Tumgik
#edukacjaseksualna
Text
Rozmowa 3
Tumblr media
Rozmawiają Z i D.
Z (1/3 zespołu projektowego), rocznik 1998, skończyła podstawówkę publiczną oraz gimnazjum i liceum plastyczne. Obecnie studiuje. Identyfikuje się jako osoba nieheteroseksualna.
D, również rocznik 1998, chodziła do podstawówki publicznej, a potem do tej samej szkoły, co Z. Przez 6 lat chodziły do jednej klasy. Po roku przerwy od nauki zaczęła studia na artystycznej uczelni prywatnej.
Z: Możemy zacząć od tego, jak się czułaś w szkole i jak ją wspominasz.
D: Będę opowiadać głównie o podstawówce. Na początku byłam bardzo przebojowa. Zawsze mnie wszędzie było pełno, wszyscy mnie lubili i w ogóle. No ale to się skończyło w drugiej, trzeciej klasie.
Z: A dlaczego?
D: Zmienił się mocno mój wygląd. Straciłam dużo pewności siebie, bo zrobiłam się takim pulpecikiem. Pewnie wynikało to głównie z dojrzewania, które nadchodziło, na pewno też z zaniedbania, bo ruchu nie miałam za dużo i lubiłam się obżerać różnymi rzeczami. Szybko miałam sygnały od rówieśników, że ta D., która była taka ładna, przebojowa, fajna, nagle musi trochę zejść na bok. Jakieś dogadywania, chamskie teksty… Każdy kiedyś coś takiego usłyszał, każdy też powiedział. Ja też nie byłam święta i też pewnie parę razy coś komuś powiedziałam. Ale w momencie, gdy sam otrzymujesz takie słowa, zupełnie inaczej je odbierasz. Później słowo, które powiedział Ci ktoś w wieku lat dziewięciu, pamiętasz, kiedy masz lat dwadzieścia parę. I w momencie kiedy to wspominasz, to ma to tak samo silny wydźwięk jak wtedy. A jest to pierdoła, tekst typu: „o, słonica”...
Z: Boże, mówili ci coś takiego?
D: No, mówili, zdarzało się.
Myślę, że mi nie dokuczano z jakimś wyjątkowym natężeniem, ale ja jestem mocno wrażliwa i kiedyś mnie to wszystko bardzo dotykało. Nie dzieliłam się tym, w którymś momencie miara się przebrała. Zmieniło się to w jakąś obsesję, w moim przypadku w odchudzanie... W parę lat to doprowadziło do mega spustoszenia w moim organizmie.
W piątej klasie podstawówki przestałam ćwiczyć na wfie i to wtedy mi się przytyło jeszcze bardziej. Włączyła mi się taka totalna fiksacja, że jestem gruba, bo się zasiedziałam. Strasznie dużo się zaczęłam ruszać w domu, oczywiście rodzice nic nie wiedzieli. Był czas, że było to spoko, bo byłam po prostu zdrowa. Zdrowo się odżywiałam, przestałam jeść słodycze. No a później to już poszło w złą stronę, bo jadłam coraz mniej. W czasie jedzenia, miałam przed sobą zegarek i ten kęs, który brałam na widelec, musiałam żuć minutę. Czekałam, aż na wskazówkach zegara minie minuta i dopiero mogłam wziąć kolejny kęs.
Trafiłam do szpitala, miałam problemy z sercem, oddychaniem, ze skórą, ze wszystkim… Moja mama i tato nie mogli do siebie dopuścić myśli, że to jest coś związanego z jedzeniem, więc szukali wszystkiego, co się da. Stracili rok na tysiące badań, które niczego nie wykazały. Ja super sobie radziłam z każdym psychologiem, dopiero po roku zostałam zdiagnozowana. Z: Aha, czyli ty nie chciałaś współpracować? D: Nie, nie, nie. U mnie „wszystko było w porządku, wszystko dobrze”. Jak teraz o tym myślę, to jest to w ogóle nie do uzasadnienia, nie potrafię tego zrozumieć.
Z: A inni widzieli, że tak bardzo chudniesz?
D: Widzieli. I nie było komentarzy na ten temat... Pod koniec zaczęły się pojawiać. Mam wrażenie, że już mieli okazję się oswoić z tym, że coś jest inaczej i zaczęli sobie pozwalać. Widzieli to przez rok, stało się to czymś powszechnym, już można było dowalić. Zwracali na to uwagę, a nauczyciele nie reagowali. W pewnym momencie wręcz nie chciałam mieć kontaktu z nikim, bo wszyscy się na mnie patrzyli, jak na kosmitę, dziwoląga. Jak na rzadki okaz w zoo.
Z: Czyli to były tylko negatywne komentarze?
D: To może miało być pozorne zwrócenie uwagi na problem, ale tak naprawdę nie uznałabym tego za wyciągnięcie ręki. Myślę, że pomoc byłaby bardziej dyskretna...  Byłoby to przyjście, pogadanie sam na sam, „czy coś się z tobą dzieje, czy wszystko jest w porządku”, a nie wytykanie na forum klasy: „ona jest taka chuda, że się zaraz przewróci, proszę pani, może trzeba jej coś powiedzieć”.
Z: Pamiętam, jak A. z naszej klasy też przechodziła przez takie rzeczy. Dziewczyny mówiły niby z troski, że „o, ty jesteś taka chuda, ojej”, a tak naprawdę myślę, że mogło ją to boleć.
D: Tak, to jest bardzo trudne. Ciężko jest w takiej sytuacji określić, kto ma dobrą lub złą intencję. Ale mi, na chłopski rozum, nie przyszłoby do głowy, żeby w taki sposób próbować komuś pomóc. To nie jest pomoc. I raczej nie skłoni do refleksji, obawiam się, że może raczej spowodować nasilenie.
Problemy miałam jeszcze w gimnazjum, tylko że tu akurat nauczyciele się bardzo dobrze zachowywali. Nie czułam już, że ludzie to widzą i się mnie boją. Nie było takiego czajenia się, obchodzenia dookoła. No bo czemu ja ludziom nie mówiłam o tym przez wiele lat? Bo uważałam, że będą podchodzić do mnie jak do dziwaka, jak do kogoś innego. Że będą patrzeć, jak ja jem.
Z: Ja też miałam kiedyś problemy z jedzeniem. Chodziłam do dietetyczki, w ogóle nie mogłam schudnąć. Nigdy na szczęście nie wpadłam w aż taką obsesję, ale miałam straszne kompleksy i w pewnym momencie już byłam na granicy. Poszłam z tym do szkolnej pani psycholog. Powiedziała mi, że ona to w zasadzie nie ma doświadczenia w tym temacie i że mi da numer do poradni psychologicznej, żebym poszła na terapię grupową.
Wiadomo, że nie każdy psycholog się specjalizuje we wszystkim, że czasem lepiej jest przekierować do specjalisty… ale ja chciałam po prostu porozmawiać, a ona po moim pierwszym zdaniu mi przerwała…
D: No właśnie, nie wiem, czy szkoła jest odpowiednim miejscem, żeby rozwiązywać takie problemy. Taki psycholog, który pracuje w poradni, ma iluś pacjentów dziennie, rozmawia z nimi, a pedagog-psycholog szkolny przychodzi do gabinetu i… co on robi cały dzień? Czasem podpisze jakieś zwolnienie… Wszyscy się wstydzą do niego przyjść, a potem nagle mu się trafia osoba, która chce porozmawiać, która ma problem, no i on nie wie, co ma z tym zrobić.
Ktoś przyszedł, ją to zaskoczyło, przestraszyła się i przesłała problem dalej.  A ty pewnie nie czułaś się z tym zbyt dobrze.
Z: Tak, poczułam się odrzucona.
D: No dokładnie, pewnie myślałaś: „to po co ja przychodziłam, zrobiłam z siebie idiotkę, dziwoląga”.
Z: W ogóle niedawno sobie uświadomiłam, że na temat zdrowia psychicznego w ogóle się w szkole nie mówi…
D: To śmieszne, ale w podstawówce były osoby, które wyglądały tak samo jak ja i one były już spoko. Może były bardziej przebojowe, może bogatsze albo z innego domu.
Z: No albo mniej wrażliwe i aż tak nie dotykały ich te obelgi.
D: Tak. Na przykład moja koleżanka też była taka duża, ale przychodziła do szkoły w klapkach Nike, koszulce Adidas i mówiła: „wiecie co, mam nowego psa. Wiecie ile kosztował? Trzy tysiące. Wiecie czemu jestem smutna? Mój tata jest w więzieniu, bo kradł samochody” I ona była fajna, nie?
A ja nie, bo moja mama pracuje w banku, nic nadzwyczajnego. Jak mam chomika, to powiem jak ma na imię, a nie że kosztował mnie 20 złotych.
Z: No tak, czyli wyglądała na silną, więc nikt nie chciał jej dokuczać. Celowali w tych, którzy byli wrażliwi…
D: Ja w ogóle chodziłam do szkoły, w której było dosyć specyficzne środowisko. To była duża szkoła, było dużo klas, bardzo dużo dzieci z różnych środowisk. Mieliśmy np. chłopaka, który był dzieckiem z rodziny prawniczej i chodził w markowych ciuchach, a przychodziły też dzieciaki, o których wiadomo było, że w domu jest alkoholizm, bezrobocie, że pochodzą z rodzin wielodzietnych na zasiłkach i tak dalej… No i to wszystko się kotłowało. Klasy były mocno podzielone ze względu na zamożność. W klasie B były wszystkie bogate dzieciaczki. Bardzo na nas patrzyli z góry. Ja byłam w klasie A, która była totalnym miksem. Były dzieci jak ja, taka typowa klasa średnia, i były dzieci z takich wręcz patologicznych rodzin.
Dzieci skupiały się w grupach, a jak ktoś był trochę inny, to był na niego najazd. Ale dokuczanie najczęściej wychodziło ze strony tych zamożniejszych dzieci. Patrzyli na nas z pogardą. Była elita i wszyscy musieli robić wszystko pod jej dyktando. Jak coś się nie podobało, oni to wyśmiewali i potem już wszyscy cię wyśmiewali z tego powodu.
Do naszej szkoły chodzili też uchodźcy z Czeczenii, ludzie specyficzni i mocno związani ze swoją kulturą. To były dzieci z trudnymi doświadczeniami, przyjeżdżały do nas ze względu na wojnę. Trzymali się razem, mało z nami, prawdopodobnie dlatego, że była bardzo duża agresja wobec nich, bardzo mało tolerancji. To jak zostali przyjęci przez inne dzieci, to jest jakaś chora sytuacja. Jeżeli się chciało z taką osobą porozmawiać, to trzeba było liczyć się z tym, że cała klasa się przeciwko tobie odwróci. Padały teksty typu: „nie siedź koło niej, bo ma zarazę.”
Z: Boże, to absolutny rasizm!
D: No i te dzieciaki były agresywne, szczególnie chłopcy. W ich kulturze mężczyzna jest „wojownikiem”. Więc na każdą pyskówę ci chłopcy oddawali pięścią. Oni cały czas byli obrzucani obelgami i jak później się bili, to krew się czasem lała.  
B: A jak nauczyciele reagowali na te bójki?
J: Wtedy biedni byli ci, co przezywali, a źli ci, którzy uderzyli kolegę. Osoba, która zaczynała słowem, była według nauczycieli ofiarą.
D: Bardzo się cieszę, że nie ćwiczyłam na WF-ie. Bo gdybym ćwiczyła i jeszcze miała te swoje problemy, to to by była porażka … Ludzie się tam zachowują jak zwierzęta. Pamiętam jedną rzecz, to były moje ostatnie miesiące na wfie. Ja byłam straszna dupa z wfu, nic nie umiałam. Nic poza bieganiem, i to takim długodystansowym. Mimo że byłam, powiedzmy, grubsza, to to mi zawsze szło. I raz nauczycielka wymyśliła nam takie zadanie: „biegniecie, póki nie padniecie”. Można było w każdej chwili przerwać bieg. I były prawie całe zajęcia na to. I jak zawsze na wfie zostawałam wybierana do drużyny jako ostatnia, to wtedy, w tym bieganiu, pierwszy raz usłyszałam wsparcie mojej klasy. A dlaczego? Bo zostałam tylko ja i F, która była Czeczenką. Nagle wszyscy mi kibicowali, żeby nie wygrała „Czeczenka z zarazą”.
D: Dla mnie to jest zupełnie niezrozumiałe, że kto jest dobry z wfu, ten jest fajny. U ciebie też to było?
Z: Było, ja byłam zawsze mała i też mi nic nie szło, w bieganiu byłam najgorsza, w rzucaniu byłam słaba… W skakaniu wzwyż byłam zawsze niesprawiedliwie traktowana. Pan miał tabelkę, do jakiej wysokości się doskakuje w jakimś tam wieku, a ja zawsze byłam mniejsza niż wszyscy i skakałam najniżej. Miałam przez to najgorsze oceny. I potem poprawiałam ocenę z wfu, robiąc prezentację o tańcu towarzyskim. Bo tańczyłam, chodziłam na zajęcia po szkole i to umiałam. Miałam jakieś osiągnięcia w tym, a nic innego mi nie szło.
D: Ja z kolei wyrosłam, byłam przez moment jedną z wyższych osób w klasie i to taką napakowaną. Był bieg z przeszkodami, na czas. I taką równoważnię, niską ławkę, postawiono jako przeszkodę, pod którą trzeba było przejść. I ja nie byłam w stanie się pod nią zmieścić. Wyobraź sobie, jaką drużyna przeciwna miała ze mnie polewę. A moja drużyna? Jak się na mnie darli! To była moja wina, że zajęliśmy ostatnie miejsce.
Wiesz, teraz mnie to bawi, ale wtedy to była tragedia!
Z: No tak, domyślam się, że musiałaś to wtedy przeżywać.
D: I nauczyciel wymyśla takie zadanie... No przecież na logikę – i tak wszyscy się z trudem przeciskali. To nawet nie chodzi o to, że ja nie mogłam bębna przełożyć, ale mi tam głowa ledwo wchodziła.
Z: To nawet, jak dziewczynka by była bardziej rozwinięta i miała piersi, to też by nie mogła przejść.
D: W tej samej szkole, co ja, uczył się mój brat, N. On był zawsze dosyć pyskaty. Często nie dogadywał się z kolegami. Kiedyś chłopcy się na niego wkurzyli i gdy wychodził po lekcjach ze szkoły, zaczaili się na niego w krzaczorach i na niego napadli, żeby mu wlać.
Innym razem coś się stało, chłopcy pokłócili się i mieli czekać na rozmowę u pani pedagog. Jeden z nich wszedł na rozmowę, a reszta zaczaiła się na N, pobili go (wszystkie nauczycielki były zajęte i dzieci sobie same stały na korytarzu) i on uciekł ze szkoły. Dzieciak. Dziesięciolatek. Sam. Wyszedł bez problemu, w godzinach lekcji… Nikt nie zauważył tego, nikt nie zadzwonił do mojej mamy.
No to przecież to jest chore. I ta pani nic, moja mama postraszyła sądami, ale skończyło się na tym, że mój brat zmienił szkołę.
Z: I nauczycielki nie miały konsekwencji?
D: Nie miały żadnych. Mój brat przeniósł się do szkoły integracyjnej. Był w szkole mieszanej, gdzie były dzieci zdrowe i dzieci z częściowym upośledzeniem. I była nauka szacunku, była współpraca, były jakieś prace grupowe, dziewczynki pracowały z chłopcami, osoby zdrowe z osobami chorymi. I to było fajne.
Z: Może to dlatego, że tam nauczyciele były przeszkoleni żeby pracować z takimi osobami? Mieli większą empatię i uczyli tej pracy ze sobą nawzajem.
D: Tak. To było normalne, że dzieciaki na zdjęciu klasowym stoją i się obejmują. A dla mnie, jak sobie pomyślę o mojej klasie, to jest totalna abstrakcja.
Z: Właśnie. Bo w normalnej szkole nauczyciel ci nie powie, że trzeba np. szanować innych, albo że to nieważne, czy jesteś gruby czy chudy, bo masz wartość, taką jak każdy. Może gdyby był taki przekaz, to mniej ludzi by cierpiało.
D: Było w sumie parę takich sytuacji, że moja mama była bliska zakładania spraw sądowych. Bo to, jak grono pedagogiczne się zachowywało i jakie słowa były tam używane wobec dzieci, to było jedno wielkie nieporozumienie.
Z: To znaczy?
D: Nauczycielka potrafiła powiedzieć do ucznia „jesteś debilem”, „jesteś głupi”. Jeden z oprawców mojego brata miał na imię Kamil. Pani notorycznie zwracała się do niego przy całej klasie „Kamilek debilek”. To było na porządku dziennym. Wszystkie dzieci się z tego śmiały, nie? W takim dzieciaku wzrasta frustracja. Jak nie ma w gębie, nie ma wsparcia rodziców, a jego najbliżsi koledzy też się z tego śmieją, to on, nie mając innych argumentów, użyje pięści. I komu się dostanie? Komuś, kto się pierwszy napatoczy, kto pierwszy dołoży cegiełkę. Było to wiele razy zgłaszane, czy wychowawczyni, czy innym nauczycielom… nikt nie zwracał na to uwagi.
W klasie mieliśmy jeszcze takiego G. To był taki gangster, inaczej nie powiesz. On potrafił komuś wlać, komuś nos rozwalić do krwi. Tylko, że mi go zawsze było szkoda, bo miał tragiczną rodzinę. Jego matka miała aż głos zachrypnięty od wódy.
Z: No to pewnie nikt go nie nauczył, jak rozwiązywać swoje problemy.
D: Tak. Po nim też zawsze było widać skruchę, miał poczucie żalu, on nie był złym człowiekiem. Miał wielką radochę, gdy zrobił coś dobrego. Na walentynki przyniósł serduszka z papieru i był mega zadowolony, że ktoś mu powiedział „dziękuję”. Tylko że to miało największe znaczenie w klasach 1-3, gdzie mieliśmy fajną nauczycielkę i ona też bardzo dbała o to, żeby on był w takie rzeczy angażowany i go chwaliła. A później wiadomo, że kilkunastolatek nie będzie czekał na pochwałę „wspaniale” w dzienniku, za to, że przyniósł serduszka. No nie będzie, bo będzie wolał komuś wpieprzyć i wziąć piątaka na cukierki w sklepiku.
Z: Jeszcze też pewnie szukał jakiejś akceptacji wśród innych, a bycie silnym jest najłatwiejszym sposobem, bo wszyscy się ciebie po prostu boją.
D: Boją i jest uznanie.
Z: Nie ma w szkole w ogóle takiej jakiejś nauki empatii i rozmowy z innymi, tylko wszystko jest oparte na przemocy.
D: Tak. Jeszcze często napędza się rywalizację.
D: Jeszcze jedna rzecz mi się przypomniała… Na początku podstawówki miałam przyjaciółkę, L. Potem, gdy już rzadko chodziłam do szkoły, bo nie miałam siły, byłam o nią cholernie zazdrosna, bo miała jakieś nowe koleżanki. Była wtedy moda na emo. Pamiętam, jak te wszystkie dziewczynki się któregoś razu pocięły w literki… I pamiętam, jak L. się przestraszyła, zawołała mnie i poszła ze mną do łazienki. Ja patrzę, a na łapie ma wycięte swoje inicjały… I w płacz, że jej krew leci, nie? Spytałam jej, czym ona to zrobiła, a ona to zrobiła cyrklem.
Z: Jezu.
D: I te dziewczynki miały później rozmowę z pedagogiem, wszyscy o tym wiedzieli. To było strasznie dziwne. Przeraża mnie to teraz, jak o tym myślę.
Jeszcze strasznie się bałam, bo widziałam parę razy, jak kilka starszych dziewczyn, takich wielkich, dobrych z wfu, urządzało „polowanie”. Brały z tablicy informacyjnej pinezki, łapały kogoś i przekłuwały mu tą pinezką uszy. Bałam się potem koło nich przechodzić…
Z: Co takim ludziom siedzi w głowie…?
D: Nie wiem. To jest właśnie najgorsze, że coś takiego przychodzi komuś do głowy. Skąd? Idziesz koło tablicy korkowej i myślisz sobie: „o, tą szpilką można komuś przebić uszy”?! I to jeszcze komuś słabemu, żeby było śmiesznie.
Z: Brak mi słów, to jakaś mafia po prostu…
Z: A pamiętasz co było u ciebie na Wychowaniu do Życia w Rodzinie? Mieliście jakąś edukację seksualną?
D: To było z panią pedagog. Pamiętam jedne zajęcia, o antykoncepcji. Uczyła nas, jak prowadzić kalendarzyk, kiedy mierzyć temperaturę… Przedstawiała nam wszystkie metody zabezpieczania się i wszystkie były złe. Pokazywała jakieś drastyczne obrazki, jak się zakłada spiralę domaciczną. W ogóle jakieś takie straszne rzeczy, żeby nas, nie wiem, przestraszyć, czy co? Ja byłam przerażona.
To była szósta klasa podstawówki, ale nie zdziwiłabym się, jakby były w klasie osoby, które już miały jakieś doświadczenia z seksem. Na pewno też nie miały pojęcia o zabezpieczaniu i współczuję, jeśli kalendarzyk brały za jedyny wartościowy sposób antykoncepcji.
Taka nauczycielka nie uświadomi o ryzyku chorób, a powie ci, co jest złe, względem, tak naprawdę, chyba tylko wiary. Bo ja nie widzę żadnego innego uzasadnienia. I to jest jeszcze osoba, która nie ma wykształcenia jako np. biolog, tylko jest panią pedagog. Pewnie skończyła jakieś ogólne studia pedagogiczne i to było wszystko. Więc czemu ona ma taką wiedzę przekazywać? I straszyć.
Z: A czy były pokazywane jakieś alternatywy, na przykład dla takiego podstawowego modelu rodziny?
D: Nie, tego na pewno nie było. Model podstawowy. Kobieta, mężczyzna. Kobieta to do trzydziestki najpóźniej musi urodzić dziecko, bo później jest ryzyko, że dziecko będzie chore. „Dziewczynki skończcie szkołę, do męża, a po ślubie dziecko i z dzieckiem siedzieć, wychować”.
I tak jak mówisz, zero alternatywy, nie ma w ogóle modelu rodziny bezdzietnej, na przykład.
Z: Nie ma w ogóle opcji, że nie trzeba zakładać rodziny.
D: Tak.
Z: A u nas w gimnazjum WDŻR prowadziła pani od religii, pamiętasz? I to były zajęcia dla chętnych, chodziły na nie dwie osoby.
D: O Boże, faktycznie… A ty w podstawówce miałaś WDŻR?
Z: Miałam, ale mało co pamiętam. Jedyną rzeczą, którą pamiętam jest to, że pani od przyrody, która to prowadziła, powiedziała nam, że nie można obcinać za krótko paznokci u stóp bo się usuwa jakąś warstwę ochronną. I że nie możemy się golić w miejscach intymnych, bo to jest też warstwa ochronna kobiety. Więc taka niby-higiena… Był kiedyś też taki kurs, przyjechała jakaś firma produkująca podpaski.
D: U nas też coś było… I też tylko dla dziewczynek. Oczywiście chłopcy się później z nas śmiali, mimo, że nie wiedzieli, co tam się w sumie działo. I nauczyciele jak zawsze nie reagowali.
Z: I potem się te podpaski przyklejało w różnych miejscach, u mnie przynajmniej.
D: Tak. [śmiech]
U mnie przygotowanie na temat tego, co się dzieje, kiedy kobieta staje się kobietą, czy chłopiec chłopcem, było zerowe. W ogóle nie było tematu. No okej, przyjechały babki z podpaskami, ale pamiętam, że jak dostałam pierwszą miesiączkę to była tragedia. Dostałam dosyć wcześnie i jeszcze oczywiście na szkolnej wycieczce w kinie. I powiem szczerze, że nie za bardzo wiedziałam, co się ze mną dzieje. Totalnie się wstydziłam, nie powiedziałam nikomu. Poszłam do łazienki i chyba pół rolki papieru sobie wsadziłam w gacie, no bo nie wiedziałam, co mam zrobić. Wróciliśmy i poszłam szybko do domu, no i z mamą dopiero o tym porozmawiałam. Ale to było coś strasznego. No bo to, że wstydzisz się nawet nauczyciela spytać, to nie jest normalne. Tak naprawdę, wtedy w nikim nie widziałam osoby, której mogę się o coś takiego spytać.
Z: Tak, do żadnego nauczyciela nie miałaś takiego zaufania?
D: Nic, nie. Zero.
Ale ciężko jest, moim zdaniem, o dobrego pedagoga, nauczyciela. 
Najlepszy nauczyciel, jakiego ja miałam, to była chyba pani R. Gdybym ja miała od każdego przedmiotu takiego nauczyciela, to byłabym mózgiem. Ona wymaga wiedzy, stawia konkret, jest sprawiedliwa, od wszystkich wymaga tyle samo i daje krótki, prosty przekaz: „naucz się tego i tego, i ja będę od ciebie tego wymagać”. Wiesz, że cię spyta i że musisz się przygotować. Przygotowujesz się, pamiętasz i dostajesz za to nagrodę, jesteś zmotywowany. Ja byłam przeszczęśliwa, bo chodziłam na chemię i wszystko wiedziałam. Miałam piątki. I przykładałam się do tego, owszem, poświęcałam czas, ale też nie jakoś dużo, bo ona z zajęć na zajęcia się kazała przygotować.
Z: Tak, wiedziałaś, do czego się przygotować, jak się przygotować i wszystko miałaś pod ręką.
D: Noo, a bezcenna była duma, jaką czułaś. Ona była taka konkret-kobieta, jej postawa powodowała to, że w sumie niezależnie od tego, czy to był Jacek, czy to byłam ja, czy to była Daria, ale każdy czuł do niej respekt i był przygotowany. Oceniała sprawiedliwie, nie było zamydlania oczu.
Z: Moim ulubionym nauczycielem był pan W. od fizyki. On z kolei nas tak bardzo partnersko traktował i nie było tej relacji: „ja jestem nauczycielem, wy się macie mnie słuchać”, tylko: „o, no dobra, chodźcie, zrobimy fajny eksperyment”. To było świetne…
Bo on tak zachęcał! I dobrze tłumaczył, pokazywał. Nam, plastykom, którzy nie ogarniali wzorów, pokazywał wszystko obrazkowo, miał podejście do nas, jako do konkretnej klasy, a nie jak do jakichś tam po prostu uczniów, dla każdych to samo. I to mi się bardzo podobało.
D: Ja też lubiłam te zajęcia. A oboje mieli totalnie różne osobowości.
Z: Tak, zupełnie. I oboje byli tylko na rok. To było smutne. Potem przyszła pani I., przez którą znienawidziłam chemię i fizykę.
D: Dwa w jednym! [śmiech] To była porażka.
Z: Tak. Zamiast świetnych nauczycieli, którzy ci wszystko wytłumaczą i dadzą wszystkie informacje, których potrzebujesz, to dostajesz panią I., która w odpowiedzi na twoje pytanie mówiła: „a wygoogluj sobie!”
6 notes · View notes
gannajestem · 6 years
Photo
Tumblr media
Dzisiaj chciałabym poruszyć bardzo ważny temat edukacji seksualnej w szkołach 🆘 Ze swojej strony mogę powiedzieć, że mieszkając na Ukrainie nie miałam żadnych regularnych zajęć na ten temat 😐 Pamiętam tylko jedno zajęcie na temat chorób wenerycznych i jeszcze jedno o menstruacji 👍🏻Mama, niestety, ze mną nie rozmawiała na ten temat, więc o reszcie musiałam dowiedzieć się sama za pomocą książek (wtedy jeszcze nawet nie miałam komputera) 😬 Poważny temat, dlatego nie ma czego się wstydzić! 💪🏻 . . Jak u Was wygladała edukacja seksualna? 🤔 Zajęcia w szkole, rozmowa z rodzicami czy czytanie książek? 📚 . . #herbata #tea #zielonaherbata #kwiaty #flowers #flatlay #flatlaypolska #flatlaypoland #spring #wiosna #maj #paprotka #edukacjaseksualna
https://www.instagram.com/gannajestem/
0 notes
gazetawyborcza · 5 years
Photo
Tumblr media
W wielu krajach dzieci uczą się edukacji seksualnej już od najmłodszych lat. W Finlandii zajęcia mają siedmiolatkowie, a w Belgii uczniowie chodzą na zajęcia jeszcze przed 10. rokiem życia. Podobnie jest w Albanii, a przecież ten kraj dopiero kandyduje do UE. Polecamy materiał na sonar.wyborcza.pl Link w Instastories! #edukacjaseksualna #edukacja #seks #gazetawyborcza
1 note · View note
Text
Rozmowa 5
Tumblr media
Rozmawiają Z i S
Z (1/3 zespołu projektowego), rocznik 1998, skończyła podstawówkę publiczną oraz gimnazjum i liceum plastyczne. Obecnie studiuje. Identyfikuje się jako osoba nieheteroseksualna.
S, rocznik 1999, skończyła podstawówkę o profilu sportowym i gimnazjum publiczne. Spędziła 3 miesiące w klasie humanistycznej w elitarnym liceum, a następnie przeniosła się do innego liceum, do klasy biologiczno-chemicznej. Jej mama jest Bułgarką, a tata Polakiem. Ze względu na swoje pochodzenie, w czasie liceum uczęszczała w soboty do szkoły bułgarskiej. Obecnie studiuje.
S: Gdy zapytałaś o doświadczenia szkolne, postanowiłam zacząć od początku - od podstawówki. Pierwsze wspomnienie jest związane z Wychowaniem do Życia w Rodzinie. Uczęszczałam tylko na dwie lekcje. Oczywiście byliśmy podzieleni ze względu na płeć. Pierwsze zajęcia to było wprowadzenie. Stwierdziłam, że zapowiada się ciekawie, może się czegoś dowiem. Na drugiej lekcji dowiedziałam się, jak być odpowiedzialną gospodynią. Że kobieta musi na koniec miesiąca liczyć rachunki za dom, za gaz, za wodę, podliczać wydatki… i tak zaczęłam się zastanawiać, że w sumie moja mama tego nie robi i że żyje nam się dobrze [śmiech]. Powiedziałam moim rodzicom, że nie jestem pewna co do tych zajęć, więc wypisali mi zwolnienie. Byłam wtedy w trzeciej, może w czwartej klasie i już mi zadzwonił dzwonek, że coś jest nie tak. To był taki mój pierwszy zryw feministyczny.
W szóstej klasie znowu mieliśmy podobne zajęcia, z tym, że nie było już podziału na chłopców i dziewczynki. Te lekcje nie miały sensu - nauczycielka mówiła skąd się biorą dzieci i albo wszyscy to olewali, albo śmiali się i zadawali takie pytania, żeby zmieszać nauczycielkę, żeby nie wiedziała co powiedzieć.
Z: A masz pomysł, jak inaczej miałoby to być prowadzone? Bo wydaje mi się, że powinno się uczyć o takich sprawach, jak dojrzewanie, czy seks… Ja o swojej seksualności dowiedziałam się w liceum, ale może wpadłabym na to wcześniej, gdybym usłyszała w szkole, że osoby niehetero istnieją! Że tak się zdarza, tak można żyć.
S: Ja mam wrażenie, że nie powinno to być jakimś tematem tabu. To powinno być powiedziane w czasie biologii, w czasie polskiego.
Mnie zaskoczyło, że z WDŻR są sprawdziany. Na podobnej zasadzie - jak można wystawiać oceny z religii? „Źle wierzysz”!
Z: Z wiedzy o religii teoretycznie…
S: Tak, ale tylko tej jednej.
Tak a propos, z religii też mam kilka wspomnień. Jedno pochodzi sprzed komunii. Moja koleżanka bardzo się stresowała tym, że musi napisać na kartce swoje grzechy. Zastanawiałam się po co to, o co chodzi? Nie mogłam zrozumieć, co ona w ogóle robi. A  w drugiej klasie mieli modlitwy na zaliczenie. Mi wtedy szczęka opadła. Miałam 8 lat i byłam w szoku dlatego, że moi koledzy musieli zdawać modlitwy na ocenę.
Ale ze względu na to, że nie podchodziłam do komunii ze wszystkimi, miałam duży problem sama ze sobą. Ja nie dostałam quadów, laptopów, drukarek, skanerów i Bóg wie czego. Nie miałam sukienki, nie było zebrań, którą sukienkę wybrać z katalogu, który wianek, którą chusteczkę, który woreczek, które butki…  Ja miałam komunię dwa lata wcześniej. Byłam wtedy w letniej ładnej sukience, poszliśmy z najbliższą rodziną do cerkwi, a potem do cukierni, i dostałam plecak. To tyle. Dla mnie to było najnormalniejsze w świecie. Dopiero potem się okazało, że to jest dziwne, że ja dostałam tylko plecak.
Z: Oczywiście w Polsce, bo w Bułgarii pewnie nie obchodzi się tego tak hucznie?
S: W prawosławiu bułgarskim jest po prostu skromniejsze podejście. Ja przyjmowałam komunię razem z babciami… to nie była odrębna impreza dla dzieci. Nie trzeba było wynajmować kościoła specjalnie na tę okazję.
Z: I kupować takiej same sukienki jak reszta klasy.
S: Nie, bo byłam tylko ja i moja rodzina. Więc okazało się, że omija mnie takie wielkie celebrowanie wszystkiego. Wszystkiego, tylko nie samej komunii. Mam wrażenie, że niektóre osoby z mojej klasy nawet nie wiedziały o co w tym chodzi… Było ważniejsze, gdzie będą potem, w której restauracji, za ile, i jaki prezent dostaną.
To wzbudziło we mnie dyskomfort psychiczny. Zwłaszcza, że nie pojechaliśmy na żadną zieloną szkołę w drugiej klasie, bo rodzice już za dużo wydali na te komunie. Wtedy dowiedziałam się, w jakiej skali to jest.
Z: A ty jako osoba prawosławna w ogóle nie chodziłaś na religię?
S: To było tak, że w pierwszej klasie nie było dla mnie zajęć. Chodziłam wtedy do biblioteki, co bardzo dobrze na mnie wpłynęło, ale jednak jako dziecko czułam się wyodrębniona, że nie jestem pełnoprawną członkinią tej klasy. Spytałam taty, dlaczego ja nie mogę chodzić na religię. On porozmawiał z siostrą - powiedziała, że nie ma problemu, żebym uczęszczała, że przecież to, że nie jestem katoliczką, nie jest jakimś wypaczeniem. I rzeczywiście chodziłam – nie wiedziałam o co chodzi, ale byłam w tej klasie ze wszystkimi… Siostra pozwalała mi robić co chcę, nie musiałam słuchać, uczestniczyć, ani zaliczać. Oczywiście to, że nie pisałam sprawdzianów i kartkówek również się na mnie odbiło, bo wszyscy inni musieli, tylko ja nie.
Z: Czyli zwracali się przeciwko tobie, że jesteś taka szczęśliwa, bo nie masz obowiązku pisania sprawdzianów.
S: Tak, dokładnie. Z religii, sprawdzianów z religii! [śmiech]
Potem, w późniejszych latach, inna siostra powiedziała, że nie mogę uczęszczać na religię, bo nie jestem katoliczką.
W czwartej klasie była już katechetka. Niesamowicie nieprzyjemna kobieta. Weszłam raz do klasy, nie pamiętam, z jakiego powodu, a ona się wydarła na cały głos, że osoby nienależące do społeczności Kościoła Katolickiego, nieuczęszczające na lekcje religii, nie mogą przebywać w tej sali. Po prostu mnie wygoniła. Mnie, dziecko...
Z: Dziecko, które jeszcze nie rozumie…
S: Tak! To był taki kop. Wyrzucenie z klasy zabolało.
Z: A inni uczniowie jakoś reagowali na to, że nie chodzisz na religię, że jesteś prawosławna?
S: Mi się poszczęściło, bo w klasie mieliśmy jeszcze buddystę i świadka Jehowy. We troje nie chodziliśmy na religię. Tak naprawdę zostawaliśmy wtedy bez opieki. Ja chodziłam do biblioteki, ale co ci dwaj chłopcy robili, to nie wiem. Pewnego dnia okazało się, że jednak mamy lekcje etyki i to nie w godzinach, kiedy inni mają religię – musieliśmy obowiązkowo zostawać po naszych zajęciach…
Z: Co?!
S: Tak. A ja byłam w szkole sportowej, więc miałam dziesięć WF-ów tygodniowo plus treningi, musiałam uczyć się w domu i jeszcze zostawać na tę etykę. Spóźniałam się przez to na trening, za co dostawałam nagany od trenerki. Byłam szkalowana dlatego, że nie mogli nam zrobić etyki wtedy, kiedy inni mają religię. I nic się nie zmieniło – w czasie ich zajęć ja nadal przesiadywałam w bibliotece.
S: W gimnazjum to, że jestem prawosławna nie miało za bardzo znaczenia. Byłam wtedy w dość liberalnej szkole i po prostu nie chodziłam na religię, nie było problemu. Zwłaszcza, że było tam dużo osób prawosławnych albo takich, które nie chciały uczęszczać.
A potem poszłam do mojego feralnego liceum… Pojechaliśmy na wyjazd integracyjny do Ustrzyk Dolnych. W tym rejonie jest dużo drewnianych kościołów, które kiedyś były cerkwiami prawosławnymi. I ostała się jedna cerkiew, gdzie wciąż jest ksiądz prawosławny. Zorganizowali nam lekcję o prawosławiu. No i okazało się, że ja mam w swojej klasie narodowców…
Oczywiście olali to, co ten ksiądz mówił. Jak poprosił, żeby wstać, bo dzwony biją, nie wstawali, grali na telefonie… Taki totalny brak szacunku. I wtedy stało się coś strasznego. Myślałam, że w klasie humanistycznej ludzie chcą rozmawiać, mają otwarte umysły... Ale jak wyszliśmy z tej cerkwi, zostałam oszkalowana za to, że jestem prawosławna… Nikt się mnie nie zapytał, czy ja wierzę, czy nie, czy w ogóle chodzę na msze. Po prostu powiedzieli, że moja religia jest głupia, że katolicyzm to jedyna obowiązująca religia, że to jest Polska…
Zatkało mnie… Byłam w elitarnym liceum - to nie jest gimnazjum albo podstawówka, gdzie ludzie nie wiedzą, co mówią. Rozpłakałam się, zadzwoniłam do mojej mamy i powiedziałam, co się stało. Niesamowicie się zdenerwowała, no ale co z tego. To, co powiedzieli już zostało. Nie widzieli żadnego problemu w tym, co zrobili. Ja nawet nie za bardzo chciałam pójść do nauczyciela i powiedzieć o całej sytuacji, bo w liceum przecież nie mówi się już „proszę pana, bo oni mnie obrazili”.
Nic z tym nie można było zrobić, dlatego odeszłam z tej szkoły. Nie wyobrażałam sobie spędzenia kolejnych trzech lat swojego życia z osobami, które potrafiły do mnie podejść i prosto w twarz powiedzieć: „jesteś głupia, bo wierzysz w to, bo jesteś prawosławna”.
Z: To zrozumiałe… A jak długo byłaś w tej szkole?
S: 3 miesiące. Właśnie po tym wyjeździe zaczęłam coraz mocniej skłaniać się ku rezygnacji.
Z: To mi się wydaje w zupełności wystarczające, ale czy miałaś jeszcze jakieś inne powody, dla których odeszłaś z tego liceum?
S: To znaczy… widać było, że niektórzy dostali się do tej szkoły tylko dlatego, że mieli pieniądze. Te osoby nie musiały się za bardzo starać. Ja chciałam pójść do klasy biologiczno-chemicznej, a dostałam się do humanistycznej. Moim konikiem nie jest polski, czy historia, a miałam jedne z najwyższych ocen.
Jeszcze dyrektorka wiedząc, że zabrakło mi pół punkta z egzaminu gimnazjalnego i że jest pięć wolnych miejsc w klasie biologiczno-chemicznej, permanentnie mówiła, że mnie do niej nie przyjmie. Złożyłam chyba z dziesięć podań, moi rodzice też składali. Przez dwa miesiące nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi. Później okazało się, że te wolne miejsca są zarezerwowane dla osób, które wykruszą się z klasy z maturą międzynarodową.
Potem moi rodzice mieli bardzo nieprzyjemną rozmowę z panią dyrektor. Bardzo jasno dała im do zrozumienia, że albo zapłacą, albo po prostu nie ma dla mnie miejsca. Wtedy zdecydowali, że przeniosą mnie gdzie indziej, bo nie ma co kontynuować tego koszmaru.
Był jeszcze taki problem, że nie mam markowych ubrań. Mnie one po prostu nie obchodzą, ale to według innych był duży mankament.
Z: Straszne! Nie masz znaczka na koszulce! [ironicznie]
S: No nie mam torebki za 7 tysięcy złotych, przykro mi.
Z: To okropne, że takie rzeczy mają znaczenie…
S: Tak. Duże znaczenie. Bo oni mnie traktowali jak głupią albo jakbym była biedna. A ja nie mogę powiedzieć, że jestem biedna - mnie taka moda po prostu nie interesuje. Ale to nie było tak, że to szkoła, jako instytucja mnie dyskryminowała – ona tylko na to pozwalała.
Z: Tak! Uważam, że szkoła to jest miejsce wspólne, gdzie powinniśmy zwyczajnie mieć szacunek do siebie nawzajem… Czasami szokuje mnie to, że nauczyciele roszczą sobie prawo do tego, żeby zwracać uczniom uwagę „masz o pięć centymetrów za krótką spódnicę; ubierz się, bo wyglądasz brzydko, źle, wyzywająco”.
S: To jest inna sprawa. Nauczyciele czasami uważają, że są niesamowicie wysoko postawieni, że mogą absolutnie wszystko powiedzieć. Ogólnie wydaje mi się, że zwrócenie uwagi przez nauczyciela nie jest złe, o ile nie jest to powiedziane takim protekcjonalnym tonem. Lepsza byłaby taka ludzka opinia. Na przykład: „według mnie troszeczkę za dużo odkryłaś, umalowałaś się jak do klubu, a jednak w klubie nie jesteś”.
Z: Ludzka opinia, konstruktywny argument, delikatna sugestia. I nie na forum klasy.
Z: Jesteś dwujęzyczna, chodziłaś do szkoły bułgarskiej. Jak to wspominasz?
S: To jest zabawne, ale bułgarska szkoła umożliwiła mi dostawanie dobrych ocen z języka polskiego. Nauczyłam się tam, jak pisać rozprawki, opowiadania, charakterystyki… a analizę wiersza to już w ogóle! Na czym polegała główna różnica? W bułgarskiej szkole czytaliśmy wiersz i potem każdy mówił, co z niego rozumie. Nauczycielka nas nakierowywała, dawała kontekst historyczny i koniec końców coś z tego wyciągaliśmy. Okazało się wtedy, że poezja nie jest taka zła. Wiedzieliśmy krok po kroku, co się robi, jak się nazywają wszystkie środki stylistyczne. W polskiej szkole się tego nie uczy, bo nie ma czasu, trzeba lecieć z programem i zrobić podręcznik. U nas było mniej materiału do przerobienia, bo ministerstwo wiedziało, że mamy zajęcia tylko raz w tygodniu. Poza tym nasza „klasa” była dwuosobowa. Więc mieliśmy czas na rozmowy, robienie rzeczy nie po kolei… A w polskiej szkole wszystko sprowadza się do tego, że trzeba zrobić podręcznik, zadania ze zbioru zadań, z kart prac albo na platformie wydawnictwa.
Z: Tak, a jak podasz inną interpretację utworu, niż tą, która jest w podręczniku, to dostajesz jedynkę, bo to niezgodne z kluczem. Wiersz musisz czytać tylko na jeden sposób!
S: Tak, a tam po prostu czytaliśmy i rozmawialiśmy. To było super, bo to miało sens, mimo braku planu.
Z: Mieliście jeden dzień w tygodniu, a i tak nie musieliście się śpieszyć. To jest niesamowite, bo mam wrażenie, że w polskiej w szkole mamy cały tydzień, zajęcia od 8 do 16, a i tak nie zdążamy z przerobieniem wszystkiego. Cały czas jest ten pęd, że trzeba zrobić program, z każdego przedmiotu. Ja na przykład na historii nigdy nie zdążyłam omówić XX wieku.
S: Ja nigdy nie dotarłam do drugiej wojny Światowej.
Z: Zawsze zatrzymywaliśmy się na średniowieczu, mimo że każdy chciał omawiać XX wiek, wojnę, PRL i tak dalej… To jest straszne, bo teraz mamy braki z tej najnowszej historii.
I wszystko jest uczone tak „polsko-centrycznie”.
S: Kiedyś zapytałam się mojego historyka o Traków. To było plemię na terenie Bułgarii, które wiele razy podbijało Imperium Rzymskie. Po tej cywilizacji zostało bardzo dużo złota, kopce, grobowce… A historyk powiedział mi: „to jest nieważne”.
Z: Ja w polskiej szkole nigdy nic nie słyszałam o Bułgarii! Jak ty się z tym czułaś? Nie brakowało ci tego, nie czułaś się pomijana?
S: Czułam się pomijana. Miałam wrażenie, że moje drugie państwo (nie drugie, dlatego, że mniej ważne, tylko drugie w kolejności) jakby nie istniało, jakby go nie było. I taka martyrologia narodu polskiego, podkreślanie, że byliśmy 123 lata pod zaborami… a Bułgaria była przez prawie sześć wieków pod zaborem tureckim. I nie chcę porównywać, czy to było gorsze, czy lepsze, bo oba te wydarzenia były tragiczne. Ale mam wrażenie, że przez taką narrację moi koledzy myślą, że tylko Polska miała tak źle.
Z: Ja o tym nie wiedziałam. Mi 123 lata wydają się tak ogromnym kawałem czasu, bo zawsze mi wmawiano, że Polska jest męczennikiem Europy… A tak naprawdę takie rzeczy działy się wszędzie i w ogóle się o tym nie mówi!
S: Oczywiście, że tak. Powinno być podane porównanie - nie z wnioskiem, że ktoś miał gorzej, a ktoś lepiej, tylko że tak po prostu było, że takie rzeczy się dzieją.
Z: Narracja wielostronna.
S: Tak, albo obiektywna, bez opinii!
Z: Można by też mówić bardziej o procesach, a nie pojedynczych wydarzeniach.
S: Pamiętam kartkówki z dat… Zakuć, zdać, zapomnieć – na tym polega szkoła polska.
W szkole bułgarskiej prawie nie mieliśmy sprawdzianów. Było tak, że nauczycielka widziała, co robimy na lekcjach. Czasami zadawali nam jakieś prace pisemne. Sprawdzali je i mówili, co poprawić, ale nie oceniali. Oceny były tylko na samym końcu na świadectwie, nie mieliśmy żadnego dziennika…
Jeżeli chodzi o języki w szkole polskiej, to to jest jakiś żart. Przez 6 lat nauki języka niemieckiego jestem nadal na poziomie A0 - nic się nie nauczyłam, ponieważ nie było rozmów, konwersacji, jakiegoś opamiętania w tempie nauczania… Wszystko było na ocenę. Nigdy nie zapomnę, jak na kartkówkę z języka niemieckiego musiałam nauczyć się słowa „kamieniołom” [śmiech]. Troszeczkę mnie to przerosło.
Z: Ja miałam to samo, też uczyłam się niemieckiego przez 6 lat, ale grupa była tak duża, że w ogóle nie byłam w stanie nic powiedzieć na tych zajęciach. Uczyłam się słówek i gramatyki na kartkówki, miałam piątki, a teraz praktycznie nic nie umiem!
S: Na pewno jest zbyt dużo do zrobienia w polskim systemie edukacji. I nie chodzi o to, czy oni zmienią listę lektur, czy nie. Największym problemem polskiej szkoły są sprawdziany, ilość osób w klasie, ilość zajęć w ciągu dnia, skakanie z tematu na temat - na jednych zajęciach mamy o klonowaniu człowieka, a na drugich „kamieniołom” po niemiecku. I mało praktycznych zajęć. Brakowało lekcji, na których dowiedziałabym się, co mam zrobić gdy mi wywalą korki w domu. Jak zmienić dętkę w rowerze. Jak rozliczyć PIT. Jak coś ugotować. Przydałaby się też nauka ekologii, na przykład wprowadzenie w szkole segregowania śmieci.
Z: Szczególnie teraz. Wiadomo, jaki jest stan środowiska…
S: Denerwowało mnie również to, że było bardzo dużo konkursów, a ja nie mogłam brać w nich udziału, bo traciłam wtedy czas potrzebny na uczenie się. Musiałabym to nadrabiać w kolejnym tygodniu i być karana za to, że chciałam iść na konkurs - mój następny tydzień byłby podwójny. Bo w każdym tygodniu są sprawdziany, kartkówki i mapówki.
Z: Nie mogłaś zrobić czegoś, na co miałaś ochotę, tylko musiałaś uczyć się do kartkówek, z których i tak potem nic nie pamiętasz.
S: Tak! Ilość zajęć i prac domowych zniechęcała mnie bardzo do chodzenia na jakiekolwiek koła, no bo kiedy? Przestałam rozumieć pojęcie „praca domowa” po tym, jak okazało się, że czytam podręcznik i potem mam wypisać z niego zdanie po zdaniu. Siedziałam po 5 godzin każdego dnia, bo ze wszystkich przedmiotów było coś zadane.
Z: I i tak z tych prac domowych nic nie wyciągasz…
S: Nic, tylko odbębniasz! Mam wrażenie, że 80% rzeczy jakie się robi w polskiej edukacji, robi się po to, żeby odbębnić, odhaczyć. „No dobra, zrobiłam. A co zrobiłam, dlaczego, po co, jak?”
Z: I nie ma żadnej głębszej refleksji. Za dużo jest tego „co?”, a za mało „dlaczego?”.
3 notes · View notes
jin-jay17 · 6 years
Video
youtube
Stanisław Michalkiewicz jak zawsze w punkt. Ostatniej kwestii dotyczącej wolnego rynku w edukacji nie podzielam, ale poza tym wszystko perfekcyjnie przedstawione.
0 notes
rosaline92-blog · 6 years
Link
Cześć! Jako pierwszy post wrzucam swój filmik o spirali antykoncepcyjnej. Ta forma antykoncepcji staje się coraz popularniejsza, więc fajnie wiedzieć o niej więcej. W filmie opowiadam o swoich doświadczeniach, kosztach, bólu i dostępności tej metody. 
2 notes · View notes
Text
Dzień dobry świecie.
Jesteśmy trzema osobami z Polski, które niedawno ukończyły liceum. Łączy nas poczucie, że system edukacji nie przystaje do - i nie uwzględnia - potrzeb uczniów i uczennic, którym przecież powinien służyć. Uważamy, że program nauczania jest za mocno skoncentrowany na promowaniu jednej schematycznej narracji na temat życia, rzadko dopuszczając alternatywy. Dodatkowo, z naszego doświadczenia wynika, że szkoła często jest przemocowa, nie motywuje do nauki, pomija potrzeby jednostki, przemilcza lub przedstawia w sposób jednostronny istotne tematy (np. współżycie seksualne, seksualność, zdrowie psychiczne, narracje historyczne). Uważamy także, że szkoła nie wyposaża młodych ludzi w narzędzia pozwalające poddawać analizie krytycznej otaczający świat, a tym samym, żyć świadomie.
Chciałybyśmy przyczynić się do zmiany tego stanu rzeczy. W tym celu postanowiłyśmy stworzyć archiwum relacji z dorastania w polskim systemie edukacji podstawowej i średniej oraz poza nim (ale, siłą rzeczy, zawsze w odniesieniu do niego). Chcemy porozmawiać z osobami, które niedawno ukończyły szkołę średnią i, tak jak my, zastanawiają się nad edukacją. Nasz projekt ma zachęcić do rozważań na temat kształtu i celów polskiej szkoły. Zależy nam także na tym, by promować idee głębokiej i wnikliwej rozmowy, myślenia krytycznego oraz samoświadomości.
W rozmowach skupimy się na:
* kwestii różnych podejść do edukacji
* edukacji seksualnej w szkole oraz bezpiecznym psychicznie i fizycznie współżyciu
* seksualności (w tym kwestii dopuszczenia wielu jej wariantów)
* postrzeganiu ciała oraz na samoakceptacji
* zdrowiu psychicznym (na wielu aspektach zagadnienia)
* ruchu fizycznym i jego wpływie na samopoczucie
* kwestii tego czym jest rodzina, a w zasadzie, jak wiele może mieć imion
* kwestii otwartej komunikacji bez przemocy
* kwestii nauki w dialogu jako alternatywy dla nauki w relacjach władzy
* wszelkiego rodzaju wykluczeniach
* kwestii pojmowania życia jako procesu, którego każdy etap jest ważny i niepomijalny
* kwestii komunikacji, współpracy i współdziałania
2 notes · View notes
Text
Rozmowa 1
Tumblr media
Rozmawiają: X i F. Obie z dużego miasta.
X (1/3 zespołu projektowego), rocznik 1996, skończyła podstawówkę publiczną i publiczne gimnazjum dwujęzyczne, po czym poszła do publicznego liceum dwujęzycznego, z którego, na rok przed maturą, przeniosła się do społecznego liceum demokratycznego. Obecnie studiuje.
F, rocznik 1996, skończyła podstawówkę publiczną, po czym przez 6 lat uczyła się w publicznym plastycznym gimnazjum i liceum. Skończyła szkołę fotografii, zaczęła i rzuciła studia na akademii sztuk pięknych. Obecnie pracuje.
X: Opowiedz mi o szkole, z czym ci się kojarzy szkoła?
F: W podstawówce zawsze byłam… Mm, moi rodzice zaszczepili we mnie ambicję - spędzałam dużo czasu nad tym, żeby mieć dobre oceny i bardzo mnie to cieszyło.
X: To ciekawe, bo dla mnie oceny nigdy nie były czymś ważnym. Mój tata próbował wprowadzić system “piątka równa się pięć złotych”. I to trochę działało, ale… Ja zawsze miałam stajnię - od pierwszej klasy podstawówki jeździłam konno, a w piątej klasie zaczęłam pracować w stajni naprawdę. Prowadziłam jazdy, miałam odpowiedzialność.
F: Tak! W sumie w tej stajni wszystko było bardziej…
X: To było życie. Ja przecież prowadziłam jazdy ludziom, którzy byli dorośli. Mając dwanaście lat. A potem przychodziłam do szkoły i czułam, że nikt mnie nie traktuje poważnie. Miałam cały czas wrażenie, że szkoła to nie jest życie, tylko atrapa. To wynika też z tego, że moi rodzice działali zupełnie inaczej, niż szkoła. W sensie wychowawczym i w sensie perspektyw, które przede mną otwierali. Była taka otwarta narracja na temat życia. Nie, że “chodzisz do szkoły, potem chodzisz do pracy, a potem ewentualnie jest emerytura i to jest ten moment, kiedy możesz się zająć sobą”. Jeśli jeszcze masz siłę i w ogóle żyjesz. Zawsze robiliśmy dużo rzeczy. Były wyjazdy, był sport, była sztuka i była dowolność. Pamiętam, że było dla mnie niesamowitym kosmosem to, że w szkole ktoś decyduje o moim życiu arbitralnie i, że często robią to ludzie, którzy nie mają w moich oczach autorytetu. Rodzice mnie zawsze pytali, co chcę robić i jakoś się do tego odnosili. Wszystko, co dotyczyło mojego życia było ze mną negocjowane. No, były rzeczy w rodzaju “musisz pójść na szczepionkę”, czy “MUSISZ PÓJŚĆ DO SZKOŁY”. I to akurat nie było negocjowane. Szkoda, że nie udało nam się wypracować jakiegoś innego sposobu przejścia przez system edukacji. Nieważne, już nie ma co płakać…
F: Przeżyłaś. [śmiech]
X: Ale wyszłam z PTSD i z codziennymi snami o szkole. Podejrzewam, że one nie skończą się w przyszłym roku, i że dalej będzie mi się śniło, że nie mam pracy domowej z matematyki, dostanę jedynkę, nie zdam i moje życie się skończy.
F: Kurczę, mi to się tak często śni! Jestem w szkole i mam takie “jak ja napiszę tą klasówkę, skoro mnie tu nie było tyle czasu?"
F: Podstawówka mi się dobrze kojarzy mniej więcej do czwartej klasy, bo w piątej i szóstej zaczęłam mieć straszne problemy z tym, jak wyglądam i to mi baaardzo dużo myśli zajęło. Jakoś tak nagle wkroczyło dokuczanie dziewczynom przez chłopaków.
X: Naprawdę? Czemu?
F: Bo rosły im cycki, włosy… Wiesz - ja zawsze jeździłam na te same kolonie - i po czwartej klasie podstawówki wszystkie chłopaki byli tacy “yy, F jest gruba, głupia, nie bawimy się z nią”.
X: Ty byłaś gruba w podstawówce??
F: Byłam przekonana, że jestem.
X: Skąd to się wzięło? 
F: U mnie się wzięło właśnie z tego… I pamiętam, że rok później byłam na tych samych koloniach, z mniej więcej takim samym składem ludzi, tylko, że różnica była taka, że urósł mi biust, miałam dłuższe włosy, trochę jakby dojrzałam: wtedy się okazało, że dziewczyny nie są obleśne. Najpierw jednego roku byłam “ble”, a następnego byłam po prostu, wiesz, kurwa, dziesiątką wśród jedenastolatek.
F: Szkoła podstawowa mi się kojarzy z takim dziwnym postrzeganiem dojrzewania przez moich rówieśników. Wszystkie rozmowy były o seksie i oczywiście były mega wulgarne - wiesz, “tylko dziwki uprawiają seks”.
X: O nie. W szkole ten temat jest ignorowany. W sumie nie tylko w szkole, skoro ludzie mają takie wyobrażenie. Miałaś kiedyś edukację seksualną albo wychowanie do życia w rodzinie?
F: Nigdy nie poszłam.
X: Ale było?
F: Raz.
X: Kiedy?
F: W podstawówce, wydaje mi się, że w czwartej, piątej klasie..
X: A jak to się nazywało?
F: Właśnie chyba wychowanie do życia w rodzinie.
X: To jest takie śmieszne…  Dlaczego do życia w rodzinie?? Co to znaczy?
F: Co jest rodziną?
X: Prawda! A słyszałaś, co tam robili?
F: Nie pamiętam, czy był podział na płeć, ale myślę, że był, bo była oczywiście rozmowa o tym, że dziewczynom rosną biusty i będą miały okres…
X: Kiedy już pewnie niektóre go miały.
F: Tak, parę miało, pamiętam.
X: I pewnie większość miała biust!
F: Jedna miała i biust, i okres, i właśnie do niej wszystkie przychodziły. “Ej, bo cośtam cośtam”. Wyrocznia kobiecości! A, i pamiętam, że dziewczyny dostały podpaski.
X: Które były pewnie jednej firmy?
F: Pewnie tak. I dali im to w takim dziwnym opakowaniu i powiedzieli, że jak chłopcy będą pytać, to żeby powiedzieć, że to kredki.
X: [śmiech] Nie, błagam!
F: Tak!
X: U mnie też było takie spotkanie. Myślę, że to nie była inicjatywa szkół, tylko inicjatywa firmy.
F: Pewnie tak.
X: U mnie oprócz tego było to szkolne “wychowanie do życia w rodzinie”. Trzy osoby na to poszły, w tym ja.
F: O poszłaś!
X: Poszłam, bo miałam nadzieję, że ktoś mi coś powie o seksie, ale nie dowiedziałam się niczego. Rozmawialiśmy o kotkach, pieskach i o młodszej siostrze naszego kolegi. I o tym, że to taki ciekawy czas, kiedy na świat przychodzi nowe dziecko... Potem przyszła pani z jakiejś firmy produkującej podpaski i opowiadała nam o menstruacji. Nie o antykoncepcji, ani o innych rzeczach, to się wszystko kręciło wokół okresu. I tylko dziewczyny na to poszły, i potem wszystkie miały podpaski i przyklejały je do ziemi. I tyle. Ale to było zewnętrzne, szkoła kogoś wpuściła. A to WDŻWR - zabijanie czasu. Później już w żadnej szkole nie miałam takich zajęć. Raz były zorganizowane w liceum, ale ja nie poszłam. Wydaje mi się, że prowadziła to pani katechetka.
F: U mnie prowadziła katechetka, w klasach cztery-sześć. Katechetka, która… była absolutnie nienormalna.
X: To znaczy?
F: Ja pamiętam, że miałam koleżankę, która była celem dla chłopców - strasznie jej dokuczali. I nie tylko: pamiętam, że któryś jej wsadził rękę pod spódnicę, któryś tam ją macał po biuście i w ogóle. I nasza katechetka powiedziała, że to jest jej wina, bo ona nie powinna się tak ubierać. To było w piątej klasie podstawówki! I pamiętam, że ona siedziała i płakała, na całej lekcji religii, a katechetka nad nią stała i machała palcem. Nawet użyła jakiegoś takiego słowa… Może nie szmata, ale, że jest wyzywająca i … Nie pamiętam, bardzo negatywne określenie - takie, że się zdziwiłam, że w ogóle padło. I to nie była jednorazowa akcja. Nie wiem, co skłoniło dyrekcję mojej szkoły do decyzji, żeby ona prowadziła WDŻWR. Może po prostu głosy krytyczne nie dochodziły - wyobrażam sobie, że jakby mi się przytrafiło coś takiego jak tej mojej koleżance, to bym nie chciała o tym powiedzieć rodzicom - zwłaszcza po usłyszeniu, że to moja wina.
X: Mm, system szkolny działa zazwyczaj tak, że nauczyciel musi mieć rację i ty tego nie negujesz. Bo tak jesteś cały czas wychowywana. I nawet tego nie analizujesz w głowie, tylko jesteś przyzwyczajona, że tak to musi wyglądać. Więc... Ja nie mówiłam, jak spotykały mnie jakieś nieprzyjemne rzeczy, bo miałam poczucie, że to się dzieje słusznie.
F: Ja nie pamiętam żadnej konkretnej sytuacji przemocowej, która by mi się przytrafiła. Były oczywiście jakieś staare sfrustrowane panie, które krzyczały na dzieci...
X: Ciekawe, że to jest takie normalne, że na dzieci ktoś krzyczy i to jest akceptowane. Pamiętam, że jak poszłam do liceum demokratycznego, to mniej więcej wtedy zaczęłam odkrywać, że w ogóle nauczyciel to jest osoba, która może cię traktować na równi i że możesz z tym nauczycielem mieć relacje. Dopiero dzięki temu zaczęłam zauważać, jak potwornie przemocowe były te wszystkie poprzednie lata. Jak w tej nowej szkole stałam przy tablicy i pani od matematyki powiedziała mi, że jestem głupia, to miałam poczucie, że ona nie powinna była tego zrobić. I owszem, było mi niemiło i smutno, ale już miałam poczucie, że mam też prawo do złości. Teraz bym jej coś na pewno powiedziała, ale wtedy dopiero uzyskiwałam świadomość. Kiedy takie rzeczy zdarzały mi się w poprzednich szkołach, to jeszcze w ogóle nie czułam, że to jest przemoc. Nauczyciele coś mówili i ja nic z tym nie mogłam zrobić. Nie miałam narzędzi, żeby się bronić. W pierwszym liceum… Mieliśmy dwa WF-y pod rząd. Na sali gimnastycznej nie było słychać dzwonków, więc gdy lekcja się skończyła, a my dalej mieliśmy ćwiczyć elementy gry, przypomniałam pani, że właściwie to już jest koniec lekcji. I zostałam skrzyczana, że to jest skandal, i że żadnemu innemu nauczycielowi na pewno bym tego nie powiedziała, ale tu jest wf i tutaj to mówię, i że to jest potworne, i żebym się nie ważyła nigdy więcej tego zrobić. To wszystko było naprawdę wykrzyczane. Oczywiście się popłakałam, bo byłam wtedy w takim stanie, że sam WF doprowadzał mnie do płaczu, więc jak jeszcze coś takiego się nagle stało to… Pamiętam, że powiedziałam jej następnego dnia, że wolałabym, żeby na mnie nie krzyczała. Dosłownie tak. I nakrzyczała na mnie znowu, że to jest skandal i brak szacunku. Kiedy drugi raz na mnie nakrzyczała, zaczęłam mieć poczucie, że może rzeczywiście to ona ma rację.
F: Mm, ja z gimnazjum i liceum pamiętam dużo krzyków. Było też normą to, że ktoś słyszy, że jest głupi, bo czegoś tam nie umie. I pamiętam, że moje nauczycielki od polskiego mnie nienawidziły - wszystkie. Miałam cztery nauczycielki polskiego w ciągu tych sześciu lat.
X: W  gimnazjum i liceum?
F: Tak. Zaczynała mnie uczyć taka pani, która chyba cztery razy w ciągu tego czasu, kiedy ja byłam w szkole zachodziła w ciążę i jej nie było. Potem była pani na zastępstwo. Ona była nauczycielką angielskiego, tak naprawdę.
X: [śmiech]
F: Ee, potem była pani X, czyli postrach całej szkoły. Ona podobno już nie pracuje. Wcześniej nie było żadnej siły, żeby ją zwolnić, a była okropna. Doprowadzała tylu uczniów na skraj wytrzymałości… bo ona, jak się już do kogoś przyczepiła, to nie odpuszczała mu w żaden sposób i przy każdej okazji mówiła mu, że jest głupi…
X: Literalnie?
F: Tak. Lubiła też wywierać presję. Na przykład pytała cię o coś i potrafiła siedzieć pięć minut i czekać na twoją odpowiedź, patrząc ci prosto w oczy. I ty nic nie mówiłaś. Ona odeszła na jakiś czas i na zastępstwo przysłali nam jakąś kobietę, która była po prostu tak bardzo niekompetentna, że nikt jej nie traktował poważnie.
X: Ale co się działo?
F: Wiesz, pomijając niewiedzę, ona nie potrafiła prowadzić lekcji tak, żeby miały sens. Zaczynaliśmy na przykład jakiś temat od środka... Zawsze kompletnie nieprzygotowana ignorantka. Nam, ludziom, którzy uczyli się historii sztuki od pięciu lat, wmawiała, że źle pamiętamy kolejność epok. Że barok był przed renesansem. Myśleliśmy, że się pomyliła, ale ona po prostu tak uważała. Powtórzyło się to wiele razy. Naprawdę szkoła plastyczna jest wycieńczająca, naprawdę jesteś w niej od rana do nocy, naprawdę oprócz tych wszystkich przedmiotów, które musisz normalnie zaliczyć, masz też te wszystkie twórcze rzeczy, w których chcesz się realizować. Po coś tam przyszłaś. Po to właśnie. Ale nie dało się tego robić, bo było się wycieńczonym wszystkim, co się działo. Ja na polskim spałam i ona mnie przez to strasznie znienawidziła.
X: Na ile masz takie poczucie, że szkoła dominowała twoje życie?
F: Szkoła była moim życiem. Ja po prostu wracałam do domu i spałam, bo nie miałam na nic innego siły. Byłam wtedy z T - on mieszkał 15 minut spacerkiem od szkoły, więc często było tak, że na przykład jak któraś lekcja została odwołana, ale trzeba było wrócić, to myśmy szli do niego, kładliśmy się spać i wracaliśmy na tę lekcję. Byłam wykończona, ale miałam też takie “to tylko szkoła - mam nadzieję, że zdam i się niedługo skończy. Muszę jakoś przeżyć. Muszę dużo spać, dużo jeść, dużo się przytulać, dużo rozmawiać z innymi o tym, jak nam ciężko, żeby jakoś sobie ulżyć przez poczucie wspólnoty, skończyć to i uciec”. Moja szkoła była bardzo źle zorganizowana. Najpierw mówiło się nam jedno, a potem drugie. Na przykład... Na etapie egzaminu wstępnego do gimnazjum trzeba się było określić, jakim rozszerzeniem jesteś bardziej zainteresowana. Nie wiedziałam, że w ogóle padnie takie pytanie. Powiedziałam “mm, tkanina”. Te rozszerzenia weszły w trzeciej gimnazjum. Przez dwa wcześniejsze lata powtarzano nam “ale spokojnie, to, że wy się zadeklarowaliście na egzaminie, to nic nie znaczy, bo to było takie, wiecie, badanie terenu”. Okazało się jednak, że jest to ostateczne. A to było pytanie zadawane trzynastolatkom w strasznym stresie. I potem ta decyzja już z nami była. I jeszcze było podkładanie nóg biednym ludziom, którzy się snują, wszyscy mają depresję, nie mają czasu na nic, przychodzą do domu i śpią. Te ostatnie dwa lata to był letarg.
X: No, jak sobie myślę o tym, czego ode mnie wymagała klasa maturalna - to znaczy ja przez to, że się przeniosłam musiałam ponadrabiać jakieś przedmioty, których nie miałam w ogóle wcześniej. Do matury musiałam się przez rok nauczyć historii sztuki. To znaczy tak wybrałam. Nie chciałabym nigdy więcej być w takim stanie. Ja się często uczyłam dwanaście godzin dziennie. I potem musiałam jeszcze robić inne rzeczy.
Mm, a powiedz mi, bo powiedziałaś, że szkoła rzucała wam kłody pod nogi… Coś było z szatnią u was…
F: Tak.  Tylko nie było szatni, wszyscy mieli szafki. One były strasznie małe, a my mieliśmy tam farby, pędzle, kurtki zimą i tak dalej. Mokre buty zimowe zostawialiśmy wszyscy na korytarzu, bo nie chcieliśmy ich wrzucać do szafek, w których były książki. Bo, jeśli trzymałaś cokolwiek w szafce, nie było szansy, żeby buty ci tego nie zalały. Pamiętam, że była wielka akcja czystki butowej. Wszystkie mokre buty z korytarza zostały wrzucone do wielkich worów na śmieci i każdy, kto chciał wyjść, musiał wydłubać swoje z mokrego zabłoconego i śmierdzącego wora.
Pamiętam też, że bardzo długo błagaliśmy o rozszerzenie z filozofii. Dyrektorka powiedziała, że można utworzyć dodatkowe rozszerzenie, jeśli się zbierze sześć chętnych osób z klasy. W mojej klasie było wtedy trzynaście osób i było takie “okej, musimy zebrać prawie połowę klasy”. Zebraliśmy, po czym się okazało, “nie, wiecie co, jednak siedem”. Potem to urosło do ośmiu. Ale w końcu mieliśmy tę filozofię. Prowadził ją pan Y, z którym mieliśmy też etykę. On miał dla nas bardzo dużo wyrozumiałości, a jego obserwacje były wnikliwe. Zawsze widział, że ktoś płacze na korytarzu albo, że ktoś siedzi gdzieś i się chowa. I był taki… “Hej, co się stało?” Albo “hej, czy potrzebujesz pomocy? Nie? Dobrze. To ja pójdę, ale jakby co to…”. Był bardzo…
X: Ludzki?
F: Tak. Widział, że jesteśmy przemęczeni. Przez pierwszy rok albo dwa, po tym jak skończyliśmy szkołę, to się jeszcze czasem z nim spotykaliśmy. Na herbatę albo na kawę. A z innymi nauczycielami tak nie mieliśmy.
X: Mój pan od etyki pokazywał nam teksty, które czyta się raczej na studiach i  wierzył, że coś z nich wyciągniemy. I nie mylił się: do tej pory pamiętam, jak nas uczył o utylitaryzmie, o wartościach… Tym bardziej, że my rozmawialiśmy. Z mojego doświadczenia wynika, że rzadko się w szkole rozmawia i rzadko nauczyciele pytają cię o zdanie. Raczej każą ci się nauczyć cudzego. Na przykład czyta się lektury i zapamiętuje interpretacje. To nie ma nic wspólnego z tym, jak się pracuje z literaturą na studiach czy jako literaturoznawca. To uczenie interpretacji, to jest przygotowanie do życia w systemie, gdzie masz być trybikiem…
A jak myślę o rzucaniu kłód pod nogi… W podstawówce, w klasach 1-3, kiedy gdzieś wyjeżdżałam, pani zadawała mi więcej stron w ćwiczeniach, niż rzeczywiście przerabiała z klasą i kiedy wracałam, strasznie się bulwersowała, że zrobiłam za dużo, i mi to kazała wycierać. Rozumiesz? Moja mama mówiła “nie, nie wycieraj!”, a ja wycierałam, bo czułam, że muszę. Moje bycie w szkole było naszpikowane tego typu historiami. Na przykład w gimnazjum mieliśmy zamknięte drzwi, i żeby wyjść ze szkoły, jak mieliśmy zwolnienie od rodziców - bo na przykład szliśmy do lekarza - to musieliśmy dostać karteczkę w sekretariacie, którą podpisywała dyrektorka. Fakt, że my nie byliśmy pełnoletni, rozumiem, że tutaj wchodzi prawo, które rzeczywiście sprawia, że nauczyciele by mogli - nie wiem - pójść do więzienia, gdyby nam się coś stało. Co też jest idiotyczne. No, nie będę tego kwestionowała w tym momencie. Ale naprawdę to był cyrk, żeby wyjść ze szkoły. I był również cyrk, żeby do niej wejść w momencie, kiedy się spóźniłaś. Bo szkoła była przecież zamknięta z każdej strony.
F: U mnie było to samo! Idziesz spóźniona do szkoły i stoisz, bo nie ma pani, która wpuszcza.
X: W liceum też nam zamykali drzwi. A dwie trzecie uczniów to byli pełnoletni ludzie. Pamiętam jak się przeniosłam do tego liceum demokratycznego, gdzie były zawsze otwarte drzwi i była polityka pt. “wszystko jest na waszą odpowiedzialność. Wejdźcie, kiedy chcecie, wyjdźcie, kiedy chcecie. Będziecie z tego rozliczeni, ale wiecie o tym zawczasu”... Rzeczywiście decydowaliśmy o wielu rzeczach, mieliśmy odpowiedzialność i wolność. Musieliśmy spełniać jakieś wymagania, ale to było egzekwowane w dużo lepszych warunkach. I mieliśmy pole do dyskusji. Nie tak jak w tym liceum, w którym byłam wcześniej i w którym nagle poczułam, że nie mogę wytrzymać ani chwili dłużej, bo ani się nie nauczyłam uczyć, ani nie nauczyłam się myśleć krytycznie. 12 lat edukacji i ja nagle konstatuję, że gdyby nauka nie polegała na tym, że chodzi się do szkoły, to bym ją nawet może lubiła. W nowym liceum z tej perspektywy popatrzyłam na poprzednie lata w edukacji i miałam poczucie, że to naprawdę jest takie siedzenie na tyłku i robienie tego, co ci każą. Nie masz realnego wpływu na to, jak wygląda szkoła. A, wiesz, w tym nowym liceum my zwoływaliśmy spotkania, kiedy czuliśmy, że jest taka potrzeba. Siadaliśmy i omawialiśmy jakieś sprawy, i wszyscy mieli głos. Zgłaszaliśmy się po kolei, żeby nie było bałaganu w dyskusji, ale każdy mógł się wypowiedzieć i naprawdę prowadziliśmy bardzo długie rozmowy. To wyglądało jak godzina wychowawcza - coś się wydarzyło - uczniowie na przykład poczuli się potraktowani niesprawiedliwie i prosili nauczycieli, żeby się z tego wytłumaczyli. Raz byłam na spotkaniu, gdzie właśnie była taka sytuacja. Była długa rozmowa, było tłumaczenie swoich racji z obu stron i skończyło się tak, że nauczyciele przeprosili uczniów przy całej szkole. Ja się prawie popłakałam ze wzruszenia, mając jeszcze w głowie te niedawne doświadczenia. To naprawdę była partnerska relacja.
F: No ja nie miałam takiego doświadczenia.. Bardzo ci zazdroszczę.
X: To liceum pozwoliło mi się rozwinąć. Mimo moich lęków i traumy, którą wyniosłam z poprzednich szkół, bardzo dużo skorzystałam dzięki temu innemu podejściu do ucznia. Przede wszystkim dzięki temu, że była wiara w to, że uczeń jest osobą, która jest w stanie przeczytać trudny tekst i coś o nim powiedzieć, co nawet zaskoczy nauczyciela. I że możemy uczyć się w dialogu.
To liceum demokratyczne, to była sprofilowana szkoła. Przyświecała tam myśl, że warto być świadomymi obywatelami tego świata...
F: To też jest super ważne! Ja tego w ogóle nie miałam. To było poruszane tak naprawdę tylko na filozofii i na etyce.
X: Nawet na WOS-ie nie?
F: Ja w ogóle nie pamiętam, że miałam ten przedmiot… Na filozofii, albo na etyce pan Y przynosił teksty z gazet i miał takie “ej, słyszeliście? Nie? To porozmawiajmy o tym”. Ja miałam takie “siedzę tyle czasu w tej szkole i to jest jedyna lekcja, na której dowiaduję się czegoś, co mi się przyda w przyszłości. Teraz wiem, dlaczego dzieje się to, to i to.”
X: W tym liceum demokratycznym znajdował się czas, żeby rozmawiać o aktualnych wydarzeniach i żeby odnosić je też do przeszłości. I przyszłości. Dzięki temu nauka była zakorzeniona w rzeczywistości. Mówiliśmy “to się dzieje teraz, a dwadzieścia lat temu w jakimś kraju działo się dokładnie to samo...”. W poprzednich szkołach zawsze miałam poczucie, że one są wyizolowane z rzeczywistości i, że my naprawdę nie uczymy się o tym, co nas otacza, tylko uczymy się jakiejś wiedzy, która, przez to, że nie jest porównywana z teraźniejszością, traci na wartości. Ile razy była powtarzana starożytność? Trzy? A dwudziesty wiek, ile razy omawialiście? W ogóle był dwudziesty wiek? Czy nie zdążyliście do tego dojść?
F: Nie pamiętam... Na jednej godzinie lekcyjnej w podstawówce przerobiliśmy pierwszą wojnę światową, drugą wojnę światową i powstanie warszawskie.
X: Co proszę?
F: Nie było zagłębiania się w takie rzeczy jak dwudziestolecie międzywojenne i tak dalej… Poza tym te wszystkie rzeczy powinny być jakoś zgrane! Omawiasz coś na polskim, może omów to też na historii…
X: Zawsze mnie dziwiło, że tak nie jest. Zawsze też miałam głód historii dwudziestego wieku, bo moi rodzice o tym rozmawiali, a ja często nie wiedziałam o co chodzi. Owszem, oni mogli mi coś opowiedzieć, ale… ile my mieliśmy czasu, żeby gadać? Przecież ja cały czas byłam w szkole! Raz w liceum przerobiłam jakąś tam część dwudziestego wieku, ale już z PRL-em tak goniliśmy - bo kończył się rok - że w zasadzie nic nie pamiętam.
F: Ja chyba nigdy nie przerabiałam PRL-u.
X: Poza tym mam poczucie, że w szkole uczy się narracji a nie historii z takim poczuciem, że ona z różnych stron daje się opowiedzieć różnie i że warto na to zwrócić uwagę. Uczy się punktu widzenia, który w tym momencie jest wygodny dla państwa i nie ma słowa o tym, że to jest narracja historyczna. Więc na przykład uczysz się o powstaniu warszawskim, że to był wspaniały zryw narodowy, który pomógł potem rzeszom Polaków pamiętać o swojej tożsamości narodowej w komunizmie… I “przecież to była najlepsza decyzja!”. Niezła rzecz. I nie zwraca się  też specjalnie uwagi na to, że uczymy się historii i kultury europocentrycznie. Nie ma o tym mowy. Można się zorientować, ale nie każdy będzie miał taką refleksję. A najlepsze jest to, że jak się uczy o koloniach, to się uczy, że to było zajebiste, że Europa miała kolonie. Prawda?
F: Tak!
X: Kolonie były super! A czy uczyliśmy się potem, jak te kraje odzyskiwały niepodległość? Ja się o tym nie uczyłam!
F: Nie, nie!
X: Indochiny? Wietnam? Wojny? A wojna w Wietnamie w ogóle była?
F: Nie. Przynajmniej nie u mnie. Ciężko się dziwić, że na przykład ludzie nie rozumieją, co jest rasistowskie, a co nie. W Polsce. Skąd mają wiedzieć? Jak się nigdy nie zetknęli z takim problemem… A to wszystko jest bardzo proste i bardzo ładnie udokumentowane. Wszystkiego się można dowiedzieć. Ja naprawdę stoczyłam tyle bojów o rasizm... Z moimi przyjaciółmi, których uważam za ludzi inteligentnych. I otwartych! I oni na przykład się ze mną nie zgadzają co do jakiejś kwestii, że to jest rasistowskie. A ja mam takie “wy się nie musicie ze mną zgadzać, bo to nawet nie jest moje zdanie. Bo co ja mogę powiedzieć o rasizmie? Że mnie nie dotknął. Ale można przeczytać sobie, co o tym mówią ludzie, których on dotknął i wtedy ciężko się z tym kłócić”.
X: Tutaj możemy przejść też do seksizmu i tematu płci. W szkole jest obecna jakaś narracja na ten temat. Nawet był taki projekt badawczy “gender w podręcznikach” (http://gender-podreczniki.amu.edu.pl) parę lat temu. Szkoła wtłacza w ciebie taki schemat, że jest rodzina, jest praca, każdy w rodzinie ma swoje płciowo określone role, musisz mieć dzieci... W ogóle nie ma mowy o homoseksualizmie. A jednak… On istnieje. Ja nigdy nic nie słyszałam o tym… A, przepraszam! W gimnazjum pani od biologii zaczęła sobie robić żarty z gejów. Podniosłam wtedy rękę, bo chciałam zwrócić uwagę, że to jest skandal. Ale pani była tak zaaferowana, że nie zauważyła, a potem lekcja się skończyła. Ale nigdy nie słyszałam o tym w szkole w innym kontekście.
F: Ja też nie, absolutnie. Non-binary, interseksualne osoby, transpłciowość, to też są tematy, których nigdzie nie ma. Tematy, które powinny być poruszane na wczesnym etapie edukacji. Oszczędziłoby to wiele bólu i niepotrzebnych nerwów i cierpienia.
X: Mhm, bo jest tak, że odkrywasz takie rzeczy na własną rękę, jeśli dotyczą ciebie bezpośrednio i to jest naprawdę bolesny proces. Słyszałam od wielu osób, że zastanawiały się, co z nimi jest nie tak...
F: Tak. Ci ludzie się dowiadują na własną rękę, a ludzie, których to nie dotyczy, przeważnie nie dowiadują się w ogóle. Więc na tych, których to dotyczy, potem spoczywa brzemię edukowania innych.
X: Brzemię edukowania i brzemię ewentualnego wykluczenia, bo ludzie, jak nie wiedzą jak coś działa albo nie wiedzą, że to istnieje, to lubią to od razu wyrzucić na margines.
F: Tak.
X: Ja miałam z lękami społecznymi taką historię, że nikt nie wiedział, że coś takiego istnieje. Byłam uznawana za osobę nieśmiałą i czasem ktoś w szkole się litował i mnie nie pytał, bo widział, że ja nie jestem w stanie odpowiadać. Ale nikt nie pomyślał, że to może być objaw czegoś... I nikt nie wiedział, że ja się tak boję, że nauczyciel mnie zapyta, że mam ograniczoną percepcję w czasie całej lekcji. Czułam się skrajnie niebezpiecznie, więc nie tworzyły się połączenia neuronalne. Nie byłam w stanie nawet przetworzyć tego, co było mówione na lekcji, a co dopiero to zapamiętać. Bo mój organizm był skupiony na byciu w panicznym strachu. I jest to absolutnie normalne. Teraz wiem, że ludzie tak reagują. Niektórym się to zdarza tylko na egzaminie albo nigdy, a dla mnie całe życie było egzaminem. Do momentu, kiedy ktoś mi powiedział, że to jest normalne i dał mi na to leki. W stajni dobrze się czułam, bo nie było tam takiego oceniania jak w szkole, w której po prostu nie byłam w stanie myśleć. Więc nie byłam też w stanie rozumieć, ani zapamiętywać. Potem przychodziłam do domu i...
F: Nie wiedziałaś, czego się uczyć.
X: Nie miałam ochoty się uczyć, bo tak mi się to źle kojarzyło, że tego nienawidziłam. Przez całe gimnazjum, kiedy te lęki były najsilniejsze, prawie niczego się nie nauczyłam. I to naprawdę jest niesamowite, że nikt nie wpadł na to, że to nie moja wina. Była presja, że jestem winna... Tylko to jest ewidentne, że choruję na lęki. To jakby ktoś nie zdiagnozował u mnie astmy albo nie zauważył, że mam złamaną nogę. Ta presja sprawiała, że czułam, że jestem głupia, mam ograniczoną inteligencję, nie jestem w stanie przyjąć naraz tylu wiadomości co inni... Zdrowie psychiczne, to temat, który w szkole jest kompletnie zaniedbany.
F: Tak!
X: Po pierwsze się o tym nie mówi, a po drugie… Ja nie spotkałam nauczycieli, którzy byliby w stanie zdiagnozować jakieś podstawowe dolegliwości psychiczne i sobie z tym jakoś radzić. Być na przykład wyrozumiałym, wymyślić jakieś inne rozwiązania dla danej osoby, indywidualnie podejść...
F: Tak, nauczyciele powinni być przygotowani. 
1 note · View note
Text
Rozmowa 6
Tumblr media
Rozmawiają X i T
X (1/3 zespołu projektowego), rocznik 1996, skończyła podstawówkę publiczną i publiczne gimnazjum dwujęzyczne, po czym poszła do publicznego liceum dwujęzycznego, z którego, na rok przed maturą, przeniosła się do społecznego liceum demokratycznego. Obecnie studiuje.
T, rocznik 1994, uczyła się w publicznej podstawówce, prywatnym katolickim gimnazjum i prywatnym katolickim liceum. Nie wierzy. Skończyła psychologię, zaczęła kolejne studia. Uczy jogi.
X: Jaka była twoja ścieżka edukacji?
T: Nie chodziłam do przedszkola, bo z tego, co pamiętam, byłam na przemian zestresowana i znudzona. Potem trafiłam do podstawówki połączonej z liceum. Było tam ponad 2000 uczniów. Moja mama uczyła w zerówce, ale ja znalazłam się w innej grupie. Płakałam, dostawałam gorączki – miałam psychosomatyczne objawy ewidentnego stresu. Potem przeniosłam się do jej klasy i już wszystko było w porządku.
X: Czy jesteś pewna, że to stres?
T: Tak. Oprócz tego, do siódmego, ósmego roku życia z powodów nerwowych robiłam siku do łóżka. Wydaje mi się, że system edukacji nie bierze pod uwagę pewnych aspektów wrażliwości, które są dla mnie charakterystyczne, a które w procesie nauki były drażnione. 
X: Ja przez pierwszą klasą płakałam. Byłam jedyną osobą w roczniku, która nie mogła się przyzwyczaić do systemu i reagowała w ten sposób. Dodatkowo wieczorami miałam różne ataki – w pierwszej klasie wydawało mi się, że wszyscy moi bliscy zaraz umrą i zostanę sama. Z kolei w drugiej klasie miałam problemy z nocnymi mdłościami. Ktoś musiał ze mną siedzieć i czekać, aż zasnę, bo inaczej miałam poczucie, że zaraz zwymiotuję. To było związane z tym, że poszłam do szkoły.
T: Łał, mnie też wydawało się, że rodzice umrą! Po przeniesieniu do klasy mamy te lęki się uspokoiły. Zaprzyjaźniłam się z paroma osobami, z którymi później poszłam do pierwszej, drugiej i trzeciej klasy. To zapewniło mi poczucie bezpieczeństwa. Poza tym, wychowawczyni w nauczaniu zintegrowanym podchodziła do nas indywidualnie. Mam dysleksję i nadpobudliwość psychoruchową, więc dostawałam od niej ćwiczenia, które miały mi pomóc usprawnić motorykę małą, skupienie i tak dalej. Chodziłam też na zajęcia wyrównawcze. Ale ze względu na to, że ta nadpobudliwość wiązała się tylko z pewnym deficytem uwagi, a nie z niemożnością wykonywania powierzonych mi zadań, po krótkim czasie z tych wyrównawczych zajęć przestałam korzystać, a bardziej skupiłam się na sporcie. Chodziłam na piłkę ręczną, koszykówkę i na siatkówkę. Zaczęłam też uczęszczać do klubu siatkarskiego. Miałam treningi cztery razy w tygodniu, a jak był sezon, to i w weekendy. Uczestniczyliśmy też w zawodach. Widzę, że to bardzo korzystnie wpłynęło na mój rozwój, dlatego, że mogłam realizować naddatki energii. Poza tym - z umiłowania do książek i do poezji dziecięcej – zaczęłam startować w konkursach recytatorskich. To – razem z uczestnictwem w chórze – sprawiło, że przestałam bać się ludzi i nabrałam pewności siebie.
T: Pamiętam, że kiedy poszłam do gimnazjum, to coś mi zaczęło nie pasować. Teraz, z perspektywy skończonych studiów psychologicznych, wiem, że chodziło o to, że mój sposób uczenia się, jest inny niż ten, który dominuje w szkole. Czułam, że mój potencjał jest blokowany, że nie jestem w stanie wejść w ten system. To sprawiło, że w pewnym momencie znowu zaczęłam się bać chodzić do szkoły – już od pierwszej gimnazjum miałam problemy z nieobecnościami. Leciałam na dwójach i trójach, więc podrabiałam świadectwa, przed pokazaniem ich rodzicom, żeby nie byli źli, że płacą za moją szkołę, a ja się nie uczę. Nerwami, łzami, trudem i ogromnym kłamstwem – okropnym kłamstwem – jakoś się prześlizgnęłam. Miałam taki system, że szukałam osoby ze średnią oceną 4,71, czyli jedną pod paskiem. Potem korzystając z wysokiej jakości papieru oraz drukarki laserowej, drukowałam z jednej strony mój przód świadectwa, a z drugiej strony tył świadectwa tej osoby. 
X: A twoi rodzice nie chodzili na zebrania? Tam często są dawane rozpiski z ocenami.
T: Nie, moi rodzice byli pochłonięci pracą. Mama miała jakiś tam wgląd, ale też właśnie coraz bardziej traciła nade mną kontrolę, dlatego że zaczęłam się buntować. Pofarbowałam włosy na platynowy blond, zainteresowałam się piercingiem, w trzeciej gimnazjum kolega zrobił mi w garażu tatuaż. Zafascynowana alkoholem, narkotykami i starszym towarzystwem, totalnie odleciałam. To było straszne. Nie chcieli mnie dopuścić do testów gimnazjalnych, więc z tej salezjańskiej szkoły poszłam na pół roku do publicznego gimnazjum. Na wejściu byłam wykluczona, bo wszyscy się już dobrze znali. Próbowałam trochę swoją osobowością nadrobić to, że nie mam z nikim żadnej realnej więzi, ale w pewnym momencie odpuściłam. Wpadłam w depresyjny stan. W końcu mama dostała telefon ze szkoły, że mnie bardzo często nie ma. Potem przyszła do mnie tamtejsza pani pedagog i powiedziała mi, żebym się ogarnęła, bo jestem strasznie zmanierowana. A ja siedziałam wtedy w depresji, w ogromnym lęku egzystencjalnym… Wiesz, co jest dla mnie nie do pomyślenia? Ile ja miałam lat? 15? I nikt nie zwrócił uwagi na to, że jestem dzieckiem. Pamiętam, że po skończeniu gimnazjum, wychowawczyni powiedziała mi na koniec, że wstyd do ludzi, że nic nie osiągnę w życiu.
X: To niesamowite. Że też nauczycielom się wydaje, że to jest twoja wina, a nie na przykład… Ich. Powiedz mi, przeciwko czemu się buntowałaś?
T: Nie wiem. Wszystko wydawało mi się bez sensu i nie potrafiłam tego zaakceptować. Wiesz, ta szkoła salezjańska była po części fajna. Organizowała konkursy filozoficzne, więc pokochałam filozofię, pokochałam mitologię, chodziłam do koła teatralnego, cały czas grałam w siatkówkę… Ale teraz z perspektywy czasu widzę, że to, że od dziecka byłam wciskana w religię, a nie jestem w stanie w nic uwierzyć, wywoływało we mnie ogromny dysonans. Źle się czułam, odmawiając modlitwy. Nie wierzyłam, uważałam, że to jest totalny bullshit - jednostronna narracja na temat świata.
Potem zapomniałam o aplikowaniu do liceum. Miałam starszych znajomych i część z nich chodziła do liceum jezuickiego. To jest prywatna szkoła, więc przyjęli mnie, pomimo tego że papiery złożyłam po terminie i miałam beznadziejne świadectwo oraz beznadziejnie napisane testy gimnazjalne. Nic dziwnego, skoro uczyłam się tego, co mnie interesowało, a nie tego, czego akurat wymagano. Chciałam zapisać się do klasy humanistycznej, ale nie było miejsc. Przyjęli mnie do klasy biologiczno-chemicznej. Uznałam “no dobra”. Jestem wdzięczna za czas spędzony w tej szkole. W planie miałam łacinę, filozofię. Mimo to rytm, w którym ta szkoła funkcjonowała, wywoływał we mnie dużo lęku. Często nie chodziłam na lekcje, ale zaczęłam bardziej angażować się w życie szkoły. Mam wrażenie, że nauczyciele uwierzyli w pozory. Robiłam wokół siebie otoczkę, że wszystko jest w porządku, a tak naprawdę w środku byłam złamana. Zaczęłam mieć poważniejsze problemy z alkoholem i z narkotykami. Dwa, trzy razy w tygodniu chodziłam na imprezy, uciekałam z domu.
Gdy myślę o źródłach tego wszystkiego, czuję, że chodziło o bycie niezrozumianą. Pamiętam, że mniej więcej wtedy mój nauczyciel filozofii powiedział coś, co zapamiętałam i co stało się moją mantrą na przyszłość. Po którymś spotkaniu koła filozoficznego, na które chodziłam, mieliśmy poustawiać krzesła na stole. Postawiłam swoje i chciałam wyjść, a jakaś dziewczyna zaczęła się śmiać, że źle to zrobiłam, że trzeba inaczej. Nauczyciel spojrzał na mnie i powiedział: ci najmniej zrozumiani mają największy potencjał. Cały czas słyszałam, że jestem beznadziejna i że niczego nie osiągnę, więc zareagowałam miłym zdziwieniem. A potem zaczęłam myśleć, że może faktycznie, może ze względu na jakieś czynniki patrzę inaczej na świat i to jest absolutnie w porządku.
T: W naszym społeczeństwie sporo tematów zostało stabuizowanych, co sprawia, że wiążą się one z ogromnym wstydem. Pamiętam, że na przełomie piątej i szóstej klasy dziewczynki zaczynały miesiączkować i to było bardzo niezręczne. Wstydem było powiedzieć o tym nauczycielce od WF-u… Pamiętam też, że gdy zaczynały rosnąć mi piersi, czułam dyskomfort – nie poznawałam własnego ciała i chciałam je za wszelką cenę ukryć. Zwłaszcza żeby uniknąć zaczepek chłopców.
X: Mnie zawsze zastanawia, jak to się stało, że rzeczy, które są normalne, zostały opakowane taką warstwą mitów i uprzedzeń, że ludzie się ich wstydzą i o nich nie mówią. Pamiętam taką sytuację z wycieczki szkolnej w gimnazjum: moja przyjaciółka musiała kupić sobie podpaski i panicznie się wstydziła, w obawie przed tym, że zauważą to chłopcy z klasy. A ja miałam takie: “Co chłopcy mają do rzeczy?”
T: Nic, ale ja pamiętam, że też się wstydziłam. A potem nagle zaczęłam być dumna.
X: Łał, ciekawe, jak to się przemieniło!
T: Chyba przypadkiem zaczęłam trafiać na wyzwalające treści.
X: Ja pamiętam, że gdy dostałam pierwszego okresu, bardzo źle się ze sobą czułam i byłam niezadowolona. To nie jest miłe, więc nic dziwnego. Wiem za to, że się nie wstydziłam, mimo że dużo osób reagowało właśnie w ten sposób. Naprawdę mnie interesuje, skąd ten wstyd się bierze.
T: Może z tego, że o tym się nie mówi. A poza tym jest to traktowane w kategoriach czegoś obrzydliwego. Uwarunkowanie kulturowe – kobieta staje się nieczysta. Pewnie ma to duży związek z patriarchatem. Pamiętam zajęcia z wychowania do życia w rodzinie. Rozmowa o okresie podział – chłopcy i dziewczynki osobno.
X: To jest takie pogłębianie tego strachu. “Trzymajcie się z daleka od okresu, chłopcy. Niech wam nie przyjdzie do głowy uważać, że to jest normalne! A wy, dziewczynki, najlepiej to ukrywajcie.”
T: Zastanawiam się, czy na tych zajęciach dowiedziałam się czegoś na temat seksu. Wiem za to, że w pewnym momencie – na początku albo w trakcie gimnazjum – zaczęłam oglądać filmy pornograficzne i stamtąd tak naprawdę czerpałam wiedzę na temat tego, jak wygląda stosunek seksualny. Dopiero podczas studiów psychologicznych, naprawdę zdałam sobie sprawę z tego, w jakim stopniu moja seksualność jest ukształtowana przez obrazy pornograficzne. Potem gdy poważniej się z kimś związałam i zaczęłam regularne i częste współżycie, zobaczyłam, że seks jest zupełnie czymś innym. To było dla mnie bardzo otwierające. Wcześniej raczej nikt nic na ten temat nie mówił. W domu zaczęliśmy rozmawiać o seksie dopiero po tym jak oznajmiłam, że mam już za sobą „ten pierwszy raz".
X: Czyli dopiero jak już sama się dowiedziałaś jakichś rzeczy.
T: Tak, to dziwne.
X: U mnie było podobnie. Nie znam chyba nikogo, komu rodzice by coś powiedzieli zawczasu. Ja wolałabym rozmawiać z moimi dziećmi o seksie od początku, ponieważ to jest normalne i należy do życia. Poza tym wiedza chroni przed popełnianiem błędów. Problem w tym, że nie mam w ogóle wzorca, jak to robić.
Pamiętasz coś jeszcze z wychowania do życia w rodzinie?
T: Nie, ale teraz mi się przypomniało, że moja mama zawsze mi kupowała bardzo dużo czasopism. I to tak tygodniowo siedem, osiem różnych. Im byłam starsza, tym więcej tego było. Od deski do deski czytałam „Przekrój”, „Wprost”, „Cosmopolitan”, „Joy”, „Victor Junior”, „Mój Pies”, „Victor Gimnazjalista”, potem „Cogito”… Bardzo dużo wiedzy na temat seksualności wzięłam właśnie z gazet. Zwłaszcza z „Cosmopolitan”. Oni mają krzykliwe tytuły, w rodzaju: “Znajdź swój punkt G”. Siedziałam i z wypiekami na twarzy zastanawiałam się “gdzie jest mój punkt G? Jak odczuwać przyjemność? Jak to się robi, jak to się dzieje?”. To był przełom podstawówki i gimnazjum, więc nie miałam jeszcze własnych doświadczeń seksualnych, ale za to zgromadziłam bardzo dużo teorii na temat tego, jak można seks uprawiać.
X: Niesamowite, człowiek się siłą rzeczy interesuje kwestiami związanymi z seksem, ale zdobywa informacje na ten temat dość przypadkowo. Kiedyś znajomi moich rodziców podczas spotkania śmiali się z artykułu, w którym parę kobiet w różnym wieku opowiadało jakiejś dziennikarce o swoim życiu seksualnym. Potem to ukradkiem przeczytałam i miałam takie “o matko, to tak wygląda!”. W sumie jak teraz na to patrzę, to się cieszę, bo to były zwykłe osoby, które opowiadały o swoim współżyciu. Chyba zawarły w swoich wypowiedziach sporo stereotypów związanych z płcią, ale przynajmniej nie było mówienia, że “to musi wyglądać tak” – pokazano wiele różnych wizji. Ten jeden artykuł, który przypadkiem wpadł mi w ręce, stał się kamieniem milowym w procesie zdobywania wiedzy o seksie. Bo w szkole ani w domu nie było o tym mowy. Dopiero w moim drugim liceum była taka grupa ludzi, którzy założyli na facebooku stronę (https://www.facebook.com/tematyte/), na której udostępniali artykuły, które obiektywnie opisują seks. Było też sporo wpisów o osobach nieheteronormatywnych. Taka rzetelna edukacja seksualna. To mi ustawiło jakoś wizję świata. Dopiero wtedy, dzięki tym ludziom, dowiedziałam się, czym jest bezpieczne fizycznie i psychicznie współżycie.
T: Teraz jest dużo akcji w stylu “sexedpl” (https://www.sexed.pl). Mam wrażenie, że coś się dzieje.
X: Tak, to jest super potrzebne.
T: Totalnie! Zmienienie seksualności społeczeństwa to jest, moim zdaniem, jedna z fundamentalnych rzeczy, które mają szanse ozdrowić ogół. Seks jest tak organiczny, tak potrzebny do tego, żeby życie trwało… Więc dlaczego nie można o nim mówić?
X: Wydaje mi się, że największe błędy, które ludzie popełniają w związku z seksem, wynikają z braku wiedzy. Na przykład, jesteś sobie nastolatkiem, uprawiasz seks przerywany i myślisz, że wszystko jest spoko, bo nie zajdziesz w ciążę. I twoja niewiedza wynika tylko z tego, że nie ma rozmowy na ten temat. Jak się nie rozmawia o rzeczach, to one przybierają dziwne postaci. Słyszysz jakieś półsłówka, dziwne przekazy… Na przykład, że seks jak jesteś młodą osobą, jest zły, a jak jesteś osobą dorosłą, to już jest dobry… Masz kilkanaście lat, to w głowie i czujesz “ojeju, robię coś złego, ale tak strasznie tego chcę…”. Nie mówi się też o kobiecej masturbacji, a potem robisz to i zastanawiasz się, czy tak można. Więc wchodzisz do Internetu, trafiasz przypadkiem na jakąś katolicką stronę i czytasz, że to jest grzech, że szatan przejął nad tobą kontrolę… I myślisz sobie “a co, jeśli to prawda?”
T: Jeżeli chodzi o wychowanie fizyczne, to nad moją podstawówką wisiało widmo lęku przed biegami. Wszyscy byli zmuszani do biegania, mimo że nikt tego nie lubił. A w liceum WF wydawał mi się nudny. Bardzo często graliśmy w siatkówkę. To nie było ogólnorozwojowe!
X: Ja miałam jedną nauczycielkę w swojej karierze, która była maniaczką siatkówki. I to było bardzo kiepskie z jednej strony, bo nie robiliśmy na WF-ie prawie nic innego. Z drugiej strony, rzeczywiście graliśmy nieźle. Problem był taki, że ona bardzo dużo krzyczała, bo była z takiej szkoły trenerskiej, że gnoisz ludzi, krzyczysz na nich i wtedy oni niby coś osiągają. Ale jej zaletą było to, że szybko się zorientowała, że ja płaczę na każdym WF-ie i stwierdziła, “no dobra, nie jesteś w stanie grać w gry zespołowe, to wtedy, jak my gramy, bierzesz materac i robisz ćwiczenia, które ci pokażę”. Genialne! Wreszcie ktoś, kto stwierdził “najważniejsze, żebyś się ruszała, nie ważne jak”. Miałam potem dużo lepszych trenerów różnych sportów – ona nie była dobra, bo się często darła i była bardzo przemocową osobą – ale super było to, że potraktowała mnie indywidualnie… Mimo że w ogóle nie rozumiała, dlaczego nie jestem w stanie grać w gry zespołowe. Takie zjawiska jak wysokowrażliwość czy lęki społeczne były jej kompletnie obce. Ale tak czy inaczej myślę, że to dzięki niej z powrotem nauczyłam się ruszać przy ludziach. Miałam z tym duży problem od końca podstawówki i ona mnie z tym na nowo oswoiła. Potem była terapia i masa innych doświadczeń, które mi pomogły, ale to ona położyła kamień węgielny pod to, żebym wyszła ze swoich kompleksów.
T: A skąd ci się wzięły te lęki przed ruszaniem się przy ludziach?
X: To idzie w parze z fobią społeczną. A poza tym ja miałam problemy z wagą i nie lubiłam swojego ciała, nie chciałam go eksponować.
T: Dobrze, że to przepracowałaś.
X: Tak! Potem zaczęłam trenować w takiej stajni, gdzie główna trenerka, bardzo dużo wiedziała na temat ciała ludzkiego i końskiego. Dzięki niej zyskałam nowe spojrzenie zarówno na jazdę konną, jak i na własne ciało. Masa wiedzy mi tam została przekazana – zaczęłam zwracać uwagę na to, jak chodzę, siedzę, wykonuję ruchy. Zyskałam świadomość ciała. Żałowałam wtedy, że na WF-ie nie było podejścia w stylu “hej, to jest twój organizm. Żeby miał się dobrze, rób to, to i tamto. O, twój jest trochę inny niż organizm tamtej osoby, więc ty powinieneś robić to, tamto i to. A w ogóle spróbuj poczuć, co ci robi dobrze, poczuć się w ciele”. Ty podobne podejście poznałaś na jodze, prawda?
T: Tak! Joga jest fantastyczna, jeżeli chodzi o zaakceptowanie siebie. Świadoma praca z ciałem przyczynia się do głębszego emocjonalnego wglądu, pozwala na rozwój relacji z samym sobą. Tak samo, jak świadoma seksualność, połączenie z własnym ciałem jest uzdrawiające. Pomyśl, jakby się zmieniła mentalność ludzi, jakby już od podstawówki uczyć czegoś takiego. Jak zaczęłaś mówić o WF-ie i o ciele, to zdałam sobie sprawę, że w szkole panowała atmosfera bycia nieprzyjemnym dla osób, które nie są sprawne fizycznie.
X: Było tak. Ja niestety stałam się taką osobą w momencie, kiedy przestałam lubić swoje ciało. Z tego wstydu, że ludzie na mnie patrzą w ogóle nie byłam w stanie ogarnąć, co się dookoła mnie dzieje ani skoordynować swoich ruchów. Zrobiłam się taką mega fajtłapą przez te lęki. I rzeczywiście bardzo źle się czułam na WF-ie. Zawsze mnie wybierano jako ostatnią do drużyny. A poza tym były śmieszki i takie tam.
T: Nikt nie uczy nastawienia się na inteligencję emocjonalną i na kooperatywę. Zamiast tego jest budowanie poczucia, że jedni są lepsi, a drudzy gorsi. Wspieranie rywalizacji.
X: Tej niezdrowej – bo można rywalizować szanując się, a można robić to po chamsku.
T: A słuchaj, czego, według ciebie, miałaby uczyć szkoła?
X: Jest mnóstwo takich rzeczy - mogłaby zwracać uwagę na to, że jesteśmy różni, że każdy ma jakieś swoje predyspozycje, inne ciało, inny mózg… Jedna osoba ma problemy z liczeniem, a druga z pisaniem, ale robią dobrze coś innego i z tego można korzystać… Mogłoby nie być tej dzikiej standaryzacji. Ja się zawsze źle czułam w szkole, bo nic, co było tam cenione, mi nie szło, nie interesowało mnie. Były inne rzeczy, które robiłam świetnie. Tylko poza szkołą, więc to nie podlegało ocenie.
T: Zgadzam się. Mam wrażenie, że szkoła uczy głównie, jak radzić sobie w pracy.
X: Która też jest rozumiana bardzo specyficznie - praca to jest niby takie miejsce, gdzie masz robić to, co ci każą i w ogóle nie myśleć. Mimo, że jest tak dużo różnych prac! Niektórzy ludzie zostają inżynierami i mają coś odkryć. A szkoła w ogóle do tego nie przygotowuje.
Szkole by pomogły już nawet takie maleńkie kroki – że na przykład wybierasz nauczyciela, który cię uczy. Albo jakiś przedmiot. Dawanie wyboru – nawet ograniczonego – to już by było coś. I też może trochę by się to przyczyniło do rozbicia monolitu klasy. Że ten wybiera to, a tamten tamto. Wspieranie tego, że każdy ma coś swojego. I to jest rzecz, którą pewnie dałoby się zrobić w każdej szkole. Na przykład polski mógłby być zawsze na tej samej godzinie. I każdy szedłby wtedy do tego nauczyciela, do którego by chciał. Jak ludzie dostają wybór, to przeważnie mają większe poczucie odpowiedzialności. I bardziej świadomie potem podejmują decyzje. Oglądałam taki program o edukacji demokratycznej (https://www.aljazeera.com/programmes/rebel-education/2016/12/pick-teacher-democratic-schooling-uk-161220141451434.html). W sfilmowanej szkole dokładnie od tego zaczęli. Potem szli z reformami dalej, ale już samo to dużo zmieniło.
T: Tak, to by było super. Fajnie by też było, gdyby uczniowe, którzy lepiej realizują się w danym przedmiocie, uczyli tych, którym idzie gorzej.
X: Tak. Byłam w szkole, w której dyrektorka mówiła “hej, jesteśmy jedną rodziną, pomagajmy sobie”, a potem tego nie było, bo nauczyciele na przykład czytali oceny od najlepszej do najgorszej. I jakoś sami podbudowywali tę atmosferę rywalizacji. Także uczniowie się ze mnie śmiali, bo ja miałam beznadziejne oceny. I nikt – włącznie ze mną – nie wiedział wtedy, że przyczyną było to, że miałam takie lęki społeczne, że nie byłam w stanie do końca zrozumieć, co ktoś do mnie mówi na lekcji, ani tego przetworzyć czy zapamiętać. Nie wracałam też do nauki w domu, bo mi się zbyt źle kojarzyła.
0 notes
Text
Rozmowa 4
Tumblr media
Rozmawiają Z i C.
Z (1/3 zespołu projektowego), rocznik 1998, skończyła podstawówkę publiczną oraz gimnazjum i liceum plastyczne. Obecnie studiuje. Identyfikuje się jako osoba nieheteroseksualna.
C, rocznik 1995, skończyła podstawówkę publiczną, gimnazjum i liceum publiczne w klasie matematyczno-fizycznej. Teraz studiuje dwa kierunki. Jest praktykującą katoliczką. Identyfikuje się jako osoba panseksualna.
C: Ja szkołę wspominam raczej jako pozytywne doświadczenie. Można powiedzieć, że byłam… prymusem? Nigdy nie miałam wrażenia, że jakiś nauczyciel mnie nie lubi. Wiesz, jestem takim człowiekiem likeable, czy coś tam. W sensie, jestem tym uczniem, który nie zwraca na siebie uwagi – po prostu sobie jest. Który siedzi, nic nie mówi i cały czas czyta książki. Starałam się robić rzeczy dobrze. Zawsze miałam zadanie domowe i większość rzeczy pamiętałam z lekcji. Pisanie kartkówek i sprawdzianów przychodziło mi z łatwością. Zostałam nauczona systematyczności, więc jak coś było zadawane, zazwyczaj robiłam to tego samego dnia, żeby mieć to szybko z głowy. Ale nigdy nie uważałam, żebym umiała się uczyć. Tak naprawdę nawet nie wiem, na czym to polega. W sensie, jak słuchałam moich kolegów, którzy mówili, że siedzieli przez cały dzień i noc, i uczyli się do jakiegoś sprawdzianu, to ja zawsze się dziwiłam: „cooo, ale dlaczego? Po co?”. Ja nigdy nie siedziałam po nocach, żeby się do czegoś nauczyć. To jest tylko szkoła i nie warto poświęcać czasu na sen, żeby nauczyć się na sprawdzian, który zawsze możesz poprawić.
Z: A pamiętasz ze szkoły jakieś złe sytuacje, niesprawiedliwe traktowanie?
C: Ja tak naprawdę nie pamiętam za dużo rzeczy. Aczkolwiek chyba mam dosyć nietypowe spojrzenie na szkołę, bo bardzo dużo ludzi ma mnóstwo traumatycznych wspomnień. Może się po prostu na nich skupiają, nie wiem. Ale na przykład moja koleżanka F. była prześladowana w podstawówce. Bo tak. Bo dzieciaki stwierdziły, że znęcanie się nad nią będzie śmieszne. Pamiętam, że w liceum bardzo długo czuła się niepewnie, aż w końcu stworzyliśmy naszą bezpieczną grupę i jakoś zaczęła się otwierać. Należała też do paczki „imprezowiczów”. Było widać, że bardzo dużo wysiłku ją to kosztuje, ale ona chciała być akceptowana, chciała być w grupie, która jest istotna.
Ci ludzie mieli zupełnie inny świat niż ja. Nie odtrącałam ich, choć też mnie do nich nie ciągnęło. Ale to, że F. chciała tam być, nie wykluczało jej z naszej grupki.
Na początku trzymałam tylko z jednym chłopakiem, potem nasze grono się rozrosło, bo jeden z chłopaków w mojej klasie postanowił zrobić coming out przede mną i powiedzieć mi, że jest gejem. Wszyscy o tym wiedzieli, no ale dla niego to był wielki sekret. Więc ja powiedziałam: „Cieszę się, że postanowiłeś powierzyć tę tajemnicę mnie”. I wtedy też zaczęliśmy trochę z nim przebywać. Potem jeszcze kilka osób z poza klasy zostało wciągniętych.
Z: A rozmawialiście o tym, dlaczego dla niego to jest taki sekret?
C: Sprawa jest prosta – on bardzo przejmuje się opinią i zdaniem innych ludzi, nawet tych, których nie zna. Wydawało mu się, że nikt się nie zorientował, więc ukrywał swoją orientację, żeby nie zostać źle odebranym. Problem był w tym, że my wszyscy wiedzieliśmy od pierwszego dnia. U. ma też wiele innych cech, które na to wpłynęły, ale nie będę o tym mówić, bo to jego prywatne sprawy.
W ogóle mój rocznik był taki dosyć akceptujący. Mieliśmy w szkole kilku ludzi, po których było widać, że są na przykład transseksualni… i nikogo to nie ruszało, nie padały w związku z tym żadne wyzwiska ani nic takiego.
Z: A ty od kiedy wiedziałaś, że lubisz dziewczyny? Ludzie z Twojej klasy o tym wiedzieli?
C: Nie mam pojęcia, to się po prostu pojawiło i było. Zresztą aż do czasów liceum się nad tym nie zastanawiałam. W liceum zaczęłam zauważać, że zwracam bardziej uwagę na dziewczyny niż na chłopaków. Z chłopakami się kumplowałam, dziewczynami się interesowałam. Nie wiem, czy ktoś w klasie wiedział, nie pytałam ich o to. Zazwyczaj ludzie wiedzą więcej, niż się wydaje. Ci, z którymi rozmawiałam, wiedzieli. Czasami się zwierzaliśmy sobie z różnych rzeczy.
Z: Z czego się sobie zwierzaliście?
C: Rozmawialiśmy o wszystkim – dosłownie – zaczynając od spraw trywialnych kończąc na poważnych problemach, które stanowiły dla nas samych wyzwania. Sporo się też ze sobą sprzeczaliśmy, kłóciliśmy i na siebie obrażaliśmy. Ja zazwyczaj słuchałam, dopytywałam, proponowałam i pouczałam, jeśli to była rzecz, którą sama już przechodziłam. Czasami krytykowałam, ale raczej rzadko, a jeszcze rzadziej na głos.
Z: Ja miałam dosyć duży problem, żeby zrozumieć moją seksualność. Znasz mnie – ja zawsze wszystko nadmiernie analizuję… Do drugiej liceum nie byłam z nikim w żadnym związku. Parę razy byłam zauroczona w chłopcach, ale zawsze było to bardzo platoniczne uczucie, raczej wzdychanie z daleka. I nagle zaczęłam się interesować Julą! Zupełnie nie wiedziałam co z tym zrobić, musiałam zrobić duży research w internecie, poczytać artykuły (głownie po angielsku!), żeby upewnić się, że to co czuję, jest okej. Na szczęście, gdy już klasa się o wszystkim dowiedziała, też nie miałam problemu z dyskryminacją albo wyzwiskami. Tylko raz koleżanka po pijaku nazwała mnie "lesbą"... i chyba całkiem mnie to dotknęło, skoro aż do dziś to pamiętam...
C: Ja zawsze okrutnie źle reagowałam na słowo „lesba” i ogólnie miałam dystans do słowa „lesbijka”, nie lubiłam, gdy ktoś mnie tak nazywał. Do dziś tego nie lubię, ale teraz łatwiej mi komuś powiedzieć, że to nie jest tak. Jakiekolwiek poszukiwania i zgłębiania tematów rozpoczęłam tak naprawdę w połowie swoich studiów magisterskich. I to tylko dlatego, że moi znajomi zaczęli coraz więcej mówić na takie tematy – zaczęłam szukać i czytać, żeby wiedzieć, co jest na rzeczy. W międzyczasie zdarzało mi się oczywiście coś poczytać, bo ogólnie jestem okrutnie ciekawskim stworzeniem, ale nigdy po to, żeby określić samą siebie. Nie było mi to potrzebne. Nie potrzebowałam potwierdzenia, że jest ze mną wszystko w porządku. Ogólnie rzecz biorąc, akceptuję większość swoich odczuć.
C: Do mojej podstawówki chodziły dzieci z rodzin bogatszych, średnich, no i też dzieci Cyganów. Więc mieliśmy duży przekrój społeczny i nie każdy wiedział, jak sobie z tym radzić. Niektóre dzieciaki mieszkały w takich dzielnicach, gdzie bardzo często nie miały wsparcia rodziców. W związku z tym naturalne było dla nich, że nie szukały pomocy u dorosłych. W ich odczuciu dorośli byli do niczego, więc musiały sobie radzić same. 
To były takie rodziny, gdzie rodzice mieli jakieś problemy z prawem albo problemy alkoholowe… Większość z tych dzieciaków miała tylko jednego rodzica albo dziadków zamiast rodziców. Kilka osób mieszkało w domu dziecka.
Był u nas w klasie chłopiec, który był problematyczny, bo miał trudne dzieciństwo. Zawsze chciał zwrócić na siebie uwagę. Kiedyś postanowił na lekcji, że wyskoczy z okna. Mieliśmy ogarniętych ludzi w klasie, no i razem go przekonaliśmy, żeby tego nie robił, że pogadamy i znajdziemy jakieś rozwiązanie. Pierwszą reakcją nauczyciela był oczywiście krzyk. Podejrzewam, że nie był przygotowany na taką sytuację. Po chwili, jak już ochłonął, to go nie opierniczył, tylko faktycznie zaczął z nim rozmawiać, wyszli i poszli do pedagoga. I jakoś to zostało rozwiązane.
Mieliśmy też dziewczynkę z nadwagą – ja się z nią akurat przyjaźniłam. Ona była z bogatej rodziny. Jej sposobem na zdobycie naszej sympatii było kupowanie nam różnych rzeczy, typu gumy, chrupki i tak dalej. No i większość dzieci udawała, że się z nią przyjaźni, no bo wiesz – profity… Mnie to zawsze strasznie denerwowało. Zawsze mówiłam jej, żeby przestała im kupować te rzeczy, że jeśli ktoś ma ją lubić, to będzie ją po prostu lubił. I na przykład, jeśli ktoś ją zaczepiał i dokuczał jej, że jest gruba, to po prostu kończyło się tym, że ode mnie dostawał.
Czasami pakowałam się w kłopoty, bo stawałam w obronie osób niesprawiedliwie traktowanych. Biłam się z chłopcami, bo uważałam, że zachowują się nie fair. My, uczniowie, mieliśmy sposoby na rozwiązywanie spraw między sobą. Potrafiliśmy się z kimś pobić tak, żeby nauczyciele się nie dowiedzieli, że była bójka.
Z: I uważasz, że to jest spoko?
C: Nie mówię, że to jest spoko, ale mieszkaliśmy w takiej dzielnicy. To trochę jak dzieci ulicy. Mieliśmy dziesięć lat. Więc jeśli trzy razy to co powiedziałem nie dało efektu, no to trzeba było sobie jakoś z tym radzić. Zresztą bardzo rzadko biliśmy się na terenie szkoły, raczej umawialiśmy się po lekcjach. Chociaż w podstawówce to jakoś tak się odbywało, że nikt sobie nie robił krzywdy – może nabił komuś kilka siniaków, ale to się jakoś tak szybko kończyło. A w gimnazjum już wklepywali sobie solidnie. Kiedyś kolega przyszedł ze złamanym żebrem do szkoły… Ale uczono nas tego, żebyśmy najpierw ze sobą rozmawiali, a nie od razu rzucali się na siebie. Zazwyczaj to wychodziło.
Z: A przecież bardzo dużo mówiłaś też o tym, że się biliście, że rozwiązywaliście swoje sprawy przemocą... To jak to w końcu było? Jak to wychodziło?
C: Mówiąc „my” mam na myśli uczniów z całej szkoły, trochę ich było – większość potrafiła ze sobą rozmawiać, ale byli tacy, którzy nie chcieli tego robić – z takimi wszystko trzeba było rozwiązać siłą. Wychodziło tak, że ze sobą rozmawialiśmy albo się kłóciliśmy i obrażaliśmy. To też forma przemocy, tylko, że jak jesteś dzieckiem, to o tym nie wiesz. Poza tym nie zawsze po prostu da się panować nad emocjami, a dzieci mają jeszcze nierozwinięte systemy hamowania i kontroli, to już w ogóle!
Z: A jak uczono was rozmawiania ze sobą?
C: Mieliśmy tak zwane pogadanki. To się zaczęło już w klasach 1-3. Mieliśmy bardzo fajną wychowawczynię, która starała się poświęcić każdemu czas i pomagać mu w tych dziedzinach, których nie potrafi. To nie było proste, bo my byliśmy całkiem sporą klasą, ponad 25 osób. Tak czy inaczej, to była nauczycielka, która nas naprawdę wspierała. Jak mieliśmy godziny wychowawcze, to uczyła nas takich różnych empatycznych rzeczy: jak obcować z drugim człowiekiem, jak rozmawiać z drugim człowiekiem, jak dostrzegać potrzeby drugiego człowieka… Ja nie pamiętam w tym momencie, w jakiej formie to było, po prostu pamiętam, że takie tematy się pojawiały. Wprowadziła nam ćwiczenia wspomagające koncentrację. Każdego dnia robiliśmy leniwe ósemki i takie ćwiczenia ruchowe, które rozwijają twoją motorykę dużą, małą i koncentrację. Ona była naprawdę super nauczycielką, pamiętam, że odwiedzałam ją jeszcze w gimnazjum.
Z: A ogólnie czujesz, że nauczyłaś się w szkole czegoś przydatnego?
C: Tak. Nauczyłam się tego w szkole, ale nie nauczyła mnie tego kadra nauczycielska… Szkoła to jest czas, w którym masz czas. Ja nigdy nie byłam zmuszona, żeby siedzieć cały dzień i się uczyć, więc miałam czas na to, żeby realizować siebie, żeby dowiadywać się nowych rzeczy i poznawać ludzi. Zresztą lubiłam też poznawać samych nauczycieli. Z niektórymi miałam jakieś tam relacje. Co prawda nie takie, jak mój brat ze swoją nauczycielką od angielskiego.
Z: A jak wygląda ich relacja?
C: Piszą sobie na Facebooku. Zazwyczaj o angielskim, ale, na przykład, jeśli mój brat ma jakiś osobisty problem, to chodzi do niej na przerwach, żeby o tym porozmawiać.  
Z: Super!
C: No. Mnie to fascynuje. Ta nauczycielka jest w ogóle bardzo w porządku. Jest bardzo empatyczna i widać, że ma dużą wiedzę na temat swoich uczniów. Jest zainteresowana ludźmi, których uczy.
Z: Dlaczego Cię to fascynuje?
C: Bo zostałam nauczona, że nauczyciele to inna rasa [śmiech]. Po prostu nie wyobrażam sobie mieć takiej sztamy z nauczycielem w czasie chodzenia do szkoły. Poza tym fascynuje mnie posiadanie osoby, do której idziesz z każdym swoim problemem, a nie jesteście bardzo bliskimi kumplami. Chociaż może oni są.
Z: Czyli ty, jak miałaś jakieś osobiste problemy, to nie mogłaś iść z tym do nikogo w szkole?
C: W podstawówce bez wahania powiedziałabym, że mogłam. W gimnazjum mogłam, ale i tak tego nie robiłam, a w liceum pewnie znalazłby się jakiś nauczyciel, z którym mogłabym porozmawiać, ale raczej bym tego nie robiła. Zresztą ja w ogóle nie chodzę do ludzi, jak mam problem. Teraz, dopiero, jak byłam na praktykach w szkole, odkryłam, że do pedagoga szkolnego możesz sobie pójść w każdej chwili. Możesz się sam zgłosić. Po prostu idziesz i mówisz: „Dzień dobry, mam problem i proszę pomóc mi coś z tym zrobić”.
Wydawało mi się, że w poradni psychologiczno-pedagogicznej tylko się diagnozuje. Serio. Albo przeprowadza testy predyspozycji zawodowych - w gimnazjum mieliśmy wizytę w poradni, żeby sprawdzić, jaki zawód powinniśmy sobie w przyszłości wybrać. A tu się okazuje, że mogę tam iść, jak uważam, że mam problem ze sobą. Albo z czymś w ogóle. Byłam w szoku, trochę późno się dowiedziałam.
Z: Chociaż z drugiej strony ja kiedyś poszłam do psycholog szkolnej i ona mi powiedziała: „nie znam się na tym problemie, dam ci telefon do poradni psychologicznej, umów się tam”.
C: Z tego, co ja wiem, to to jest tak, że jak do pedagoga, czy psychologa szkolnego przychodzi uczeń, to ten z nim po prostu rozmawia, pomaga mu na tyle, ile może i faktycznie potem go odsyła do kogoś, kto jest bardziej kompetentny. No bo nie w każdym temacie może ci pomóc. Na przykład u pani, z którą rozmawiałam, był chłopiec, który był transseksualny. Wiesz, ona jest tylko pedagogiem szkolnym, który ma dodatkowe wykształcenie psychologiczne, więc to nawet spoko, że ona go wysłała do seksuologa, który ma zdecydowanie większą wiedzę na ten temat, nie?
C: Nie pamiętam, żeby nauczyciele traktowali nas niesprawiedliwie. Znaczy na pewno na nas krzyczeli, głównie na chłopców, bo to zazwyczaj oni stwarzali problemy. Mieliśmy nauczycieli, którzy nie do końca wiedzieli, jak mają reagować. Byli tacy, że reagowali impulsywnie, ale dosyć szybko się ogarniali. Mieliśmy kilka takich sytuacji, że faktycznie ktoś został zjechany od góry do dołu, ale my byliśmy dziećmi, które potrafiły zrobić problemy na lekcji. Można było do nas krzyczeć, że mamy się uspokoić, a my robiliśmy swoje.
Z: Według mnie krzyk jest jednak formą przemocy... Nie uważasz, że byłoby lepiej, gdyby nauczyciel wytłumaczył na spokojnie i potraktował dziecko po partnersku? Myślę, że dałoby się jakoś inaczej rozmawiać, żeby uczniowie zrozumieli i jednocześnie nie czuli się pokrzywdzeni!
C: Wiesz co – nie wiem, czy my się czuliśmy pokrzywdzeni. Znaczy, pewnie się zdarzało, a czasami uznawaliśmy, że było to zasłu��one. Wiele z nas było przyzwyczajone do krzyku z domu. Poza tym – czy istotne jest to, co ja uważam za lepsze? Nauczyciel to też człowiek, nie mówiąc już o tym, że niektórzy się na nauczyciela po prostu nie nadają. Poza tym nie można generalizować, bo to nie jest tak, że każdy nauczyciel na nas krzyczał. Byli tacy, którzy nigdy na nas głosu nie podnieśli – jedni mieli lepsze sposoby, drudzy po prostu się nas bali. Próbowałaś kiedyś przepracować tydzień w szkole? Ogólnie nie pochwalam krzyczenia, bo jest ono mało konstruktywne i rozwijające, zazwyczaj nic z niego nie wynika, ale wcale się nie dziwię, że czasami nauczyciel nie ma lepszego pomysłu albo siły. Wszystko od czegoś zależy, więc owszem jestem przeciw krzyczeniu, ale nie krytykuję go bez kontekstu.
Wiadomo, że byli tacy nauczyciele, którzy nie wiedzieli, jak prowadzić lekcje. W każdej szkole się zdarzają tacy: niby cię czegoś uczą, ale tak naprawdę to nie.
Nauczyciel od geografii zawsze lubił rzucać jakieś nieśmieszne żarty. Wszyscy się śmiali, a ja przez trzy lata próbowałam zrozumieć, czy oni się śmieją, bo ich to bawi, a ja po prostu nie rozumiem żartów, czy oni się śmieją, żeby on im dał spokój, czy o co chodziło właściwie.  
Z: Jakie to były żarty? Z was?
C: Trochę z nas cisnął: przyczepił się do czegoś i rzucał na ten temat jakiś żart. No ale wiesz, jeśli cała klasa się na to zgadza, a ty nie, to myślisz: „to ze mną jest coś nie tak”, nie?
Z: Ale dla tej osoby mogło to nie być w porządku.
C: No mogło.
Z: To były tego typu żarty?
C: No tak, takie dosyć personalne. A czasami po prostu suchary. 
Mieliśmy za to bardzo fajnego nauczyciela od… BHP? Teraz to się nazywa „edukacja dla bezpieczeństwa”. I on nam przynosił manekiny do resuscytacji. Co miesiąc sprawdzał, czy na pewno wiemy, jak ocenić stopień oparzenia, jak zrobić opatrunek, jak przeprowadzić cały ten cykl ratowania życia.... Ale bardzo spoko, że nas tym dręczył, bo podejrzewam, że teraz większość z nas już do końca życia będzie wiedziała, jak to zrobić.
Z: No właśnie, ja na przykład miałam zaliczenie z pierwszej pomocy raz i w zasadzie potem, po skończeniu szkoły, dłuższy czas nie wiedziałam, jak się to robi.
C: Generalnie jestem z rodziny wierzących. Wierzących praktykujących.
Pamiętam, że nasza katechetka w podstawówce była bardzo sympatyczna, bardzo ją lubiliśmy. Uczyła religii, ale bez fanatyzmu.
Z: Co to znaczy, że uczyła religii bez fanatyzmu?
C: To znaczy, że omawialiśmy, jakie są religie, jakie są odłamy, czytaliśmy Pismo Święte i tak dalej. Poruszała ciężkie tematy, mówiła, jak Kościół na nie patrzy, ale nie narzucała nam swojej opinii.
Potem, w liceum miałam taką katechetkę, z którą się kłóciłam za każdym razem, bo mnie strasznie denerwowało to, że narzucała swoje zdanie na dany temat. Mówiła, że chce z nami dyskutować, ale tak naprawdę chciała przedstawić nam swoją rację. Jeśli ktoś z nas powiedział coś innego, to ona się strasznie oburzała.
Z: O co się oburzała?
C: Na przykład były lekcje o eugenice i o eutanazji. Wiadomo, jaki jest pogląd Kościoła na te sprawy. Była bardzo ostra kłótnia na ten temat, bo nie byliśmy w stanie znaleźć żadnego porozumienia. W trzeciej klasie liceum postanowiłam wypisać się z religii. Po prostu wiedziałam, że cały ten przedmiot, tak jak on wygląda, nie ma najmniejszego sensu.
Z: A jak wspominasz zajęcia sportowe?
C: Sam wf dla mnie zawsze był bez sensu. Uważam, że na wf-ie można by się nauczyć dużo fajnych rzeczy, a nie biegania po kopercie i rzucania piłką przez siatkę.
Z: A co według ciebie powinno być na wfie?
C: Na przykład uważam, że powinno się uczyć tańca towarzyskiego. To jest przydatna umiejętność, bo każdy ma w rodzinie kogoś, kto kiedyś weźmie ślub. Potem są te studniówki i jakieś inne imprezy. To znaczy ja nie mówię, że mają tam uczyć nie wiadomo jakich tańców, ale podstaw można by było.
Z: Ja miałam raz na wfie taniec towarzyski i wszyscy narzekali, że nie umieją tańczyć.
C: No ale jakby to zrobić w podstawówce na przykład, kiedy dzieci są bardzo chętne do wszystkiego, to już by tego nie było, nie? Jakiś kurs samoobrony też można zrobić, to jest przydatna umiejętność i ćwiczysz. I ja nie mówię, że granie w siatkę, w piłkę nożną i siatkówkę, koszykówkę jest złe, bo nie jest, tylko że jeśli cały czas to robisz, no to o ile nie jesteś super zapalonym graczem, który chce być ekstra, to zazwyczaj stoisz tam i myślisz: „Boże, ta piłka znowu do mnie leci”. Albo co gorzej: „stoję tu już 20 minut i nic nie zrobiłem”, bo tak też się zdarzało.
Z: Zdecydowanie się z Tobą zgadzam! Też miałam takie myśli, szczególnie, jak graliśmy w koszykówkę. Chłopaki z naszej klasy grali w kosza bardzo dobrze, ale do nikogo nie podawali piłki, więc nam, dziewczynom, które nie miały takiego doświadczenia, były niższe i wolniejsze, rzadko udawało się coś na takich lekcjach robić...
W ogóle myślę, że byłoby fajnie, gdyby dzieci mogły same decydować o tym, w co grają. Albo gdyby zajęcia były bardziej dostosowane do ich indywidualnych potrzeb i umiejętności. Bo przecież można się ruszać na tyle różnych sposobów, co nie?
0 notes
Text
Rozmowa 2
Tumblr media
Rozmawiają X i R
X (1/3 zespołu projektowego), rocznik 1996, skończyła podstawówkę publiczną i publiczne gimnazjum dwujęzyczne, po czym poszła do publicznego liceum dwujęzycznego, z którego, na rok przed maturą, przeniosła się do społecznego liceum demokratycznego. Obecnie studiuje.
R, rocznik 1999, chodził do publicznej podstawówki integracyjnej i publicznego gimnazjum integracyjnego, potem poszedł do społecznego liceum demokratycznego, gdzie powtarzał drugą klasę, po czym nie zdał po raz drugi i przeniósł się do liceum społecznego, w którym uczy się obecnie.
X: Najpierw możesz mi opowiedzieć o szkołach, w których byłeś.
R: Podstawówkę najsłabiej pamiętam, ale zawsze patrzę na nią przez pryzmat tego, jak się wtedy czułem - bo ja od przedszkola byłem zawsze najniższą osobą. I pamiętam, że bardzo to przeżywałem, i w podstawówce, i w gimnazjum. Chyba w liceum miałem jakiś taki skok wzrostowy i przestałem być krasnoludkiem, ale wcześniej to było trudne. Czasami się zastanawiam, czy gdybym był w jakichś innych szkołach, to by było łatwiej.
X: Ale chodziłeś do szkół integracyjnych, czyli były tam też osoby z jakimiś niepełnosprawnościami..?
R: Tak, na przykład dzieci ze stwierdzonym ADHD, ludzie na wózkach. Ale te osoby były zawsze jakoś tak pojedyncze, nie było ich dużo w szkole. No, poza toną dzieci z dysleksją.
X: Ale to dziwne, co mówisz - że byłeś niski, i że to był problem. Ja bym się spodziewała, że szkoła integracyjna to jest takie miejsce, gdzie ludzie są jakoś wrażliwi na to, że nie wszyscy są tacy sami. Nawet bym myślała, że to jest tam instytucjonalnie wkładane ludziom do głowy.
R: Wydaje mi się, że nie było, ten temat nie był podnoszony. Pamiętam, że w gimnazjum mieliśmy jednego chłopaka, który był otwarcie gejem. I on… Nie znałem go zbyt dobrze, ale wydaje mi się, że nie miał łatwego życia w tej szkole. Szczególnie, że to było mocno dresiarskie gimnazjum, więc... Chłopcy byli dla niego ciężcy. Wracając do mnie - ja przeżywałem to, że jestem najniższy. Zawsze się czułem wykluczony z tego powodu. Wydawało mi się, że może dlatego jestem jakoś słabszy i nie daję sobie rady.
X: Myślisz, że to jest tak, że to ty się cofałeś przed ludźmi? Czy ludzie cię otwarcie dyskryminowali?
R: Wiesz co, to jest chyba trudne do rozróżnienia. Mam poczucie, że z wiekiem dużo bardziej zacząłem wychodzić do ludzi i wykazywać więcej inicjatywy, czego nie robiłem wcześniej. Ale wiem, że kiedy byłem w gronie chłopców, miałem poczucie, że jestem słabszy.
X: A jak się do tego miała kwestia przemocy?
R: Wiadomo, że przemoc była! W gimnazjum były takie grupy chłopaków, którzy się trzymali razem i byli groźni. Oni byli na przykład niemili względem tego chłopaka, który był gejem.
X: Znam te klimaty - też chodziłam tutaj do podstawówki, a ci ludzie, których najbardziej się bałam, przeważnie szli właśnie do twojego gimnazjum. Tylko zastanawiam się, jak opisać to, co mnie tak przerażało.
R: Wydaje mi się, że chodzi o to, że przemoc była częścią sposobu bycia tych ludzi. To nie było coś takiego, że ktoś się z kimś kłóci i nagle - wiesz, w ramach sprzeczki - coś wychodzi. To było tak, że przemoc cały czas w nich była. Otaczała ich aura grozy. Pamiętam jednego chłopaka, który był taki, że wręcz bałem się z nim rozmawiać, bo czułem, że to może pójść w złą stronę.
X: A spotkało cię coś złego?
R: Nie, bo ja chyba wytworzyłem w sobie taki mechanizm cofania się. Wiesz - że nie chcę zawadzać, bo boję się, jak to się dla mnie skończy.
X: Mi się moja podstawówka kojarzy z kulturą przemocy. Na przykład od pierwszych dni chłopcy i dziewczyny bawili się w wojnę płci. Biegali po korytarzu i się - nie wiem - ciągnęli za włosy. Byłam jedyną osobą w klasie, która w tym nie uczestniczyła.
R: A, to jest jeszcze inna rzecz. Wiesz, jest przemoc między chłopakami, o której ja myślę, ale w szkole była też przemoc seksualna. W sensie, że byli chłopcy, którzy podbiegali do dziewczyn i łapali je za różne części ciała. W podstawówce. Byli też chłopcy, którzy robili zdjęcia nauczycielkom na lekcjach i trzymali je na telefonach w ramach jakiejś takiej gry między sobą. W końcu jedna z dziewczyn poszła do dyrektorki i o tym wszystkim opowiedziała. Skończyło się to tak, że chłopcy mieli zakaz noszenia telefonów do szkoły. Świetny sposób, żeby sobie poradzić z problemem…
X: A ręce mogli nosić do szkoły?
R: Tak. Nie wiem, czy mieli jakąś poważną rozmowę i czy zmieniło się ich podejście do sprawy.
X: Miałeś edukację seksualną w szkole?
R: W podstawówce chyba nie miałem, a w gimnazjum nauczycielka od biologii robiła nam coś a la edukację seksualną. Z czego nie pamiętam absolutnie niczego. Wszyscy podchodzili do tego na zasadzie “to teraz trzeba będzie usiąść i słuchać jakiegoś pierdolenia”.
X: Czemu?
R: Nie wiem, ta nauczycielka była bardzo powściągliwa… Oprócz tego raz przyszedł do szkoły młody facet i powiedział “zadawajcie mi pytania”.
X: On był edukatorem seksualnym?
R: Tak. To był jedyny moment, kiedy ktoś chciał o tym otwarcie porozmawiać. Natomiast ta nauczycielka od biologii była zbyt powściągliwa. Dziewczyny miały wtedy jakieś lekcje oddzielnie, dotyczące okresu, natomiast my nie mieliśmy o tym ani jednej lekcji.
X: To takie głupie, powinny być o tym lekcje dla wszystkich.
R: Totalnie. Ale wiadomo, “dziewczyny mogą oglądać podpaski, a jak chłopiec zobaczy podpaskę, to wypali mu oczy”. Tak, jakby nasze matki i siostry ich nie używały. Natomiast w tym liceum demokratycznym S nam zrobiła pół roku edukacji seksualnej w ramach biologii.
X: I o czym rozmawialiście?
R: O chorobach przenoszonych drogą płciową…
X: To jest ważny temat! Ja w szkole nigdy nic o tym nie usłyszałam. I potem musiałam się dowiadywać rzeczy na własną rękę, przebijać się przez warstwę mitów, szukać informacji to tu, to tam… Niby wszystko jest w internecie, ale zanim człowiek się do tego zabierze, to już ma poczucie, że się nie dowiedział ważnych rzeczy na czas…
R: Zdecydowanie! Na pewno były w gimnazjum osoby, które były aktywne seksualnie i nie miały nigdy takiej lekcji. Były też osoby, które były aktywne seksualnie w podstawówce. Albo jeszcze wcześniej. Z każdym jest inaczej, a definicja aktywności seksualnej jest bardzo rozległa. Ale jak się pewnych rzeczy nie dowiesz odpowiednio wcześnie, to możesz sobie sam zrobić krzywdę. Na całe życie. Wydaje mi się, że to nie jest takie trudne, żeby zorganizować rzetelną edukację seksualną w szkole. Trzeba zadzwonić do Pontonu (http://ponton.org.pl) i powiedzieć “siema, nie mamy edukacji seksualnej, moglibyście coś z tym zrobić?”. A oni będą szczęśliwi.
X: No tak, u mnie w podstawówce było “wychowanie do życia w rodzinie”, które nawet w nazwie nie ma nic wspólnego z edukacją seksualną. Rozmawialiśmy o bzdurach. Ja miałam nadzieję na rozmowy o seksie, ale ich nie było. W gimnazjum cisza. A w liceum to chyba prowadziła katechetka, więc nie poszłam. I potem dopiero w tym liceum demokratycznym usłyszałam o “tych tematach” (https://www.facebook.com/tematyte/). Parę młodych osób założyło stronę na facebooku, na której linkowali artykuły o seksie i nie tylko. I to zmieniło moje podejście do tematu. Zawsze miałam poczucie, że seks jest częścią życia, ale nikt o tym nie mówił u mnie w domu, nie słyszałam o tym też w szkole, więc miałam poczucie, że to jest niejednoznaczne. Że nie jest tylko pozytywne, że coś jest nie tak. Więc nigdy nie powiedziałam sobie, że to jest normalne. I dopiero jak ta grupa zaczęła wrzucać artykuły na te tematy, to ja miałam takie “łał, można na to spojrzeć tak inaczej, niż ja to robiłam do tej pory. Można na to spojrzeć tak otwarcie! I powiedzieć wreszcie, że to jest dobre i normalne”.
R: Jest coś strasznie śmiesznego i przykrego w tym, że ktoś w gimnazjum robi ci lekcję wychowania do życia w rodzinie, która niby ma być o seksie, a tak naprawdę jest o... Jakbyś miał pączka i obgryzł wszystko oprócz tej części, w której jest marmolada. Żeby tylko tej marmolady nie dotknąć. A jednocześnie ci wszyscy chłopcy już dawno oglądali filmy pornograficzne. Dziewczyny też. To nie znaczy, że oni cokolwiek wiedzą, oni po prostu już widzieli te wszystkie rzeczy. I, wiesz, masz takie poczucie, że ktoś traktuje cię jak dziecko. To nawet nie jest tak, że wszyscy mają potrzebę się o tym dowiedzieć. Nie wszyscy. Ale wszyscy już wiedzą, że to jest, trochę albo bardzo wiedzą jak to wygląda i… Trochę głupio jest, jak ktoś mówi do ciebie jak do pięciolatka. I ty to czujesz. I wiesz, że pewne tematy po prostu nie zostaną poruszone. A też, jak przyszedł ten facet i powiedział “zadawajcie pytania”, to mało kto zadawał pytania.
X: Często nie wiesz, o co pytać. Nie wiesz, że jakieś zagadnienia istnieją. Pamiętam, jak mnie zdruzgotało odkrycie na własnej skórze, że nikt nigdy ze mną nie rozmawiał o zgodzie. O tym, że możesz nie wyrazić zgody na coś, co ma się wydarzyć względem twojego ciała. Ja miałam właśnie taką sytuację, że ktoś usłyszał moje “nie” raz, a potem napierał, napierał, aż w końcu ja się poddałam. Teraz by się to nie stało, bo ja wiem, że to nie może tak wyglądać. Ale wtedy się wydarzyło, bo ja nie słyszałam o tym zagadnieniu i to było za silne. Autorytet tej drugiej osoby… Potem ta sytuacja minęła i ja sobie pomyślałam “aha, to mogłoby się nie wydarzyć i czułabym się lepiej”. A potem “te tematy” opublikowały zdjęcia z akcji “nie znaczy nie”. Wtedy miałam poczucie, że ktoś zawalił sprawę. W sensie, że ani nie zostałam poinformowana o żadnych chorobach - ani o tym, jak im zapobiegać - ani nie zostałam poinformowana jak bezpiecznie współżyć. Bezpiecznie dla ciała i psychiki.
R: Ja totalnie nie byłem przygotowany na taką sytuację, że mogę z kimś iść do łóżka i przejść przez kolejne etapy - spadające ubrania itd. - i w pewnym momencie usłyszeć, że ta druga osoba ma barierę i nie chce dalej. Wyrastałem w takim otoczeniu, że byłem uczony, że jeżeli ktoś mówi nie, to ja się powinienem cofnąć, ale to i tak było dla mnie trudne. Musisz to mieć bardzo głęboko zakodowane, to musi być częścią ciebie, żebyś nie odpuścił w momencie próby.
X: Tak. Perspektywa osoby, która myśli, że powinna się zgodzić, też jest straszna. Dużo czasu mi zajęło dojście do tego stanu, że mówię “nie” i wiem, że jest okej, że mam do tego prawo. Tym bardziej, że w szkole cały czas jest ci wysyłany inny komunikat. Bez przerwy znajdujesz się w sytuacjach, gdzie ty mówisz lub myślisz “nie”, ale i tak musisz coś robić. Więc bardzo głęboko koduje ci się, że “nie”, nie znaczy nie. Że zmuszanie ludzi do czegoś jest normalne.
R: Wydaje mi się, że jest dysonans, między tym, co jest w szkole, a tym, co jest poza nią. To, co jest w szkole, zupełnie nie przystaje życia. To nie jest tak, że wychodzisz po kilku godzinach lekcji i w świecie widzisz te rzeczy, których się nauczyłeś. Po prostu masz godziny lekcji, odbębniasz je i potem jest twoje życie.
X: A jak myślisz o nauce, to pamiętasz coś w ogóle? Poza liczeniem i pisaniem.
R: Ja byłem osobą kompletnie nieobecną na lekcjach. Nie chodzi o to, że na nie nie chodziłem, tylko siedziałem i gapiłem się w ścianę, wyobrażając sobie coś. Bardzo długo tak miałem, jeszcze w pierwszej klasie liceum.
X: Musiałeś mieć problemy z zaliczaniem…
R: Nigdy nie miałem dobrych ocen, zawsze zdawałem na dwójkach, trójkach i raczej dostawałem je nie dlatego, że usiadłem w domu i się nauczyłem, tylko dlatego, że tuż przed lekcją coś zrobiłem albo coś zapamiętałem z zajęć. Gówniana rzecz, która była w szkole, i której bardzo teraz żałuję, to jest to, że… Ja od najwcześniejszych klas zdawałem na dwójach i trójach, ale dopiero w tym liceum demokratycznym ktoś ze mną usiadł i zaczął o tym rozmawiać. A przez 9 wcześniejszych lat edukacji nikt tego nie zrobił. Miałem problem, ale nikt o nim ze mną nigdy nie rozmawiał, tylko starano się mną jakoś tak kierować, żebym go nie miał.
X: Kierować nie tobą, jako osobą, tylko tobą, jako tym czymś, co ma problem..?
R: Tak, krnąbrnym dzieckiem. I to w bardzo zły sposób na mnie podziałało. Ja się kompletnie nie uczyłem w domu - do dzisiaj mam z tym ogromny problem - i uzależniłem się od internetu. Uzależniłem się też od gier. To wszystko były formy ucieczki od tego, że się źle czułem z tym, jak było w szkole. I nikt tego nigdy nie zauważył.
X: Nikt nigdy nie postanowił wziąć za ciebie odpowiedzialności.
R: W szkole na pewno nie. Dopiero właśnie w tym liceum demokratycznym Ł zaczął ze mną o tym rozmawiać.
X: Opowiesz mi o tym?
R: To było tak, że w pierwszej klasie Ł był naszym opiekunem roku, no i w którymś momencie ze mną usiadł, powiedział, że słabo z tymi ocenami i zapytał co dalej. A ja zrobiłem to, co świetnie potrafię robić, to znaczy, zupełnie bezpodstawnie uspokoiłem go. Powiedziałem mu, “mam plan, wiem wszystko, robi się”. Ale wystarczył miesiąc albo dwa, żeby się okazało, że to był totalny kit - o czym nawet ja nie wiedziałem, bo mi się wydawało, że rzeczywiście wiem, jak z tego wybrnąć. Później miałem pierwsze w życiu wakacyjne poprawki. I przeszedłem do drugiej klasy tylko dlatego, że pomogli mi w tym nauczyciele. Jak już się w niej znalazłem, to Ł i A [nauczyciele] dalej mi bardzo dużo pomagali. Zostawali ze mną do 18 w szkole, a w weekendy albo widzieliśmy się u nich, albo w bibliotece. Bo jak byłem z nimi, to rzeczywiście coś pisałem, a sam nie potrafiłem się do tego zabrać. W ogóle nie wiem, dlaczego mówię w czasie przeszłym - nadal to mam! Jak nie mam kogoś nad sobą, to dużo więcej czasu mi wszystko zajmuje.
X: Ale, łał, jak często oni się z tobą tak spotykali?
R: Trudno mi sobie przypomnieć, ale mam silne poczucie, że spędzili ze mną bardzo dużo czasu. To były regularne spotkania. W międzyczasie chodziłem też na pierwszą terapię.
X: Kiedy?
R: Jak pierwszy raz byłem w drugiej klasie. W ogóle teraz zdałem sobie sprawę z tego, że nigdy w życiu nie miałem poczucia, że psycholog szkolny jest po to, żebym mógł do niego przyjść. Zawsze myślałem, że “jak oni pomyślą, że mam problem, to mnie tam poślą”.
X: A jak pierwszy raz poszedłeś do psychologa, to to była twoja inicjatywa, czy zostałeś tam wysłany?
R: To już nie był psycholog szkolny, u szkolnego nigdy nie byłem. A wtedy było tak, że jak ledwie przeszedłem przez tę pierwszą klasę i poprawki, to mama mi powiedziała, że powinienem pójść. Pierwsza terapia dużo mi dała i gdyby nie ona, to bym nie poszedł na drugą. Ale ta druga jest zdecydowanie lepsza.
X: To też jest tak, że terapia często jest lepsza, jak wiesz, czego od niej chcesz. Jak ja poszłam pierwszy raz - do tej samej osoby, do której chodziłam też potem - to nie umiałam jeszcze z tego do końca korzystać. Ktoś mi podpowiedział, żebym poszła, więc poszłam, nawet z jakimś konkretnym zagadnieniem, ale rozmawiałyśmy, rozmawiałyśmy, a potem ja stwierdziłam, “no, dobra, to już skończę, bo to dużo kosztuje”. Drugi raz tam poszłam już tak sama, sama z siebie, bo nagle do mnie doszło, jak bardzo mi pomogły te pierwsze spotkania. Te następne fazy terapii były zawsze z tą samą osobą, i zawsze to było jakieś takie zupełnie niesamowite przeżycie - takie poczucie, że można mieć na coś wpływ.
R: Na własne życie.
X: Tak. Chodzenie na terapię dało mi poczucie samoświadomości. Naprawdę głębokiej i wypracowanej, z wizyty na wizytę. Całe moje doświadczenie szkolne było jakby procesem odwrotnej nauki. W szkole zawsze było wymagane, żeby robić to, co ktoś ci mówi, i żeby się nad tym specjalnie nie zastanawiać. I nie było rozmowy o tym, co ty czujesz w związku z tym. Nigdy nie było też zastanawiania się nad tym, że akurat tego dnia możesz się źle czuć, a już następnego dnia to samo zadanie ci pójdzie świetnie… I że masz jedne predyspozycje, a drugich nie masz. I, że Kasia umie to, a Basia umie tamto i to jest super, bo razem mogą zrobić coś jeszcze innego. Wszyscy mieli być tacy sami.
Słuchaj, bardzo dużo ludzi nie ma doświadczenia terapii, a chodzenie do psychoterapeuty, czy psychologa jest stygmatyzowane. I mam często problem z wytłumaczeniem, na czym to polega. Co ty mówisz ludziom, jak cię pytają?
R: Mm, ja zawsze mówię, że to jest uczenie się siebie. To jest jedna z najsensowniejszych rzeczy, jakie możesz zrobić, bo całe życie żyjesz ze sobą i warto, żebyś siebie rozumiał.
X: To jest śmieszne, że to wcale nie jest tak, że sobie jesteś i już się znasz. Często trzeba włożyć w to bardzo dużo pracy i uwagi.
R: Tak, to jest coś innego żyć siebie, a znać siebie. Na terapii na przykład uświadamiasz sobie, że niektóre rzeczy w twoim życiu się powtarzają. Bo zawsze żyjesz w tym obecnym momencie i nie patrzysz na siebie linearnie. A kiedy przychodzę szósty raz w miesiącu na terapię, i szósty raz mówię, że zrobiłem to samo, to zauważam, że to powtarzam. Gdybym o tym z kimś nie rozmawiał co tydzień, to bym tego nie zauważył. Skupiłbym się na czymś innym.
X: Na przeżyciu następnego dnia... Mm, jak ja próbuję opowiedzieć o tym, czym jest terapia, to ludzie często mówią “ja wolę sobie sam poradzić z moimi problemami!”, a ja mówię “i tak się to robi samemu. To, że jest ta druga osoba, nie znaczy, że ona cokolwiek zrobi za ciebie. Ona pomaga rozplątać myśli, kiedy się zaplączesz, zadaje pytania, ale nie daje odpowiedzi. Ty sobie je sam/a dajesz!”.
R: Psychoterapeuta cię czegoś konkretnego uczy, pomaga ci wypracować narzędzia do rozwiązywania problemów. Poza tym, minęło siedem miesięcy terapii i mam poczucie dużo lepszego umieszczenia się w kontekście. Nie takie “no dobra, to ja jestem taki, trudno”. Chodzi o to, że teraz widzę i rozumiem, że chodziłem do takiej i takiej szkoły, i konkretne problemy pojawiły się u mnie w tym i tym momencie. Terapia jest czymś takim, co pozwala dotrzeć do źródeł problemów.
X: Tak, i uczy cię analizować, co się z tobą dzieje.
R: Jak patrzę na szkołę z perspektywy czasu, to myślę, że czułem się wsadzony w sytuację, która jest kompletnie nie moja, ale nie miałem poczucia, że mogę coś zmienić. Czułem, że muszę to po prostu przeczekać. I wydaje mi się, że wszedłem w tryb przeczekiwania życia. Myślałem, że usiądę, będę coś oglądał i lata przelecą, aż dojdę do tego wieku, kiedy będę miał na coś wpływ. Teraz mam 19 lat i widzę, że nie zająłem się żadną z rzeczy, o których kiedyś marzyłem. Bo nie czułem, że mogę zacząć teraz. Zawsze myślałem, że to będzie kiedyś, w przyszłości. I to jest bardzo złe.
X: Ja weszłam w tryb przeczekiwania szkoły, ale jak z niej wychodziłam, to miałam dużo odskoczni i zapominałam o opresji. Na przykład jechałam do stajni, pracowałam i robiłam dużo rzeczy, które pomagały mi się uczyć, kim jestem i budować własną tożsamość. Niestety szkoła była takim siedliskiem marazmu, który czasem przepływał na moje życie pozaszkolne i je pochłaniał. Na przykład jak miałam się uczyć, to mu się poddawałam - myślałam, że się uczę, a tak naprawdę siedziałam, było mi smutno i nie mogłam zacząć… Czyli w tym “niewyjazdowym” życiu miałam tak samo jak ty.
R: To jest strasznie złe! To, jak wyglądała szkoła, sprawiło, że - zamiast pomyśleć, że jest piękna pogoda, i że po lekcjach pójdę się spotkać ze znajomymi albo pomalować - przychodziłem do domu i musiałem usiąść przed telewizorem, żeby się odstresować. Bo wcześniej przez kilka godzin siedziałem obok chłopaków, którzy byli strasznie groźni...
Kolejna rzecz to jest to, że nie wyciągnąłem ze szkoły zainteresowania światem - nic mnie nigdy nie porwało, ani nie zainspirowało, przez pierwsze 9 lat edukacji.
X: Mnie raz wciągnął hiszpański, jak poszłam do czteroletniej klasy dwujęzycznej, w moim pierwszym liceum. To było moje jedyne, dalekie od marazmu, szkolne przeżycie. Nie licząc tego, co się potem działo w tym liceum demokratycznym, do którego się przeniosłam. Poszłam do klasy dwujęzycznej, w której w pierwszym roku było dwadzieścia godzin hiszpańskiego tygodniowo, plus parę godzin polskiego, parę godzin matematyki i trochę WF-u - w sumie około 25 godzin tygodniowo. Czyli tyle, ile ostatni raz miałam w podstawówce, bo przecież w gimnazjum było już po 35 lekcji w tygodniu. Niesamowite było to doświadczenie, że my przychodzimy i nic nie umiemy, a już po tygodniu ja mogę zrozumieć trochę z tego, co jest do nas mówione, po miesiącu już coś potrafię powiedzieć, a po roku jestem na poziomie C1. Doświadczenie zupełnie nieszkolne, też dlatego, że robiliśmy dużo nieszkolnych rzeczy. Tu zrobiliśmy teatrzyk, tam coś narysowaliśmy - taka nauka języka. To mnie interesowało, więc nagle zaczęłam się uczyć, mimo, że przez całe gimnazjum wydawało się, że tego nie potrafię. A okazało się, że wystarczyło, że się odstresowałam. Co było możliwe, bo były mniejsze grupy, bardzo wesołe hiszpańskie nauczycielki z inną mentalnością, mniej zajęć dziennie, małe i sensowne prace domowe… Miałam wprawdzie te swoje lęki, które mnie hamowały - tym bardziej, że to nowa szkoła, nowi ludzie - ale i tak byłam odczarowaną osobą, która lubi i potrafi się uczyć i ma czas wolny dla siebie po szkole. To był bardzo inny rok, niż wszystkie poprzednie. W drugiej klasie było gorzej, bo doszły nam zwykłe przedmioty i okazało się, że wielu nauczycieli zawala sprawę. “Nie chce mi się was uczyć, więc puszczę wam filmik. O, przez całe zajęcia będziemy oglądać filmiki i ja za to pobiorę swoją pensję. I tak już będzie do końca roku”. Albo “mm, będę chodzić do was na co drugą lekcję, bo mi się nie chce”. Wtedy wrócił marazm. W końcu doszłam do konkluzji, że tyle lat w szkole, a nie nauczyłam się ani myśleć krytycznie, ani uczyć… Więc przeniosłam się do tego liceum demokratycznego. I znów było przebudzenie. Ta szkoła mi pomogła, bo mnie nie blokowała. No i było to partnerstwo z nauczycielami, którego nie znałam wcześniej. Mówiliśmy do nauczycieli na ty! W poprzednich szkołach miałam jakichś nauczycieli, których lubiłam, ale teraz, jak na to patrzę, to bez tego pierwiastka relacji bezpośredniej… Nie wiem, inaczej ich oceniam. Stawianie instytucjonalnych barier mnie teraz bardzo razi.
R: WF to też jest taki wielki temat szkolny. Ja, jako osoba, która zawsze była najniższa i nie najsprawniejsza fizycznie, nie radziłem sobie na WF-ie i to była prawdziwa katorga. Absolutnie nienawidziłem tych lekcji. Bo to jest, wiesz, tak, że wychodzicie na boisko, żeby grać w piłkę i dwóch najlepiej grających chłopaków wybiera sobie drużynę. I ty jesteś sprowadzony do roli takiego ochłapu. Poza tym, najlepsi chłopcy idą na atak, ci, którzy są słabi w piłkę, idą na obronę, a jakiś chłopiec, który albo to lubi, albo dał się w to wrobić, idzie do bramki. To jest jasna hierarchia, z której się nie wyrywasz.
X: Tak, ja zawsze stałam na bramce. Mimo, że kompletnie nie umiem bronić. U mnie na szczęście na WF-ie nie było podziału na chłopców i dziewczynki. Nawet, jak graliśmy w piłkę, to wszyscy grali. Wiesz co, ja lubiłam WF do… Chyba do czwartej klasy podstawówki, kiedy zaczęłam mieć kompleksy. Przestałam go lubić, bo już samo przebieranie się było nieprzyjemne. I ruszanie się na czyichś oczach. Naprawdę, każdy ruch - nawet chodzenie przy ludziach - sprawiał mi kłopot. A dodatkowo wuefista wymyślał zabawy bardzo nie dla mnie - bo na przykład przemocowe, takie, jak zbijak. Dla mnie to nie była zabawa, to była jakaś potworna wojna. A w gimnazjum już nie chodziłam na WF.
R: Miałaś zwolnienie?
X: Nie wiem, chyba miałam permanentny okres. Może miałam też zwolnienia od rodziców. I jakieś trzy razy pewnie przyszłam na WF. Przy czym, za każdym razem płakałam... To jest dla mnie teraz przykre, bo to były 3 lata nieruszania się. Najbardziej mnie to denerwuje, dlatego, że miałam nieodkrytą fobię społeczną, którą, jakby ktoś odkrył, to by można było z tym coś zrobić. Wiesz, terapia, leki - i problem by się mógł rozwiązać. Chociaż kłopot był też w tym, że na WF-ie zawsze - nie bardzo nawet znając zasady - mieliśmy rzucać piłką. Przez siatkę, do kosza, cośtam… To były wszystko gry zespołowe, więc było mi dużo trudniej, niż gdyby było tak, że każdy coś indywidualnie robi. A mieliśmy taką możliwość, bo była siłownia w szkole! Tylko prawie na nią nie chodziliśmy… Gdyby ten WF był bardziej dostosowany do osób i do tego, że każdy ma jakieś inne predyspozycje, to pewnie więcej ludzi by go lubiło. Dla mnie teraz jest oczywiste, że niektórzy psychicznie albo fizycznie nie są w stanie robić jakichś rzeczy, ale to absolutnie nie było myślenie obecne w szkole. Moim zdaniem należałoby prowadzić WF tak, że się przyglądasz grupie, którą masz i wymyślasz, że na przykład ją dzielisz i jakoś koordynujesz to, co wszyscy robią… Myślę, że to by się dało zrobić. Pytasz ludzi, co lubią, ale też bierzesz pod uwagę to, że niektórzy mają ewidentne przeciwskazania do robienia czegoś. Wuefista powinien patrzeć okiem osoby, która się jakoś zna na ciele i ma podstawową wiedzę o anatomii. Czyli wie, co możesz sobie zepsuć, jak wykonujesz ćwiczenia niewłaściwie i tak dalej… W którymś momencie ja ważyłam tak dużo, że to, że kazano mi biegać, było zabójcze dla moich stawów. W takim stanie ja powinnam była najwyżej szybko chodzić. I to byłby podobny ruch, ale mniej urazowy. Ale nie, ktoś na mnie krzyczał i stawiał mi złe oceny za to, że unikałam biegania przez rozsądek. Byłoby super, gdyby WF był bezpieczny. 
0 notes
gazetawyborcza · 7 years
Photo
Tumblr media
Jimek Dębski opowiada o timingu w miłości: „Musisz znaleźć odpowiednią osobę, ale to jest przypadek, czy ktoś taki się trafi i czy ta osoba będzie w odpowiednim momencie dla siebie, żeby ten wasz timing jakoś się magicznie zsynchronizował. Tak jak w muzyce: wszystko musi się zgodzić”. Kampania #sexedpl ruszyła 28 października. Jej pomysłodawczynią jest Anja Rubik. Do współpracy zaprosiła znanych artystów, pisarki, artystki, aktorów. Każdy z nich wystąpił w 60-sekundowym filmie i opowiada na wybrany przez siebie temat dotyczący edukacji seksualnej. Dołączcie do akcji. Przysyłajcie nam swoje historie, napiszcie, jak rozmawiacie ze swoimi dziećmi o seksie, o stawianiu granic, o nietykalności cielesnej, molestowaniu, zagrożeniach, antykoncepcji - [email protected] Fot. Iza Grzybowska #sexedpl #jimekdebski #radzimir #timing #seks #edukacjaseksualna #milosc #love #jakwmuzyce #akcja #anjarubik #wysokieobcasy @wysokieobcasy.pl #bnw #blackandwhite #bnwPhoto
0 notes
gazetawyborcza · 7 years
Photo
Tumblr media
Akcja Anji Rubik, grupy Dziewuchy Dziewuchom i "Wysokich Obcasów" nabiera tempa. Od początku kampanii pojawiło się już dziewięć filmów. Wszystkie wyreżyserowała Anja Rubik, pomysłodawczyni #sexedpl. Do współpracy zaprosiła znane osoby, które wypowiadają się na temat edukacji seksualnej. Dziś prezentujemy film z udziałem Doroty Masłowskiej. Pisarka mówi w nim: - Seks się sprzedaje, dlatego media i internet bombardują nas wizerunkiem seksu, który ukazują w konwencji techniczno-mechaniczno-choreograficznej. Wmawiają nam, że seks jest czymś w rodzaju sportu albo tańca z użyciem genitaliów albo czynności higienicznej. Ja uważam, że tak nie jest. Dlatego uczę swoją córkę, że te aspekty niefizyczne seksu są też bardzo ważne i żeby w pełni je dostrzegać, musimy cenić i pielęgnować swoją wrażliwość, nie dać jej sobie odebrać. Parafrazując pewnego mądrego człowieka: warto być wrażliwym. Fot. Iza Grzybowska. #sexedpl #DorotaMasłowska #AnjaRubik #akcja #akcjaspołeczna #edukacja #edukacjaseksualna #artyści #film #spot 😀📰📣
0 notes