#Dziewczyna z gór
Explore tagged Tumblr posts
Photo
The King of Fire (story belowe)
- Słuchajcie! - Uradowana Zuzka podbiegła do paczki swoich szkolnych przyjaciół. - Nie uwierzycie kto zawita w naszym królestwie!
Przyjaciele spojrzeli po sobie bez entuzjazmu.
- Stado fos? - Gorzko zaśmiał się Horst.
- Nic podobnego! - Zuzka nie traciła dobrego nastroju. - Ahi! Mistrz ognia! - Dziewczyna aż trzęsła się z podniecenia.
Towarzystwo zdecydowanie się poruszyło informacją przekazaną przez lemurzycę.
- Coś takiego! - Zdumiał się Ted. - Aż dziw, że Król Julian XII zgodził się na pokaz tego mistrza.
- Wręcz przeciwnie! - Zaprzeczył natychmiast książę Julian. - Wuj znany jest ze swego zamiłowania do sztuki. Zwłaszcza, jeśli może ona w spektakularny sposób pozbawić kogoś życia!
- Koniecznie musimy go zobaczyć! Wszyscy! - Zuzka zdawała się zaraz eksplodować. - Dziś wieczorem da swój pokaz dla całego lemurzego królestwa. Koniecznie musimy być tam pierwsi! Miejsca przy samej scenie są najlepsze!
Lemury bezdyskusyjnie przyznały jej rację, ciesząc się już na wieczorne atrakcje. Rob zmieszał się trochę.
- O kim wy właściwie mówicie? - Zapytał w końcu lemur.
Reszta zamilkła na chwilę, po czym głos zabrała Zuzanna.
- Jeśli na tym świecie jest artysta, którego znają wszyscy bez względu na wiek i gatunek, to jest nim na pewno Ahi!
- Jeśli wolno mi krótko uściślić - Zaczął serdecznie Ted. - Ahi jest lemurem zza gór Madagaskaru. Nie wątpliwie mistrzem w swoim fachu!
- Słynny połykacz ognia. - Streścił swoich poprzedników Horst. - Trudno uwierzyć, że o nim nie słyszałeś. Podróżuje po całym Madagaskarze i organizuje pokazy swoich umiejętności.
- Dzisiaj będziesz miał okazję go poznać. - Książę objął ramieniem przyjaciela. - Albowiem jako przyszły król zarządzam, iż wszyscy wezmą dzisiaj udział w pokazie!
Wszyscy ochoczo przyklasnęli słowom przyjaciela. Rob uśmiechnął się jedynie, nie mając w rzeczywistości nadziei na godną jego uwagi atrakcję. Gdyby faktycznie Ahi odznaczał się wyjątkowym talentem, to byłby mu znany od dawna. Przecież uważał się za osobę światową.
______________________
Pod wieczór wszystkie lemury z królestwa zebrały się na dziedzińcu, gdzie zazwyczaj przemawiał król. Jednak dzisiaj oczekiwali kogoś zupełnie innego.
- Chodźcie tutaj!! - Zuzia machała przyjaciołom z pod sceny.
Gdy reszcie udało się już przepchnąć, Ted zabrał głos.
- Stoisz tutaj od końca zajęć? Musisz być bardzo zmotywowana by zobaczyć ten występ! - Przyznał.
- Żartujesz? - Niemal natychmiast zareagowała Zuzanna. - O niczym innym nie marzę! Od kiedy skończyłam 10 lat, modliłam się do Franka, by mistrz Ahi odwiedziła w końcu nasze królestwo. Jest niesamowicie utalentowany, a przede wszystkim czarujący i przystojny. Po prostu idealny! - Lemurzyca pogrążyła się w marzeniach.
Rob zsunął brew i pojrzał na Juliana, ale ten jakby nic nie robił sobie z słó Zuzanny. Przejęty był nadchodzącym pokazem. Jednak nie tylko Rob zauważył ogromną fascynację Zuzi mistrzem ognia. Na drzewnie niedaleko sceny siedział Pancho z Andym.
- Czy wszystkie lemury w tak emocjonalny sposób podchodzą do ognia? - Zapytał rozbawiony nietoperz.
- Zamiłowanie do ognia to moja rzecz. - Zaprotestował Pancho. - Ale zdaje się, że Zuzka zwyczajnie zauroczyła się w pewnym lemurze i bynajmniej nie jest to nasz książę. - dodał kpiąco, a Andy zawtórował mu śmiechem.
Nagle rozmowy ucichły, gdy na scenę wszedł kameleon o wzorzystym ubarwieniu.
- Witajcie Panie i Panowie! Lemury oraz inni mieszkańcy lemurzego królestwa! A przede wszystkim miłościwie wam panujący Królu Julianie XII! Czy wszyscy jesteście gotowi, by powitać mistrza Ahiego, władcę ognia, najodważniejszego wśród lemurów i najzręczniejszego w swoim fachu?!
Tum zgodnie zawtórował, a książę, z lekkim rozbawieniem zerknął na swego wuja, który całemu widowisku przyglądał się z daleka na podwyższeniu. Julian doskonale wiedział, że wuj nie lubi by nazywać kogokolwiek królem prócz niego. Grymas na twarzy wuja tylko potwierdził jego przypuszczenie. Oznaczało to, że jeśli tylko pokaz nie sprosta jego oczekiwaniom, mistrz Ahi zapisze się na kartach historii jako pokarm dla fos lub krokodyli. Lecz nim poddał swą myśl głębszej refleksji, poczuł na ramieniu mocny uścisk Zuzanny. Dziewczyna wręcz piszczał z zachwytu. Na twarzach reszty przyjaciół pisało się wyraźne zadowolenie. Wszystkich prócz Roba który już od początku do mistrza podchodził z dużą rezerwą. To wyraźne odstępstwo zauważył Horst, który przyglądał się wszystkiemu sącząc swój napój przez rurkę. Nie zdążył jednak zareagować bo na scenie pojawił się wyczekiwany przez wszystkich MC. Postawny lemur stanął na środku sceny, a w obu r��kach trzymał kije przypominające podpalone z obu stron pochodnie. Już po chwili zaczął obracać nimi z niewyobrażalną szybkością, tworząc ogniste kręgi, nie tylko przed swoją twarzą, ale też wysoko w powietrzu poprzez rytmiczne podrzucanie kija. Rzecz jasna nie była to jedyna atrakcja. W skład pokazu wchodziła również sztuczka z podpalonymi kokosami na długiej lianie, buchanie ogniem, spacer po rozpalonej linie i wiele więcej. Nie wątpliwie robiło to wrażenie na zgromadzonej widowni, choć nie można było jednoznacznie ocenić, która część pokazu stanowiła największą atrakcję. Spokój jaki przejawiał Ahi podczas bezpośredniego kontaktu z ogniem, robił niesamowite wrażenie na Tedzie, jednak Zuzka zdawała się nawet tego nie zauważać. Jej oczy przyciągało ciało lemura, jego twarz... spokojne, jednak wyraziste rysy, jak i wyrzeźbiona, symetryczna sylwetka. Można by rzec, że był ideałem płci przeciwnej lub przynajmniej ideałem w oczach tej konkretnej przedstawicielki płci przeciwnej, bo odziwo nie była jedyną osobą, która na ten aspekt zwróciła szczególną uwagę. Ze szczególnym skupieniem. całemu pokazowi przyglądał się Rob. Również dlatego, że wcześniej nic nie słyszał o tym artyście, więc jako nieliczny miał możliwość wyrobienia sobie własnej opinii. Ale ów lemur miał w sobie coś co przyciągało jego uwagę. Ciało i twarz podobały się McToddowi ale zdaje się że w zupełnie innym sensie. Wzbudzał jego podziw i to do tego stopnia, że w głębi duszy poczuł zazdrość zmieszaną z podziwem dla lemura. Sam zapragnął wyglądać podobnie, a może nawet lepiej? Nie byłoby w tym przecież nic trudnego, bo obecnie jego uroda jest nieziemska. Zatem niewiele mu trzeba. Dla McToddów uroda zawsze miała wartość pierwszorzędną i wpajano mu to od wczesnego dzieciństwa. Z resztą wygląd jego krewnych i rodziny nie pozostawiał złudzeń - kontrowersyjny a jednak pożądany. Mieszczący się w granicach dobrego smaku, bądź i nie. To sprawiło, że zapragnął zamienić z artystą choć parę słów po pokazie. Tak jak dla Zuzanny mistrz Ahi stał się idolem i dla niego. Chciał go jeszcze kiedyś spotkać, wziąć z niego przykład, a przede wszystkim stać się lepszą wersją mistrza Ahi. Nie po to by słyszeć, że jest do niego podobny, lecz po to by słyszeć, że jest od niego atrakcyjniejszy.
KONIEC
#ahkj#AHKJ King Julien#ahkj rob mctodd#rob mctodd#all hail king julien horst#all hail king julien fanart#all hail king julien#ahkj karen#all hail king julien karen#madagascar alex#madagascar fanart#dreamworks#all hail king julien pancho#all hail king julien andy
25 notes
·
View notes
Text
Witajcie
Dziś postanowiłam że dam coś całkiem nowego, od jakiegoś czasu bardzo mocno zaintrygował mnie pewien zapomniany marionetkowy serial dla dzieci, nie oceniajcie mnie... ale już jako dziecko wychowałam się na takim serialu, więc w cale nie jest mi to obce... zapomniany serial o nazwie "Welcome Home", bardzo mi się spodobał i nie jedno krotnie widziałam nie jeden art z różnymi wymyślonymi przez innych fanów postacie, więc nie chcąc być gorszą, postanowiłam stworzyć własną postać OC inspirując się samym serialem, moja postać OC którą stworzyłam ma na imię Rose Dancing i jest tego samego wzrostu co Wally, Julie i Sally, jeśli chcecie poznać lepiej moją postać OC, daję poniżej jej życiorys.
Historia Rose Dancing:
Rose jako marionetka, występowała w niezwykle popularnym serialu dla dzieci, nie związanym wcześniej z "Welcome Home", niestety jej kariera taneczno-wokalnej aktorki nie była taka kolorowa jak mogłoby się wydawać, wytwórnia dla której pracowała, traktowała ją przedmiotowo i wręcz wymuszała posłuszeństwo, a gdy próbowała bronić siebie lub innych równie poszkodowanych, otrzymywała bolesne kary cielesne w efekcie czego stała się mocno zamknięta w sobie, jedyne pocieszenie i wsparcie miała wśród innych marionetek, Rose dosłownie była więźniem i nikt z jej fanów nie widział tego że dziewczyna lub ktoś z jej przyjaciół bardzo cierpi. Pewnej feralnej nocy z nie wyjaśnionych przyczyn w wytwórni wybuchł potężny pożar, większości ludzi jak i marionetek udało się uciec bez szwanku, ale niestety wytwórnia chcąc wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy z ubezpieczenia, zadecydowała pozbyć się żywych marionetek. Wszyscy marionetkowi artyści zostali pozamykani w drewniane skrzynie i powysyłani w różne części świata. Skrzynia w której była Rose, była transportowana pociągiem do całkiem nowej lokacji z innymi marionetkami, gdzie dalej miała wykonywać swoją niewolniczą pracę, lecz gdy pociąg przejeżdżał przez góry, niespodziewanie na jeden z wagonów, spadła lawina skalna i skrzynia z Rose wypadła z wagonu towarowego, skrzynia się roztrzaskała na kawałki, a Rose spadała obijając się o skały raniąc się, a potem spadła prosto do rzeki. Silny nurt porwał ją oddalając coraz bardziej od gór, aż resztkami sił udało jej się wyjść z zimnej wody... zziębnięta, ranna i obolała zaczęła iść wolnym krokiem, oddalając się od rzecznego nurtu i wchodząc i ukrywając się w lesie, po nie długim marszu, rany za mocno zaczęły ją doskwierać aż całkiem straciła siły i zemdlała, nie mając bladego pojęcia, iż znalazła dawno zapomniane miasteczko "The Neigborhood", znane też jako "Welcome Home".
Czy dziewczynie uda się rozpocząć życie na nowo? Czy znajdzie tam nowych przyjaciół? Czy uda się jej rozwikłać mroczny sekret i pokonać czające się zło i uratować wszystkich mieszkańców "The Neigborhood"? Któ wie... co przyniesie przyszłość...
Mam nadzieję że wam się spodoba moja postać OC, bo pracowałam nad nią dobre 3 dni, chętnie poznam wasze opinie w komentarzach, gwiazdki również są mile widziane.
"Welcome Home jest stworzone przez Clown @_PartyCoffin_"
***
Hello
Today I decided to present something completely new, for some time now I have been very intrigued by a certain forgotten puppet series for children, don't judge me... but I grew up with such a series as a child, so it's not foreign to me at all... forgotten a series called "Welcome Home", I really liked it and I have seen more than one art with various characters invented by other fans, so not wanting to be inferior, I decided to create my own OC character, inspired by the series itself, my OC character that I created has her name is Rose Dancing and she is the same height as Wally, Julie and Sally, if you want to get to know my OC character better, I am giving her bio below.
Rose's description:
Name: Rose Dancing Age: approx. 20 years old Height: 3 feet Gender: Girl Family: Unknown Interests: Dancing, singing, drawing.
General description: Rose is a puppet with an extremely gentle and friendly nature, although she can be shy, she can stand up for the weaker, she has an incredible talent for dancing and singing, with his extremely beautiful, melodious voice he can bring a smile to even the grumpiest people, he likes to draw very much, but he does it rather amateurishly, he likes animals very much, but the only thing he doesn't like is arachnids, her favorite insects are multi-colored butterflies, she likes to eat sweet fruits such as apples and tangerines, likes reading various books, puzzles, games and social activities. He is eager to make new friends, but when. If he senses a threat or sees someone being hurt, he will not hesitate to fight for that person.
Rose Dancing History:
Rose, as a puppet, appeared in an extremely popular children's series, not previously related to "Welcome Home", unfortunately her career as a dance and vocal actress was not as colorful as it might seem, the company for which she worked treated her as an object and even forced her to obey, and when she tried to defend herself or others who were equally injured, she received painful corporal punishment, as a result of which she became very withdrawn, her only comfort and support was among other puppets, Rose was literally a prisoner and none of her fans saw that the girl or anyone from her friends suffer greatly. One fateful night, for unexplained reasons, a huge fire broke out in the factory, most of the people and the puppets managed to escape unscathed, but unfortunately the company, wanting to get as much insurance money as possible, decided to get rid of the living puppets. All the puppet artists were locked in wooden boxes and sent to different parts of the world. The crate that Rose was in was being transported by train to a completely new location with other puppets, where she would continue to do her slave work, but when the train was passing through the mountains, suddenly a rockslide fell on one of the wagons and the crate with Rose fell out of the freight wagon, the box shattered into pieces, and Rose fell, hitting the rocks, injuring herself, and then fell straight into the river. The strong current carried her away from the mountains, until she managed to get out of the cold water with the last of her strength... cold, injured and in pain, she began to walk slowly, moving away from the river current and entering and hiding in the forest, after a short walk. , the wounds began to bother her too much until she lost all strength and fainted, having no idea that she had found the long-forgotten town of "The Neigborhood", also known as "Welcome Home".
Will the girl be able to start her life again? Will he find new friends there? Will she be able to unravel the dark secret, defeat the lurking evil and save all the inhabitants of "The Neigborhood"? Who knows... what the future will bring...
I hope you like my OC character, because I worked on it for a good 3 days, I'd love to hear your opinions in the comments, stars are also welcome.
"Welcome Home is created by Clown @_PartyCoffin_"
0 notes
Photo
https://bookscoffeeandi.blogspot.com/2022/11/magorzata-warda-ogien.html
1 note
·
View note
Text
Interpretacja piosenki,
a raczej jej części. ‘‘ Bo jeśli tak bardzo podoba ci się twój wygląd
Kochanie powinnaś odejść i kochać siebie.
I jeśli myślisz, że wciąż jestem przywiązany,
Powinnaś odejść i kochać siebie.
Na początku dodam, że każdy interpretuje wg. jego doświadczeń. Moja interpretacja opiera się na zaburzeniach odżywiania, oraz odchudzania za cenę miłości, którą utraciłam.
Być może dziewczyna wkłada całą swoją energie i uwagę w odchudzanie, treningi zamiast spędzać czas z chłopakiem. Obsesyjnie myśli, i zapewne mówi mu non stop o tym. Druga linijka troskliwie przekazuje, że powinna najpierw naprawić relacje ze sobą, bo jej obsesja i zepsuta psychika zabiera jej życie, i nie ma miejsca na miłość, która powinna być obustronna.
Ona myśli, że on zaczeka, aż będzie piękna. Myśli, że najpierw musi być wystarczająco ładna, mimo że on POKOCHAŁ ją już, z tym co w danej chwili ma i taka jaką jest. Chłopak ma prawo żyć, czerpać z tego co życie ma do zaoferowania. Może miło spędzać czas, może ambitnie biegnąć przez swój świat, dotykać szczytów gór. Wcale nie musi zostać ściągnięty na dno przez swoją miłość, on może latać. Mimo, że jego uczucia były prawdziwe i przejawiał do niej troskę- od niej nie otrzymywał tego samego ponieważ chora głowa krzyczała że wygląd, wygląd!
Powinnaś odejść i kochać siebie. - Brzmi to sugerująco, lekko kpiąco. Może w tej linijce jest tęsknota, ból, strach przez ostateczną jej utratą, pożegnanie, pogodzenie się i nadzieja, że ona to zrozumie i uszanuje. Życzy jej wszystkiego dobrego, mimo że pewnie przeżyl z nią też nadmiernie złe i trudne chwile. Koniec końców żegna ją bez żalu...
Tęsknię za tobą, oh skarbie.
Love yourself- Justin Bieber.
2 notes
·
View notes
Text
Sanocki Bazar Sztuki
Obnażone sepią pośladki niewiast drżą na głodnych drabinach do nieba. Pies Nico strzeże łomocący się w ich aortach gwiezdny pokarm. Autobiografie modeli rżnięte z niewinnego kryształu pragnienia krzyczą: Boże! Wszystko co widzimy i słyszymy to twoje chabry, białe motyle, folk, alternatywne hardcore, jazz. Kot, dziewczyna i lustro, żądne fetysze jak u Balthusa. Paroksyzmy świętych i poetów za niebo i piekło. Imiona obrazów jak ze snów Beksińskiego: Kobieta nr 956, Lady G, Fiolet wśród gór, Żółty pocałunek, Nocna zmiana, Harfia, Drzewo życzeń, Zamyślenie, Lix. Na zewnątrz krzyki bawiących się dzieci. Anonimowa jak portret Angelika. I jej bazarowe anioły tańczące w każdym zodiaku sztuki, z frenetycznym plaskiem stopy o sanocką ziemię.
2 notes
·
View notes
Text
Nie daj zwieść się pozorom...
Zacznijmy od książki autorstwa mojej ulubionej pisarki.
Na Becce Fitzpatrick trafiłam kilka lat temu. Wtedy pierwszy raz sięgnęłam po jej książkę Szeptem, która niezwykle mnie zachwyciła i wbiła w krzesło na parę godzin. Z biegiem czasu postanowiłam sięgnąć po kolejną powieść tej autorki. Byłam ciekawa czy zostanie w niej zachowany podobny styl, jak w poprzednich jej powieściach. Kilka tygodni minęło zanim ją znalazłam, ale kiedy w końcu usiadłam z nią w fotelu, nie mogłam się oderwać.
Główną bohaterką Black Ice jest Britt, która od jakiegoś czasu przygotowywała się do swojej wymarzonej wyprawy w góry Teton. Towarzyszy jej przyjaciółka Korbie, jednak nie nadaje się do tego, ponieważ przeszkadza jej dosłownie wszystko. Miała być to dla Britt cudowna przygoda z dala od problemów i byłego chłopaka, o którym trudno jej zapomnieć. Okazuje się, że dołącza on do dziewczyn, co nie podoba się Britt. W drodze, dziewczyny muszą zmierzyć się z burzą śnieżną, która zmusza je do szukania schronienia. Przyjaciółki odnajdują domek, gdzie spotykają dwóch przystojnych mężczyzn. Jak się okazuje są to zbiegli więźniowie. Britt zostaje ich zakładniczką. Jeśli nie wyprowadzi ich z gór, to obie dziewczyny zginą. Od tego momentu książka trzyma czytelnika w niesamowitym napięciu. Dzieje się wiele różnych i zaskakujących główną bohaterkę rzeczy. Dziewczyna odkrywa mroczne tajemnice tego miejsca. Dowiaduje się, że w okolicy grasuje seryjny morderca, co pogarsza jej sytuację. W trakcie drogi odkrywa prawdę o jednym z zakładników, Masonie. Podczas czytania można zauważyć, że mężczyzna stara się pomóc Britt, chociaż nie pokazuje tego wprost. Kiedy dziewczyna próbuje uciec Mason powstrzymuje ją, gdyż drugi zbieg nie jest do końca pomocny, zależy mu tylko na tym, aby nie trafić do więzienia. Gotowy jest nawet zabić Britt. Wystarczy jeden niewłaściwy ruch.
Najbardziej podobało mi się rozwiązanie tajemnicy o morderstwach, których ktoś dokonał wzdłuż łańcucha gór Teton. Było to zaskakujące, lecz jednocześnie oczywiste. Dodatkowo akcja toczyła się w niecodziennych warunkach, co dodało opowieści oryginalności. Styl pisania autorki jest przyjemny, nie ma niepotrzebnych opisów, a treść jest spójna. W książce bardzo spodobał mi się wątek romansu. Został nietypowo przedstawiony. Niekorzystne warunki, walka o życie, na pewno nie sprzyjały rozkwitowi uczucia. Początkowo trudno dostrzec bezpośrednie sygnały, że bohaterowie zaczynają czuć do siebie coś więcej. Fakt, że między bohaterami zaczyna się coś dziać myślę, że ucieszy każdego czytelnika. W dodatku mężczyzna musiał zasłużyć na to uczucie. Ale czy zasłużył? Odpowiedź na to pytanie można otrzymać, po przeczytaniu książki, dlatego zachęcam wszystkich, których to małe wprowadzenie zaciekawiło i zachęciło. Prócz opisu do czytania zachęca okładka. Dominuje na niej kolor czarny i biały. Uwagę zwracają bordowe oczy przedstawionego mężczyzny.
Muszę zaznaczyć, że ta historia zrobiła na mnie ogromne wrażenie, a przede wszystkim niecodziennie miejsce rozgrywania się akcji. Mogę polecić ją każdemu kto lubi tajemnice z domieszką romansu. Jest idealna na zimowe wieczory i gwarantuję, że trzyma w napięciu do ostatniej strony.
5 notes
·
View notes
Text
byłaś dziewczyna z gór, a ja nie miałem kondycji by ganiać za tobą, w chuj.
5 notes
·
View notes
Text
Ale bardzo dobrze że nie ma czasu.
Bo nie chce być chujem dupkiem i nie chce justyny skrzywdzić zranić. Nie rób nikomu tego co tobie nie mile. Nie chciał bym jej skrzywdzić bo to jest naprawdę wspaniała dobra fajna dziewczyna 😇👌tylko troszkę popracować trzeba nad nią xd jej nwwykaki trybem życia. Ale wszystko w swoim czasie. Ale mam wyrzuty do siebie że zadzwoniłem. Ale znów dobrze. Bo ile się mi lepiej zrobiło jak zobaczyłem że u niej ok z sponatana 2 sumie. I była ok. I lżej mi na serduszku. Bo od nowego roku jak mi danon skwaszony o niej pow. To kurwa tak bardzo jej chciałem pomoc a nie byłem wstanie tego zoebic bo ja w tym momencie kurwa liczę na to że ktoś komu też bardzo wiele pomogłem w życiu i wgl i obiecał mi pomoc zmianę i czekam i liczę na niego i wiem że robi ile może ale gór nie przeskoczy. I to że tyle już czekam. Ze chce a nie mg.. Kurwa noo strasznie mnie to wyniszczyło. Jest 30 sty. 30 dni katurgii nerwowej.
0 notes
Photo
Nie daj się zwieść pozorom! Britt długo przygotowywała się do wymarzonej wyprawy wzdłuż łańcucha górskiego Teton. Niespodziewanie dołącza do niej jej były chłopak, o którym dziewczyna wciąż nie może zapomnieć. Zanim Britt odkryje, co tak naprawdę czuje do Calvina, burza śnieżna zmusza ją do szukania schronienia w stojącym na odludziu domku i skorzystania z gościnności dwóch bardzo przystojnych nieznajomych. Jak się okazuje, obaj są zbiegami. Britt staje się ich zakładniczką. W zamian za uwolnienie zgadza się wyprowadzić ich z gór. Gdy dziewczyna odkrywa mrożący krew w żyłach dowód na to, że w okolicy grasuje seryjny morderca, a ona może stać się jego kolejnym celem, sprawy przybierają dramatyczny obrót… źródło opisu: Wydawnictwo Otwarte, 2014 źródło okładki: http://otwarte.eu/ #book #bookstagram #książka #booklover #reading #czytambolubie #czytam #books #poland #instabook #bookworm #książki #bookstagrampl #ksiazka #jozefow #blackice #polska #read #warsaw #biblioteka #bookish #relax #bookaddict #photography #beccafitzpatrick #black #czytaniejestsexy #bookaholic #warszawa #czytanie (w: Miejska Biblioteka Publiczna w Józefowie) https://www.instagram.com/p/B2ETPmjoEge/?igshid=2a51x17jdk20
#book#bookstagram#książka#booklover#reading#czytambolubie#czytam#books#poland#instabook#bookworm#książki#bookstagrampl#ksiazka#jozefow#blackice#polska#read#warsaw#biblioteka#bookish#relax#bookaddict#photography#beccafitzpatrick#black#czytaniejestsexy#bookaholic#warszawa#czytanie
0 notes
Photo
https://bookscoffeeandi.blogspot.com/2021/12/magorzata-warda-sniegi.html
0 notes
Link
Chapters: 2/? Fandom: Wiedźmin | The Witcher - All Media Types, Wiedźmin | The Witcher Series - Andrzej Sapkowski, Wiedźmin | The Witcher (Video Game) Rating: Mature Warnings: Creator Chose Not To Use Archive Warnings Characters: OC - Character, Original Characters, Original Female Character(s), Original Male Character(s), Iorveth (The Witcher), Isengrim Faoiltiarna, Isengrim Faoiltiarna (The Witcher), Coinneach Dá Reo (The Witcher), Angus Bri Cri (The Witcher), Riordain (The Witcher), Ciaran aep Easnillien, Ciaran aep Easnillien (The Witcher), Echel Traighlethan (The Witcher), Yaevinn (The Witcher), Toruviel (The Witcher), Toruviel aep Sihiel, Cairbre aep Diared (The Witcher), Ele'yas (The Witcher), Cedric (The Witcher), Malena (The Witcher), Vernossiel (The Witcher) Additional Tags: Vrihedd, Brygada Vrihedd, Aen Seidhe, Wolne Elfy, I wojna Nilfagaardu z Nordlingami, II wojna Nilfagaardu z Nordlingami, III wojna Nilfagaardu z Nordlingami, Bitwa o Wzgórze Sodden, Bitwa pod Brenną, scoia'tael - Freeform, Z postanowieniem trzymania się kanonu (jak się uda), z zamiarem dojścia do wydarzeń w Wiedźminie 2, z premedytacją nie tagowano związków Summary:
Opowieść o wolnych elfach z Gór Sinych, z Dol Blathanna, ze Scoia'tael. Opowieść o brygadzie Vrihedd i o tym co stało się ze służącymi tam Aen Seidhe po II wojnie Nilfagaardu z Nordlingami. Pisane dla kaprysu, w założeniu swym ma trzymać się wydarzeń i kolei losów bohaterów zarówno w książkach jak i w grach. Fabularnie ma dojść do Zabójców Królów, ale jak starczy sił i pomysłów to zahaczy i o Dziki Gon. Roi się od OC, będą romanse, śmierć, krew, pot i łzy. No i oczywiście OC jako główna bohaterka. Bo kto mi zabroni?
Tak więc... Szukam motywacji. Nie jestem typem piszącym fanfiki. Serio, dotąd napisałam ich garstkę i żadnego nikomu nie pokazałam. Ten jest pierwszy, bo pomysł wydawał mi się ciekawy. Ale w toku planowania, wpadł mi do głowy dziwny plot twist i nie mam pojęcia co z nim zrobić. Wydaje się niepasujący (do kanonu. Fanfiki nie wychodzą mi najpewniej dlatego, że mam hopla na punkcie kanonu), dziwaczny i zbyt... zbyt... no po prostu zbyt. ALE rozwiązuje mi wiele, wyznacza interesujący kierunek, daje nowe zabawki do rąk. To wszystko jednak nieważne, gdyż utkwiłam na etapie pisania trzeciego rozdziału, zastanawiając się czy to w ogóle ma jakikolwiek sens... Zatem proszę, jeśli to czytasz - zostaw komentarz. Nie ważne jak, czy pod postem, czy na prywatnej wiadomości czy w komentarzach AO3. Potrzebuję opinii, nieważne czy pozytywnej czy negatywnej - byle konstruktywnej.
Btw, nie jestem też fanką OC, ale zrozumiałam na czym polega ich fenomen. To mój wkład w tę historię. Oczywiście autor pierwowzoru ma wiele ciekawych i niezbadanych jeszcze bohaterów, których można wykorzystać, ale ja traktuję to trochę jak niezależne źródło narracji bohatera nieobciążonego żadnymi oczekiwaniami, niezwiązanego kanonem, który może bez wyrzutów sumienia trochę się z kanonem podroczyć. W przypadku bohaterów kanonicznych, ma się jednak związane ręce, nawet jeśli są tylko imieniem wspominanym to tu, to tam - bo już samo wspomnienie ich tam czy siam, określa ich ścieżkę do pewnego punktu. OC są wolne od tego.
Rozdział 1
- Hej, ty mały psie! – Usłyszała za swoimi plecami zirytowany głos.
Zignorowała go, szła dalej, choć wiadra z wodą na jej ramionach zaczęły nagle ciążyć. Podświadomie zastanawiała się ile czasu zajmie jej zrzucenie ich i odparcie ewentualnego ataku.
- Do ciebie mówię, gnoju! – Głos się przybliżył, a Calemirel napięła wszystkie mięśnie. – Ogłuchłeś?
- Nie - odparła spokojnie, ale też nie zatrzymała się. Wręcz przeciwnie przyspieszyła kroku, nie była głupia.
- Daj spokój Elaro – odezwał się drugi głos. Calemirel szacowała, że jest ich trzech, ale nie była pewna. – To debil, nie ma sensu zaczepiać upośledzonego…
Gdyby nie wiadra odwróciłaby się by sprawdzić, ale z obciążeniem bała się zatrzymać. Balast spowalniał jej ruchy, a nie wiedziała czego może się spodziewać po tej bandzie. Raczej wszystkiego co najgorsze. Wolała ich ignorować, może odpuszczą jeśli nie doczekają się reakcji. I tak miała dość problemów po tym jak pobiła tego dzieciaka Ersandora.
- Żaden debil nie będzie bił mi brata – burknął chłopiec nazywany Elaro.
Oho, więc jednak.
- A czy brat ci nie powiedział, że pobiła go dziewczyna? – To było głupie, ale słowa same wyszły z jej ust. Prowokowanie ich to naprawdę była kiepska strategia, jeśli zamierzała odjeść stąd bez zebrania batów.
Nagle Elaro pojawił się tuż obok niej i z całej siły pchnął. Więcej nie było trzeba. Momentalnie zrzuciła wiadra z ramion, woda rozlała się u ich stóp, a ona sama sięgnęła po kij, który jeszcze przed sekundą pełnił rolę nosidła. Zamachnęła się, ale w ostatniej chwili sama zamortyzowała uderzenie, zdała sobie sprawę, że gdyby uderzyła go z taką siłą jaką planowała, najpewniej by go zabiła. Zwłaszcza, że celowała w głowę. Jako że uderzenie nie miało już takiego impetu, jej przeciwnik zdążył się odchylić. Świsnęła go jedynie w szpiczaste ucho. Zaraz pożałowała swoich skrupułów, Elaro wyprowadził celne uderzenie pięścią, dostała centralnie pod lewe oko. Zachwiała się na nogach i podparła kijem.
- W porządku, żarty się skończyły – warknęła wściekła, wiedziała, że Baatar nie będzie zachwycony, kiedy wróci do domu z podbitym okiem.
Chłopak otworzył usta żeby jej coś odpysknąć, ale nie zdążył. Calemirel w ułamku sekundy zmieniła pozycję, ugięła nogi w kolanach i zamaszystym ruchem podcięła przeciwnika, używając do tego kija. Elaro nastawiony na potyczkę słowną, nie spodziewał się takiego ataku, poleciał na plecy jak kłoda, aż ziemia pod nim zadudniła. Przenikliwy ból rozszedł mu się po całych plecach. Jęknął.
Calemirel ani myślała czekać aż się pozbiera. Stanęła nad nim i z premedytacją zafundowała mu kopniaka prosto w twarz. Nieludzkie wycie wydobyło się z jego gardła, przycisnął ręce do nosa, a spomiędzy palców buchnęła krew. Coś bełkotał, płakał, prosił, ale ona nie słuchała. Drugi kopniak poszedł w krocze. Teraz Elaro śpiewał bardzo cienko.
Dwóch kolegów chłopca stało jak wrytych, zszokowanych tym co rozgrywało się na ich oczach. Dopiero kiedy dziewczyna zamachnęła się na przyjaciela po raz trzeci, coś się w nich odblokowało. Jeden z nich rzucił się biegiem w kierunku wioski. Możliwe, że stchórzył. A możliwe, że pobiegł po pomoc. Drugi dopadł do Calemirel, ale ani myślał się z nią bić. Elaro był przecież z nich najsilniejszy, a powaliła go w ciągu paru sekund. Padł przed dziewczyną na kolana, próbując osłonić kolegę.
- Przestań, wygrałeś! – krzyknął rozpaczliwie – Chcesz go zabić? Już nie będziemy, już nigdy cię nie zaczepimy, tylko dajże mu spokój!
Calemirel zmierzyła go przenikliwym wzrokiem. Po prawdzie rozważała możliwość wykończenia małego Elaro, była naprawdę na niego wściekła. Ale też zdawała sobie sprawę z konsekwencji. Poza tym ten pędrak nie wydawał jej się godnym żeby mieć go na sumieniu. A jako wroga już go zniszczyła, zasiała w nim strach i pokazała mu swoją siłę. Nie będzie jej więcej niepokoić.
Bez słowa pozbierał wiadra z ziemi i zawiesiła je na obu końcach kija. Po czym zrezygnowana zawróciła w stronę rzeki. Baatar dopiero by jej dał gdyby wróciła do domu bez wody.
* *
Weszła do domu i z impetem postawił wiadra na ziemi. Rozlała trochę wody. Zdjęła buty i dopiero kiedy podniosła wzrok zobaczyła, że Baatar nie siedzi w pokoju sam. Znała jego towarzysza z widzenia, wysokiego, ciemnowłosego elfa, ale nie wiedziała kim dokładnie jest. Zdawała sobie sprawę, że to ktoś ważny w wiosce, zdaje się że miecznik, ale ją to nigdy nie obchodziło. I nie chciała tego zmieniać.
- Witaj Calemirel – odezwał się Baatar i nie umknęło jej uwadze w jaki sposób patrzył na jej twarz. – Mamy gościa, to pan Easnillien.
Z tonu jego głosu wywnioskowała, że oczekuje od niej uhonorowania tego Easnilliena. Akurat. Nie była w nastroju na zabawę w dobrego tatę i grzeczną córkę.
Wzruszyła ramionami i bez słowa, nie zaszczycając elfa nawet spojrzeniem, przeszła do swojego pokoju. Demonstracyjnie trzaskając drzwiami.
- Proszę jej wybaczyć Easnillien.– Usłyszała zza drzwi głos swojego opiekuna, uniżony i przepraszający. – Miała dziś ciężki dzień…
- Ona miała ciężki dzień? – fuknął elf w odpowiedzi, a Calemirel miała chęć wrócić do izby i przylać mu w ten chudy pysk. – A co mają powiedzieć chłopcy Ersandora? Nie widziałeś Bronte co zrobiła małemu Elaro, ma miazgę zamiast twarzy. Czego ty uczysz to dziecko?
Przesadza, pomyślała. Może mieć co najwyżej rozkwaszony nos. Od tego się nie umiera. Podobno też to dobrze świadczy o mężczyźnie, kiedy ma parę blizn na twarzy. Calemirel wyświadczyła temu gnojkowi tylko przysługę. Poza tym nie umknął jej uwadze ton, z jakim elf zadał swoje pytanie. "TO dziecko" nie było Baatara, "TO dziecko" było szlachetnym Aen Seidhe, które dziczało pod opieką plugawego Dh'oine.
- Calemirel nie bije nikogo bez powodu. – Jakaś twarda i nieustępliwa nuta zabrzmiała w głosie Baatara. W końcu odezwał się prawdziwy Bronte.
- To nie pierwszy jej wybryk - zauważył oschle Easnillien. - Wcześniejsza bójka z Casiusem, oskarżenie o kradzież...
Calemirel zazgrzytała zębami ze złości. Co za dupek. To wszystko zaczęło się od sprawy kradzieży, Casius gwizdnął kilka jabłek i zwalił to na nią, bo akurat pech chciał, że była w pobliżu. Za to też właśnie dostał od niej lanie.
- Z tego co wiem, aby uznać kogoś winnym, potrzebne są dowody - zauważył Baatar aż nazbyt uprzejmym głosem. - I o ile niewątpliwie twarze tych chłopców świadczą o winie, o tyle kwestia kradzieży została nierozstrzygnięta...
- Ile lat to już trwa? - Elf wszedł mu brutalnie w słowo. - Jak długo zamierzasz jeszcze udawać? To farsa, dziewczyna nie jest twoja i ewidentnie nie radzisz sobie z jej wychowaniem. Ma dar swojej matki, powinna leczyć. A zamiast tego włóczy się po wiosce i wszczyna bójki. Natomiast ty miałeś czuwać nad jej medyczną edukacją, a uczysz ją jak bić swoich braci. Postąpiłeś szlachetnie przygarniając ją, ale to nie jest twoja własność, Dh'oine. Marnuje się przy tobie.
- Morwen powierzyła ją mojej opiece, kwestionujesz ostatnią wolę jej matki? - Zimny ton z jakim Baatar zadał pytanie świadczył o tym, że uprzejmości się skończyły.
- A co z ojcem? - wypalił w odpowiedzi Easnillien. - Kto jest ojcem tego dziecka? Bo ewidentnie nie ty Bronte.
- Morwen zaszła w ciążę gdzieś na przełomie yule i imbaelk, i skoro żaden z mężczyzn w wiosce się nie poczuwa, to najpewniej był to jakiś elf z komanda Scoia'tael, które tu wtedy zimowało. - prychnął Baatar. - Nie mam pojęcia Easnillien, nigdy mi nie powiedziała i nigdy mnie to tak naprawdę nie obchodziło. Tak samo jak nie powinno obchodzić ciebie. Morwen oddała Calemirel mnie i to ja zadecyduje czego się będzie uczyła w pierwszej kolejności. Czy to ci się podoba czy nie.
Zarozumiały Easnillien się wyraźnie oburzył, ale Calemirel nie miała już ochoty tego słuchać. Baatar sobie z nim poradzi, a ona czuła się zmęczona. Gadanie tego Aen Seidhe tylko ją na nowo rozsierdziło, a nerwów miała już dość po tej szarpaninie z Elaro nad rzeką, w dodatku twarz zaczynała ją boleć. Jednak cała ta wymiana zadań dała jej poważnie do myślenia. Po raz pierwszy w życiu dowiedziała się czegoś o swoim prawdziwym ojcu. Matka nigdy jej o nim nie mówiła, z resztą Calemirel była zbyt mała żeby poruszać z nią tak poważne tematy. Zaś ani Baatar, ani jego ciotka, z którą Morwen była blisko, nic o nim nie wiedzieli.
W kącie pokoju, na niskim stołku, stała niewielka miska z wodą. Dziewczyna podeszła do naczynia i przejrzała się w gładkiej powierzchni wody. Wyglądała fatalnie, dupek Elaro mocno jej przyłożył. Pod okiem miała wielkiego fioletowego sinika, a dolna powieka jej napuchła. Sięgnęła za siebie, do gwoździa wbitego w ścianę, na którym wisiał niewielki ręcznik. Zamoczyła go w chłodnej wodzie, porządnie wycisnęła, po czym ze szkatułki matki wyciągnęła flakon z zielonym płynem. Wylała zawartość na wilgotny ręcznik i przyłożyła sobie do twarzy. Razem z tym osobliwym opatrunkiem udała się na swoje posłanie i nakryła się kocem po sam czubek głowy. Chciała zapomnieć o dzisiejszym dniu.
* *
Zbudziło ją delikatne dotknięcie w ramię. Momentalnie się odwróciła i chwyciła napastnika za dłoń, drugą ręką wyprowadzając cios w miejsce, gdzie sądziła, że powinna znajdować się twarz. Złapał jej ramię w locie, po czym pchnął i unieruchomił w pozycji leżącej. Miała wrażenie, że słyszy jak coś upada na podłogę.
- Spokojnie, to ja. – Rozległ się w ciemnościach cichy głos Baatara. – Nie denerwuj się, nikt ci nie chce zrobić krzywdy.
Rozluźniła napięte mięśnie, ale przez chwile było jej trudno zapanować na oddechem.
Baatar ją puścił gdy tylko poczuł, że przestaje się szarpać i podniósł coś co upadło mu na podłogę.
- Oszalałeś, co ci strzeliło do głowy budzić mnie w taki sposób? – powiedziała wreszcie z wyrzutem, kiedy udało jej się całkiem wrócić do równowagi.
- Nie planowałem cię budzić, nie sądziłem że ciągle jesteś aż tak czujna. – Podał jej zimny i wielki jak pięść kryształ. – Masz, przyłóż to sobie do twarzy. Mam też maść od Alistera.
- Mogłam cię zabić – mruknęła, odbierając od opiekuna kamień, rozpoznając w nim jeden z kryształów do gromadzenia energii z kolekcji matki. Baatar był kompletnie niewrażliwy na moc, nie wyczuł, że ten był nienaładowany, więc nie mogła z niego zaczerpnąć, ale przynajmniej był zimny. Posłusznie przyłożyła go sobie pod okiem.
- Nie sądzę. – Baatar zaśmiał się nieznacznie, po czym spoważniał. – Widziałem krew na twoich butach.
- Nie martw się, nie jest moja – odparła zuchwale.
- Słyszałem o tym co się stało…
Z miejsca zrobiła się zła, strasznie nie lubiła kiedy chodził koło tematu.
- Oczywiście, najpewniej już cała wioska słyszała – wyrzuciła z siebie gniewnie i niespodziewanie. – Hodujesz małego potwora Baatar, nie wiedziałeś? Jeszcze trochę, a zrobisz ze mnie Dh'oine.
- Dlaczego to zrobiłaś? – zapytał zamiast zaprzeczyć jej słowom.
- A co uważasz, że miałam zrobić? – spytała z goryczą. – Było ich trzech, miałam dać się skatować?
- Kopałaś leżącego Calemirel. – Jego głos zabrzmiał bardzo surowo.
Bez chwili namysłu cisnęła w niego kryształem, ale zdążył się uchylić. Kamień z hukiem rąbnął o ścianę za nim.
- Wypchaj się – warknęła wściekle, a tłumione cały dzień łzy w końcu napłynęły jej do oczu. – Czy to nie ty byłeś tym, który powiedział, że prawdziwych wrogów nie należy pokonywać, a niszczyć? To twoje słowa Baatar!
- Dziewczyno, to nie są twoi wrogowie, to są dzieci…
- Dzieci? – przerwała mu, jej czarne brwi powędrował w górę w geście zdziwienia, a po policzku spłynęła samotna łza. – Dzieci zasadzają się na ciebie całą grupą i planują lincz? Dzieci szydzą z ciebie, bo jesteś inny? Jeśli takie są dzieci, to ich matki powinny je topić w rzece zaraz po urodzeniu!
- Uspokój się – nakazał jej widząc jak się stopniowo nakręca, jak zaczyna podnosić głos. – Niestety Calemirel, takie właśnie są dzieci. One nie rozumieją wielu rzeczy. Dla nich wszystko co inne jest złe. Nie są w stanie ciebie zrozumieć, więc będą cię atakować.
- Więc to moja wina? – odezwała się cicho i wytarła łzy wierzchem dłoni. – Myślisz, że chciałam mu zrobić krzywd��? Chciałam odejść, ale nie dali mi spokoju. A w momencie, w którym mnie dotknął, przesądził sprawę. Nie dam sobie wejść na głowę Baatar. Nie będę ich popychadłem i nie będą się ze mnie śmiali. Znacznie bardziej wole żeby się mnie bali, nawet jeśli miałabym rozkwasić nos wszystkim dzieciom w wiosce.
Opiekun zmierzył ją nieodgadnionym wzrokiem, po czym wstał z miejsca i opuścił pokój. On dobrze wiedział, że Calemirel już dłużej nie wytrzyma i wiedział też jak bardzo nienawidzi, kiedy ktoś widzi jak płacze. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły runęła na swoją poduszkę i wykrzyczała w nią wszystkie swoje żale. Tylko w domu pozwalała sobie na wybuchy emocji, gdziekolwiek w wiosce, pośród Aen Seidhe, takie zachowanie byłoby nie do przyjęcia. Płacz, uzewnętrznianie swoich żali, czy obaw - to było domeną Dh'oine. Dumny i wyniosły Lud Wzgórz nie płakał.
Nie mogła być zła na Baatara, wiedziała, że chce dla niej dobrze. Ale był tylko prostym żołnierzem, niemile widzianym człowiekiem pośród elfów z małej wioski w Górach Sinych. Przynosiła mu same problemy, a była jedynym powodem dla którego był tu jeszcze tolerowany. Wiedziała, że jeśli tak dalej pójdzie, nie będą mogli tu zostać dłużej. To nie tak, że nie mieli dokąd pójść, ciotka Baatara nie raz namawiała ich do przyjazdu do niej, do Berg Aen Dal, ale Calemirel nie czuła się gotowa znów mieszkać pośród ludzi. Nigdy się co prawda do tego Baatarowi nie przyznała, ale on wiedział. Dlatego właśnie znosił osoby pokroju tego całego Easnilliena, którym wydawało się, że mogą go pouczać i traktować z góry.
Rozdział 2
Alister siedział w niewielkim ogródku i pielił chwasty, a jego pracy z uwagą przyglądały się dwa kruki siedzące na niskim płotku. On sam nie usłyszał kroków za swoimi plecami, ale ptaki natychmiast zareagowały na nieoczekiwanego przybysza i zerwały się do lotu.
Calemirel zaklęła pod nosem. Głupie ptaszyska, zawsze ją zdradzały.
- Ceadmil Mirel. – Alister powitał ją z uśmiechem, nie przerywając pracy. - Mam wrażenie, że lata minęły odkąd się widzieliśmy ostatni raz. Co cię do mnie sprowadza?
- Ceadmil. - Calemirel westchnęła ciężko i ukucnęła obok niego. – Nie dramatyzuj, tak naprawdę minął niecały miesiąc, widzieliśmy się pod koniec feainn.
Alister był jedynym Aen Seidhe w okolicy, któremu okazywała szacunek. I nie chodziło o to, że był naprawdę starym elfem, czy dlatego, że był prawdopodobnie najmądrzejszą osobą jaką znała. I nawet nie o to, że Baatar szanował go szczerze i bez obłudy, którą prezentował w kontaktach z innymi elfami w wiosce. Dla Calemirel był świetnym znachorem i uzdrowicielem, mistrzem w swej dziedzinie, którego nie interesowały wpływy, o które mógł się ubiegać z racji posiadanego daru. Trzymał się na uboczu, kontemplował przyrodę i czerpał radość życia z małych rzeczy. Żył niczym pustelnik, na obrzeżach wioski, ale najwyraźniej było mu z tym dobrze.
- No to może napijemy się naparu? Mam nową mieszankę. – Uśmiechnął się do niej serdecznie. – Chodź Mirel, widzę, że na jak tak młodą osóbkę masz bardzo poważną minę. A to najpewniej nie wróży nic dobrego.
- Zupełnie nie wiem skąd taki pomysł – mruknęła bardziej do siebie niż do niego. Odczekała chwilę aż podniósł się ze swojego miejsca i ruszył przodem, po czym podążyła za nim.
Przykazał jej usiąść przy niskim, drewnianym stole i zaczął się krzątać między paleniskami szykując zioła.
- No to opowiadaj, opowiadaj – zachęcił ją dobierając odpowiednią mieszankę. – Słyszałem mnóstwo plotek o tobie w ostatnich dniach. Zdaje się, że znowu narozrabiałaś jak pijany zając. Powiem ci też, że takie siniaki, na takiej ładnej buzi, wcale nie wyglądają dobrze. Przygotuję ci zaraz okłady, ale naprawdę powinnaś przestać je kolekcjonować.
Calemirel mimochodem zastanowiła się co elf by powiedział o jej siniakach, gdyby widział ją zaraz po tej bójce. Teraz jej twarz wyglądała świetnie w porównaniu z tym co było na początku. Sporą zasługę w tym miała jego maść.
- Od kiedy to którekolwiek z nas przejmuje się plotkami? – spytała, ale wyraźnie spochmurniała. – Miejscowe dzieciaki same szukają guza. A kto szuka ten znajduje, nie mam nic więcej do powiedzenia w tym temacie.
- Odmawiasz zeznań? – zapytał, robiąc przy tym zdziwioną, teatralną minę. – Jeszcze mi powiedz, że mam się kontaktować z tobą przez twojego prawnika.
- Obejdzie się. – Kąciki jej ust nieznacznie powędrowały w górę. – Po prostu mam dosyć roztrząsania tego, Baatar do tej pory prawi mi kazania. Mam mdłości na samą myśl, że i ty lada chwila zaczniesz.
- Obejdzie się – powtórzył za nią z krzywym uśmieszkiem na ustach, stawiając przed nią filiżankę z parującymi ziołami. – Zatem nie przyszłaś się zwierzać, ani słuchać kazań starego elfa. Co cię w takim razie sprowadza?
Calemirel bez słowa sięgnęła do dużej płóciennej torby, którą miała ze sobą. Wyjęła z niej drewnianą skrzyneczkę, pięknie zdobioną, z mosiężnym zamkiem i okuciami, którą otworzyła i zaprezentowała znachorowi zawartość. W środku były flakony z medykamentami, narzędzia hirurgiczne oraz kryształy bez skazy. Do skrzyneczki dołożyła zaraz stos ksiąg, również o tematyce medycznej. Alister patrzył na to z kamienną twarzą, nie pytał o nic. Czekał aż sama mu powie.
- To jest warte pieniądze, których Baatar na pewno nie ma, - powiedziała cicho, patrząc na elfa z wyrzutem - a ty jesteś jedyną osobą w okolicy, która pożyczyłaby mu taką kwotę. Która pożyczyłaby mu w ogóle cokolwiek.
- Mówisz tak, jakbym zrobił coś złego - zaczął Alister ostrożnie, zielone oczy dziewczyny błyszczały marnie tłumionym gniewem.
- Chcecie się mnie stąd pozbyć. – Widząc jego zaskoczone spojrzenie natychmiast dodała: - Ty i Baatar. Przyszedł wczoraj do domu i dał mi... tę wyprawkę, oznajmiając, że najwyższa pora abym podjęła nauki u jego ciotki. Myślałam, że coś uzgodniliśmy w tej kwestii, sądziłam, że ty będziesz mnie uczył.
- Mirel... - Znachor westchnął ciężko i potarł ręką czoło. - Tak będzie dla ciebie najlepiej. Nauczyłem cię już wszystkiego czego mogłem cię nauczyć, tak samo jak twoją matkę. Nie bez powodu i ona poszła po dalsze nauki do Xyldy. Xylda to zdolna uzdrowicielka, posiada ogromą wiedzę.
- No nie mów, jakaś ludzka czarownica, posiada większą wiedzę niż wiekowy elfi medyk? - prychnęła wzgardliwie.
- Przerabialiśmy to już. - Skrzywił się. - Od dziesięcioleci nie uzupełniałem swojej wiedzy. Od blisko wieku nie opuszczałem tego miejsca. Medycyna to żywa nauka, wciąż odkrywana. Zatem tak, na chwile obecną, Xylda zapewna posiada dużo większą wiedzę ode mnie.
- Uważacie, że najwyższa pora wypchnąć mnie stąd w wielki świat, żebym sobie ładnie rosła i rozwijała się wśród uzdrowicielskiej elity – wypluła z goryczą. - Dziwnie się te wasze chęci zbiegły z incydentem z dzieciakami Ersandora. I nie mam nawet prawa narzekać i mówić ‘nie’, trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno. Naprawdę nie pomyśleliście, żeby w tych swoich ustaleniach względem mojej osoby, wziąć pod uwagę też moje zdanie?
- Mirel, a jaka przyszłość cię tu czeka? - zapytał ze smutkiem. - To mała wioska, niewiele się tu dzieje. Elfy są długowieczne i żadko chorują, jedyną okazję do praktyk masz gdy pojawia się tu kolejne poharatane komando, szukające ratunku po nierównej walce z Dh'oine. Kiedy jakiś myśliwy wraca z lasu pogryziony przez wilki. Kiedy nieuważny rolnik w polu chwyci kosę za zły koniec, albo dostanie udaru. Szycie ran opanowałaś już do perfekcji. Nauczyłem cię wyszukiwać intersekcje i ładowac kryształy, ale ewidentnie nie potrafię nauczyć cię czerpania z nich. Ani ja, ani to miejsce nie mamy ci więcej do zaoferowania. Musisz iść dalej. Już czas.
- Zawsze jeszcze mogę zrobić to, co inni młodzi Aen Seidhe zwykli robić. Ostatnio myślałam o tym by wyruszyć razem ze Scoia'tael, gdy zjawi się tu kolejne komando...
- Dziecko – przerwał jej bardzo poważnym tonem – Scoia'tael nie mają przyszłości. Poza tym nie jesteś sobie w stanie wyobrazić, jak wiele trudu, bólu i wysiłku, będzie cię to kosztować.
- Akurat to jestem sobie w stanie wyobrazić. – Spojrzała na niego tak, że przez chwilę bardzo pożałował, że nazwał ją dzieckiem. Już od dawna nim nie była.
- Baatar wie co chcesz zrobić? – spytał ją surowym tonem.
- Oczywiście, że nie – wzruszyła ramionami. – Zabroniłby mi. Związałby i wywiózł do Xyldy skoro świt.
- Dlaczego? – Westchnął ciężko. – W imię czego Mirel? Przegraliśmy tę wojnę wieki temu. Nie odbijemy się od dna, jeśli nasza młodzież dobrowolnie będzie pchać się na rzeź.
- To nie musi być rzeź, mogę ich uzdrawiać. Poza tym umiem o siebie zadbać, Baatar nauczył mnie walczyć...
- Och, proszę cię! - zdenerwował się wreszcie. - Dziecinne przepychanki nazywasz walką? W życiu nie miałaś łuku w rękach. W życiu nie mierzyłaś się z prawdziwym wojownikiem, który pragnie twojej krwi. I nie, nie możesz ich uzdrawiać, przypominam ci, że nie nauczyłaś się tego. I nie nauczysz, dopóki nie skończysz z tymi bredniami i nie pojedziesz do Xyldy.
- I może mam u niej praktykować lecząc Dh'oine? - Nie wytrzymała. - Moja matka ich leczyła i zobacz jak skończyła. Zobacz czym jej odpłacili. Mam tam siedzieć i czekać na kolejny pogrom?
- To co stało się w Berg Aen Dal było konsekwencją nieprzemyślanych działań Scoia'tael właśnie. Dh'oine szukali pretekstu, a komando Caraneth, napadając na handlarzy, im go dało. Nikt tu nie wygrał, a niewinni zapłacili najwyższą cenę. Jeśli w ten sposób szukasz zemsty za to co spotkało Morwen, to jest to najgłupsza ścieżka z możliwych.
- Nie mam zamiaru się mścić – prychnęła urażona. – Los sam się zemścił na tych Dh'oine, a ja mam lepsze rzeczy do roboty.
Baatar poświęcił wiele długich miesięcy na wybijanie jej z głowy planów odwetowych. I wybił je skutecznie. Co nie zmieniało faktu, że wciąż nosiła w sobie poczucie krzywdy. Ludzie odpowiedzialni za śmierć jej matki i tak już nie żyli, Xylda miała wpływy w Berg Aen Dal i zaraz po pogromie poruszyła niebo i ziemię, aby procesy prowodyrów zamieszek, oraz Dh'oine, którzy wtargnęli do jej domu i zamordowali elfie uczennice, zakończyły się szybko. Na stryczku. Jednemu z oprawców Morwen Baatar osobiście wypruł flaki, jeszcze przed procesem. Nie umknęło to uwadze miejskich władz, ale tu ponownie Xylda użyła swoich znajomości i z kolei sąd nad jej bratankiem, został mocno odsunięty w czasie. Dość by Baatar miał czas wynieść się z miasta wraz z Caremirel.
- Więc o co chodzi? Co ci przyjdzie z rozbijania się po gościńcach z wiewiórkami? To nie twoja walka, dobrze o tym wiesz, nie jesteś osobą, która walczyłaby dla idei. A tym bardziej dla niej umierała. Twój pragmatyzm by tego nie ścierpiał.
Calemirel milczała długą chwilę. Było kilka powodów dla których nie chciała wracać do Berg Aen Dal, ale tylko jeden dla którego tak nagle zainteresowała się Scoia'tael. To były słabości, do których nie chciała się przyznawać Alisterowi, ale stary elf mógł być pomocny przy negocjacjach z Baatarem, w kwestii nie odsyłania jej do Xyldy. Dodatkowo mógł jej udzielić pewnych odpowiedzi. Tak czy inaczej musiała się przed nim otworzyć, jeśli zamierzała i jego namówić na zwierzenia i pomoc.
- Kup mi trochę czasu – poprosiła wreszcie cicho. - Chociaż do birke, do kwitnienia. Przekonaj Baatara. Nie pojadę ze Scoia'tael, ale muszę się z nimi zobaczyć. Jeśli wyjadę teraz, przegapię okazję. Poza tym boję się wracać do Berg Aen Dal, to miejsce... byłam przy tym, jak mordowali moją matkę w domu Xyldy. Na samą myśl o mieszkaniu tam przechodzą mnie ciarki. Baatar nie może tam pojechać ze mną, niezależnie od tego co opowiada Xylda. Zamordował człowieka, ma tam wyrok, wsadzą go do więzienia, jeśli tylko postawi tam nogę. A bez niego nie czuję się bezpiecznie. Bez niego to miejsce będzie jeszcze straszniejsze.
Elf zmierzył ją uważnym wzrokiem. Calemirel z kolei starała się na niego nie patrzeć w ogóle. Ta rozmowa wejdzie zaraz na grząski grunt.
- Rozumiem niechęć w kwestii wracania do miasta, ale jaki interes masz do wiewiórek? - zapytał wreszcie rzeczowo. Calemirel nie spodziewała się, że da sobie zamydlić oczy rzewną historyjką o jej lękach, od razu wychwycił co było naprawdę ważne w tym co powiedziała.
- Po tym jak pobiłam chłopaków Ersandora, przyszedł do nas Easnillien – zaczęła ostrożnie. - Pokłócił się z Baatarem i wytknął mu, że nie jest moim ojcem...
Urwała i zebrała się na odwagę by spojrzeć mu w oczy. Twarz Alistera nie wyrażała absolutnie niczego, była niczym maska, osławione kamienne oblicze Aen Seidhe. To ją tylko utwierdziło w przekonaniu, że stary elf wie. Wie i nie chce jej powiedzieć, skoro dotąd nie zająknął się na ten temat nawet słowem.
- Matka mi nigdy nie mówiła o ojcu - podjęła na nowo, teraz uważnie obserwując reakcje znachora. - Baatar i Xylda też nie wiedzieli, ale pewne wnioski nasuwają się same, jak o tym pomyśleć. Urodziłam się pod koniec velen w Berg Aen Dal, ale matka zaszła w ciążę na początku imbaelk, czyli jeszcze wtedy mieszkała tu. Kiedy Baatar mnie przywiózł do wioski, nikt nic nie wiedział o moim ojcu, żaden elf stąd się do mnie nie przyznał, a to mała osada. Niemożliwym jest, żeby nie plotkowano o tym, gdyby faktycznie moja matka miała romans z miejscowym. Ale nie plotkowano. Nikt nic nie wiedział. Wniosek nasuwa się jeden. Nie mówiono o tym, bo to nie był miejscowy. Nie mówiono o tym, bo nie widziano żeby zachowanie mojej matki odbiegało od przyjętej normy. Jedynymi obcymi w tym czasie byli zimujący w wiosce Scoia'tael, nawet nikt na handel nie przyjeżdżał, bo śnieg co roku zasypuje trakty. Nikt nic nie zauważył, bo ranni stacjonowali u ciebie, poza granicami wioski, a ty i moja matka ich leczyliście. Nikogo nie dziwiło, że przesiaduje tu dniami i nocami, jako medyk miała prawo czuwać przy chorych.
- Cóż, ciężko odmówić logiki temu rozumowaniu. – Wyraz twarzy Alistera nie zmienił się nawet o jotę. Nic nie wskazywało na to, że domysły Calemirel zrobiły na nim jakiekolwiek wrażenie.
- Ty WIESZ kto jest moim ojcem – powiedziała oskarżycielsko. - Wiedziałeś od samego początku i nigdy nic nie powiedziałeś. Dlaczego?
- Bo, po pierwsze: to bez znaczenia, ten elf najpewniej już od lat nie żyje; po drugie: skoro Morwen o tym nie mówiła, widać nie było jej wolą, aby ktoś o tym wiedział; i wreszcie po trzecie: nie wiem niczego na pewno, mogę się tylko domyślać, ale nie siedziałem u twojej matki pod łóżkiem i nie sprawdzałem kogo trzyma z kolei po pierzyną.
- Ale wiesz na pewno czyje to było komando.
- I co zamierzasz zrobić z tą informacją? Chcesz go szukać, po tylu latach? Nawet jeśli żyje, nie ma o tobie pojęcia. Morwen zorientowała się, że jest w ciąży już po wyjeździe wiewiórek. Następnego dnia była spakowana i wyruszała do Berg Aen Dal, czyli w przeciwną stronę niż komando. Ten Scoia'tael może być teraz wszędzie, choć moim zdaniem jego truchło gnije w jakimś lesie. A nawet jeśli cudem udałoby ci się znaleźć tę igłę w stogu siana, najpewniej posłałby cię do diabła.
- Nie zależy mi na jego aprobacie, zdaje sobie sprawę, że nigdy nie połączy nas rodzinna relacja. Ale wiesz jak patrzą na mnie elfy w wiosce? Jak na bezpańskiego psa. Nie szanują mnie, bo jestem wychowanką Dh'oine, bo moja matka uciekła stąd żeby żyć pośród ludzi. Gdyby wiedzieli, że jestem córką Scoia'tael...
- To niczego by nie zmieniło Mirel – westchnął. - Naprawdę nie sądziłem, że ty, spośród wszystkich elfów jakie znam, będziesz się przejmować tym, co mówią i myślą o tobie inni.
- Nie o to chodzi – jęknęła z frustracją. - To ja nie czuję, że jestem Aen Seidhe. Nigdzie nie przynależę, niczego nie mam. Jaka jest moja kultura, jakie są moje korzenie... Żyję pośród elfów, które są dumne z tego kim są, które marzą o wolności, a ja... Mówisz mi, że to miejsce nie ma przyszłości, że Scoia'tael jej nie mają, ale ja nawet nie wiem czego mam od niej oczekiwać. Nie wiem co dalej.
- I uważasz, że znajdując ojca znajdziesz odpowiedzi? Że gdy go spotkasz zrozumiesz kim jesteś?
- Nie wiem. Może. To wydaje się dobre na początek, przynajmniej miałabym jakiś cel. Może nigdy nie uda mi się go znaleźć, ale może wystarczy żebym zrozumiała Scoia'tael...
- Może to, może tamto – przerwał jej rozdrażniony. - Niezbyt dokładne plany, jak na kogoś, kto chce sprecyzować sobie ścieżkę w życiu. Chcesz mieć cel, chcesz wiedzieć co dalej? Powiem ci jak będzie. Zawrzemy teraz układ. Gdy nastanie birke spakujesz swoje rzeczy, weźmiesz wyprawkę od Baatara, pojedziesz do Berg Aen Dal i rozpoczniesz praktykę u Xyldy. Ukończysz ją wzorowo i dostaniesz dyplom medyczny. Wtedy, i tylko wtedy, wrócisz tu, a ja powiem ci czyje komando zimowało tu piętnaście lat temu.
Calemirel patrzyła na niego zszokowana i wściekła. To szantaż. To nieuczciwe ultimatum. Miała prawo wiedzieć, a on jej stawiał warunki.
- Powiedziałeś, że mam tam jechać na birke? - spytała tylko, zamiast urządzać karczemną awanturę. Stwierdziła, że to może spokojnie pominąć, Alistera nie wzruszą jej krzyki i protesty, już podjął decyzję.
Stary elf się uśmiechnął. Wiedział, że są w niej pokłady rozsądku dość duże, aby pojąć, że lepszej oferty nie dostanie.
- Nowych uczniów przyjmuje się na wiosnę. Bądź spokojna, wytłumaczę to Baatarowi.
- A co jeśli spotkam się z tymi Scoia'tael i to oni dadzą mi odpowiedzi przed tobą? - Uniosła zuchwale głowę do góry.
Alister wzruszył na to ramionami.
- Wtedy sama zadecydujesz dokąd pojedziesz wiosną.
**
Od jakiegoś czasu czuła, że jest obserwowana, ale zauważyła go dopiero, kiedy doszła nad rzekę.
Stał w bezpiecznej odległości, czaił si�� na skraju lasu i chyba naiwnie sądził, że ona go nie widzi. Szczerze mówiąc była zdumiona, kiedy zrozumiała kto to jest. Sądziła, że przedstawienie jakie odegrała i demonstracja siły na Elaro wystarczy aby jej się bali i dali jej spokój. To zawsze działało. Aż do dziś.
Udawała, że dalej go nie widzi i niespiesznie napełniła wiadra z wodą, zastanawiając się równocześnie jak zachować się tym razem. Ten chłopak był najwyraźniej dużo głupszy niż jego koledzy – raz że nie pojął z jaką łatwością może mu rozwalić gębę i przyszedł sam; a dwa, że najwyraźniej pojęcia takie jak: „element zaskoczenia” i „zmiana scenariusza” były mu obce. Sama nie wiedziała czy podejść i od razu zdzielić go w łeb, profilaktycznie i dla świętego spokoju, czy poczekać na rozwój wypadków. Musiała przyznać, że była ciekawa co też ta gnida wymyśliła.
Pamiętała go. Zawsze pamiętała tych, którzy zaleźli jej za skórę. Ten chłopak to jeden z kumpli synów Ersandora, był razem z Elaro, kiedy ten miał ambitny plan spuścić jej lanie. To on nazwał ją wtedy debilem. I to on padł przed nią na kolana broniąc tego śmiecia, jakby było czego. Lojalny przyjaciel. Tamten drugi przecież uciekł.
Zawiesiła wiadra na kiju, wsparła je na ramionach i ruszyła w stronę wioski. Chłopak w krzakach odczekał chwile i ruszył za nią.
Próbowała sobie przypomnieć jak się nazywa, ale rychło zdała sobie sprawę, że zwyczajnie nie wie. Właściwie nie było w tym nic dziwnego. Elfy z wioski jej nie interesowały, tak na dobrą sprawę po imieniu mogła określić zaledwie garstkę z nich. Póki nie zakłócali jej przestrzeni życiowej, obchodzili ją tyle co zeszłoroczny śnieg. Ten chłopak nie był wyjątkiem.
W końcu ją ta sytuacja zirytowała. Nie lubiła czekać bezczynnie na rozwój wypadków, poza tym nie mogła oprzeć się wrażeniu, że on ją zwyczajnie prowokuje. Postawiła wiadra na ziemi, wyciągnęła spomiędzy nich kij i ruszyła w stronę lasu, gdzie krył się młody elf. Przed oczami miała już uroczą scenę kazania jakie usłyszy od Baatara, ale… doprawdy! Ten gnój sam widział co potrafi zrobić, a mimo to za nią lazł. To głupota, a za głupotę się płaci. Czasami miała wrażenie, że wręcz przyciąga do siebie idiotów.
Chłopak widząc co się święci, wyszedł ze swojej marnej kryjówki z wyciągniętymi przed siebie rękoma, ni to w obronnym ni to pojednawczym geście. Calemirel uniosła brwi na znak znużonego zdziwienia. Proszę, odważny kretyn. Tacy są najgorsi. Miała cichą nadziej, że nim do niego dojdzie on ucieknie. W ten sposób ona będzie mieć spokój, on nie oberwie, a Baatar nie będzie się musiał znowu płaszczyć przed jakimś zarozumiałym elfem z wioski. To mogło się dobrze skończyć. Dlaczego te dzieci są takie głupie?
- Daj spokój, odłóż ten kij. – Usłyszała nagle z ust nieudolnego tropiciela i uniosła brwi jeszcze wyżej. Zdurniał do reszty chyba. – Nie chcę ci zrobić krzywdy.
- Mówisz tak, jakbyś mógł – prychnęła wzgardliwie. – Ustalmy coś, mała wszo. Nie podoba mi się, że za mną łazisz, niezależnie od twoich intencji. Dlatego radzę ci spadać stąd, zanim wsadzę ci w ten kij w rzyć.
Pomyślała równocześnie, że nazywanie kogoś wyższego od siebie o głowę „małą wszą”, jest z jej strony nieco chybionym pomysłem. Ale na dobrą sprawę, przecież nie obchodziło jej co on sobie o niej pomyśli.
- Chciałem tylko porozmawiać – zaczął niepewnie i przezornie cofnął się o krok. Potem nabrał powierza i wygłosił jednym tchem, zupełnie jakby bał się, że nie zdąży czegoś powiedzieć: – Nie wiedziałem, że jesteś dziewczyną, gdybym wiedział nie pozwoliłbym mu uderzyć dziewczyny…
- Ojej, a to skucha! – Udała, że się przejęła. – Wygląda na to, że zaszło jedno wielkie nieporozumienie. Faktycznie, bicie dziewczyny, to nie to samo co bicie małego, chudego chłopca, na którego się zasadziliście we trzech.
- To nie tak! – Zirytował się. – Mój kuzyn powiedział nam, że pobił go jakiś złodziej. Nie wiedziałem, że chodzi o ciebie, znałem cię tylko z widzenia, pojęcia nie miałem jak się nazywasz, że to ty jeszteś tą dziewczyną, którą opiekuje się Dh'oine. Jak ciebie zobaczyłem, to skojarzyłem z tym kurduplem, który brał prace zlecone od mieszkańców wioski. Nie obraź się, ale zawsze cię miałem, za cofniętego umysłowo dzieciaka. Nigdy się do nikogo nie odzywałaś, ani z nikim się nie przyjaźniłaś.
- Pewnie, typowe symptomy debilizmu – prychnęła coraz bardziej zła. - Nie przyszła wam do głowy prosta rzecz, że jako wychowanka Dh'oine nie mam tu zbyt wielu przyjaciół?
- Chodzi mi o to, że nie chciałem…
- Daruj sobie – przerwała mu i wycelowała w niego kijem. – Guzik mnie obchodzi co chciałeś, a czego nie. Jeśli szukasz przebaczenia, to go nie znalazłeś. I nie znajdziesz. Twoje tłumaczenie i cała twoja osoba wydają mi się żałosne. Masz przez to rozumieć, że nie chcę ciebie ani słuchać ani widzieć. Żegnam.
Z pewnym trudem przyszło jej odwrócenie się do niego plecami. Ale pozostała czujna. Pomimo swojej postawy i tego jak łatwo załatwiła jego kuzynów, wcale go nie lekceważyła. Baatar zawsze powtarzał, że lekceważenie potencjalnego wroga, to najgorsze co można zrobić. Równie dobrze można sobie palnąć czymś ciężkim w łeb.
Chłopak chyba jednak miał trochę oleju w głowie, bo nie próbował za nią iść dalej. Z niezadowoloną miną wycofał się do lasu.
Po chwili namysłu Calemirel stwierdziła, że dalej nie wie jak ten dupek się nazywa. A dobrze by było wiedzieć czyją chatę w razie czego podpalić…
**
Nazywał się Ciaran aep Easnillien. Tak, syn zarozumialca Easnilliena, najbardziej cenionego miecznika w okolicy (bo w zasadzie jedynego), który zasiadał w radzie wioski, wraz ze swoim bratem Ersandorem, ojcem Elaro i Casiusa, których pobiła.
Tego wszystkiego Calemirel dowiedziała się na drugi dzień, kiedy sprzątała w domu Luineth, córki jednego z radnych. Zwykle nie podsłuchiwała rozmów swoich pracodawców, ale kiedy padło imię Easnilliena mimowolnie nadstawiła uszu. Dodatkowo elfka rozmawiała z przyjaciółką o tym co też rada zrobi ze sprawą Scoia'tael, którzy za niespełna dwa savaedy zaczną schodzić się w góry aby przezimować. Wioska zawsze gościła jedno czy dwa komanda, dając im schronienie, wikt i opierunek. Jednak plony w tym roku były słabe, zaś zima zapowiadała się sroga i rozgorzała dyskusja na temat tego jak obecność dodatkowych kilkunastu elfów odbije się na wioskowym spichlerzu. Z tego co Calemirel zrozumiała ojciec Luineth był przeciwny przyjmowaniu ich w tym roku, zaś Easnillien wraz z bratem byli Wiewiórkom przychylni. Elfki zastanawiały się też czy któryś z synów braci dołączy w tym roku do komanda i odejdzie z wioski na wiosnę.
- Ach, właśnie – powiedziała nagle Luineth i spojrzała na Calemirel, która kończyła myć podłogę w izbie. - Mówiąc o synu Easnilliena, Ciaran pytał o ciebie Mirel.
Dziewczyna zamarła ze szmatą w ręku i podniosła wzrok na swoją pracodawczynie.
- Kto? - Calemirel miała bardzo złe przeczucia.
- Ciaran, syn Easnilliena, miecznika. Pytał czy dziś tu będziesz i o jakiej porze, zdaje się, że miał do ciebie jakąś sprawę.
Calemirel zacisnęła usta w cienką linię i podniosła się z kolan.
- Możliwe – skłamała bez mrugnięcia okiem. - Skończyłam już podłogi, czy jest coś jeszcze do zrobienia?
- Nie, jesteś wolna. Pod koniec tygodnia będę mieć dostawę, przyjdź na rozładunek, będę mieć dla ciebie paczkę.
Calemirel podziękowała i odebrała od Luineth kwit uprawniający ja do pobrania ze spichlerza paczki z żywnością. Czym prędzej opuściła dom pracodawczyni i swoim dobrym zwyczajem udała się nad rzekę po wodę. Szła jak zawsze ulubionym skrótem, kiedy pojawił się młody elf. Tym razem nie chował się po krzakach, zrównał się z nią na leśnej ścieżce i przez chwilę szedł razem z nią w milczeniu. Trzeba przyznać, że robił się coraz śmielszy i coraz bardziej bezczelny.
- Ty jesteś uparta, ale ja też – zaczął bez wstępów, widząc że nie doczeka się z jej strony żadnej reakcj. – Mam swoje zasady. Chciałem przeprosić i oczekuje, że przyjmiesz te przeprosiny. Inaczej nie dam ci spokoju.
Myśli Calemirel ruszyły z miejsca w jednej chwili. Przeprowadziła dosyć chaotyczną analizę sytuacji. Najwyraźniej ten gnojek miał jakieś zalążki sumienia, w domu go może wytresowali, że do kobiet trzeba z szacunkiem i kiedy przyszło mu się dowiedzieć, że zasadził się na dziewczynę, spać po nocach nie może. Bardzo możliwe, że to jakieś jego maniactwo i faktycznie gotów jest ją prześladować . W ogóle jej się ta perspektywa nie podobała.
- Przeprosiny przyjęte – oznajmiła sucho, po czym przyspieszyła kroku, celem zostawienia go w tyle.
Naiwnie sądziła, że to wystarczy. Ponownie źle sądziła.
- To się nie liczy. – Dogonił ją w mgnieniu oka. Calemirel postanowiła sobie go ignorować, dopóki nie wymyśli jak się go pozbyć w miarę humanitarny sposób. – Wcale mi nie wybaczyłaś, powiedziałaś to na odwal się. Chcę żebyś zrozumiała, że nie miałem zamiaru nikogo krzywdzić. Sądziłem, że postępuje słusznie, Elaro i Cas to moi kuzyni, sądziłem że to oni są w tym konflikcie poszkodowani, że im pomagam. Nie biję słabszych, a już zwłaszcza nie biję dziewczyn.
Nie bije słabszych. Dobre. Więc co, rzuca się na mocniejszych?
- No i? – mruknęła znudzona. Nie chciał nikogo krzywdzić? Pomagał kuzynom? Nie bije słabszych ani dziewczyn? Niech otworzy przytułek dla kalek i da jej święty spokój!
- Zawsze taka jesteś? – Zmarszczył brwi z irytacją. – Co mam zrobić żebyś zrozumiała?
- Nic – powiedziała zatrzymując się i przyjrzała mu się uważnie. – Wbrew twoim pochopnym osądom, jestem istotą myślącą, dociera do mnie każde twoje słowo i rozumiem co się do mnie mówi. Za to ty, zdaje się, wciąż nie pojmujesz, że drażni mnie twoje towarzystwo. Nie interesują mnie ani twoje powody ani twoja skrucha. Wynoś się.
- Nie pójdę dopóki nie zaczniesz ze mną normalnie rozmawiać – fukną urażony, a Calemirel stwierdziła, że dzień dobroci dla kretynów właśnie dobiegł końca.
Nawet nie była bardzo zła, chodziło o uwolnienie się od problemu. To tak jak z latającym dookoła komarem, trzeba go po prostu pacnąć, żeby zaznać chwili wytchnienia.
Spokojnie i powoli zdjęła z ramion puste wiadra i tym samy co poprzednio ruchem wyjęła spomiędzy nich kij. Chłopak cię cofnął i zmierzył ją nieufnym wzrokiem. Prawidłowa reakcja. Zrobiła krok w jego kierunku, a on znowu się cofnął. Uśmiechnęła się do siebie, taka zabawa jej nawet leżała. Zrobiła leniwy zamach, bez złych intencji, spodziewała się, że zdoła się uchylić. Chciała go tylko postraszyć, ale też dać do zrozumienia, że wcale nie żartuje i jeśli nie zostawi jej w spokoju, to w końcu oberwie.
Chłopak zgodnie z jej oczekiwaniami się schylił, ale po chwili zrobił coś, co daleko wykroczyło poza nie. Mianowicie ze swej pozycji sięgnął do jej tali i szybkim szarpnięciem zerwał czerwoną szarfę, którą miała przewiązaną w pasie tunikę. Niby nic takiego się nie stało, pod spodem miała prostą koszulkę przylegającą do ciała, ale odruchy zrobiły swoje. Opuściła ręce instynktownie, chcąc mu wyszarpnąć z rąk swoją własność, zapomniała tylko o tym, że wciąż trzymała kij.
Długi drzewiec spowolnił jej ruchy, chłopak zdążył się od niej odsunąć i wraz z czerwoną zdobyczą uciekł w kierunku lasu. Teraz to już była zła. I to bardzo. Bez chwili namysłu ruszyła za nim, prosto w gąszcz liści.
Znała te lasy raczej nie dość dobrze. Często się szwędała po ich brzegach, ale dalej się nie zapuszczała, zgodnie z zakazem zarówno Baatara jak i Alistera. Jednak w tamtym momencie nie myślała ani o tym dokąd biegnie, ani o żadnych zakazach. Chciała dorwać elfa w swoje ręce i udusić tą cholerną szarfą, choćby to miała być ostatnia rzecz jaką zrobi w życiu.
Okazało się to nie takie proste. Chłopak był naprawdę szybki, w dodatku miał przewagę, bo najwyraźniej znał w tych lasach każdą ścieżkę, każdy wystający korzeń. A przy tym wszystkim wyglądało na to, że dobrze się bawił. Śmiał się i krzyczało coś do niej, ale nie słyszała co. Wiatr gwizdał jej w uszach, a wściekłość przesłaniała świat.
Wszyscy wiedzą, że gniew jest złym doradcą.
Nagle dosłownie ziemia się pod nią zapadła. Ostatnim co widziała, było to jak ten koszmarny chłopak nad czymś przeskakuje. Nie miała pojęcia nad czym, nie widziała, żeby coś leżało mu na przeszkodzie. Wręcz przeciwnie, wreszcie wbiegli na jakąś małą polanę, ścieżka po raz pierwszy, odkąd rozpoczął się ten pościg, była idealnie pusta. Kiedy skakał dostrzegła jeszcze jak porusza ustami, że coś krzyczy do niej, ale ponownie nic nie usłyszała. Na swoje nieszczęście. Potem zrobiło się ciemno i cicho. Jej świadomość odpłynęła w niebyt.
Kiedy otworzyła oczy zobaczyła nad sobą okrąg. Niezbyt równy okrąg poszarzałego, zasnutego chmurami nieba. I tę gębę. Znienawidzona facjata spoglądała na nią jakoś dziwnie odlegle, jakby z góry, a na jej obliczu malował się niepokój. Jedyne co była w stanie stwierdzić na pewno to, że w ogóle jej się nie podoba to co widzi.
Nie podobał jej się również ostry ból z tyłu głowy, sygnalizował najpewniej jej mocne uszkodzenie, a to Calemirel było absolutnie nie na rękę. Jeszcze jej brakuje wstrząsu mózgu w charakterze koronacji tego prześlicznego dnia. Szlag by to trafił!
- Żyjesz! – Ucieszyła się głupkowato gęba, gdy tylko spostrzegała, że Calemirel otworzyła oczy. – Przecież krzyczałem, żebyś patrzyła pod nogi, chyba żeś oszalała wbiegając prosto na…
- Zamknij się! – syknęła bardziej z bólu, niż ze złości, niemrawo spróbowała się poruszyć i rozejrzeć. Chłopak posłusznie zamilkł, ale też wyraźnie się skrzywił z niezadowoleniem.
Nie ulegało wątpliwości, że znajdowała się w dziurze. I to całkiem sporej dziurze. Miała jakieś cztery metry głębokości i dwa szerokości. Calemirel nie mogła pojąć jakim cudem jej nie zauważyła. Owszem biegła właściwie na oślep, ale już bez przesady. Taki dół nie sposób było przeoczyć.
- To wilcze doły. – Usłyszała z góry wyjaśnienie, chłopak najwyraźniej widząc jej zdezorientowaną minę uznał za stosowne uświadomić ją gdzie właściwie wpadła. – Kiedyś robiło się je na bitwach, dziś Scoia'tael kopią je wokój elfich osad żeby chronić wioski przed Dh'oine. Wiesz, takie zamaskowane pułapki. Masz dużo szczęścia, że nie trafiłaś na taki z wbitymi w ziemię, zaostrzonymi palami.
- Cudownie – mruknęła pod nosem, bardziej do siebie niż do niego.
Odłożyła złość na chłopaka na bok, miała teraz poważniejszy problem. Delikatnie obmacała tył głowy. Na ręku została jej krew. Ciepła i świeża – wciąż krwawiła. Obejrzała ziemię wokół siebie, ale czerwone plamy widniały jedynie na jednym z kamieni. Najpewniej to właśnie o niego rozcięła sobie skórę. Nie było jej niedobrze, ani nie czuła się senna, ale bardzo możliwe, że to jeszcze szok i resztki adrenaliny motywowały jej organizm do działania. To szybko może ustąpić. Wtedy tu zemdleje i się wykrwawi, jeśli zaraz czegoś ze swoją sytuacją nie zrobi. Zastanowiła się czy da radę uleczyć samą siebie. Nigdy dotąd tego nie robiła. Nie wiedziała też czy ma dość energii, zaś w pobliżu nie wyczuwała żadnej intersekcji, z której mogłaby zaczerpnąć. Sięgnęła pod koszulę, po naszyjnik matki. Na długim rzemyku miała zawieszony niewielki kamień księzycowy oszlifowany na kształ kła. Był naładowany, czuła pod opuszkami palców delikatne mrowienie. To powinno wystarczyć w razie czego...
- Ej, ty! – zawołała zadzierając głowę do góry i zaciskając wisiorek w pięści. – Jeśli nie chcesz mnie mieć na sumieniu, to lepiej mnie stąd wyciągnij.
- Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś umarł od siedzenia w dole – prychną zarozumiale. – Poza tym nie czuję się winny, ostrzegałem cię, nie słuchałaś, to twoja sprawa. I nie mów do mnie „ej ty”, mam na imię Ciaran.
- Gówno mnie obchodzi jak masz na imię – zirytowała się tylko odrobinę, nie zamierzała tracić siły i energii na pierdoły. – Co drugi elf nosi takie, nie ma się czym chwalić. Krwawię kretynie, więc nie unoś mi się tu teraz dumą i ambicją, tylko rusz rzyć.
- Jak na kogoś umierającego, to jesteś strasznie pyskata – odszczeknął się z góry, ale na jego twarzy znowu odmalował się niepokój .
Po chwili zobaczyła jak rozwija coś owiniętego wokół swojego przedramienia i zrozumiała, że to jej własna szarfa. Spuścił grubą, czerwoną wstęgę w dół.
- Łap – polecił. – Spróbuję cię wciągnąć.
Calemirel sięgnęła po przepaskę, ale ta zaraz została poderwana w górę, poza zasięg jej rąk. Usłyszała krótki chichot. Ogarnęła ją zimna, rzetelna furia. Postanowiła sobie, że pierwszym co zrobi po wyjściu z tej dziury, będzie wyrwanie kręgosłupa temu bydlakowi.
- Nie tak szybko – rzekł Ciaran z nieskrywaną satysfakcją. – Ja ci się przedstawiłem. Za to dalej nie wiem jak masz na imię… Nie wyciągam z dziur obcych. Właściwie to cię nie znam.
Calemirel zamknęła oczy i powoli policzyła do dziesięciu. Miała ochotę wrzeszczeć, ale zdawała sobie sprawę, że nic jej to nie da, a tylko szybciej się zmęczy.
- Mirel – warknęła w jego kierunku, przez zaciśnięte zęby.
- Co? – zdziwił się bardzo i popatrzył na nią jak na wariatkę.
- Tak mnie wołają – wycedziła wściekła – Mirel. Tak się możesz do mnie zwracać.
- Mirel? – przekrzywił głowę, jak zdziwione zwierzę. – Tak jak taka drapieżna ryba? I ty masz czelność śmiać się z mojego imienia? Sama masz beznadziejne.
Calemirel wcale nie powiedziała, że ma tak na imię. Ale nie zamierzała go wyprowadzać z błędu. Może i on nie wyciąga z dziur obcych, za to ona nie przedstawia się byle komu.
- No dobrze, panno Flądro – zagadnął wesoło widząc, że kwestie dziwności imienia postanowiła przemilczeć. – Robimy postępy. Teraz sprawa zasadnicza. Jeśli chcesz stąd wyjść…
- Wystarczy – przerwała mu takim tonem, że nawet on, pełen niefrasobliwej ignorancji dla jej pogróżek, zamilkł. – Skończyłam z tobą dyskutować. Nie potrzebuję twojej łaski i nie będziesz mi stawiał warunków.
Nie słuchając tego, co jej na to odpowiedział zaczęła skupiać swoją uwagę na innym wyjściu z sytuacji. Odwróciła się do niego plecami i zaczęła oglądać wysokie, ziemiste ściany swojego więzienia. To będzie trudne. Ale nie niewykonalne.
- Dobra, już nie będę! – zawołał, kiedy przymierzała się do wspinaczki po jednej ze ścian. Szybko opuścił czerwoną szarfę w dół. – No daj spokój, krwawisz kretynko, więc nie unoś mi się tu teraz dumą i ambicją, tylko…
Nie dokończył. Całkiem spory kamień wyprysnął z dołu i nie wiele brakowało, a zatrzymałby się dopiero na twarzy Ciarana. W ostatniej chwili zdążył schować przed nim głowę. Calemirel w ten niewerbalny sposób dała mu do zrozumienia, że nie życzy sobie żeby ją parafrazował.
Niemniej jednak w rzucanie kamieniem trzeba było włożyć trochę siły. A okazało się, że dziewczynie niewiele jej zostało. Nagle wszystko zawirowało jej przed nosem, przez chwile nie była w stanie odróżnić gdzie jest góra, a gdzie dół. Straciła równowagę i ciężko usiadła na ziemi. Ciaran coś do niej krzyknął, ale w uszach jej dzwoniło, nic z tego nie zrozumiała. Powoli, niepewnym ruchem sięgnęła do tyłu i obmacała swoją głowę. Włosy miała pozlepiane krwią, ale i tak na ręku zostały świeże jej ślady. A zaraz potem zwymiotowała.
- Bloede… - wyszeptała pod nosem, bezmyślnie patrząc na to co przed chwilą z siebie wyrzuciła.
Szum w uszach narastał, chłopak nad nią coś krzyczał. Podniosła na niego wzrok i zobaczyła, że próbuje zejść do niej na dół.
- Nie! – syknęła wściekle, choć stosunkowo cicho. – Zostań! Myśl do cholery. Idź po kogoś. Sami nie damy rady.
Zdaje się pojął że ona nie jest w stanie z nim współpracować. A sam nie da rady jej stamtąd wyciągnąć. Zaniechał prób schodzenia na dół i po chwili zniknął jej z oczu. Miała nadzieje, że faktycznie po kogoś poszedł. Bo jeśli nie, marny byłby jej los. Kurczowo zaciskała w dłoni kamień księżycowy matki, zupełnie jakby chciała dosłownie wycisnąć nagromadzoną w nim energię. Nie potrafiła. Czuła jak opuszczają ją siły, jak ból głowy narasta, a senność ciąży na powiekach. Nie minęło dużo czasu, kiedy dosłownie wszystko zniknęło jej z oczu. Oparła się o ścianę ziemi, którą miała za plecami i zasnęła…
#witcher#wiedźmin#witcher fanfiction#wiedźmiński fanfik#fanfik#fanfiction#tw3#tw2#tw#assassins of kings#zabójcy królów#wild hunt#dziki gon#oc#original character#iorveth#iorweth#isengrim#isengrim faoiltiarna#coinneach dá reo#angus bri cri#riordain#ciaran aep easnillien#echel traighlethan#yaevinn#toruviel aep sihiel#toruviel#cairbre aep diared#vernossiel#ele'yas
9 notes
·
View notes
Text
Święto umarłych
Smutek jakże ogromny. Zmierzch duszny dławi. Drzewa i dymy rosną, ziemia się łączy z przestrzenią; zachodzą w sobie jak włosy deszczu białymi kwiatami, to znów jak sięgnąć światło porasta brunatną ziemią.
Ludzie i zioła jesienne zmieszani, splątani drżą, wiatr nimi targa i dzwoni, nie wiedzieć: w serca czy w liście, a oni coraz to bledsi, a drzewa rumienią się, gną, jakby po kropli z nich piły, syciły swój kolor ich krwią.
Jak ciężkie statki spływają na dno milczenia domy. W tym kraju ludzie żywi po jednym schodzą do ziemi, mieszkają w głębi ciemności coraz to niżej i niżej, a rude niebo z wolna zaludnia szelest cieni; nie wiedzieć, czy glina tak miękka, że stopy pochłania, gdy liże, czy taka przestrzeń już gęsta, że wchodzą powoli w śmierć po szarych stopniach powietrza. O co uderza pierś, kiedy w strumieniu cmentarza spotyka łodyg ruch? umarli to są, czy żywi tak przemieniają się w puch?
I widać matki skośnie schodzące po murze jak cień; ich usta otworzą się, zamkną, lecz nie uchodzi krzyk. Nie wiedzą, czy to się zaczął ciężki jak kamień dzień, czy to jak sznur szary dusząc wloką się jeszcze sny, w których wydarto im dzieci, a może po prostu wzrok, bo już nie widzą i ślepe powietrze trzepotem tną jak ptaki, aż wreszcie spadają, dymy i szum je oddala.
*
Powietrze porusza skrzydłem, napędza ciemności jak fala, a z niej dziewczyna wyrasta pianą, szumi i świeci, nabrzmiewa kształtem, szeleści, ręce jak gałąź kwitnącą wyrzuca, jak woda opada, wiruje w liści zamieci, szuka, dłonie obraca, zaklina powietrze i ziemię, ale się cień nie zjawia, a cisza jeszcze jest głębsza, więc znowu wiruje jak strumień, zamienia się w wielką łzę. I spada milcząc boleśnie, To wszystko, co jeszcze umie. I tylko po niej cisza jak kwiatów pęk.
*
Znów deszczu szare różyczki pryskają, zmywają ślad, aż się z nich chmura wyłania ciężka, a może to z dołu pieni się obraz jak morze pochmurny, huczy jak koło. Oni ciągną powoli jak czarnej kurzawy bór. ciemnością dmie, czaszki trzeszczą, hełm uderza o kość. To się tak wieki zsuwają jak czarne warstwy gór i spada ciężar w morza, topi się, parska jak wosk.
I idzie pomruk lwi zarytych w ziemię dzia��, a oni ślepi suną, żywi i martwi razem, dłoń potrąca o piszczel, serce o żeber chrzęst, idą omackiem, ciemność macają dłońmi jak mur. Ciężki toczy się poszum coraz to głośniej, już głazem, aż świśnie, grzmotem się zwali i pęknie pieśń jak sznur. -
"Nocy - śpiewają - nocy, straszliwa duszna powłoko, lepisz się gliną do stóp, a skuwasz pewniej niż stal. Tak się wypiętrzać jak morza powałą, aż ku obłokom i runąć znowu. i runąć. Cóż pozostaje? - żal? Żal tylko - chyba za mało - na pragnień lawinę, huczącą. Żal tylko - chyba śpiewnie - na śmierci oddech ogromny. Nocy straszliwa, nocy, gdzie ty się kończysz - tam rosną jak drzewa szumiące miasta błękitne i domy. Nocy, gdzie ty się kończysz? Bo nawet u grobu bram płaszcz twój do rzeki podobny wieje - to rzeka stracenia. Ziemio - odpowiedz!" - śpiewali. Milczała gorzka ziemia.
I jeszcze szereg, i jeszcze, sztandarów trzepotał liść. Aż się zwaliły stulecia, cisza zapadła bez przemian, jak toń spokojna i obca, nawet nie marszczył jej wiatr. I tylko serce słychać, jak dudni, jak głuchym gra krokom, gaśnie, podrywa się, tłucze: dokąd to? dokąd to? dokąd?
16 V 1944
#krzysztof kamil baczynski#krzysztof kamil baczyński#poland#polska#polish#polish poets#polish poet#polish poetry#polish literature#polish language#k: 42/44#k: 43/44#wiersze rozproszone#wiersze datowane#1944
0 notes
Text
A w tym ciemnym, ciemnym lesie - część 1
Praca dyplomowa z ziołolecznictwa wymagała poświęcenia.Nadludzkiego. Margy Danino nie miała nic przeciwko leśnej głuszy parku stanowego Mammoth Spring, poprzecinanej parowami i płynącymi na ich dnie strumykami niczym nitki pleśni w gorgonzoli (była fanką serów pleśniowych), wilgotnemu upałowi, ani bujnej roślinności we wszystkich odcieniach zieleni (pasowały jej do koloru oczu). Jednak meszki i komary doprowadzały ją do białej gorączki. Najchętniej zawinęłaby się w muślin od stóp do głów, albo wbiła w strój pszczelarza, chociaż wtedy i tak wciąż słyszałaby to irytujące, owadzie brzęczenie. Owinięcie się moskitierą także nie wchodziło w grę, więc z rezygnacją przemierzała dzikie ostępy w dżinsowych szortach i t-shircie z człowiekiem doskonałym Leonarda da Vinci (włoskie pochodzenie zobowiązywało), porządnie spryskana specyfikiem przeciw komarom. Jednakże na muszki, meszki i ważki specyfik nie działał.
Z zazdrością popatrywała na towarzysza niedoli – Yohanen Cohen, kolega z studiów na Wydziale Farmaceutycznym Uniwersytetu Medycznego w Arkansas nie pocił się, nie dyszał jak lokomotywa, nie opędzał od owadów i nie narzekał. Prawdziwy cyborg i miłośnik niepozornej roślinki – dzięgla leśnego (Angelicae sylvestris), z którego to powodu oboje utknęli w przepastnych lasach gór Ozark. Co prawda Margy pisała pracę z innej odmiany dzięgla – arcydzięgla litwora, anielskiego ziela pobłogosławionego podobno przez archanioła Michała, niosącego ukojenie i wytchnienie (w tym od gazów trawiennych, co wydawało się mało anielskie), które sławił już Syreniusz, pisząc „frasującym się korzeń na szyję zawieszony frasunek odpędza i serce wesołe czyni”. Ale i jego uboższy krewny, dzięgiel leśny, nie był taki zły. Pamiętała jak babka Francesca (nie farmaceutka, ale domowa szafarka medykamentów – w rodzinie Daninich kobiety od dawien dawna zajmowały się ziołami), szeptała tajemniczo „kopany pod Saturnem, chroni od morowego powietrza, a wykopany pod Marsem - od francy, odpędza strachy i cienie nocne”. Morowego powietrza od dawno się nie obawiano, z francą radzono sobie w inny sposób, ale strachy i cienie nocne – tak, przydałoby się coś, co by przed nimi chroniło.
Margy wzdrygnęła się na wspomnienie strachów, które prześladowały ją w dzieciństwie (gęsia skórka w tym upale wyglądała absurdalnie) i wróciła do starannego wykopywaniakolejnej rośliny z zielono-fioletową, pustą w środku łodygą, uwieńczoną baldachimem rachitycznych, białawych kwiatków - tak, by nie uszkodzić cennych korzeni.
- Może na dzisiaj wystarczy? – spytał chudy, żylasty Yohanen, spoglądając na umęczoną dziewczynę z mieszaniną współczucia i atencji (pobrudzona ziemią i spocona, w potarganych, byle jak związanych włosach, w bokserce z nadrukiem i kusych szortach wyglądała wyjątkowo ponętnie) i uśmiechając się pobłażliwie. – Trzeba je jeszcze przygotować do suszenia.
- No coś ty – burknęła Margy, zawijając półtorametrowego dzięgla w wilgotne płótno. – Masz dosyć zaledwie po sześciu godzinach łażenia po chaszczach? Zupełnie jak nie ty.
- Ściemnia się – zauważył zgodnie z prawdą ciemnooki i ciemnowłosy (oraz obdarzony orlim nosem i pełnymi ustami po żydowskich przodkach) Yohanen, popatrując na niebo, ledwo prześwitujące między gęstymi koronami drzew, niemniej nabierające barwy głębokiego indygo. – Nawet ptaki szykują się do snu. Umilkły.
- Wieczorem ptaki nie milkną – odcięła się Margy, podnosząc znad brzegu niewielkiego strumyka z nowo wykopaną rośliną w objęciach i czując w mięśniach każde schylenie się, przykucnięcie i wrócenie do pionu z całego, długiego dnia. – Dopiero się rozkręcają.
Z grymasem nie pasującym do jej młodego wieku, pomasowała się po krzyżu i nagle doszło do niej, że Yohanen miał rację. Wokół zrobiło się przeraźliwie cicho. Ptaki zamilkły jakby ich nigdy nie słyszała. Nic nie szurało w zaroślach. Ucichł nawet wiatr, zwykle buszujący wśród liści. Jedynie strumień szumiał jednostajnie i kojąco, nie przejmując się małą, przygarbioną staruszką, która pojawiła się na skraju parowu i wpatrywała w Margy i Yohanana zmrużonymi, czarnymi oczkami otoczonymi solidną siateczką zmarszczek. Jeszcze jej nie zauważyli. A kiedy w końcu zaniepokojona dziwnym, mlaszczącym dźwiękiem dziewczyna podniosła wzrok w górę i dostrzegła Jagodową Babę, było już za późno.
*
A w tym ciemnym, ciemnym lesie stała ciemna, ciemna chatka, a w tej ciemnej, ciemnej chatce… Nie, wcale że nie. Nic nie wskazywało na to, by w tej cholernej leśnej głuszy stała jakakolwiek chatka, ciemna czy jasna, ani choćby rozpadający się szałas, sklecony byle jak przez trapera amatora, który wybrał się w lasy Mammoth Spring State Park, by żyć jak pustelnik, A zamiast tego zginął śmiercią tragiczną, niechcący najadłszy się trujących jagódek jak naiwny bohater filmu "Wszystko za życie". Znikąd pomocy, znikąd ratunku, znikąd najmniejszej chatki, czy jakichkolwiek oznak cywilizacji. Chociaż szli na wschód. Mniej więcej.
Bracia Winchester brnęli wąską ścieżynką, bardziej przypominającą szlak jeleni niż drogę wydeptaną przez człowieka, pocąc się w swoich traperach, dżinsach, kraciastych koszulach i drelichowych kurtkach niczym w saunie. W gęstym, zarośniętym po uszy lesie było ciemnawo, ale nie chłodno. Wprost przeciwnie - parno, duszno i klaustrofobicznie. Drzewa stały nieruchomo pod kopułą zachmurzonego nieba, najmniejszy wiaterek nie poruszał omdlałymi liśćmi, po których ściekały zapomniane krople wilgoci, z plaśnięciem kończące żywot w gęstym poszyciu z mchu i paproci (oraz stu tysiącu innych roślin). Przytłoczone nadchodzącą burzą ptaki i zwierzęta milczały, jak gdyby ich nigdy i nigdzie w pobliżu nie było, a powietrze zdawało się gęstsze od syropu klonowego.
- Nigdy więcej – wymamrotał Dean, którego twarz wciąż nosiła ślady bicia, jakie sprawił mu w Krypcie Lucyfera Castiel, zanim zniknął z anielską tabliczką. Z niesmakiem pociągnął za wycięcie zielonej koszulki i powachlował się skrajem koszuli w dobraną kolorystycznie, zielono-czarną kratę. – Nienawidzę lasu.
Mówił prawdę. Po roku spędzonym w Czyśćcu nienawidził leśnych ostępów żywiołowo, dogłębnie i od serca. Nawet jeśli park stanowy Mammoth Spring nie był pogrążonym w wiecznym półmroku, bezruchu i mgle lasem nie-lasem, przypominał go na tyle, że mimo dusznego, lepkiego upału czuł gęsią skórkę na przedramionach. I choćby miał skonać, nie przyznałby się do tego bratu, który o Czyśćcu nie miał najmniejszego pojęcia.
- To po coś nas tu zaciągnął? – spytał kąśliwie Sam, nieświadomy toku myśli Deana. Niecierpliwie odgarnął włosy ze spoconego czoła, z irytacją wyciągając wplątane w nie, drobne gałązki. – Blair Witch Project ci się zachciało?
- Nie Blair Witch Project, tylko dawnych znajomych Kevina, studenciaków z Uniwersytetu Medycznego w Arkansas, którzy, poszukując magicznej rośliny, zaginęli w tych lasach na dobre i to już ponad miesiąc temu – sprostował Dean, oganiając się od drobnych muszek, które za wszelką cenę pchały mu się do ust i oczu. – Oto niebezpieczeństwa płynące z pisania prac dyplomowych. Już wiem, dlaczego nie poszedłem na studia.
- Czyli Blair Witch Project – nie ustępował Sam, nie komentując tekstu brata o niebezpieczeństwach czyhających na studiach, marząc o tym, by Dean przestał mu wypominać, że nie odbierał telefonów od Kevina, a w wolnej chwili tęskniąc za czymkolwiek, czym mógłby związać nieposłuszne, zdecydowanie za długie włosy.Frotka, chusta, bandana? Poprawił na ramieniu pasek solidnie wypchanej, ciążącej jak ołów, brezentowej torby (nigdy nie wiadomo, kiedy przydadzą się żelazne i złote sztylety, o broni palnej nie zapominając). – Dobrze, że nie wzięliśmy kamery.
- Może oni wzięli – burknął Dean, zirytowany bardziej od brata (Impala utknęła jakieś setki kilometrów temu, na leśnej przecince, która okazała się pułapką z błocka i gałęzi). – Byłoby jak znalazł. A teraz zachlapana krwią leży gdzieś w chaszczach i nagrywa, jak nadchodzimy, głośni, spoceni i sfrustrowani.
- Mów za siebie – burknął Sam, przedzierając się przed kępę świerków niczym rozjuszony łoś, którego ukąsił wyjątkowo zjadliwy giez.
- Nie jesteś głośny, spocony i sfrustrowany? - spytał złośliwie Dean, ruszając przetartym przez Sama szlakiem i obrywając sprężystą gałęzią prosto w pierś, aż zaparło mu dech.
- Nie sfrustrowany – uściślił Sam, oglądając się na niego ze zmarszczonymi brwiami (dźwięk, który wydał z siebie pacnięty gałęzią Dean, niepokojąco przypominał jęk bólu – pewnie dlatego, że go zabolało).
- Nie? – wydyszał Dean, gniewnie odtrącając zdradziecką gałąź i kłując się w palec świerkowymi igłami. – To przestań zadręczać się wspomnieniami o Amelii. I tak by nic z tego nie wyszło.
- Nie zadręczam się – warknął Sam (ton zdecydowanie przeczył słowom), znienacka zatrzymując się w miejscu. – I skąd wiesz, że by nie wyszło? Gdybyś nie…
- Gdybym nie wrócił z Czyśćca? – spytał Dean, który zaskoczony tym nagłym zatrzymaniem, prawie na niego wpadł, mrużąc pociemniałe do barwy burzowego nieba oczy i zaciskając zęby. – O ja niedobry. Co za pech, wróciłem.
- Gdybyś się nie wtrącił – przerwał bratu Sam, mierząc go wzrokiem będącym mieszaniną pretensji, żalu i poczucia winy i biorąc głęboki oddech na uspokojenie. – Gdybyś nie… Ale dajmy już temu spokój, dobrze? Ja ci nie wypominam przyjaźni z wampirem.
- Nie, skąd – mruknął Dean z kamienną (choć pobijaną) twarzą. – Tylko ostatnio o mało go nie zabiłeś.
- Bo myślałem, że wrócił do krwiopijczych przyzwyczajeń – burknął Sam, unosząc rękę – trudno powiedzieć, ugodowo, czy ostrzegawczo.
Sam przed sobą przyznawał, że zbyt pochopnie ocenił sytuację, ale z drugiej strony, Dean zagrał równie nieładnie, usuwając go z drogi niepokojem o Amelię. Której nie groziło nic więcej, prócz braku zdecydowania. Chciała mieć i jego i cudem przywróconego do życia męża, a przecież nie można zjeść ciastko i mieć ciastko. Można?
- Bardzo chciałeś tak myśleć, prawda? – prychnął w ramach podsumowania Dean, ocierając rękawem pot perlący się na czole. Co za duchota. I to nieruchome powietrze, dające się kroić nożem. Najmniejszego podmuchu wiatru, szelestu, ptasiego trelu. Niepokojąca cisza. Jakby wszystko wokoło zastygło w oczekiwaniu na… właśnie, na co?
Prychnął raz jeszcze i nie czekając na odpowiedź, minął stojącego mu na drodze Sama, rozgarniając sięgające do pół uda paprocie, godne potomkinie swoich przodków z czasów dinozaurów. Podeszwy traperów zamlaskały, grzęznąc w rozmiękłej ziemi, a jego oczom ukazała się skryta wśród zieleni chata z bali, po dach zarośnięta wybujałymi ziołami, oplatającymi się wokół komina, przesłaniającymi dwa niewielkie okna i podniszczone, choć nadal solidne drzwi. Zapachniało miodem, goździkami, lukrecją i słodyczą leśnych kwiatów. Aż dziw, że wokół chaty nie krążyły roje pszczół, by spijać z niej nektar.
- Chatka z piernika? – spytał niepewnie Sam, dołączając do Deana kontemplującego baśniowy obrazek i napawającego się słodką wonią miodu, nieodparcie kojarzącego mu się z czymś niezwykle smacznym i cukierniczym. – Jaś i Małgosia?
- Wypluj te słowa – nerwowo wzdrygnął się starszy z Winchesterów, czujnie rozglądając dookoła, choć jego wzrok gubił się w różnorodności i soczystości kolorów ziół i kwiatów porastających chatę i jej najbliższe otoczenie. – Już raz mieliśmy do czynienia z bajkami, a jeśli to rzeczywiście „Jaś i Małgosia”, to gdzieś niedaleko powinna być i…
Chciał dodać „Baba Jaga”, ale nie zdążył.
W tejże chwili zza węgła chatki wyszła drobna dziewczyna z koromysłem na ramionach, jakby żywcem wyjęta z ilustracji do rosyjskich baśni, pomijając fakt, że była ubrana nie w białą koszulę i kwiecistą sukienkę, a w przybrudzoną bokserkę z rysunkiem człowieka doskonałego da Vinci i dżinsowe, postrzępione szorty. Zdecydowanie nie wyglądała na Babę Jagę, mimo straszliwie potarganych, ciemnych włosów (Bogiem a prawdą miała na głowie coś w rodzaju wroniego gniazda z wplatanymi w nie źdźbłami trawy, liśćmi i gałązkami), ale na widok Deana i wychylającego się zza niego Sama zatrzymała się gwałtownie i zamachała rękoma, chlustając wodą z wiader kołyszących się na końcach drąga. Gest był rozpaczliwy i jednoznaczny – sio, a kysz, uciekajcie stąd i nie wracajcie.
Potargana dziewczyna nie wydała z siebie najmniejszego dźwięku (tak samo jak pochowane w zaroślach ptaki i ukrywający się wśród gałęzi wiatr), a w jej twarzy było coś niepokojącego, ale nim Dean zdołał pozbierać myśli (chociaż o ucieczce nie mogło być mowy), drzwi chatki uchyliły się ze skrzypieniem i wytoczyła się przez nie niewielka, pękata postać odziana w sukienczynę z liści, z nastroszonym wiankiem z ziół na głowie obdarzonej małymi, czarnymi oczkami, perkatym nosem, pyzatymi policzkami i pełnymi usteczkami pociągniętymi karminową szminką. Staruszka tupnęła bosą nogą na zamarłą pod oknem dziewczynę, po czym podejrzliwie spojrzała na stojących przed nią Winchesterów, ściągając owe usteczka w niezadowolony ciup.
- Po zioła? – sarknęła, biorąc się pod okrągłe boki. – Ziół się zachciało? Moje zioła, moje, nikomu ich nie dam i nikomu nic do nich. Ona też chciała moich ziółek, a teraz nikomu o nich nie opowie.
- Nie szukamy ziół – bąknął Sam, błądząc wzrokiem po nadmiarze tychże, porastających każdą piędź polanki i chaty i stwierdzając w myślach, że wiele roślinek by babince nie ubyło nawet, gdyby zabrali się za nie z kosą. – Szukamy dzieciaków z Uniwersytetu Medycznego, którzy…
Dziewczyna wydała z siebie rozpaczliwy, nieartykułowany dźwięk, zrzucając z ramion koromysło (wiadra z wodą przewróciły się, rozlewając cenną zawartość) i kuląc pod zarośniętym chaszczami oknem w maleńki kłębek rozpaczy.
Dean odruchowo ruszył w jej stronę, ale gdy babuleńka oderwała się od drzwi, cofnął o krok. Nie wyglądała specjalnie przerażająco, ale po pierwsze miał wrażenie, że za chwilę podkurczy nóżki i potoczy się na niego niczym kula do kręgli, a po drugie miłe staruszki zwykle nie mieszkają w leśnych ostępach, odziewając się jedynie w liście (niestety – tu i ówdzie prześwitujące) i nie mamroczą, by odczepić się od ich ziół. A ich hipotetyczne wnuczki czy prawnuczki nie dźwigają koromysła, nie odpędzają nieznajomych i nie kulą się pod ścianami. I nie mają zaszytych ust. Bo właśnie uświadomił sobie, co niepokojącego dostrzegł w twarzy dziewczyny – nie mogła przemówić, choćby chciała. Zerknął do tyłu na brata i zrozumiał, że i on zauważył ciemne, grube nici przecinające wargi krasawicy.
- Jezu – wyrwało się Samowi, chociaż nie był specjalnie religijny (już nie). Błyskawicznie sięgnął do torby na ramieniu, ale babuleńka okazała się szybsza. Nie poturlała się na nich jak kula do kręgli (czego obawiał się Dean), ale trzeba przyznać, że przebierała krótkimi nóżkami szybciej niż karaluch.
Śmignęła obok starszego Winchestera, podcinając mu nogi i już była przy Samie, celując długimi, brudnymi szponami w oczy i szyję. W ułamku sekundy uchylił się przed cięciem, które spokojnie rozpłatałaby mu gardło (przez głowę przemknęła mu myśl, że staruszce przydałby się porządny manicure), zastawił gardę łokciami i odepchnął z całych sił, rzucając ją prosto w objęcia Deana. Ten instynktownie przytrzymał ją w powietrzu, wierzgającą jak narowista klaczka i z sykiem rozsiewającą wokół siebie kropelki śliny przez popsute zęby (a zatem nie tylko manikiurzystka, ale i stomatolog miałby pełne ręce roboty). Jednakże nie docenił babuleńki. Kopnęła go tam, gdzie nie powinna sięgnąć, a sięgnęła, obróciła w jego objęciach jak fryga i skoczyła na niego z rozcapierzonymi rękoma i wyszczerzonymi zębami, oplatając krótkimi nóżkami w pasie.
Dean niedawno wrócił z Czyśćca, gdzie walczył dwadzieścia cztery godziny na dobę (o ile w krainie wiecznego półmroku można było rozpoznać dzień i noc), ale jak dotąd nie miał do czynienia z rozszalałą kurduplicą o mięśniach jak postronki oraz parciu do gryzienia i drapania. Była jak stado rozwścieczonych kotów – niewielka, ale wredna i zawzięta, uzbrojona w kły i pazury. Złapał ją za przekrzywiony wianek, ze zgrozą zdając sobie sprawę, że to nie pęk ziół, a jej włosy i przez kilka cennych sekund trzymał kłapiące zęby i węszący, rozciągający się nos kilka centymetrów od własnej twarzy, jednocześnie próbując zrzucić opasującego żelazną obręczą łydki. Miał nadzieję, że jeśli przytrzyma potworzy cęchoć przez chwilę, Sam się nią zajmie. Nie pomylił się.
Brat doskoczył do nich (tworząc przedziwną instalację z ludzkich i nieludzkich ciał) i wbił babuleńce żelazny nóż prosto pod lewe podżebrze, zakładając, że tam właśnie biło jej serce. Woląc nie ryzykować, poprawił kilka razy, dźgając tu i ówdzie i dziurawiąc jędzę niemal na wylot. Patolog sądowy oceniłby pchnięcia jako robotę szalonego psychopaty, ale miał to w głębokim poważaniu. Pewności nigdy dosyć. Odstąpił, ciężko oddychając w wilgotnym, parnym powietrzu (pierś falowała mu w nierównym rytmie), a Dean ze wstrętem otrząsnął sięz uścisku trupa. Bezwładne, skurczone ciało opadło na ziemię jak zeschnięty liść (przez moment niemal zrobiło mu się jej żal), przypominając kupkę listków i drobnych gałązek. Ułudę rozwiewała sztywno wyciągnięta drapieżna dłoń, nadal zakończona imponującymi pazurami, złowrogo lśniącymi zieloną, oleistą mazią.
- Dobrze, że nas nie drapnęła – wydyszał Dean, łapiąc oddech i ocierając pot z czoła (w czyśćcowym lesie odzwyczaił się od wyższych temperatur). –Jadowita, cholera.
- Mnie zadrapała – wyrwało się Samowi - patrzył właśnie na długą, podbiegającą krwią szramę na przedramieniu, którym odepchnął babuleńkę. Nie zdołała rozpłatać mu gardła, ale zostawiła po sobie brzydki, kto wie, jak bardzo zabójczy ślad paznokci. – Ale to chyba nic poważnego.
Dziewczyna w szortach – zapewne jedna z zaginionych studentów Uniwersytetu Medycznego w Arkansas, wciąż kuląca się pod ścianą chaty, odważyła się zerknąć na Winchesterów przez ręce, którymi zasłaniała twarz i wydobyła z siebie kilka zaniepokojonych dźwięków. Z naciskiem potrząsnęła głową, plącząc i tak potargane włosy, a jej zielone oczy rozszerzył strach, choć wiedźma leżała nieodwołalnie martwa i teoretycznie niegroźna.
- Mmm – wymamrotała, zasłaniając dłonią zaszyte usta i nerwowo wskazując na Sama. – Mmm.Hmm.
- Bidula ma chyba na ten temat inne zdanie – mruknął Dean, zerkając na brata z uśmiechem rodzącym się w kącikach usta. – Albo po prostu wpadłeś jej w oko. Widzisz, to nie musi być Amelia.
- Nie? – spytał rozkojarzonym głosem Sam, mrużąc wielobarwne oczy i niepewnie trzymając się za zranioną rękę. – Dlaczego nie Amelia? On jest…. była…
Jednak Dean nie dowiedział się, kim jest (lub była) dla Sama Amelia, bo młodszy brat nie dokończył wypowiedzi. Błysnął białkami, zachwiał się i osunął tuż obok truchła wiedźmy z wdziękiem mdlejącej baletnicy, o co przy jego wzroście i gabarytach nie było łatwo. Ziemia zadrżała i zapewne lekko by się rozstąpiła, gdyby nie porastająca ją rozpasana zieleń traw, ziół i leśnych kwiatów, z których na pierwszy plan wybijała się wybujała, żółta nawłoć.
Dean zastygł z niezbyt mądrym wyrazem twarzy, czując rodzące się w głębi dławiące przerażenie, a dziewczyna we wronim gnieździe na głowie i w przybrudzonej koszulce z projektem da Vinci na piersi spojrzała na niego ponuro, całą sobą uzewnętrzniając niewypowiedziane słowa – a nie mówiłam?
*
Chata Baby Jagi (a właściwie Baby Jagodowej – jak się późnej dowiedzieli) tonęła w zielonkawym półmroku. Przesłonięte rozkrzewionymi ziołami okna nie wpuszczały zbyt wiele światła. Może i dobrze, biorąc pod uwagę trofea zwieszające się z sufitu i byle jak zbitych z gałęzi półek. Wypchane ptaki, pomarszczone cosie w słoikach, szkielety drobnych zwierzątek i zbielałe, nie dało się ukryć - ludzkie kości, miseczki z dziwacznie pachnącą zawartością, pęki piór, ziół i kolorowych sznurków – ogółem, straszny bałagan, litościwie nie aż tak widoczny w tajemniczym, zielonym świetle padającym od porośniętych bujną roślinnością okien. Wyposażenia chaty dopełniały stojące na środku chatki krosna z niedokończonym kilimem, dwa posłania wymoszczone mchem i suchymi liśćmi, szafki i szafeczki ze starych palet i obtłuczone talerze zawieszone nad okapem staromodnego pieca kuchennego z fajerkami, na którym pyrkotał spory garnek, rozsiewający całkiem smakowite zapachy.
Dean z pewnym żalem odwrócił wzrok od garnka z jakąś potrawką i posadził Sama na jednym z liściastych posłań (co ciekawe, poduszka była jak najbardziej współczesna i obleczona w poszwę z rysunkowymi postaciami Wilka i Zająca), z niepokojem zaglądając w przymglone, zielono-brązowe oczy, przesłonięte grzywą brązowych włosów. Sięgały bratu już niemal do ramion – niedługo będzie musiał związywać je w kucyk, żeby cokolwiek zobaczyć.
Prawdziwy cud, że Sam ocknął się na tyle, by podnieść się z ziemi i z pomocą Deana i dziewczyny dotrzeć aż tak daleko (przenoszenie nadmiernie wyrośniętego młodszego Winchestera nie należałoby do najłatwiejszych, nawet, gdyby Dean przerzucił go sobie przez ramię chwytem strażackim), ale nie wyglądał na w pełni przytomnego. Dean ostrożnie dotknął jego czoła – rozpalone. Spojrzał na szramę na ręce – była już napuchnięta, rozpulchniona i czerwona jak krew tętnicza, z wąskimi, purpurowymi nitkami rozchodzącymi się na wszystkie strony jak zarzucona przez rybaka truciciela sieć. Cholera.
- To nic takiego, odpoczniesz chwilę i będziesz jak nowo narodzony – powiedział krzepiącym głosem, którego bardzo rzadko używał (choć mógł sobie darować – Sam i tak go nie słyszał). – Tu jest tyle specyfików, że na pewno coś znajdziemy. Piękna Wasylisa pomoże nam wybrać.
Zerknął na stojącą przy piecu dziewczynę, jakby się spodziewał, że w międzyczasie zdążyła uciec gdzie pieprz rośnie, ale nie, wciąż tam była i patrzyła na niego poważnie, bez cienia uśmiechu. Do diabła, przecież nie mogła się uśmiechnąć. Nie z ustami zaszytymi grubą dratwą. Jak on jej to zdejmie, nie przysparzając mnóstwa bólu?
- Znajdziesz coś na obniżenie gorączki? – spytał niepewnie, czując żar promieniujący od Sama jak od notabane, pieca kuchennego.
Pomógł bratu ściągnąć drelichową kurtkę i koszulę w niebiesko-szarą kratę i ułożyć się na posłaniu pachnących miętą i tatarakiem (przydała się poduszka z Wilkiem i Zającem), po czym rozejrzał się za jakąś szmatką, którą mógłby zamoczyć w zimnej wodzie (w wiadrach niesionych przez dziewczynę na koromyśle co nieco jeszcze się ostało), by schłodzić czoło Sama. I gdzieś tam w torbie na pewno mieli ibuprofen i aspirynę, niezbyt przydatne jako antidotum na nieznaną truciznę, ale dobre na gorączkę.
Dziewczyna poważnie skinęła głową, podała mu czysty, kuchenny ręcznik i odwróciła się w stronę okapu kuchni, z którego zwieszały się zioła oraz owoce i grzyby nanizane na konopne sznurki. Pospiesznie, lecz bez większego wahania dobrała kilka składników, wrzuciła je do mosiężnego moździerza i zaczęła ucierać na proszek. Wyglądała na taką, które wie, co czyni, co nasunęło Deanowi myśl, że była nie tylko służką wiedźmy, ale i jej uczennicą. Trudno, później będzie się tym martwił. Na razie ma na głowie rozpalonego jak zapałka Sama, niewiadomą truciznę, toczącą jego ciało i truchło Baby Jagi do spalania. Ach, i te nieszczęsne zaszyte usta.
„Lipa, czarny bez, berberys, wiązówka i malina” nabazgrała Margy na kawałku kartki wyrwanej z notesu, podając Deanowi kubek ze słodko pachnącym naparem i pomagając mu podnieść Sama do pozycji mniej więcej siedzącej. Nie skomentował, że wiązówka kojarzy mu się wyłącznie z dwójką starych, wrednych bóstw Yule, tylko ostrożnie przytrzymał kubek przy ustach brata, by ten się nie poparzył, ani nie zakrztusił. Sam spojrzał na niego nieprzytomnie spod opadającej grzywki - starym, szczenięcym spojrzeniem i serce Deana stopiło się jak wosk. Dlaczego kiedykolwiek mógł zwątpić w jego miłość? Sam nie szukał go w Czyśćcu, bo nie miał pojęcia, że tam się znalazł. Myślał, że brat zginął, mało nie oszalał z rozpaczy, próbując żyć dalej, a on miał mu za złe, że nie próbował… nie wiadomo czego. Delikatnie przytulił Sama, pachnącego żarem, potem, lipą i malinami, nim z powrotem ułożył go na posłaniu z mchu (i paproci) i położył na czole chłodny okład ze zmoczonego ręcznika.
- Znajdziesz antidotum na to cholerstwo? – zapytał dziewczynę, wskazując na pęki ziół zawalające pół chaty. Tym razem nie od razu skinęła głową otoczoną koroną potarganych włosów, a kiedy to w końcu zrobiła, wyczuł wahanie. „Tak, chyba, być może, chciałabym, postaram się”.
Westchnął, podnosząc się z posłania (Sam wydawał się drzemać, choć mógłby przysiąc, że z wilgotnego ręcznika unosi się para) i zwracając do tej, która – jak na razie – zdawała się niezwykle pomocna, chociaż do końca nie był pewien, czy była ofiarą czy pomocnicą (chowańcem?) wiedźmy.
- Zdejmiemy ci te szwy, dobrze? –spytał, nie podchodząc bliżej, by jej nie przestraszyć,lecz ciekaw jej reakcji – może to jakaś forma umartwiania, nie kary. –Będzie nam łatwiej się dogadać.
Ponownie pokiwała głową, przestraszona, ale pełna nadziei. Przechyliła głowę jak pies uważnie nasłuchujący swego pana i z wahaniem wskazała niewielki sierp zwisający z powały. O ile pamiętał, podobnych używali druidzi, ścinając świętą jemiołę, ale niech tam, mógł przydać się i do przecinania szwów. Choć lepszy były skalpel. Bądź wąski nóż, z którym się nie rozstawał i który w Czyśćcu służył mu jako brzytwa, nożyczki, sztylet i motyka do wykopywania jadalnych bulw roślin. Nigdzie się bez niego nie ruszał. Gdyby kiedykolwiek gdziekolwiek znowu go przeniosło, będzie miał go przy sobie, na wszelki wypadek.
Przytaknął dziewczynie, uznając jej decyzję, ale nim sięgnął po sierp, na chwilę zatrzymał się przy piecu kuchennym, na którym wciąż cicho bulgotał garnek z mięsiwem. Pachniało nieźle, aż skręciło mu żołądek. Rano w motelu w Mammoth zjedli z Samem naleśniki i jajecznicę na bekonie, ale kiedy to było? Nim dotarli tak daleko na wschód (zostawiając Impalę dobre 10 kilometrów za sobą), zrobiło się późne popołudnie. Po Czyśćcu Dean był ciągle głodny i najchętniej jadłby tak często, jak to tylko możliwe. Przeżyjcie rok na bulwach, mizernych owockach, jadalnych liściach i padlinie, wielmożni tego świata, a najpodlejszy hamburger będzie wam smakował jak dziczyzna z truflami.
Sięgnął po drewnianą łyżkę zanurzoną w gęstym, pyrkoczącym w garnku gulaszu, ale w tej samej chwili dziewczyna z wronim gniazdem na głowie pisnęła i wytrąciła mu ją z ręki. Pohamował odruch, by ją trzepnąć na odlew i zamiast tego spojrzał pytająco, chociaż gniewnie. Gwałtownie pokazała mu przejście do spiżarni mieszczącej się tuż za piecem kuchennym. Wzruszył ramionami i zajrzał do środka, po czym zatrzasnął drzwiczki, przerażonym wzrokiem spojrzał na garnek z potrawką, złapał się za brzuch i wybiegł z chaty, jakby goniły go Erynie.
Wymiotując resztkami jajecznicy na bekonie, czekoladowym batonikiem i żółcią na wonny dywan z traw, ziół i kwiatów, wciąż miał przed oczyma kołyszące się na haku zwłoki młodego mężczyzny, któremu brakowało obu nóg, podbrzusza i połowy tułowia z lewą ręką, ale zasnute mgłą oczy nadal wpatrywały się w dal z wyrazem najgłębszego zdziwienia i desperacji na rozkładającej się twarzy. Ta Baba Jaga zdążyła zjeść Jasia. Przynajmniej częściowo. A to coś na jej wargach to chyba nie była karminowa szminka…
2 notes
·
View notes
Text
Kiedy myślisz że jesteś sam, rozejrz się wokół.
Czasami mam wrażenie, że gdybym był w potrzebie, nikt by nie pomógł. Wtedy przypominam sobie smutki, a zaraz po nich że ktoś mnie z nich wyciągnął. Na pewnej osiemnastce, gdzie się spiłem, w dołkach, gdy ktoś mnie pocieszy na FB ( ;) ). A cały czas odnoszę wrażenie, że im nie ufam, co mnie bardzo boli. Uwielbiam moich przyjaciół! Pewnego studenta, biolchemów, moich humanów! No i na końcu moją ukochaną grupę językową (czasem mam wrażenie że w sali od dojcza jest jakiś gaz rozweselający :D ). Jesteście fantastyczni, nie zmieniajcie się :)
Wiem że każdemu mogę powiedzieć, gdy mam jakiś smutek na sercu to mogę im powiedzieć a oni pocieszą dobrym słowem. Opierdolą, jak mam ból tyłka o nic (I prawidłowo!) Cały czas buduje swoje własne Fairy Tail. Wiem, że ludzie mogą mi zaufać, że zawsze chociaż spróbuje pomóc, doradzić, przytulić gdy trzeba. I wiem, że mogę liczyć w trudnych chwilach na to samo. Na tym polega przyjaźń.
Zdobywanie przyjaciół nie jest trudne. Wystarczy być sobą i nie ranić innych, czasem swoją osobowością. pewna dziewczyna, nie wydaje się groźna a jest :D A przy tym zabawna. Jej koleżanka, Jej to uśmiech w ogóle nie ucieka. Pewna “piątka” osób, tracąca na kogoś siły, daje mi masę energii, choć tyle jej zużywają. Pewien chłopak, którego staram sie “kerować” przez szkolne życie ;) Moja grupa od szwaba, Każdy inny, każdy fantastyczny :D Humany, Inspirujący, mądrzy, myślący. A przy tym radzący sobie w każdej sytuacji. Biolchemy, zabawni, uśmiechnięci, baaardzo doradczy. Ten student, o którym wspominałem, Najbarwniejsza osobowość pod słońcem.
Dobra, gdybym miał opisywać każdego z osobna, to bym nigdy nie skończył i nikt by nie przeczytał :P
Dzięki wam wszystkim, za te 3 lata liceum, które niestety się kończą (choć pewne osoby spróbuje pożegnać ciepło, mimo że za nimi nie przepadam). To był okres wielu wzlotów i upadków. Lot niemalże na wysokości drzew i gór, kiedy wy sięgaliście chmur. Mam nadzieje, że z każdym z was spotkam się przynajmniej jeszcze 5 razy. Na konwentach, targach komórkowych, turniejach w gry karciane dla dzieci, na zjazdach absolwentów. Będę za wami wszystkimi tęsknił. Trzymajcie się. Nigdy o was nie zapomnę :)
Dedyk dla wszystkich tutaj wymienionych w podtekstach :)
https://www.youtube.com/watch?v=Loi4bYzXvAw
1 note
·
View note
Text
Rozdział 1
Kolejny piękny dzień zmarnowany na sprzątanie domu. Kelly szczerze nienawidziła przeprowadzek i wszystkiego co się z nimi wiązało. Malowanie ścian, montowanie półek, aby potem ułożyć w nich tony przywiezionych z poprzedniego mieszkania rzeczy. Dziewczyna nie mogła powiedzieć, że z początku nie cieszyła się na wyjazd z rodzinnego miasta. Nie miała tam wielu przyjaciół, a raczej odpowiedniejszym wyrażeniem byłoby żadnych. W dodatku nigdy nie przepadała za wielkomiejskim życiem: tłumami zapracowanych ludzi, hałasem, korkami i szybkim trybem życia. Dlatego przeprowadzka do małego, górskiego miasteczka, w którym rodzice kiedyś zwykli spędzać wakacje wydawała się niezwykle zachęcająca. Jednak po całych dniach ciężkiej pracy przy remoncie starego, drewnianego domu, Kelly zaczynała żałować swojego wcześniejszego entuzjazmu. - Kelly! Chodź, pomożesz mi z tą półką – dziewczyna usłyszała głos ojca dochodzący z kuchni. - Ledwo skończyłam malować ściany w pokoju! Czy Jimmy nie może ci pomóc? - Jeśli teraz mnie poratujesz – tym razem w głosie taty, wyraźnie można było usłyszeć rezygnację. - To do końca dnia możesz robić co ci się żywnie podoba. Nastolatka szybko zerknęła przez okno, za którym rozciągał się niesamowity krajobraz gęstego lasu i wysokich, skalistych gór. - Już biegnę!
Było dobrze po osiemnastej, kiedy półka była już skręcona i wisiała równiutko na kuchennej ścianie, a Kelly mogła wreszcie zrobić sobie wolne. Szybkim krokiem, zanim ktokolwiek zdążyłby jeszcze o coś ją poprosić, wyszła z domu i ruszyła w stronę górskiego lasu. Powoli zaczynało się robić szaro, ale nastolatka od tak dawna nie mogła się doczekać wgłębienia się w to cudowne, nowe otoczenie. Zawsze uwielbiała naturę i nawet kiedy jeszcze mieszkali z rodziną w mieście, starała się jak najczęściej wyjeżdżać rowerem lub autobusem na obrzeża, aby pospacerować po niewielkim lesie i powchodzić na drzewa. Kelly od zawsze była bardzo szczupłą i drobniutką osobą, lecz jeśli chodziło wspinaczki, zdawało się jej to tylko pomagać. Niezwykle szybka, cicha i zwinna. Im bardziej dziewczyna zagłębiała się w las, tym bardziej nieswojo się czuła. Dziwiło ją to, ponieważ właśnie pośród gęstych drzew zawsze było jej najlepiej. Tym razem jednak było inaczej. Kelly bezustannie czuła coś, jakby wiercenie w plecach, nie mogła się powstrzymać, aby co kilka kroków nie oglądać się za siebie. Jednak nie zależnie od prób dostrzeżenia jakiejkolwiek obcej istoty, nie zauważała nic nowego. Sam na sam - tylko ona i przerażająco cichy las. Cały czas maszerując w poszukiwaniu drzewa idealnego do wspinaczki, dziewczyna powoli zaczęła bardziej skupiać się na wysłuchiwaniu podejrzanych odgłosów niż na faktycznym celu wyprawy. Każdy, nawet najbardziej odległy odgłos: hukanie sowy, brzęczenie owadów, szum liści, zdawał się potwornie wyraźny i mroczny. Tullaha… Kelly poczuła, jak przeszedł ją dreszcz, a serce zaczęło obijać się klatkę piersiową w szale lęku. Dziewczyna natychmiast odwróciła się w poszukiwaniu osoby, od której wyszły te słowa. Po chwili mrożący krew w żyłach szept powrócił, tym razem zdając się rozbrzmiewać z każdej strony jednocześnie. Tullaha… Nastolatka zacisnęła spocone dłonie w pięści i skuliła się w sobie, czując nagły, przenikający ją chłód. - Kto tu jest? - Z jej ust wydobył się nienaturalnie wysoki głos. Była przerażona, jeszcze nigdy nie spotkało jej coś podobnego. Na jej pytanie, jednak odpowiedziała tylko wszechobecna cisza. Dziewczyna wzięła głęboki wdech i przejechała ociężale dłonią po twarzy. Po prostu jestem zmęczona. Zaledwie kilka metrów od Kelly znajdowało się solidne, wysokie drzewo, którego gęste gałęzie zaczynały się zaledwie na wysokości ramion nastolatki. Bez dłuższego zastanawiania dziewczyna wciągnęła się na najniższy odrost pnia i poczęła wspinać się na szczyt drzewa. Pochłonięta czynnością, do której zdawała się być stworzona, Kelly poczuła się o wiele spokojniej i pewniej. Kiedy usiadła wreszcie na najwyższej, stabilnej gałęzi, znajdującej się nie niżej niż piętnaście metrów nad ziemią, słońce już całkowicie zaszło, a wokoło zrobiło się całkowicie ciemno. Przez jakiś czas dziewczyna po prostu siedziała upajając się tą chwilą. W ostatnim czasie bardzo brakowało jej uczucia nóg dyndających nad przepaścią. Coś w tym było, co niesamowicie ją pociągało. Teraz było o niebo lepiej niż kiedy mieszkała w mieście. Wyczuwalny był intensywny zapach lasu i wilgotnej ziemi, na niebie można było dostrzec o wiele więcej błyszczących gwiazd, mimo że o tej godzinie one dopiero zaczynały pojawiać się na sklepieniu. Po dłuższym czasie chłód i niewygodna pozycja zaczęły doskwierać, a Kelly poważnie obawiała się reakcji rodziców po spacerze taką porą dnia, w nieznanej okolicy pełnej dzikich, ciemnych zaułków. Podczas schodzenia, z każdym ujętym metrem z powrotem zmniejszało się poczucie bezpieczeństwa dziewczyny. W połowie drogi dostrzegła w oddali szybko zmierzającą falę gęstej mgły. Takie zjawisko w górach jest dość powszechne, mimo to, to tylko pogłębiło kłębiący się lęk po wcześniejszych, podejrzanych zdarzeniach. Do czasu, gdy nastolatka wykonała ostatni skok, a pod stopami poczuła twardą, zbitą ziemię, mgła zdążyła dopłynąć, aż do tego miejsca. Sam las był bardzo gęsty i ciemny, a przez mgłę, która zawisła nad terenem jak kurtyna, widoczność spadła niemal do zera. Dla sprawdzenia swojego wzroku Kelly pomachała dłonią tuż przed swoją twarzą, lecz ledwie była w stanie dostrzec jakikolwiek ruch. Serce znowu powróciło na tryb wściekłego dudnienia, a uszy nastroiły się na najcichsze odgłosy. Wysłuchując ze skupieniem jakiegokolwiek dźwięku nastolatka ruszyła powoli, stawiając ostrożne kroki i machając rękami w poszukiwaniu przeszkód w postaci drzew i krzaków. Starając się panować nad drżącym oddechem, dziewczyna powtarzała w myślach kojące słowa. Nic mi nie grozi. Wszystko będzie dobrze. Wcześniej tylko mi się wydawało, że słyszę jakieś szepty, to pewnie przez te chemiczne opary farby do ścian. Jestem tu tylko ja i co najwyżej wiewiórki. Jeszcze kilka minut i będę w domu. Jeden krok, drugi, trzeci, czwarty... W tym momencie głuchą cieszę przerwał trzask gałązki, tuż za plecami dziewczyny. Odruchowo odwróciła się, wytężając wzrok, ale ujrzała tylko ciemność nakrytą mleczną powłoką mgły. Tullaha... Nie patrząc już na bezpieczeństwo dziewczyna ruszyła pędem przed siebie. Nic nie widząc, kalecząc ręce, nogi, a nawet twarz gałęźmi i co chwila wpadając na drzewa biegła na ślepo, ile tchu w piersi. Nagle poczuła sztywny ucisk zimnej ręki, na swojej dłoni. Wydała z siebie niemy okrzyk. Ucisk natychmiast zwolnił, a dziewczyna poczuła chłodny przedmiot w dłoni. Wtedy też zdała sobie sprawę, że zaciska powieki. Kiedy otworzyła oczy dostrzegła, że już dawno musiała wybiec ze strefy mgły i najgęstszej części lasu, bo teraz widoczność była o niebo lepsza. Natychmiast zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu osoby, która ją złapała. Tym razem również dostrzegła tylko las i oświetlone szyby jej domu, który już był w zasięgu wzroku. Kelly, czując narastający lęk, otworzyła niemożliwie drżącą rękę i spojrzała na zimny obiekt, który był dowodem, na to że nie zwariowała. Jej oczom ukazał się masywny, metalowy medalion. Przez późną porę dnia, nadal nie mogła dostrzec szczegółów, więc ze zgrozą ścisnęła przedmiot w dłoni i ruszyła biegiem w stronę budynku. Z niewiarygodną ulgą i wytchnieniem nastolatka nacisnęła klamkę drewnianych drzwi. Od wejścia zaraz zauważyła ją mama, która z miejsca zbladła. - Kelly! Co ci się stało?! – W momencie tego pytania dziewczyna przypomniała sobie o zadrapaniach, które przez spadek adrenaliny, zaczęły boleśnie piec. - To nic, nic! Podczas spaceru potknęłam się i wpadłam w krzaki... Matka dziewczyny szybko ruszyła w jej stronę, a ta natychmiast schowała naszyjnik w kieszeń jeansów. Kobieta złapała za brodę córki i z miną wyrażającą mieszaninę złości i zmartwienia, obejrzała jej twarz. Z jej ust wydobyło się głębokie westchnienie. - Niech ci będzie... Idź się umyć i spać. Jutro kończyny remont i potrzebujemy twojej pomocy. Kelly skinęła głową i szybko ruszyła na piętro. Zamknęła się na klucz w łazience i odkręciła kurek wanny, do której strumieniem ruszyła ciepła woda. W czasie, gdy wanna się napełniała, dziewczyna usiadła na zamkniętym sedesie i wyciągnęła ze spodni metalowy medalion. Przedmiot kojarzył się z flakonikiem o kształcie zbliżonym do dwóch stożków połączonych podstawami. Był jednak wykonany tylko ze srebrnego druciku grubości kilku milimetrów, przypominającego pnącą się roślinę, a raczej chroniącą to co znajduje się w środku. Między splotami srebra z łatwością można było zauważyć znajdujący się w środku, błękitny, błyszczący kamień. Do całego przedmiotu doczepiony był również srebrny, delikatny łańcuszek. Obracając przedmiot w dłoniach, w pewnym momencie Kelly zauważyła drobny, ledwie zauważalny napis na metalowym włóknie. Dziewczyna podeszła do lampy i wytężyła wzrok, aby zdołać przeczytać niewiarygodnie drobny druk. Kiedy w końcu udało jej się rozczytać pismo, znów przeszedł ją lodowaty dreszcz. Na medalionie napisane było tylko jedno słowo: Tullaha.
0 notes
Text
Lodowe łzy :)
W niedziele wyruszyłyśmy o 6:15 rano. Powodem tak wczesnego startu było przebycie około 560 km z Westport do Wanaka samochodem, a po drodze zwiedzenie dwóch lodowców. Pierwszym przystankiem był lodowiec Franz Josef. Wcześniejsi Maori znali Franza Josefa jako Ka Roimata o Hine Hukatere, czyli Łzy dziewczyny lawiny. Legenda głosi, że dziewczyna utraciła swojego kochanka, który upadł ze szczytu jednej gór. Kiedy płakała, doprowadziła do powodzi ze swych łez, które zamarzły i zamieniły się w lodowiec. My prawie utworzyłyśmy z naszych łez kolejny lodowiec kiedy dowiedziałyśmy się jakie są koszta wycieczek na lodowiec, na który w dzisiejszych czasach można udać się tylko helikopterem. Lodowiec z dnia na dzień się cofa, a Alpy Południowe w dalszym ciągu "rosną", więc często występują lawiny skalne, dlatego nici ze wspinaczki. Wybrałyśmy trochę tańszy sposób na dotarcie do prawie stóp lodowca. Godzinny spacerek w jedną stronę pomógł rozprostować nogi po ponad czterogodzinnej jeździe. Po drodze mijałyśmy kilka wodospadów idąc wzdłuż mlecznej rzeki. Rzeka ma taki nieładny kolor dlatego, że wypływa z pod lodowca z całym "kurzem" gór. Kolejnym punktem wycieczki był lodowiec Fox. Podobno lodowiec jest stosunkowo mały i można go zobaczyć z nad jeziora Matheson, które nazwane jest lustrzanym jeziorem. W jeziorze powinnyśmy być w stanie zobaczyć lustrzane odbicie pasma gór z lodowcem Fox. Niestety tego dnia było dosyć pochmurnie i nie miałyśmy szczęście zobaczyć aż tak pięknego obrazu, jaki pokazuje grafika Google :) miałyśmy za to szczęście w wyborze drogi dookoła jeziora. Żeby dojść do polecanych punktów widokowych trzeba było przejść szlakiem dookoła jeziora. Mapa pokazywała, aby pójść na lewo, a my jak to baby, które muszę zrobić na przekór poszłyśmy na prawo. Jak wielka była nasza radość kiedy schodziłyśmy z wielkiej góry po prawej stronie jeziora, a pózniej wracałyśmy prostą leśną dróżką po lewej do parkingu! Trochę nam było żal ludzi, których mijałyśmy, ale było zabawnie. Po kolejnym godzinnym spacerze ruszyliśmy dalej. Po drodze zatrzymałyśmy się na obiadokolacje nad krystalicznie czystą rzeką, która płynęła między ośnieżonymi górami. O dziwo pomimo lodowców i śniegu nadal było bardzo ciepło. Do Wanaka udało nam się dotrzeć na 20:00, czyli 14 godzin w podróży, ale warto było!
0 notes