzucam wzrokiem salę. – Zdaje się, że właśnie zarobiliśmy na trasę.
Muszę mu to przyznać. Wszyscy doskonale się bawią, a my zbieramy forsę.
– Wpadnij jutro – mówię. – Mam parę tekstów, które chcę przećwiczyć.
– Dobra – odpowiada. – Ale teraz zrób mi przysługę i idź się trochę zabawić. Wyglądasz, jakbyś był na turnieju szachowym.
Wykrzywiam usta w grymasie i wyrywam mu iPoda z dłoni, a on rechocze, po czym wraca do chłopaków.
Idę powoli i przeglądam tablicę na iPodzie. Widzę, że wielu znajomych z klasy i naszych przyjaciół wrzuciło informacje, żeby nas wesprzeć. Żar małych ogników z wykopanych w ziemi dołów drażni moje nozdrza. Przyglądam się zdjęciu kolesia, który ma tuż nad rozporkiem wypisane słowo KOŃ. Obok stoi dziewczyna, która wskazuje palcem na napis, a drugą dłonią zakrywa usta, udając zaskoczenie. Zdjęcie podpisano jednym zdaniem: Znalazłam konia!
Dobre. Oczywiście niektórych zadań, na przykład zrobienia sobie zdjęcia z koniem, nie da się wykonać bez prawdziwej kreatywności. Jej się udało.
Zdjęć i filmików są całe setki. Nie mam pojęcia, jak Dane jutro przez nie wszystkie przebrnie. Znając go, zdaję sobie sprawę, że ten konkurs wcale nie będzie losowy i uczciwy. Wybierze po prostu najładniejszą dziewczynę.
Przewijam ekran w dół. Zaczyna się odtwarzać jeden z filmików. Patrzę, jak jakaś dziewczyna bierze z baru dozownik, celuje nim w sufit i strzela z niego wodą, która po chwili opada na ziemię. Panienka wykonuje krótki seksowny taniec i śmieje się do obiektywu.
– Stoję w fontannie! – oznajmia, a piersi prawie wyskakują jej z bluzki.
Włożyła koszulkę na ramiączkach. W lutym w Nowej Anglii, kiedy jest zimno jak cholera.
Nagle jeden z barmanów wyrywa jej z dłoni dozownik i odkłada go na miejsce, posyłając jej podirytowane spojrzenie.
Słyszę cichy śmiech osoby, która kręci film. Dziewczyna w koszulce na ramiączkach sięga po telefon.
– Dobra, to było żenujące. Daj mi ten telefon. Muszę edytować ten filmik, zanim wrzucę go do sieci.
– Uh, uh – pokrzykuje drwiąco dziewczyna trzymająca komórkę i odsuwa się od koleżanki, ale ta szarżuje na nią z piskiem.
– Ryen!
Słyszę śmiech, po którym filmik nagle się urywa.
Stoję w miejscu, wpatrując się w iPoda. Serce zaczyna walić mi w piersiach.
Ryen?
Dziewczyna, która nagrała ten filmik, ma na imię Ryen?
Nie, to niemożliwe. To nie może być ona. Tysiące dziewczyn mają tak na imię. Nie ma jej tutaj.
Spoglądam jednak na filmik i zwracam uwagę na umieszczone nad nim oznaczenia. Otagowano nasz zespół i kilka osób, ale ja szukam tej, która wrzuciła nagranie do sieci.
Ryen Trevarrow.
Prostuję się, mój oddech przyspiesza, a tors wznosi się i opada.
O cholera.
Podrywam wzrok, nie mogę powstrzymać się od szukania jej w tłumie. Sprawdzam twarz po twarzy.
Każda z tych dziewczyn może być nią. Jest tutaj? Co, do cholery?
Ponownie spoglądam na iPoda. Trzymam palec nad jej imieniem, wahając się.
Znam ją od siedmiu lat, ale nigdy nie widziałem jej twarzy. Jeśli zobaczę ją teraz, nie będzie już odwrotu.
Ona tutaj jest. Nie mogę tego zignorować. Nie teraz, gdy wiem, że jest tak blisko.
To zbyt wiele.
Obiecaliśmy sobie, że nie będziemy szukać siebie na Facebooku. Uzgodniliśmy, że nie będziemy też ze sobą rozmawiać przez social media, ale przecież ona mogła mnie z łatwością na nich znaleźć. Może właśnie to zdobiła i wie, do jakiego zespołu należę, i że to nasza impreza. Może właśnie dlatego na nią przyszła?
Pierdolę to. Naciskam jej imię i stoję bez ruchu, kiedy na ekranie wyświetla się profil.
Wtedy ją widzę.
Widzę jej zdjęcie. Coś w moim żołądku przestaje działać i czuję, że tracę oddech.
Jezu.
Na jej seksowne ramiona spływają długie jasnobrązowe włosy. Ma piękną twarz, pełne różowe usta i zadziorne spojrzenie w jasnych niebieskich oczach. A jej ciało... cholera, niesamowite.
A przynajmniej tak prezentuje się na zdjęciu.
Odchylam głowę i głęboko oddycham. Niech cię szlag, Ryen Trevarrow.
Okłamała mnie.
Nie okłamała mnie dosłownie, ale kiedy czytałem jej listy, nie odniosłem wrażenia, że tak wygląda. Wyobraziłem sobie kujonkę w okularach, z purpurowymi pasmami we włosach, ubraną w koszulkę z Gwiezdnych wojen.
Jeszcze raz patrzę na zdjęcie i moją uwagę zwracają fragmenty nagiej skóry na plecach, które wyłaniają się spod bluzki, kiedy patrzy przez ramię w stronę aparatu. Czuję, jak robi mi się gorąco. Zaczynam szybko przeglądać jej profil w poszukiwaniu czegokolwiek, co wskazywałoby, na to, że to jednak nie ona.
Proszę, nie bądź nią. Proszę, bądź tą zwyczajną, niczym niewyróżniającą się dziewczyną, tym wszystkim, co zdążyłem pokochać przez te siedem lat. Nie komplikuj naszych relacji, okazując się gorącą laską.
Jednak fakty mówią same za siebie. Wszystko potwierdza, że ta dziewczyna to Ryen. Moja Ryen.
Była w Gallo’s, jej ulubionej pizzerii, oznaczyła piosenki, których słucha, i filmy, które ogląda, a wszystko to zrobiła ze swojego najnowszego iPhone’a. Telefonu, który uwielbia najbardziej na świecie.
Cholera.
Wyłączam iPoda Dane’a i przebijam się przez tłum. Grzejniki ocieplają nieco lodowate powietrze. Mijam kolejne dołki z ogniskami i czuję zapach pieczonych pianek. Zaciskam szczękę, próbując uspokoić bicie swojego serca. Z głośników rozlega się ogłuszająca muzyka.
Podchodzę do baru i kładę iPoda na ladzie, krzyżując ramiona na piersiach. Nie ruszaj się. Jeśli przyszła tu dla ciebie, to cię odnajdzie. A jeśli nie… to co wtedy? Mam po prostu tak to zostawić?
– Hej.
Gwałtownie podnoszę wzrok, tętno czuje aż w swoim żołądku. Tuż przy mnie stoi dziewczyna z filmiku.
A razem z nią…
Nie mogę oderwać wzroku od Ryen. Wiem, że jej koleżanka właśnie się ze mną przywitała, ale nic mnie to nie obchodzi. Ryen stoi obok niej i delikatnie mruży oczy, patrząc na mnie z wahaniem.
Ma długie proste włosy, a nie kręcone, jak na zdjęciu z Facebooka. Ubrana jest w czarny sweter z odkrytymi ramionami i obcisłe dżinsy, mocno poprzecierane. Przez strzępy materiału widzę skórę jej ud.
Ryen. Moja Ryen.
Zaciskam dłonie w pięści i napinam mięśnie.
Nic nie mówi. Czy wie, kim jestem?
Słyszę, jak jej koleżanka odchrząkuje, więc mrugam, w końcu na nią spoglądając.
– Cześć – odpowiadam.
Dziewczyna z filmiku przekrzywia głowę i patrzy na mnie.
– Muszę kogoś pocałować – mówi bez ogródek.
Oddycham płytko, a świadomość obecności Ryen sprawia mi niemalże fizyczny ból.
– Musisz? – pytam, dostrzegając jej długie czarne włosy opadające na szalik, który ma na sobie, i na bluzkę bez rękawów.
A tu jest naprawdę cholernie zimno.
– Tak. Mam to na mojej liście. – Wskazuje na kartkę, którą trzyma w dłoni.
Nagle jej spojrzenie przesuwa się po moim ciele, a na jej ustach pojawia się uśmiech. Czy to znaczy, że chce pocałować właśnie mnie?
Robi krok do przodu, ale zanim zdąży się zbliżyć, biorę kartkę z jej dłoni i sprawdzam, co tam jest napisane.
– To ciekawe, bo tu nic takiego nie ma – stwierdzam i oddaję jej świstek papieru.
– Robię to dla niej – wyjaśnia, zerkając na koleżankę. – Jest nieśmiała.
– Jestem wybredna – wtrąca się Ryen, a ja ponownie na nią spoglądam. Podoba mi się jej bezceremonialna odpowiedź.
Zadziera lekko brodę i prowokująco patrzy mi w oczy.
Czy to ma znaczyć, że nie spełniam jej wymagań? No, no… Powstrzymuję się od uśmiechu.
– Lyla! – woła ktoś. – O mój Boże, musisz to zobaczyć!
Koleżanka Ryen odwraca głowę w stronę stojącej niedaleko grupki ludzi i śmieje się z tego, co tam widzi. Teraz wiem, że ma na imię Lyla. Obraca się z powrotem do mnie.
– Zaraz wrócę. – Jakby mnie to obchodziło. – Proszę, pocałuj ją. Ona tego potrzebuje.
Zauważa, że Ryen wbija w nią zabójcze spojrzenie, więc szybko dodaje:
– To jedno z zadań.
Odchodzi ze śmiechem. Myślałem, że Ryen za nią pójdzie, ale się myliłem.
Zostaliśmy sami.
Spoglądam na nią, a po karku zaczyna spływać mi zimny pot. Oboje boimy się przełamać niezręczną ciszę.
Dlaczego ona nic nie mówi? Przecież musi wiedzieć, kim jestem. Oczywiście nie mówiłem jej, że niedawno założyłem zespół, bo za kilka miesięcy, gdy skończymy szkołę, chciałem ją zaskoczyć i sprezentować jej prawdziwą staroświecką kasetę demo, ale mimo wszystko bycie niewidzialnym w dzisiejszych czasach jest prawie niemożliwe. Imiona i zdjęcia są na naszej stronie na Facebooku oraz na stojakach z kartkami przy wejściu. Czy ona robi sobie ze mnie jaja?
Ryen przestępuje z nogi na nogę, widzę, jak jej klatka piersiowa się unosi, kiedy bierze głęboki oddech. Wygląda tak, jakby czekała, aż w końcu coś powiem. Ale się nie odzywam, więc wzdycha i spogląda na swoją kartkę.
– Potrzebuję jeszcze zdjęcia ze sceną jedzenia niczym z Zakochanego kundla.
Znowu zakładam ręce na piersiach. Patrząc na nią, mrużę oczy. Długo zamierza tak udawać?
– Albo – kontynuuje zirytowanym głosem, pewnie dlatego, że nie odpowiadam – może być zdjęcie zdjęcia zdjęcia. Cokolwiek to znaczy.
Wciąż milczę. Jej zachowanie zaczyna mnie denerwować. Po siedmiu latach właśnie w taki sposób chcesz, żebyśmy się poznali, skarbie?
Kręci głową tak, jakbym to ja był nieuprzejmy.
– No dobra, nieważne. – Odwraca się i chce odejść.
– Zaczekaj! – ktoś nagle woła.
Dane podbiega do Ryen i zatrzymuje ją, a potem podchodzi do mnie.
– Człowieku, dlaczego patrzysz na nią tak, jakby właśnie pobiła twoją babcię? – mruczy pod nosem, po czym odwraca się do Ryen i posyła jej uśmiech. – Cześć. Jak się masz?
Spuszczam wzrok, ale tylko na chwilę. Czyżby naprawdę nie wiedziała, kim jestem?
Domyślam się, że dziś jest tu masa ludzi, którzy nawet o nas nie słyszeli. Nie jesteśmy znanym zespołem, a nasza impreza prawdopodobnie jest jedynym wydarzeniem w obrębie pięćdziesięciu kilometrów, więc dlaczego miałaby tu nie przyjść, skoro w pobliżu nic innego się nie dzieje? Może nawet nie mieć pojęcia, że właśnie stoi przed nią Misha Lane. Chłopak, do którego pisze listy, odkąd skończyła jedenaście lat.
– Jak masz na imię? – pyta Dane, a ona odwraca się i podejrzliwie na mnie zerka.
Ma się na baczności. To moja wina.
– Ryen – odpowiada. – A ty?
– Dane – mówi i zwraca się w moją stronę. – A to jest… – zaczyna, ale ja nagle delikatnie uderzam go w brzuch.
Nie. Nie w taki sposób.
Ryen marszczy brwi. Pewnie się zastanawia, dlaczego tak się zachowuję.
– Jesteś z Falcon’s Well? – kontynuuje Dane, rozumiejąc znaczenie mojego zachowania i zmieniając temat.
– Tak.
Dane przytakuje i ponownie zapada niezręczna cisza.
– No dobra. – Klaszcze. – Słyszałem, że musisz coś zjeść tak, jak w Zakochanym kundlu…
Nie czekając na odpowiedź, sięga przez bar i zaczyna grzebać w pojemnikach z jedzeniem.
Wyciąga kawałek cytryny, na którego widok Ryen się krzywi.
– Cytrynę?
– Wyzywam cię – oznajmia Dane.
Ona jednak kręci głową.
– No dobra, zaczekaj – rzuca i gdzieś znika.
Wpatruję się w Ryen. Nie mogę oderwać od niej wzroku. Jeszcze do mnie nie dociera, że to faktycznie ona.
Jej szczupłe palce napisały do mnie pięćset osiemdziesiąt dwa listy. Wiem, że gdy miała osiem lat, przewróciła się na lodowisku, a makijaż ma ukryć niewielką bliznę pod brodą. Wiem, że każdej nocy związuje włosy, bo nie ma nic gorszego niż obudzenie się z ustami pełnymi kosmyków.
Byłem z sześcioma dziewczynami, ale żadnej z nich nie znałem tak dobrze, jak znam ją.
A ona rzeczywiście nie wie, że to ja…
Dane wraca z drewnianym szpikulcem w dłoni, na którego czubku znajduje się pieczona pianka z jednego z ognisk. Podchodzi do mnie i wpycha mi ją do ręki.
– Współpracuj trochę.
Odwraca się do Ryen i chwyta jej telefon.
– Śmiało. Zrobię wam zdjęcie.
Oczy Ryen zdradzają rozbawienie, ale ciemnieją, gdy na mnie spogląda. Ewidentnie nie ma ochoty na zabawę w Zakochanego kundla akurat ze mną.
Jednak nie wycofuje się ani nie udaje nieśmiałej. Podchodzi do baru, chwyta jeden ze stołków i staje na jego drewnianej podpórce, by dodać sobie parę centymetrów. Nie jest niska, ale wiele jej brakuje do mojego metra osiemdziesiąt. Przybliża się do mnie i delikatnie rozchyla wargi, patrząc mi w oczy. Serce wali mi w piersiach jak oszalałe. Z trudem się powstrzymuję, żeby nie objąć jej ramionami i jej nie dotknąć.
Niespodziewanie ona się zatrzymuje.
– Zbliżam się do ciebie z otwartymi ustami. – Wskazuje na siebie. – Musisz mi pokazać, że naprawdę tego chcesz.
Nie wytrzymuję i kącik moich ust unosi się w lekkim uśmiechu.
Cholera. Jest seksowna.
Nie spodziewałem się tego.
Łamię się. Podnoszę piankę i patrząc jej w oczy, otwieram usta. Oboje wychylamy się do przodu i delikatnie ją gryziemy, zastygając na chwilę, by Dane mógł zrobić zdjęcie. Jej oczy świdrują moje, a piersi wznoszą się i opadają. Czuję jej oddech na swoich wargach.
Całe moje ciało płonie, a gdy Ryen przybliża się jeszcze bardziej i bierze kolejnego gryza, jej usta muskają moje. Słyszę swój cichy jęk i odsuwam się, połykając kawałek pianki. Cholera.
Ryen przez chwilę żuje swoją część, po czym oblizuje wargi i schodzi ze stołka.
– Dziękuję.
Kiwam głową. Czuję na sobie wzrok Dane’a. Jestem pewien, że on wie, że coś nie gra. Rzucam drewniany szpikulec na ladę i patrzę mu w oczy. Przygląda mi się z niewinnym uśmieszkiem.
Co za kutafon.
No dobra, fajny pomysł z tą pianką, Dane. Z tą dziewczyną mógłbym zjeść dwanaście takich. Może jednak nie wrócę od razu do domu, okej?
W mojej kieszeni zaczyna wibrować telefon, więc wyjmuję go i widzę na ekranie imię siostry. Odrzucam połączenie. Pewnie się zastanawia, gdzie zniknąłem z jej zamówieniem. Oddzwonię za minutę.
– Słuchaj – zaczyna Dane – te wszystkie zdjęcia, które wrzucasz na Facebooka… Nie masz chłopaka, który je zobaczy i będzie nas za nie ścigał, prawda?
Napinam się. Ryen nie ma chłopaka. Powiedziałaby mi o tym.
– Nic z tych rzeczy – odpowiada. – On wie, że nie jestem jego własnością.
Dane śmieje się, a ja stoję bez ruchu, uważnie słuchając.
– Nie, nie mam chłopaka – oznajmia już na poważnie.
– Trudno mi w to uwierzyć…
– I nikogo nie szukam – przerywa mu w pół zdania. – Kiedyś miałam jednego i musiałam go myć, karmić i wychodzić z nim na spacer…
– I co się zmieniło?
– Najwyraźniej miałam małe wymagania. – Wzrusza ramionami. – Potem stałam się wybredna.
– Czy istnieje jakiś facet, który mógłby sprostać twoim nowym wymaganiom?
– Tylko jeden. – Zerka na mnie, po czym ponownie patrzy na Dane’a. – Ale jeszcze go nie poznałam.
Jeden. Tylko jeden facet spełnia jej wymagania. Czyżby miała na myśli mnie?
Mój telefon ponownie zaczyna wibrować, więc wsuwam dłoń do kieszeni i wyłączam dźwięk.
Zerkam do góry i widzę błysk skupionych na jednym miejscu fleszy. Ludzie robią sobie zdjęcia przy ścianie z graffiti.
Podchodzę do Ryen i ku jej zaskoczeniu zabieram jej telefon. Staję za nią, włączam aparat, wybieram tryb selfie i schylam się, obejmując obiektywem nasze twarze. W kadrze zamykam jednak też stojącego za nami faceta, który robi zdjęcie dwóm dziewczynom przy ścianie z graffiti.
– Zdjęcie… – szepczę jej cicho do ucha, wskazując nasze selfie – zdjęcia… – wskazuję w ekranie telefonu na stojącego za nami faceta – zdjęcia. – Pokazuję ścianę, przed którą stoją fotografowane dziewczyny.
Na jej twarzy w końcu pojawia się uśmiech.
– Sprytne. Dzięki.
Klikam i zachowuję ten moment na zawsze.
Przez chwilę wdycham jej zapach i uśmiecham się do siebie – zanim będę musiał się odsunąć i pożegnać.
Znienawidzisz mnie za to, skarbie, gdy kiedyś w końcu naprawdę się spotkamy i zrozumiesz, co się właśnie stało.
Ryen bierze ode mnie komórkę i zaczyna powoli odchodzić. Zerka przez ramię i patrzy na mnie, po czym znika w tłumie ludzi.
A ja już chcę, żeby wróciła.
Wyciągam telefon z kieszeni i dzwonię do siostry. Jak bardzo mnie znienawidzi, jeśli powiem jej, żeby sama sobie kupiła swoje przekąski? Chyba nie mam ochoty jeszcze wychodzić.
Jednak kiedy oddzwaniam, nikt nie odbiera.
[1] Zabawa polegająca na tym, że każdy uczestnik otrzymuje listę rzeczy do zrobienia lub zebrania np. rachunek ze sklepu, zrobienie tematycznego zdjęcia itp.
Ciąg dalszy nastąpi...
1 note
·
View note
Text
Weź nie pytaj, weź mnie przeproś...
Spowodowane brakiem czasu i sprawami osobistymi opóźnienie postaram się nadrobić komentując ostatnie wydarzenia z lubelskiego uniwersum, a trochę tego było. Zacznijmy od absolutnego hitu, którym było nagranie Mariana Kowalskiego, mające być (chyba) "przeprosinami" za wszystkie świństwa, które uczynił. Wiem, że komentarz ten jest spóźniony, jednak uważam, że powinien znaleźć się na blogu w celu utrzymania chronologii wydarzeń związanych z sektą i jej naganiaczem, po to aby blog ten był archiwum kolejnych etapów działalności tych osobników. W przygotowaniu mam więc jeszcze kilka zaległych odniesień do ciekawych incydentów. Przeanalizujmy więc to nagranie. Nagranie spod krowiej skóry, na którym Marian, niczym jego idol Ferdynand K. siedzi na kanapie i nagrywa swój film telefonem od razu przywołuje wspomnienia wyśmiewanie się w studiu IPP z tych, którzy "kręcą filmiki kamerkami internetowymi" czyli z krytyków działalności Kowalskiego i Chojeckiego. Szybko upadł marianowy projekt własnej telewizji, hucznie zapowiadane i remontowane studio przestało ich gościć bodajże po tygodniu czasu. Audycje nadawano więc z dużego pokoju państwa Kowalskich, gdzie przy stole dyskutował sobie mąż z (czwartą) żoną. Od razu widoczne jest "spuszczenie z tonu" (choć jak okazuje się po wypowiedziach, całkowicie nieszczere) czyli przyciszony głos Kowalskiego i nietęga mina człowieka zdającego sobie sprawę, że jest totalnie skompromitowanym prymitywem, który teraz żebrać musi o przygarnięcie go przez nowych sponsorów. Stąd umizgi do posła Jakubiaka, którego "zaprasza na wódkę", mimo, że wcześniej opluwał go wielokrotnie do spółki z Chojeckim. Poseł Jakubiak po opuszczeniu projektu Kukiz '15 postanowił założyć własną partię polityczną. Nic dziwnego więc, że i Kowalskiemu od razu zaświtała w łysej głowie myśl, że mógłby spróbować się do niej wkręcić. Miejmy nadzieje, że poseł Jakubiak nie postawi jednak na człowieka, który nie wniósłby do niej nic a jedynie mógłby narobić wstydu jego środowisku. Okazuje się, że nawet Paweł Kukiz miał dobre intencje ale coś tam pomieszały służby. Jak wiemy Maniek jest wybitnym specjalistą od działalności służb. Poza podlizywaniem się do pana Jakubiaka, widać wyraźne umizgi do Krzysztofa Bosaka, któego także obrażał wielokrotnie w programach Chojeckiego. Co zwraca uwagę w tym nagraniu? Emocjonalne rozbicie Kowalskiego. Film ten sprawia wrażenie jakby nagrywał go chłopiec, któremu odejściem zagroziła dziewczyna a ten usilnie stara się pokazać jej, że zrobi wszystko aby jednak nie odchodziła. Po nagraniu tym pojawiły się spekulacje na temat kryzysu w czwartym małżeństwie Kowalskiego. Oboje stracili pracę w telewizji Chojeckiego, nie wypalił im projekt "pójścia na swoje". To mogło spowodować jakieś wewnątrzrodzinne pytania o to co dalej i jakieś napięcia. Na nagraniu nie występuje też Agata Kowalska, która zazwyczaj asystowała mężowi. Ja sam odniosłem wrażenie, że film ten powstał po to aby wysłać sygnał do pana Jakubiaka, że jest gotowy do wynajęcia przez pana a do Agaty: "Zrobię wszystko aby uratować naszą sytuację finansową, gdzieś na pewno się wkręcę". Przejdźmy do sedna sprawy czyli "rachunku sumienia" Kowalskiego. Czy ma on poczucie winy? Tak, ale... tylko dlatego, że zaufał młodszym kolegom z Ruchu Narodowego, którzy jego zdaniem są jedynymi winnymi porażki tego projektu. Marian nie miał z tą porażką nic wspólnego. Kowalski mówi o ludziach, "którzy robią gdzies politykę, ciułają grosz do grosza", idealnie opisując cała swoją dotychczasową działalność. Przywołując piosenkę kultowego w pewnych kręgach zespołu Legion mówi o postawieniu na nowe pokolenie, które według niego okazało się błędem. Mam przyjemność znać zdanie lidera owego zespołu, wieloletniego aktywisty narodowego, o Kowalskim. Mało tego, Kowalski mówi o "ideowości i roztropności politycznej". To chyba należy zostawić bez komentarza patrząc na całą jego "karierę" i "osiągnięcia" oraz na to jaką świnią względem całego środowiska narodowego się okazał angażując się za pieniądze w sekciarską działalność Chojeckiego. Jakby jeszcze tego było mało Kowalski domaga się przeprosin od wszystkich, którzy go krytykowali. Bezczelność tego człowieka jest wręcz porażająca. Kowalski twierdzi, że ci którzy go krytykują nie powiedzą mu tego w oczy, co, jak wszyscy wiemy jest wierutnym kłamstwem, ponieważ ja sam dwukrotnie powiedziałem mu w oczy to i owo a on zareagował agresją i wyzwiskami. Przejdźmy do kwestii finansowej, czyli czegoś na czym Kowalskiemu zależy najbardziej. nagle przestały przeszkadzać mu dotacje dla partii politycznych, o czym powiedział w odniesieniu do partii Janusza Korwin-Mikke. W tym miejscu Marian pozuje na bezinteresownego aktywistę, który poświęcał swój czas i pieniądze aby bywać na różnych manifestacjach i wydarzeniach. Tak jak wszyscy inni oddolni aktywiści, którzy, w przeciwieństwie do Kowalskiego, nie liczyli nigdy na to, że w przyszłości będą czerpać z tego jakiekolwiek profity. Jednak Marian bardzo lubi pokazywać siebie w ten sposób. Twierdzi dodatkowo, że nie ma takich ludzi jak on, którzy "dokładają do polityki". W tym momencie dochodzimy do tego o czym wszyscy obserwatorzy jego kariery mówili od dawna a on sam wreszcie przyznaje. Chodzi o to, że Kowalski po prosu liczył na to, że środowisko narodowe będzie go utrzymywać. Kowalski chciałby "całe swoje życie poświęcić działalności politycznej i społecznej" ale wymaga aby jego zwolennicy mu za to płacili. Marianie, zrozum wreszcie, że jesteś naprawdę kiepską inwestycją, jedynym, który sprytnie wykorzystał twój wizerunek, stworzony przez narodowców był guru Chojecki. Jak widzisz po swoich osiągnięciach, nikt nie jest zainteresowany tym, abyś zajmował się właśnie polityką czy bliżej nieokreśloną "działalnością społeczną". Dlaczego więc domagasz się od ludzi by płacili ci za coś czego od ciebie po prostu nie chcą? Marian ma więc żal o to, że nie był utrzymywany przez narodowców a następnie powtarza swoją śpiewkę o tym, że krytycy jego płatnej działalności w sekcie Chojeckiego po prostu zazdrościli mu niezłych pieniędzy, które z niej czerpał. Tak płytka zagrywka jest jedyną linią obrony jaka mu została i dlatego kurczowo trzyma się jej i w kółko powtarza. Wszyscy doskonale wiedzą, że jego krytykom nie chodzi o to ile zarabiał ale za co owe pieniądze otrzymywał, co promował, jak szkodliwą dla całego środowiska i wielu poszczególnych osób była jego działalność. Twierdzi więc Kowalski, że jego dobre zarobki a nie szkodliwa, antypolska działalność były przyczyną tego, że został znienawidzony. A następnie próbuje wybielić się tym, że zostawił pracę w "Idź pod prąd", mimo, że dobrze tam zarabiał. I to było wielokrotnie analizowane i na tym blogu i w komentarzach wielu obserwatorów i nie jest to żadnym wytłumaczeniem, tym bardziej, że nigdy nie przyznał się do tego, że postępował źle. I tych ludzi, znów zwyzywał od szczurów i świń. Pycha i zadufanie tego człowieka nie ma granic. Jakby tego było mało, Kowalski twierdzi, że ci, którzy otwarcie, prosto w oczy powiedzieli mu co naprawdę robi, za co bierze te pieniądze... ośmieszyli się. Domyślam się, że mówiąc to miał na myśli m.in. moją skromną osobę. Zaskoczony pytaniami zareagował agresją i wyzwiskami, nigdy później nie odpowiedział na zadane mu pytania. Odnosząc się do swojej działalności, która słusznie przysporzyła mu wielu wrogów, Kowalski próbuje wybielić się stosując zasadę tzw. "panświnizmu" czyli "mało kto ma czyste ręce". Wszyscy są świniami więc ja się nie wyróżniam. Niestety dla niego, dla uczciwych ludzi, nie jest to żadne wytłumaczenie, tym bardziej, że sam siebie przedstawia ciągle jako ideowca. Dochodzimy do momentu, w którym Maniek "przeprasza". Jak mówi, padło wiele ostrych słów, jedne słuszne, drugie niesłuszne. Niesłuszne to te, który wypowiadali krytycy sekty mówiąc o jej destrukcyjnym charakterze, o antypolskiej działalności jaką prowadzi, o podejrzanych źródłach finansowania. Słuszne to te, którymi obrzucał Kowalski wszystkich dookoła. A jakże. Ale Maniek mówi, że ma grubą skórę. Tak, Marian, zauważyliśmy. Z uśmiechem na twarzy mogłeś robić największe świństwa. Kowalski mówi więc, że jeśli kogoś z jego strony spotkała przykrość i to było nieuzasadnione i niesprawiedliwe to język mu nie uschnie jak powie przepraszam. Hmm... pomyślmy. Powiem tylko za siebie... zostałem nazwany ruskim agentem, chamem, chińskim agentem, "antifiarzem", komuchem. Mam nadzieje, Marian, że w zanadrzu masz dowody świadczące o tym, że rzucane w moją stronę oskarżenia są słuszne bo obiecuje ci kiedyś upomnieć się o te przeprosiny a jednocześnie powtórzyć pytania, na które nie chcesz odpowiedzieć. Jest wiele osób, które zwyzywałeś bezpodstawnie zarzucając najgorsze rzeczy, nawet zdradę narodową i pracę na rzecz obcych wywiadów. Natomiast wszystko to co zarzucałem ci ja osobiście podtrzymuje do momentu, gdy konkretnie na pytanie nie odpowiesz. Tak się oczywiście nie stanie ponieważ Kowalski czuje się... pokrzywdzony. To on łaskawie pozwala się przeprosić po tym wszystkim w czym brał udział. Nie sprecyzował jednak za co konkretnie chciałby być przeproszony. W wolnej chwili zwrócę się do niego z takim zapytaniem. Chciałbym zrobić to na żywo, nagrywając to, ale wątpię by Maniek zdobył się na taki akt odwagi i pokory. Maniek wie także, że dobrobyt bierze się z pracy Polaków, ale sam niezbyt chętnie chce zaświecić przykładem. Nie, on chce być liderem i reprezentantem na którego ci pracujący Polacy będą wydawać swoje pieniądze. Marianie, nie byłeś i nie będziesz żadnym liderem. Nie byłeś i nie będziesz politykiem. Idź do normalnej pracy, przywieź rodakom pizzę pracując jako kierowca, będzie to największe osiągnięcie twojej "działalności społecznej", w końcu możesz wyjść ze świata swoich fantazji i zrobić coś pożytecznego. Żadna wielka rola bowiem nie jest ci przypisana. Wśród ludzi "ideowych i fachowych, którzy w Sejmie musza się znaleźć" nie figuruje twoje nazwisko a wyniki wyborcze jakie osiągasz od lat powinny ci to dawno uświadomić. Jak sam mówisz, co mogłeś to przez 26 lat "działalności społecznej i politycznej zrobiłeś". Prosimy cie więc bardzo, daj już sobie z nią spokój. Więcej naprawdę nie trzeba. Oczekujesz wobec siebie sprawiedliwego osądu... ponawiam więc swoją propozycję zorganizowania filmowanego spotkania, podczas którego będziesz miał szansę wytłumaczyć wszystkim o co w tym wszystkim naprawdę chodziło.
6 notes
·
View notes
Text
29.04.2022. O tym, jak to jest nie pójść do pracy bez żadnego powodu przez szereg dni w latach dwudziestych w Warszawie.
Spędziłem najpiękniejszy tydzień kwietnia w domu sam ze sobą. Nie poszedłem do pracy od poniedziałku do piątku, mimo że w grafiku codziennie miałem zmianę. Nie zadzwoniłem, nie zgłosiłem. Nikt nie napisał, nie zadzwonił do mnie. Mało się działo. Zastanawiałem się, czy nie przychodząc, idę im na rękę, bo pytali ostatnio przecież, czy ktoś chce wyjść wcześniej albo mieć dzień wolny, czy też w ostateczny sposób potwierdzam swoją bezwartościowość i kiedy się już pojawię, to czekać na mnie będzie tylko wypowiedzenie. Nie wychodziłem z pokoju. Mało jadłem. Mało piłem, a jeśli już, to orzechową soplicę z mlekiem. Nie odsuwałem zasłon. Jeden większy posiłek na dobę gotowałem około północy.
Czytałem "Uwięzioną" Prousta z telefonu twarz opierając na nieupranej poduszce. Kiedy się zbyt pociłem pod kołdrą, siadałem przy biurku i oglądałem "Mandaloriana", wiadomości na Deutsche Welle, wideoeseje o polityce i filozofii, vlogi Ukraińców, którzy uciekli przed wojną i zamieszkali w Polsce. Nie miałem żadnego powodu, żeby nie iść do pracy. Każdego dnia przyrzekałem sobie, że wstanę rano i pójdę. Nastawiałem dwadzieścia budzików. Budziłem się o odpowiedniej porze, miałem wystarczająco czasu żeby się zebrać i nie spóźnić do pracy, wiedziałem, że potrzebuję pieniędzy, że w pracy będzie mi dobrze, że wszystkie najgorsze momenty mojego życia to te, w których się poddawałem i zostawałem w domu, a jednak, wiedząc to wszystko, wyłączałem budziki i kładłem się z powrotem, sprawdzając, jak mija dziesiąta, jedenasta, dwunasta, obiecując sobie, że pójdę na trzynastą i zrobię te dziesięć godzin, a potem mijała trzynasta, czternasta i przerażała mnie myśl o tym, że menadżer zawoła mnie do swojego pokoju, kiedy będę przemykać obok, spóźniony i zawstydzony. Nie miałem dla siebie żadnej wymówki, żadnego usprawiedliwienia. Tylko czysty wstyd, tylko czysty strach (ale przed czym?), tylko czysta niemoc, brak woli. Zanurzałem się w mętne, wymuszone sny, zrzucałem z siebie świadomość jak drapiący, zakurzony sweter, naciągałem na siebie upokarzające nolensum.
Patrzyłem, jak szympansy, goryle i lamparty oglądają siebie w lustrze postawionym na skraju drogi w dżungli w Gabonie. Niektóre z naczelnych uznawały swoje odbicie za intruza, rywala i próbowały z nim walczyć lub odpędzić biciem w ziemię, rzucaniem patyków lub przeciąganiem zerwanych lian. Lampart zdawał się być narcystycznie zakochany. Słonie nie zwróciły na siebie uwagi. Tylko parę samic goryli zrozumiało po dłuższym kontakcie z odbiciem, że przedstawia ono je same i zaczęły stroić miny lub sprawdzać w nim swoje okolice intymne.
Wisiało nade mną potężniejące z dnia na dzień poczucie winy, czytałem ściągnięty z sieci "Kapitalizm inwigilacji" Shoshany Zuboff i lekko pijany wstawiałem wpisy na stories na temat tego, że nie powinniśmy zbyt wiele pracować, że pozwalamy sobie wchodzić na głowę, że Keynes przewidywał, że w XXI w pracować będziemy 15 godzin w tygodniu, że kapitalizm to i kapitalizm tamto. W głębi ducha tęskniłem za biurem, tęskniłem za pracą, za klepaniem maili i słuchaniem muzyki, bardzo chciałem siedzieć przed monitorem w spokojnym, znanym, klimatyzowanym pokoju i wściekły byłem na własny masochizm, na własny żałosny brak kontroli nad sobą, na wstyd, który trzymał mnie zamkniętego w pokoju. Czułem się jak hipokryta, czułem się jak oszust, choć równie dobrze mógł być to zwykły syndrom sztokholmski wobec miejsca pracy.
Raz nie wytrzymałem, wykąpałem się, wyszedłem i pojechałem drugą linią nad Wisłę, wszedłem do Elektrowni, poszedłem na food court, zamówiłem adanę we wrapie za 27 zł oraz belgijskie ipa za 21 zł, usiadłem na wysokim krześle tyłem do sali i kątem oka popatrywałem na stołeczną klasę średnią rozpoczynającą czwarteczek.
Innego dnia odczekałem do szesnastej, wyszedłem z zamiarem zjawienia się w biurze po siedemnastej, tak, żeby minąć się z menadżerem i nie spotkać go. Na Patelni zobaczyłem wozy policji i straży pożarnej, zamknięte wejścia do stacji na obydwu kierunkach, grupki ludzi czekających na ponowne otworzenie, próbujących ustalić, co się wydarzyło.
Skorygowałem natychmiast kurs i minąwszy sprzedawców kwiatów, minąwszy dziewczynę rozdającą ulotki, ze wszystkich sił starającą się przestawić na polski akcent, ruszyłem przejściem pod Rondem Praw Kobiet ku Domom Towarowym Centrum, do wejścia do drugiej linii, żeby dostać się na bulwary.
Nagle Warszawa stała się miastem dwóch i pół miliona, a jeśli uwzględnić wszystkich przybywających z sieci okolicznych miast, przedmieść i po-wsi, pracujących, robiących zakupy - to co najmniej trzy miliony dusz parło, gadało, dążyłu ku swym celom wokół mnie, nagle Aleje z Marszałkowską nareszcie nasycone były ludem do takiego stopnia, do jakiego je projektowano. Mijałem nowe przejścia - jeszcze ogrodzone siatką, z wyłączonymi światłami - wytyczone tam, gdzie od dawna powinny już być, otwierały się nowe szlaki, wydłużały nieskończenie perspektywy. Od Widoku do Varso, od Bagna do Poznańskiej. Kwiaty schły, brązowiały wokół blednących zdjęć ofiar rosyjskiej inwazji. Wojna gdzieś za ścianą, wojna za chmurami wisiała, potężniała niema tak jak poszerzał się Pałac Kultury, nagle zagrożony wielką zwartą białą bryłą nowego muzeum. Gęstniała, uliczniła się ulica Marszałkowska, zyskawszy pierwszy element nowej, zachodniej pierzei. Tym bardziej miejski stawał się popołudniowy korek, tym bardziej metropolitalne były buńczuczne dzwonki tramwajów.
Próbowałem robić zdjęcia kawie, butom, rzece, potem pierwsze od dawna selfie na tarasie kawiarni na bulwarach. Było mi głupio, czułem się idiotycznie, było mi przykro, byłem sam, czułem się jak ci samotni mężczyźni przed czterdziestką wstawiający desperacko naiwne zdjęcia na tindera, na widok których chce się tylko płakać ze współczucia.
Nie chciałem tego wszystkiego robić, nie chciałem tych wagarów, spacerów bez celu w godzinach pracy, zanurzenia się w mieście tak ukochanym przeze mnie kiedyś, nie chciałem bezsensownego wydawania pieniędzy na jedzenie i picie w lokalach i food courtach, zwłaszcza w obliczu tak skromnej wypłaty, którą sam sobie fundowałem opuszczając połowę z 200 zadeklarowanych do wyrobienia w kwietniu godzin. Nie mogłem zrozumieć tego milczącego okrucieństwa, które sam sobie dzień w dzień od poniedziałku zadawałem. Chciałem iść do pracy! Chciałem pisać maile! Zarabiać pieniądze! Być grzeczny, nie sprawiać zawodu team leaderom, menadżerom, przecież nic mi nie zawinili, wszystko bez sensu, wszystko bez powodu. Na co mi te bunty, te raskolnikowskie eskapady i męki, co ja sobie w ten sposób próbuję udowodnić?
0 notes
Photo
Od bardzo dawna realizuję moje potrzeby partycypowania w działalności społecznej poprzez edukację. Ostatnimi czasy głównie w ramach Synagogi, gdzie młodsi współbracia przygotowywali się do matury. W tym roku jednak źródełko kandydatów do mojej edukacyjnej ścieżki zdrowia wyschło. Z tym większą sympatią zwróciłem uwagę na ogłoszenie pewnej prężnej fundacji zajmującej się szerokopojętą tematyką uchodźczo-migracyjną. Prowadzi on długofalowy program edukacyjnego wsparcia dzieci z rodzin ubiegających się o ochronę międzynarodową na terenie RP. Temat znowu niestety bardzo aktualny. Postanowiłem zgłosić mój akces, choć raz wyjść poza czysto intelektualne wsparcie, jakiego hojnie udzielam wszystkim - niezależnie czy sobie tego życzą, czy nie.
Przed rozpoczęcie właściwej pracy, każdy chętny zobligowany jest do udziału w serii warsztatów i wykładów przygotowujących do roli tutora. Jedne dotyczą kwestii prawnych, inne bardziej edukacyjnych, a jeszcze inne przybliżają sytuacje uchodźców i case studies z poprzednich lat.
O samych warsztatach ani wykładach nie będę pisał, bo są one dobrze skonstruowane, ciekawe i prowadzone w sposób profesjonalny. Dużo bardziej interesujące jest towarzystwo, które podobnie jak ja zgłosiło się do udziału w tym programie.
Duża sala w „Ukraińskim domu w Warszawie”, stół konferencyjny, rzutnik, kilkanaście krzeseł. Ja spóźniony, bo ktoś spóźnił się na spotkanie z kimś, kto potem spóźnił się na spotkanie ze mną. Prowadzące i uczestniczki to same kobiety. Trafiam na sam początek, gdzie każdy coś tam ma o sobie opowiedzieć. Wszedłem akurat, gdy mówiła wysoka czarnoskóra dziewczyna z palcami długimi jak u pianistki. Okazuje się, że jest urodzoną w Polsce skrzypaczką. Robi sympatyczne wrażenie, jednakże w ten pociągający wizerunek wkrada się zgrzyt. Otóż nasza nokturnowa rodaczka dziwi się, że wielokrotnie w różnych sytuacjach ludzie nie biorą ją za Polkę… Trudno uwierzyć, że w XXI wieku w kraju nad Wisłą jakieś osoby mogłyby nie dostrzec słowiańskiego charakteru wyrobionego przez długie pasaże chopinowskiego trio g-mol!
Usiadłem obok subtelnej dziewczyny w za dużej bluzie i starannie wystylizowanych na naturalny rozgardiasz włosach koloru blond. Na oko dwadzieścia kilka lat. Na piersi dumnie przyczepiona plakietka z imieniem: Wojtek
Przechodzimy do zajęć warsztatowych, lecz co chwila w wypowiedziach uczestników, uczestniczek, uczestnikoosób przebija się jednostajna mantra: brak empatii, wiadomo co się dzieje, sami wiecie, trauma, ten kraj prawie faszystowski, na każdym roku wykluczenie.
Jedna z uczestniczek smutnym głosem wyznaje, że chyba jest uprzywilejowana, że ma z tego powodu wyrzuty sumienia i może dlatego właśnie chce uczyć dzieci, które w przeciwieństwie do niej nie mają szans na edukację zagranicą. To znaczy za prawdziwą granicą, w Monaco czy tam Monte Carlo, a nie w tych naszych szarych tysiąclatkach, gdzie znowu brak empatii, wykluczenie, wiadomo co się dzieje, trauma, osoby z macicami gnębione przez osoby bezmaciczne.
Inna, trochę nie na temat, porusza kwestię praw kobiet w Afryce, gdzie spotkała tylko prostytutki. To znaczy, przeprasza bardzo za wykluczające określenie: sex workerki.
Oczywiście wszystkie jesteśmy straumatyzowane, co jest najlepszą rekomendacją do uczenia cudzych dzieci (dwa razy w tygodniu).
Całe spotkanie to nieustanne zmaganie o ten właśnie język. Nieustanne wyszukiwanie potencjalnie niebezpiecznych pojęć. Murzyn nie, mulat tak. Prostytutka nie, sex workerka tak. Żona nie, partnerka tak, konkubina nie.
Gdyby nie prezentacja prowadzącej (sensowna i na temat), spotkanie mogłoby pójść w strony bardzo odległe - tak odległe jak brytyjskie kolonie, gdzie rośnie pieprz i wanilia.
Oczywiście wybrałem z tych 3 godzin same smaczki, pomijając celowo wiele mądrych i trafnych spostrzeżeń uczestniczek (i uczestnika?). Jednakże to właśnie to neurotyczne przywiązanie do języka przykuło moją szczególną uwagę. Trochę się boję, jak czeczeńscy chłopcy będą reagować na te wszystkie wykluczenia, uprzywilejowania, i macice, które kilka lat temu oderwały się od płci i przemieszczają się w nieznanym kierunku.
Ciekawe, że do projektu zgłosili się przede wszystkim ludzie, którzy choć pełni empatii i dobrych chęci, to jednak dotknięci nowotworem lewicowej wojny kulturowej, której wygrać nie mogą - bo człowiek z naturą jeszcze nigdy nie wygrał.
Powinien być to jednak także sygnał dla osób (z macicami i bez) o przekonaniach konserwatywnych i neutralnych, że są miejsca w których ich nie ma, a być powinni. BARDZO. W trosce o różnorodność edukacji uchodźców, powinni oni mieć prawo spotykać na swojej drodze nie tylko niebinarne leworęczne lesbijki. Taki zwykły pan od matematyki w swetrze w romby, który wieczorami pyka w FIFE bardzo by się w tym gronie przydał.
Jednakże nie zniechęcam się, być może polskie skrzypaczki i blond Wojtki będą miały w swoich edukacyjnych działaniach wyniki lepsze ode mnie. Będę Was informował!
„Granice mojego języka wyznaczają granice mojego świata”
L. Wittgenstein
0 notes