#monodrame
Explore tagged Tumblr posts
Text
Przeciek
Przecieki są, że w październiku ogłoszony zostanie oficjalny program wiosenny pewnej instytucji kulturalnej wystawiającej spektakle 😁 ha! Razem z Hubert Daniszewski napisaliśmy swój pierwszy w życiu monodram, który zostanie tam właśnie wystawiony Jak to my, na tapecie tożsamość, sztuczna inteligencja i cyborgi Wypatrujcie infooooo
#kultura#instytucja kulturalna#spektakle#spektakle teatralne#teatr#Hubert Daniszewski#po polsku#monodram#tożsamość#sztuczna inteligencja#cyborgi#transhumanizm#niebawem#newsy#info#polski tekst#polski tumblr
2 notes
·
View notes
Text
https://adria-art.pl/za-kulisami/450/sprzedawca-zyczen-adam-ferency-i-jacek-cygan-lacza-sily-w-teatrze
0 notes
Text
HAMLET, POSTER BOY
poster for a play called Hamlet, which was performed on September 22, 2002. The poster shows a man in a black cloak with a skull on a red background. The man's face is mostly obscured, but his eyes are visible and they are looking down. The skull is floating in the air in front of him. The text on the poster says "Hamlet" at the top, "ZARK" in the middle, and "MONODRAM W/G SZEKSPIRA" SPEKTAKL AUTORSKI PIOTRA KONDRATA" at the bottom.
The image is very striking and evocative. The stark contrast between the black cloak and the red background creates a sense of drama and suspense. The skull is a symbol of death and mortality, which is a central theme in Hamlet. The man's obscured face suggests that he is a mysterious and enigmatic figure.
Overall, the image is a very effective way of advertising a production of Hamlet. It is both visually appealing and thought-provoking, and it accurately conveys the tone and themes of the play.
Here is a more detailed description of the man in the black cloak:
He is tall and slender.
He is wearing a black cloak that covers his entire body.
The cloak has a hood that is pulled up over his head, obscuring his face.
His eyes are visible and they are looking down.
He has a skull floating in the air in front of him.
The skull is a symbol of death and mortality, which is a central theme in Hamlet. The man's obscured face suggests that he is a mysterious and enigmatic figure.
2 notes
·
View notes
Photo
Premijerno izvođenje monodrame „Na kafi kod kneginje Ljubice” u kojoj ulogu kneginje igra Vjera Mujović
Muzeja grada Beograda danas je priredio premijerno izvođenje monodrame „Na kafi kod kneginje Ljubice“ u Konaku kneginje Ljubice. Usled velikog interesovanja publike, Muzej grada je, naime, odlučio da se nastavi sa igranjem ovog dramskog komada, a ulogu kneginje Ljubice Obrenović sada igra glumica Narodnog pozorišta u Beogradu Vjera Mujović. Monodrama je prvi put izvedena 2009. godine. Proistekla je kao rezultat višegodišnjih istraživanja, a njen idejni tvorac od prve zamisli, reči i kostima pa sve do realizacije je muzejski savetnik Muzeja grada Beograda Nataša Popovska. Od prvog nastupa pa sve do 2020. godine izvedena je na srpskom i engleskom jeziku oko 830 puta. Monodrama je zamišljena tako što kustoskinja dočekuje goste, posetioce u kostimu iz perioda kneginje Ljubice i zajedno sa posetiocima uz kafu i domaći ratluk besedi o svojoj sudbini. Planirano je da monodrama od sada bude na programu svakog ponedeljka od 18 časova. Cena karte je 800 dinara.
#muzejgradabeograda#monodrama#kneginjaljubica#obrenovići#dinastije#tradicija#istorija#tradition#vjeramujovic#milos obrenovic
2 notes
·
View notes
Text
0 notes
Photo
Gošća Opere i teatra Madlenianum će biti slavna hrvatska glumica Mia Begović – žena sa najlepšim osmehom i najdužim nogama jugoslovenskog glumišta. Tako je ona autor teksta, reditelj i izvođač svoje monodrame sa kojom je proputovala svet i evo stiže i do Beograda, za koju je vežu najradosnije uspomene, gde će izvesti svoj autorski projekat 18. maja u 20 časova na Maloj sceni.
| LookerWeekly
https://lookerweekly.com/predstave/mia-begovic-iskreno-o-sebi-i-drugima/
0 notes
Text
“Nazywam się Anna Walentynowicz”
Teatr: Teatr Łaźnia Nowa
Reżyseria: Anna Gryszkówna
„Nazywam się Anna Walentynowicz” – cicho, bez nazwiska, jesteśmy tu na podsłuchu. Czułem się właśnie tym podsłuchem w tym minimalistycznym spektaklu Anny Gryszkówny. Czułem się trochę winny, że podsłuchiwałem, ale też czułem się oczarowany tym, co zobaczyłem.
Na scenie Łaźni Nowej wszystko zostało zredukowane do minimum, scenografii prawie brak. Tylko industrialna przestrzeń budynku teatru, o której można by powiedzieć, że jest odbitym i zniekształconym echem pozostałości po Stoczni Gdańskiej, gdzie Walentynowicz pracowała jako suwnicowa. Przestrzeń pomyślana bardzo dobrze – z boku sceny małe biurko zawalone papierami. Siedzi za nim kobieta ubrana podobnie do Agnieszki z „Człowieka z marmuru”. Nie wiemy do końca kim jest, bo jest tak naprawdę wszystkimi postaciami potrzebnymi w tej historii, które muszą zadać odpowiednie pytanie w odpowiednim momencie scenicznej Annie Walentynowicz. Uznajmy zatem, że jest sprawiedliwością we własnej osobie, która chce, żeby Walentynowicz mogła opowiedzieć swoją wersję historii.
Cały spektakl oparty jest o biografię tytułowej bohaterki, ale poukładany jest niechronologicznie i wybiórczo; jest swego rodzaju mozaiką wspomnień i opowieści, które składają się w obraz kobiety pracującej ponad swoje siły, chcącej być najbardziej użyteczną i potrzebną; kobiety następnie zepchniętej na boczny tor w momencie, gdy została już w całości wyeksploatowana i przestała być tak użyteczna. Istotna kwestią poruszoną w scenariuszu Piotra Rowickiego jest kwestia przemilczenia zasług nie tyle Walentynowicz, co wszystkich kobiet Solidarności, ale też w szerszym kontekście: po prostu kobiet. Uwypuklono tutaj relacje i swego rodzaju tarcia na linii Wałęsa – Walentynowicz. Widzimy jak mężczyzna, który dołączył później do WZZ, który pracował o wiele mniej dla sprawy, nagle staje się twarzą i zabiera miejsce osobie o wiele bardziej zaangażowanej i nawet nie tyle, że zabiera jej dokonania, co po prostu wymazuje ją swoją osobą.
Jednak prawdziwym gwoździem tego spektaklu jest Agnieszka Przepiórska. Jej tworzenie postaci jest w punkt, nie ma w tym żadnego wysiłku. Ona nie gra Walentynowicz, ale poniekąd nią jest. Nie wiem jak to jest możliwe, że bycie tak dobrą aktorką jest legalne. Przepiórska w ciągu mrugnięcia okiem przeobraża się z młodej kobiety w schorowaną staruszkę i potem nagle powrotem w pełną energii kobietę w średnim wieku. To jest kolejny monodram, w którym ta aktorka miażdży swoim kunsztem i nie da się od niej oderwać oczu na scenie. Gdyby po mojej śmierci miał mnie ktokolwiek zagrać to bardzo bym prosił, żeby to była właśnie Agnieszka Przepiórska. To moja ostatnia wola.
„Nazywam się Anna Walentynowicz” jest istotnym zwróceniem uwagi na kwestie przemilczanych bohaterek Polski, ale jest także ważnym głosem w dyskusji na temat tego, czy nowa Polska ma tylko ojców, czy przypadkiem nie ma gdzieś zagubionych matek w ilości nie do objęcia rozumem.
Warto wybrać się do Łaźni Nowej póki jeszcze grają. „Nazywam się Anna Walentynowicz” nie porwał mnie tak bardzo jak „Ginczanka. Przepis na prostotę życia” – jeden z poprzednich spektakli tandemu Przepiórska – Gryszkówna, ale to może kwestia tego, że mimo wszystko tematy polityczne, a zwłaszcza okresu Solidarnościowego, zupełnie mnie nie interesują. Podziękujmy za to polskiej edukacji, gdzie zawsze uczyłem się po sto razy o starożytnym Egipcie, a nigdy nie doszedłem do etapu przemian ustrojowych w naszym kraju.
0 notes
Photo
#couple#aesthetic#pinterest#casal#love#i miss you#hug#abraço#aesthetic couple#grunge couple#kiss#forehead kiss#monodrame
42 notes
·
View notes
Photo
Październik na Magazynowej 14A
0 notes
Link
Sonia Bohosiewicz zaprasza na “Domówkę” w PRLowskim wydaniu!
0 notes
Photo
Helga Pilarczyk, sopran
(via Schönberg: Erwartung (Monodram, Opus 17) - YouTube)
2 notes
·
View notes
Text
“Znikomość”
Słowo od redaktora: Epidemia koronawirusa zaskoczyła nas wszystkich. Z dnia na dzień zawieszono działalność wszystkich teatrów, a wraz z ich zamknięciem, Serwis "Łodzianin Kulturalny" chwilowo zatracił rację bytu. Jeszcze na kilka dni przed "lockdownem", zupełnie nieświadomy tego, co ma za chwilę nadejść, siedziałem beztrosko na widowni Teatru Nowego w Łodzi. To był mój ostatni jak dotąd spektakl. Wracając do domu w tamten szary, deszczowy wieczór, układałem już w myślach główne argumenty przyszłej wypowiedzi na bloga. Ostatecznie, poniższy tekst przeleżał na pulpicie mojego komputera dobrych kilka miesięcy. Nie było sensu go publikować, gdy eksperci medycyny kreślili przyszłość w barwach tak dalekich od różu. Wieszczono nawet dwuletni okres izolacji społecznej, a imprezy masowe w zamkniętej przestrzeni miały zostać wznowione dopiero po wynalezieniu szczepionki. Perspektywa tak długiej przerwy od pisania, hamowała mnie skutecznie przed pracą nad dalszym rozwojem serwisu. W ostatnim poście na Instagramie zdążyłem jedynie zapowiedzieć, że wkrótce pojawi się recenzja "niepokojącej premiery", a emoji pistoletu i masek teatralnych subtelnie nawiązywały do wpisu, który za chwilę przeczytacie. W tymże poście pojawiła się też obietnica relacji z "nietypowej wystawy dzieł sztuki" oraz wrażeń z "niecodziennego koncertu w Filharmonii". Ten ostatni odwołano. Co do wystawy - odpowiedni artykuł pojawi się już niedługo, również po przydługim okresie zahibernowania w szufladzie. Za to już teraz, cofniemy się do marca 2020, do "starej rzeczywistości" bez maseczek czy spray'ów z etanolem, i wspomnimy spektakl przedpremierowy, który do dziś czeka na swój pełnoprawny debiut na deskach Nowego. I wciąż do końca nie wiadomo kiedy ten debiut nastąpi...
---
Pasjonaci teatru dzielą się na tych, którzy lubią oglądać monodramy oraz na tych, których to nieco przynudza. Monodram to specyficzny gatunek sztuki, odarty z wszelkich fajerwerków - tancerzy, chórzystów, chemii łączącej poszczególnych aktorów, czy choćby nawet z niemej obecności statystów, błąkających się gdzieś bez celu w drugim planie. Solidaryzuję się ze wszystkimi, którym monodram przywodzi na myśl czasy studenckie. Wtedy to, z ułożonych rzędami ław uczelnianej auli można było utkwić wzrok w wykładowcy, który w ramach wypełniania zawodowej misji, produkował się publicznie przez bite dwie godziny. Na chwilę przed wybuchem epidemii udało mi się odwiedzić Teatr Nowy, gdzie w urządzonej na poddaszu sali, w kameralnych warunkach zorganizowano przedpremierowy pokaz monodramu "Znikomość". Pierwszy i przynajmniej dopóki nie miną czasy zarazy - ostatni taki pokaz. Nowość tak gorąca, że w teatrze próżno jeszcze szukać ulotek czy plakatów reklamujących wydarzenie, a najlepiej zwykle poinformowani bileterzy, tym razem nie byli w stanie zawczasu oszacować długości trwania sztuki. "Wszytko zależy tu od aktora" - odpowiedział jeden z nich, gdy dopytywałem o szczegóły przedsięwzięcia. W schludnym foyer Teatru Nowego czuć było tę atmosferę nadziei i unoszące się w powietrzu poddenerwowanie. To jak próba generalna, ale z udziałem żywej publiczności, więc już nie do końca próba.
Sam właśnie zaliczam się do tej grupy widzów, która zamknięta w czterech ścianach z jednym tylko mówcą, już po kilku pierwszych minutach poczyna wodzić po suficie pustym, znudzonym wzrokiem. Gdybym miał pod ręką zeszyt i długopis, z pewnością począłbym łączyć punkty przecięcia linii ułożonych na kartce zadrukowanej gęstą, niebieską kratką. Tym razem jednak, dźwięk słowa "monodram" nie budził we mnie takich obaw. Wręcz cieszyłem się w duchu, że historia zostanie opowiedziana w takiej właśnie konwencji. "Znikomość" to bowiem okazja do bezpośredniego spotkania z człowiekiem, który desperacko łaknie mieć słuchacza. Z człowiekiem, a nie z abstrakcyjnym bohaterem, który wynurzył się z czyjejś wizji artystycznej. To studium postaci, opracowane jako autoportret. Młody, wrażliwy chłopak z niemieckiego Emsdetten, korzystając z okazji że wyjątkowo ktoś zechciał potraktować go z uwagą, otworzy się przed zgromadzoną w ciemnej sali widownią teatralną. Nie będzie bohaterem wplecionym w żadną fabularną intrygę, co przy braku partnerów towarzyszących mu na scenie, byłoby zabiegiem skazanym na łaskę wyobraźni widza. To nie o przygody tu chodzi, a o samego ich uczestnika, napotkanego w chwili szczerości zduszanej całymi latami. Stąd też, skupienie wyłącznie na nim całej uwagi wydaje się tu jedynym słusznym rozwiązaniem. Poza tym, dochodzi jeszcze dreszczyk emocji związany z wrażeniem, jakobyśmy zostali zamknięci i obcowali sam na sam z czarnym bohaterem, kryminalistą. No tak... bo warto wspomnieć - Sebastian Bosse właśnie wybiera się, aby zebrać krwawe żniwo wśród uczniów i nauczycieli swojej byłej szkoły.
Pogardzany, wyśmiewany przez rówieśników, uczyniony ofiarą ich bezwzględnych żartów - Sebastian nie uświadczył ani litości, ani wstawiennictwa ze strony pedagogów, którzy najwyraźniej nie byli w stanie przeniknąć wystarczająco głęboko w tkankę społeczności uczniowskiej i dostrzec tam jego osobisty dramat. Żyjąc w poczuciu krzywdy, akumulował w sobie gniew i poczucie niesprawiedliwości, by ostatecznie dać im upust - i to już za chwilę, gdy tylko skończy tę ostatnią spowiedź, jakby spontanicznie zainicjowaną ciekawymi spojrzeniami ludzi zgromadzonych na widowni. Przy odrobinie empatii, w trakcie spektaklu można odnieść mylne wrażenie, że faktycznie należy się mu rehabilitacja i słowo pocieszenia. Jest inteligentnym obserwatorem świata, który co i rusz rzuca celną uwagę na temat nastałej rzeczywistości i tego jak bardzo została zepsuta. Bez zbędnej poprawności politycznej porusza kwestie relatywizmu moralnego, upadku obyczajów, konformizmu społecznego wobec narzucanych wzorców życia. Burzy się przed egzystencją, która podąża wzorem - "szkoła, praca, emerytura i śmierć". Chce sięgać dalej niż uległy tłum, który dawno pogodził się z jedynym słusznym modelem świata. Zaraz potem kilkukrotnie dodaje - "...ale nie jestem faszystą!". W to akurat wierzę, pomimo jego sugestywnych glanów i czarnego skórzanego płaszcza. On nie aspiruje do bycia symbolem, czy choćby wyznawcą którejś z uniwersalnych ideologii, a działa motywowany chęcią jedynie osobistej vendetty. Co prawda powołuje się przy tym na innych masowych morderców, którzy z bronią palną ruszyli na szkolne korytarze. Nie mniej, każdy z tych przypadków jest, tak jak i tu, efektem wadliwego systemu, wykluczenia, czy przynajmniej subiektywnego poczucia braku przynależności do wspólnoty. To za mało, by połączyć wszystkich sprawców w jeden ruch. Ten głęboki zawód, którego doznał, ostatecznie ugruntował w chłopaku przekonanie, że niesprawiedliwość i marazm są na stałe wpisane w codzienne trwanie. A skoro tak, to przedwczesna śmierć będzie znaczyć tyle samo, co ta odwleczona w czasie do momentu starości. Nie mogąc znaleźć sensu w życiu, postanawia przynajmniej umrzeć w głośny i spektakularny sposób. Chwyta więc za karabin i udaje się w miejsce swojej niedawnej golgoty. I ta ostatnia informacja o zamiarach młodego Niemca skutecznie odwodzi nas wszystkich od współczucia i każe zrewidować podział na role kata i ofiary. Choć Sebastian w swoich sądach i refleksjach wykazuje się chwilami charyzmą, wrażliwością i pewnym intelektem, to jego zaburzone postrzeganie zemsty jako cudownego leku na poprawę sytuacji jego samego, jak i całego świata, kruszy dalszą możliwość utożsamiania się z bohaterem.
Jako widz, czułem ogromny niedosyt. Przynajmniej z początku. Rola w którą wcielił się Konrad Michalak daje w teorii niezmierzone pole do popisu. Spodziewałem się zobaczyć rozedrganego neurotyka, który gwałtownie przełącza się między stanami pozornej równowagi i całkowitego oderwania od rzeczywistości. Chciałem zobaczyć postać, która w jednej sekundzie będzie śmiać się do rozpuku, aby chwilę później - ronić łzy rozpaczy. Postać Sebastiana - przynajmniej na papierze - jest pełna sprzeczności, a ich nawet nadmierne wyeksponowanie, potęgowałoby w widzu poczucie obcowania z czymś bardzo nieuchwytnym i niecodziennym. Marketingowe programowanie rodem z Hollywood kazało mi czekać na kolejną inkarnację Jokera, księcia zbrodni o nieodgadnionym stanie umysłu, który swoim szaleństwem hipnotyzuje nawet najzacniejsze serca. Tymczasem, wachlarz emocji, jaki sączył się powoli ze sceny, sprawiał wrażenie dość wyważonego i kontrolowanego. Te wyraźnie tamowane, anemiczne emocje i puste pokrzykiwanie przypominały raczej marudne dziecko, niż tajemniczego buntownika bez powodu. "Co za niewykorzystana szansa" - powtarzałem w myślach, obserwując, jak aktor uśmiecha się nerwowo, zamiast skakać po scenie w geście obłędu. Wyobrażałem sobie, że świetnie pasowałby tu Przemysław Kozłowski, którego kreacja fikcyjnej postaci Dymitra w opisywanej przeze mnie jakiś czas temu sztuce "Karamazow", idealnie wpisywałaby się w ramy roli przerażającego odszczepieńca. No właśnie - "fikcyjnej postaci", to słowo klucz. Dopiero po dłuższej chwili naszła mnie bowiem myśl, że to jednak ja nie mam racji, a z monodramem wszystko jest tak, jak powinno. Ostatecznie, spektakl opowiada nam historię opartą na faktach, sprzed raptem 14 lat, a niedoszłym księciem zbrodni jest tu 18-letni gówniarz ze świadectwem gimnazjalnym, świeżo wydrukowanym. Zwykły melancholijny dzieciak, a nie super-złoczyńca na miarę komiksów Marvela. Gama zachowań bohatera była uszyta tak, by osadzić go w realnym świecie i pośród ludzi takich, jak my sami. Gdy pojąłem gdzie umieszczono punkt odniesienia, oddałem honor zarówno scenarzyście, jak i aktorowi. Tak właśnie zachowywałby się ten rozchwiany, małomówny typ z ostatniej ławki, kolega z dawnych lat, z którym straciłeś kontakt, aby po latach przeczytać o nim w gazecie, w rubryce kryminalnej. Ten, o którym wszyscy po fakcie powiedzą – „a to był taki spokojny chłopak!”. Nie wyidealizowane czarne charaktery wyglądają prawdopodobnie właśnie tak, jak pokazano to w Teatrze Nowym i za tę zamierzoną autentyczność należą się słowa uznania.
Teatr to praca na żywej tkance i nie ma dwóch jednakowych spektakli. W widowiskach realizowanych z rozmachem, angażujących tuziny artystów, łatwo jest ukryć te trudno dostrzegalne okiem widza niuanse, które sprawiają, że w zawodzie aktora nie ma rutyny. Monodram nie daje takiego komfortu, bo tu wszystko od początku do końca funkcjonuje na pierwszym planie. Rodzi to czasem interesujące sytuacje... Sebastian co i rusz przerywał swój wywód, zwracając się do siedzących w pierwszym rzędzie osób z pytaniem, którym jakby szukał poparcia i zrozumienia dla swoich tez czy obaw. Mówiąc o ludziach, którzy już wpasowali się w system, przyjęli wobec życia uległą postawę, by łatwiej osiągnąć odpowiedni status społeczny, bohater niespodziewanie rzucił w kierunku siedzącego tuż obok mnie chłopaka zapytanie - "a ty, jaki masz samochód - Mercedesa, Volkswagena?". Nieco zdeprymowany widz, orientując się że trwa właśnie niezręczna chwila ciszy, w której faktycznie wypada mu podjąć interakcję z aktorem, po sekundzie zastanowienia rzucił enigmatyczną odpowiedź - "mam padaczkę". Przyznam, nie wiem sam jak rozumieć jego słowa. Jestem dość prostolinijnym człowiekiem, więc odczytałem komunikat chłopaka dosłownie, jako "nie stresuj mnie już i nie wypychaj na forum, bo za chwilę będzie trzeba wzywać pogotowie ratunkowe". Istnieje jeszcze możliwość, że się przesłyszałem, choć wątpię - siedziałem od niego raptem pół metra dalej. Nie byłoby o czym wspominać, gdyby nie fakt, że pod koniec sztuki, otrzymaliśmy długą, może nawet pięciominutową porcję agresywnie błyskającego światła, które swym stroboskopowym, tętniącym z dużą częstotliwością promieniem, brutalnie "dawało po oczach" w przyciemnionej sali. Walcząc z mdłościami i oczopląsem, równocześnie drżałem o tego nieboraka obok. Patrzyłem na niego kątem oka i nie wiedziałem czego się spodziewać. Na szczęście wszyscy w komplecie przetrwali ten czas prawdziwej próby dla źrenic. Cała sytuacja brzmi jak zmyślony, kiepski żart, ale daję słowo - tak właśnie było.
Z innych ciekawostek - w trakcie jednej ze scen Sebastian golił twarz. Sunął po zaroście jednorazową maszynką, którą potem maczał w misce z wodą. Z początku myślałem, że ten kawałek plastiku w jego dłoni to atrapa, z której wyjęto nożyki. Raz zgolone wąsy nie odrastają tak natychmiast. Jeśli w przyszłości monodram będzie pokazywany w serii kilku następujących po sobie wieczorów, dynamika wzrostu włosa może nie nadążyć za repertuarem. Okazało się jednak, że i tu postawiono na ultrarealizm. Maszynka była jak najbardziej uzbrojona, a sztuka trąciła o nurt macabre, gdy chwilę po ogoleniu, ponad górną wargą aktora popłynęła niewielka strużka krwi. Już do samego końca spektaklu mocno absorbowało mnie obserwowanie procesu gojenia tej rany.
Choć w pewnej chwili - jak sądzę - zaistniała potrzeba, aby uruchomić nieco uśpioną budkę suflera, to absolutnie nie mam o to żalu, zważywszy że aktor poradnie wybrnął z tej kłopotliwej dla siebie sytuacji. Oceniam wysoko umiejętności artysty, który w swój występ ewidentnie włożył sporo serca. Już po kilku pierwszych minutach, patrząc mu w oczy widziałem zagubionego chłopaka, który oszołomionym wzrokiem szuka zwarcia z widownią. Przestał nim być dopiero na dźwięk końcowych oklasków, a powrotna transformacja - z fikcji w kierunku rzeczywistości, po godzinnym spektaklu była dla mnie trudna do zaakceptowania. Ciekawie było widzieć te wszystkie rzeczy niemal od kuchni, mieć je na wyciągnięcie ręki. To dlatego właśnie teatr jest mi bliższy, niż anonimowe kino, a organiczna relacja aktora z odbiorcą, zdaje się zacierać granicę widowni ze sceną. Kiedy nastanie kolejna szansa, by obejrzeć "Znikomość"? Tego nie wiedzą najstarsi epidemiolodzy. Gdy już jednak będzie taka możliwość, serdecznie polecam wybrać się do teatru i skonfrontować moje spisane tu wrażenia z Waszymi własnymi. Warto, bo te kilkadziesiąt minut intymnej rozmowy z Sebastianem Bosse, jest doświadczeniem, które nieco wymyka się tradycyjnej formie teatralnej. Wyda się ona wartościowa dla kogoś, kto szuka w teatrze czegoś bardziej surowego, co z premedytacją odbiega od przyjętych kanonów.
P.S. / Edit: Już po napisaniu recenzji sięgnąłem do wyszukiwarki Google i znalazłem tam to:
Padaczka - "Grat, stary samochód, który ledwo jeździ.”. [https://www.miejski.pl/slowo-padaczka]
...
Interwencja medyków byłaby jednak niepotrzebna.
youtube
1 note
·
View note
Photo
Besplatno izvođenje monodrame „Vetar i zastave“ o čuvenom srpskom junaku Tanasku Rajiću biće održano 28. juna u 18h u Muzeju Vuka i Dositeja. Predstava je rađena u produkciji Gradskog pozorišta Čačak, u okviru programa Prestonica kulture Srbije 2023 – “Čačanska rodna” i predtsavlja gostovanje Čačka u Beogradu.
| LookerWeekly
https://lookerweekly.com/najavljujemo/besplatno-izvodenje-monodrame-vetar-i-zastave/
0 notes
Text
Yubin - Silent Movie Ft. Yoon Mirae (FR)
Même dans les scènes heureuses, tu ne disais rien. Bien qu'il y ait eu beaucoup prises, tu n'as rien dit. Ce monodrame est devenu un film noir et blanc. Je ne me souviens plus quand nous avons cessé de parler.
Je ne m'en souviens plus de ces jours. Quel son avait ta voix chaude. Bien que j'essaie de lire tes lèvres, Bien que j'essaye d'écrire des sous-titres, Il n'y a pas de ligne suivante.
Pourquoi rions-nous à l'époque ? Qu'est-ce qui était si drôle à l'époque ? Peut-être que mes oreilles sont devenues sourdes parce que mon cœur s'est embrumé.
**REFRAIN** Je ne peux pas entendre. Il ne reste que des scènes sans son. Bien que je rembobine et rembobine, tu es toujours silencieux. Même notre petite conversation est muette. De ma mémoire, totalement muette.
C’est un film qui a déjà été un succès au box-office. Il n’a pas de fin heureuse mais, Les scènes et répliques célèbres. Elles resteront dans ma mémoire.
On s'en souviendra probablement. Ça me manquera beaucoup. Bien que le rideau tombe maintenant.
La fin est regrettable. Les sentiments persistants restent. Chaque instant devient un panorama et passe devant moi.
Nous étions si beaux. Pourquoi étions nous si heureux ? Peut-être que mes oreilles sont devenues sourdes parce que mon cœur s'est embrumé.
**REFRAIN**
C’est teinté de plus en plus noir, Comme il perd ses couleurs, finalement toi et moi, Allons disparaître, nous allons disparaître.
**REFRAIN**
Même dans les scènes heureuses, tu ne disais rien. Bien qu'il y ait eu beaucoup prises, tu n'as rien dit. Ce monodrame est devenu un film noir et blanc. Je ne me souviens plus quand nous avons cessé de parler.
1 note
·
View note
Text
"Materiały do Medei"
Teatr: Teatr Łaźnia Nowa
Reżyseria: Jakub Porcari
Byłem niesamowicie ciekawy, czy zmieni się jakoś mój odbiór spektaklu „Materiały do Medei” przez tak długi czas od ostatniego obejrzenia. Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć go w 2019 roku przy okazji premiery. Teraz, po 4 latach, tytuł powrócił do Łaźni, więc postanowiłem kolejny raz skonfrontować się z tym spektaklem. Ku mojemu ogólnemu brakowi zaskoczenia okazało się, że moje postrzeganie tego wystawienia dramatu Heinera Müllera jest identyczne z tym, jakie było te kilka lat temu – byłem zachwycony aktorką, ale rozczarowany całym doświadczeniem.
Twórca spektaklu stawia nas oko w oko z Medeą, sam na sam, i pozwala obserwować drogę, która doprowadza ją do pozostania najsłynniejszą dzieciobójczynią w historii; co ciekawe, jest to droga wewnętrzna: bardziej skupiamy się na emocji i tym, co się zmienia – lub nawet nie zmienia – w samej Medei. Widzimy, że tak naprawdę to wszystko było w niej, w środku od dawna i jedynie czekało na coś, co uwolni z niej wściekłość i strach.
Z racji tego, że to monodram, cały ciężar spektaklu dźwiga na barkach Sandra Korzeniak, która dla mnie jest jakością samą w sobie. Tworzy na scenie rolę bardzo fizyczną, rozedrganej kobiety pod presją; zrozpaczonej żony zranionej przez męża, szalonej matki i zazdrosnej, panicznej kochanki. Rola Korzeniak jest doskonała, emocje są wręcz namacalne, budzi strach, żal i współczucie. Jednocześnie, każde jej drgnięcie twarzy buduje kolejne znaczenia. Aktorka niesamowicie tworzy w swojej roli to odczłowieczające stłamszenie i ból – to tak naprawdę głównie on kierował Medeą w tej interpretacji. Zresztą, jak wiadomo od dawna, Korzeniak jest mistrzynią tworzenia ról kobiet na skraju, co udowodniła w doskonałym „Pod Presją”. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak wyczerpująca to musi być praca – naprawdę, kłaniam się w pas.
Ciekawą warstwą tego spektaklu jest pewnego rodzaju badanie gruntu tematu: dlaczego człowiek jest poniekąd zaprogramowany na zabijanie i destrukcję i jak bardzo nadal jest zaślepiony wizją śmierci. Niestety, poza nakreśleniem problemu, Porcari nie podaje żadnych propozycji odpowiedzi czy też przemyśleń, żadnych, nawet najbardziej truistycznych prób ukazania przyczyn zła w nas. Ta warstwa zmroziła mnie troszkę bardziej, bo z tyłu głowy miałem świadomość tego, że jesteśmy bliżej realnej wojny i przemocy niż te 4 lata temu.
Dodatkowo, zabiegiem, który wyjątkowo mi się podobał w tym spektaklu, było upchnięcie w jednej postaci kwestii wszystkich bohaterów dramatu; to potęguje wrażenie szaleństwa Medei; nieustannie trwa monolog i już sami nie jesteśmy w stanie określić, czy ona realnie z kimś rozmawia, czy tylko uzewnętrznia swój nieskończony strumień świadomości. Nadmienię, że ten pomysł działa jedynie dzięki pierwszoligowemu aktorstwu, bo gdyby nie to, cała koncepcja osiadłaby na mieliźnie. Medea Korzeniak wydaje się być zawieszoną w wiecznym czyśćcu, gdzie musi na nowo przeżywać swoje najgorsze momenty i być wiecznie okradniętą ze swojego „ja” postacią – nagą, rozdygotaną emocją, poddawaną coraz to nowym nie-cielesnym torturom.
Na uwagę zasługuje przede wszystkim udźwiękowienie spektaklu. Sławomir Kupczak tworzy przestrzeń dźwięku pełną niepokojących plusków, mlaskań, na poły organicznych, ale też mocno obcych brzmień. Nie sposób jasno określić, skąd mogą dochodzić i czy słychać je realnie czy słyszy je jedynie Medea w swoim prywatnym piekle.
Podsumowując: świetna rola Korzeniak w niestety kiepskim spektaklu – mam wrażenie, że Jakub Porcari puścił aktorkę ciutkę samopas i pozwolił jej robić totalnie to, na co ma ochotę, co chyba nie do końca jest okej. Taki żywioł, jakim jest Korzeniak, też czasem trzeba wziąć w jakieś ramy. Tutaj tego nie ma. „Materiały do Medei”, mimo, że trwają tylko godzinę, mają momenty przestoju, które czuć i wytrącają całość z rytmu. Szkoda tak tytanicznej pracy aktorskiej na taką popierdółkę jak „Materiały do Medei”; gdyby nie Korzeniak to nie byłoby warto nawet o tym projekcie wspominać.
0 notes
Photo
#myriem roussel#france#je vous salue marie#cinema#girl#pretty girl#look#français#beauty#aesthetic#monodrame
40 notes
·
View notes