lodzianinkulturalny
Łodzianin Kulturalny
4 posts
Teatralne oraz kulturalne wrażenia i refleksje szarego człowieka z jeszcze bardziej szarego miasta. Instagram: https://www.instagram.com/lodzianinkulturalny
Don't wanna be here? Send us removal request.
lodzianinkulturalny · 3 years ago
Text
Teatr młodego widza, czyli refleksje snute wokół seansu "Tajemnicze Złote Miasta"
Wszystko zaczęło się w paryskim metrze, którego labirynt przejść podziemnych przemierzałem każdego dnia, obierając za cel swoje tymczasowe miejsce pracy, bądź po prostu kierując się ku przygodzie bez określonego planu i kompulsywnego patrzenia w mapę. W tłocznych podziemiach dzielnicy Montparnasse czuć było większy niż zwykle gwar związany z przygotowaniami do zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia roku 2021. Włócząc nieprzytomnym wzrokiem po galerii przyklejonych na ścianie plakatów reklamujących nadchodzące atrakcje miejskie, wychwyciłem jeden, który szczególnie zwrócił moją uwagę. Przywołał on jedno z moich najstarszych wspomnień z dzieciństwa, które to dzieciństwo przypadło na początek lat '90, a upływało w znacznym stopniu rytmem wyznaczanym przez ramówkę popularnych stacji telewizyjnych. Plakat zachęcał do zobaczenia musicalu "Les Mystérieuses Cités d'Or" stworzonego na kanwie głośnej frankofońskiej kreskówki emitowanej niegdyś przez TVP. Marketingowa wędka zarzucona na mętne wody popkulturowej nostalgii zwabiła tym samym uwagę polskiego millenialsa, który od tego momentu począł dumać nad możliwością i sensem połknięcia haczyka.
youtube
Pamiętam, że jako kilkuletni widz telewizyjny lubowałem się w filmach animowanych oglądanych "na satelicie", czyli odbieranych za sprawą popularnego w owych czasach talerza satelitarnego, który zamontowany tuż za oknem, wychwytywał sygnały antenowe nadawane z różnych części Europy. Pomimo upływu całej epoki, do dziś uważam oglądane wtedy programy dziecięce za wyraz tworzonej ręcznie formy sztuki, która swą kreatywnością zawstydza wszelkie późniejsze odpowiedniki powstałe w czasach komputerów. Kiedyś, gdy artyści wizualni musieli mierzyć się z toną ograniczeń technologicznych, pomysłowość powoływanych przez nich do życia dzieł kwitła. Dziś, gdy nie istnieją już żadne ograniczenia, a na ekranie można pokazać dosłownie wszystko, każda nowa produkcja zdaje się wyglądać tak samo. To z resztą powszechna krytyka kierowana dziś również choćby pod adresem branży gier komputerowych, gdzie jedyne co ulega zmianie to widziane z perspektywy TPP (third person perspective) plecy cyfrowego bohatera - Geralta, Lary Croft, czy Trevora z GTA. Inaczej sprawa miała się 30 lat temu, gdy to telewizor dzierżył dumne miano najważniejszego mebla w domu, a każdy wczesny poranek, popołudnie w okolicach godziny 16:00 i pasmo przed Wiadomościami były ukłonem Telewizji Polskiej w stronę najmłodszych miłośników srebrnego ekranu. Telewizor był naszym oknem na świat, jedyną dostępną oazą dla wyobraźni głodnego wrażeń małego człowieka, który to człowiek po skonsumowaniu solidnej, kilkugodzinnej dawki akcji nie mógł się zdecydować, czy woli zostać wojownikiem ninja czy archeologiem badającym tak modne wtedy dinozaury.
Jedną z propozycji TVP był film animowany z serii "Tajemnicze Złote Miasta". Pamiętam jego poranne seanse i niemożliwy do zapomnienia motyw muzyczny rozpoczynający każdy odcinek. Przyznaję uczciwie, że seria nie należała do czołówki moich ulubionych i nie mam z nią tak silnej więzi sentymentalnej jak z wieloma innymi produkcjami z tamtej epoki. Kojarzę ją jednak wyraźnie i choć nie nazywam siebie jej fanem, to uznaję za element beztroskiego świata, w którym powoli dorastałem. Mam w sobie na tyle dużo nostalgii pod adresem tej produkcji, że jej znajomy widok na plakacie w metrze kazał mi wyciągnąć smartfona i zrobić zdjęcie, aby następnie w warunkach domowych zgłębić temat dokładniej. Po przykurzony materiał źródłowy sięgnął Théâtre des Variétés leżący przy gwarnym bulwarze Montmartre, zaraz naprzeciwko popularnego wśród turystów muzeum figur woskowych. Spektakl stał się obiektem szeroko zakrojonych działań promocyjnych teatru, bowiem wzmianki o nim znajdywałem później także w różnych innych miejscach niż metro.
youtube
Ceny biletów teatralnych w Paryżu wcale nie są zawrotne i jeśli ktoś tylko chce, to bez trudu znajdzie opcję w zasięgu swoich możliwości budżetowych. Ja, skromny stypendysta opłacany ze środków rządu francuskiego, wybrałem bilet w cenie ok. 30 euro, choć w dystrybucji są też miejsca dwukrotnie droższe. Jeśli lokalizacja na widowni nie gra roli, już marne 15 euro da nam wstęp. To bardzo tanio, zważywszy że dobre ciastko w paryskiej Pâtisserie potrafi kosztować do 5 euro. Francuzi chodzą do teatru za równowartość kilku pączków. Nie polecam przeliczać waluty tamtejszej na nasze, bo wówczas ceny dogonią te obowiązujące tu nad Wisłą. To jednak nie cena sprawiała, że wahałem się czy w ogóle fundować sobie tę przyjemność. Obawiałem się, czy aby na pewno jestem właściwym odbiorcą dla tej sztuki. Zastanawiałem się czy na widowni zastanę batalion podobnych mi starych sentymentalnych dziadersów, czy raczej małe dzieci, dla których Tajemnicze Złote Miasta nie będą wcale podróżą w czasie, a jedynie jedną z wielu rozrywek sielskiej codzienności. Ostatecznie okazało się, że chyba obie odpowiedzi są poprawne. Na sali wśród osób w moim wieku, znalazło się wielu młodych rodziców, którzy przyszli zapoznać swoje pociechy z przygodą w dawnym stylu.
Zanim o sztuce, kilka słów o samym teatrze. Zaskoczyło mnie to, że Francuzi wchodzą na salę w kurtkach. Szatnia jest do dyspozycji, ale płatna 2 euro, przez co prawie nikt z niej nie korzysta. Domyślałem się, że może pomieszczenie na kurtki jest małe, a opłata - pomyślana tak, aby uniknąć upychania setek sztuk odzieży na niewielkim zapleczu. Moje późniejsze wizyty w 3 innych teatrach w Paryżu chyba jednak obalają tę tezę. W żadnym z nich szatni nie było w standardzie. Razi mnie to o tyle, że wnętrze sali jest przepiękne. Płaszcze i parasole niezdarnie upychane pod nogami widzów czy wieszane na oparciu krzesełka to wątpliwa dekoracja i bardzo niepraktyczne rozwiązanie. Wracając do sali - wyglądała jak z obrazka - wytwornie, elegancko, szlachetnie. Théâtre des Variétés nie jest chyba żadną świątynią paryskiej sztuki, a szeregowym teatrem jakich wiele. Pomimo tego, jego wnętrze przypomina pałac, królewską aulę rodem z Wersalu. W krajobrazie dominują barwy czerwieni i złota, a wznoszące się po bokach loże wyglądają, jakby dedykowano je dla francuskich książąt. Wizyta głośniej gromady ludzi, którzy weszli prosto z dworu, w brudnych butach i przemoczonych deszczem spodniach zdawała się brukać to dostojne miejsce.
youtube
Swoim zwyczajem wybrałem miejsce blisko sceny, możliwie najbliżej. Okazało się to ogromnym błędem. Nie tylko dlatego, że przestrzeń przede mną była wywyższona, a śledzenie akcji wymuszało ciągłego zadzierania głowy do góry. Otóż realizatorzy sztuki często korzystali z ciekawego zabiegu technicznego polegającego na opuszczeniu półprześwitującej zasłony, a następnie wyświetlaniu na niej rozmaitych efektów specjalnych. Jedną z wykorzystujących ten trik scen była ta, w której bohaterowie lecieli złotym kondorem. Usadowiono ich za przesłoną w obrębie małego okręgu, na który nie rzucano żadnych projekcji. Wokół tegoż okręgu animowano zaś całą scenografię z rzutnika. Jestem pewien, że wygląda to spektakularnie z oddalenia. Siedząc w pierwszym rzędzie widziałem głównie półprzezroczystą siatkę ze zmieniającymi się barwami, które z tak bliska trudno było połączyć w rozróżnialną całość. To jak próbować oglądać obraz wymalowany na szklanych oknach hotelu DoubleTree by Hilton na Łąkowej z odległości jednej przecznicy. Widać głównie okna.
W innym fragmencie mieliśmy do czynienia z potyczką na szpady realizowaną tuż przy krawędzi sceny. Dwa plastikowe rekwizyty co i rusz trzaskały o siebie wzajemnie, uginając się przy uderzeniach odgrywanych z nieco nadgorliwym realizmem. Gdyby kiedyś taka pozornie zabawkowa broń odmówiła posłuszeństwa - złamała się bądź wyleciała z ręki - jedynym przegranym w tym pojedynku byłaby zadarta do góry twarz widza siedzącego na moim miejscu. Choć też z drugiej strony muszę wspomnieć, że bezpośrednie sąsiedztwo aktora przy pracy uświadamia jak ważna i dobrze wyuczona jest gra ciałem. Z bliska widać lepiej jak szybko wykonywane są niektóre ruchy - czy to bitewne czy taneczne - a cichy tumult towarzyszący krokom i podskokom artysty na scenie dodaje poczucia realizmu. To co z daleka jest choreografią, z bliska jest konkretnym człowiekiem o określonym ciężarze, bezwładnością jego ruchów lub ich nienaganną koordynacją, powiewem powietrza wzburzonego każdym dynamicznym gestem, które z opóźnieniem dociera i wachluje skronie obserwatorów.
youtube
Niedawno pisałem o "Pretty Woman" w Teatrze Muzycznym. W jednej ze scen aktorzy grający drużynę polo wjeżdżają na scenę na deskorolkach elektrycznych. Nie wiem kto od kogo "zgapił" ten zabieg, ani gdzie jest jego źródło, ale tu działo się podobnie. Aktorzy grający kosmitów sunęli demonicznie nad ziemią, bowiem ubrani w długie suknie za kostkę, skrywali pod stopami takie same urządzenia. W pierwszej chwili pokazano nam ich jako hologramy, interaktywną animację na opuszczonej przesłonie. Pomyślałem - dobry trik, skoro nie chcą epatować nas gumowymi, mocno umownymi strojami, które zepsułyby estetykę fabuły. Obecność zielonoskórych obcych w towarzystwie grupy ludzi ubranych właściwie do trendów modowych z Hiszpanii roku 1532 mogłaby zamienić spektakl w kabaret. Nie minęło kilka minut, a UFO w czerwonych sukniach szusowało po scenie na deskorolkach elektrycznych. Ich widok jednak nie raził aż tak mocno - głównie dzięki przyzwoitej charakteryzacji. Brzmi to wszystko może dziecinnie, ale przypominam - musical jest adresowany w dużej mierze dla dzieci. Nie był jednak infantylny ani trywialny, a bardziej - familijny. Na widowni nie czułem się nieswojo, a piosenki wykonywane przez dorosłych aktorów wpadały w ucho równie dobrze, jak te śpiewane dziecięcym falsetem. W głównych rolach obsadzono grające na zmianę dwie grupy młodych aktorów - jedna jest teraz w wieku około 10 lat, a druga - wyraźnie młodsza. Realizatorzy produkcji zapewne zdają sobie sprawę, że okres dojrzewania to wróg przed którym nie ma ucieczki, a ci którzy dziś wcielają się w małoletnich Estebana, Zię i Tao, za kilka lat przejdą na zasłużoną emeryturę.
Godzi się napisać kilka słów o fabule musicalu. Spektakl rozpoczyna scena ożywionej dyskusji w karczmie, której przysłuchuje się młody Esteban ukryty pod stołem. Gdy uczestnicy spotkania kierują kroki na statek, chłopiec podąża za nimi. Trafiają na tropikalną wyspę, gdzie Esteban poznaje dwójkę swoich przyszłych najlepszych przyjaciół. Potem ma miejsce cała ta deliryczna historia z kosmitami. O co w tym wszystkim chodzi? Nie wiem. Nie mam pojęcia. Sztukę oglądałem po francusku, więc była mi wciąż jeszcze niedostępna językowo. W dodatku oparto ją na historii z filmu animowanego... którego praktycznie wcale nie pamiętam, bo ostatni raz miałem z nim kontakt dobre 30 lat temu. Spektakl był jednak ciekawym przeżyciem i przyjemną, choć nieco powierzchowną wizytą w świecie znanym z przeszłości. Gdyby ktoś z Was chciał przeżyć podobną, mam kilka propozycji na wrześniowy początek nowego sezonu. Godzinna podróż ŁKA przeniesie nas do Warszawy, a tam - równie interesujące pozycje, jak ta znad Sekwany.
youtube
Warszawski Teatr Syrena może zabrać nas do Mirmiłowa, w którym wszyscy zaczytani niegdyś w przygody Kajko i Kokosza dostaną możliwość obudzenia swojego wewnętrznego dziecka i nakarmienia go do syta nostalgią. Gdyby klimaty wczesno słowiańskie okazały się zbyt abstrakcyjne, w repertuarze jest też sceniczna opowieść o Kapitanie Żbiku wojującym z przestępcami PRL-u. Najlepszym kamuflażem swojego nerdowskiego zachwytu będzie towarzystwo małoletniego widza - swojej pociechy, chrześniaka, siostrzeńca. To zarazem świetna okazja, aby zaszczepić młodszemu pokoleniu swoje twórcze sympatie i zarazić je entuzjazmem na okoliczność odwiedzin w teatrze w ogóle.
Jeśli już mowa o teatrze młodego widza, to drugą z moich propozycji jest "Plastikowy Cyrk Doktora Dolittle" adresowany do dzieci w wieku wczesnoszkolnym. Opisywałem kiedyś udany mariaż sztuki teatralnej z gatunkiem science fiction. Tu mamy podobnie interdyscyplinarne podejście, w którym sceną dzielą się pełnoprawni aktorzy i artyści cyrkowi - mimowie, akrobaci, gimnastycy. Nawet nie będąc entuzjastą cyrku jako takiego, podczas godzinnego przedstawienia pod teatralnym namiotem można zaznać dużo dobrej zabawy. Co warto odnotować, spektakl stoi na naprawdę wysokim poziomie aktorskim, którego nie powstydziłby się żaden teatr muzyczny. Duet doktora Dolittle z postacią dyrektora czarował barwą czystych, melodyjnych, przeplatających się głosów. Wokaliza w wykonaniu przebiegłej Fatimy to coś, czego człowiek spodziewałby się usłyszeć na radiowej liście przebojów. Pomimo jednocyfrowej średniej wieku na widowni, artyści wymagają od siebie 100 % zaangażowania i traktują z należną powagą każdego odbiorcę sztuki. Przy okazji zabawy przemycono też sporą dawkę wiedzy na temat ekologii, przekaz o szacunku dla środowiska i trosce o dobro zwierząt. Położony na obrzeżach Warszawy Teatr Ekologiczny Bohema House to dobry cel na poranną weekendową wyprawę z dziećmi.
Zachęcam aby obejrzeć moją relację filmową na górze posta i przenieść się ze mną na kilka minut do teatru Théâtre des Variétés na bulwarze Montmartre.
wpis opublikowano 11.06.2022 sztukę oglądałem 18.12.2021
0 notes
lodzianinkulturalny · 3 years ago
Text
"Pretty Woman" - Teatr Muzyczny w Łodzi
Musical broadwayowski przestaje być dla łodzian dobrem luksusowym, o którym każdy słyszał, a mało kto mógł go naocznie zobaczyć. Od kilku lat Teatr Muzyczny w Łodzi konsekwentnie inwestuje niemałe pieniądze w "świńsko", a wręcz "wulgarnie" drogie licencje na pokazywanie dobrze znanych i kochanych w świecie zachodnim sztuk teatralnych. Sceny naszego miasta przestają być powoli teatrem klasyki spod znaku Dostojewskiego czy "Jeziora Łabędziego", a coraz częściej sięgają po te nieco bardziej aktualne pozycje, których próżno szukać w kanonie lektur szkolnych. Bogaty wybór podniosłych oper i wymagających spektakli baletowych dostępnych w repertuarze Teatru Wielkiego w Łodzi, znajduje dziś godną uznania przeciwwagę na deskach konkurenta z ulicy Północnej. Po głośnej premierze "Les Misérables" w 2017, a dwa lata później - równie spektakularnej "Miss Saigon", można było z uzasadnionym optymizmem karmić wyobraźnię domysłami o tytuł kolejnego hitu do zaadaptowania w mieście włókniarzy. Cokolwiek miałoby to być, nie trzeba już będzie poprzedzać seansu wycieczką do Warszawy czy Krakowa. Są i takie musicale, których próżno w ogóle szukać na artystycznej mapie Polski. Jak odważnie zalicytuje tym razem Teatr Muzyczny w Łodzi?
Tumblr media
źródło: @teatrmuzycznylodz fot: @justynatomczakphotography na zdjęciu: @malwinakusior
Odpowiedź na to pytanie przyszła stosunkowo szybko. W przeciwieństwie do samej premiery. Trzymając w garści bilety zakupione w przedsprzedaży, jeszcze przed wybuchem pandemii, mocno ekscytowałem się nadchodzącą datą spektaklu. A potem już tylko bezradnie obserwowałem kolejne informacje o jej przekładaniu na kolejne miesiące i lata. Cała ta atmosfera wyczekiwania, szeroko zakrojona akcja promocyjna, czekająca w gotowości ekipa artystyczna przygotowana dziesiątkami prób... Wszystko to wytraciło gdzieś swój impet jak pospieszne Pendolino za nagłym naciśnięciem hamulca awaryjnego. W czasach gdy nie wolno nam było iść do lasu, a nieuzasadnione opuszczenie okolic domu mogło zakończyć się mandatem, pragnienie wyjścia do teatru spadło w hierarchii potrzeb życiowych gdzieś na odległe miejsce. Nieoswojony wówczas jeszcze wirus dopiero niedawno przestał paraliżować strachem. Krótko po upragnionej premierze, bo już w październiku 2021 roku udało mi się w końcu powrócić na widownię. Na sali, wśród widzów dało się wyraźnie czuć głód i tęsknotę. Lęk ustąpił pod ciężarem zmęczenia tematem Covidu, a w jego miejsce pojawił się nieomal dziecięcy entuzjazm. Każdy zapisany w scenariuszu sztuki żart śmieszył bardziej, oklaski - o wiele bardziej rzęsiste niż zwykle - pieczętowały następujące po sobie sceny, a lekko zapomniany już widok aktorów przy pracy dawał poczucie ukojenia.
O swoich wrażeniach z seansu "Pretty Woman" piszę dopiero dziś, po moim powrocie z dłuższego pobytu za granicą i zarazem świeżo po ponownym obejrzeniu musicalu w lutym tego roku. Szkoda, że straciłem szansę, by napisać artykuł "na gorąco", bo to jedna z tych sztuk, które ze wszech miar zasługują na kilka zupełnie spontanicznych, lekkich słów pochwały o mocnym ładunku emocjonalnym. Słów, których styl jednocześnie dobrze rezonuje z charakterystyką głównej bohaterki. O niej samej można by stworzyć przepastny elaborat, a chcąc w recenzji pominąć postać Vivian, równie dobrze można by nie napisać nic. Zanim jednak zakręcimy karuzelą teatralnych przeżyć, warto bym poczynił ważne zastrzeżenie. Poniekąd z racji mojej płci i związaną z tym paletą preferencji kinowych, nie oglądałem nigdy filmu fabularnego. Jeśli nawet jakimś cudem widziałem go wieki temu na wypożyczonej przez rodziców taśmie VHS, czas skutecznie wyczyścił to wspomnienie. Tym samym, do seansu spektaklu zasiadłem bez oczekiwań, poprzeczek zawieszonych nie wiadomo na jakiej wysokości, ani też potrzeby wyłapywania subtelnych różnic i podobieństw. Konsumowałem to dzieło nie przez pryzmat materiału źródłowego, ale takim, jakie ono jest tu i teraz. Może to uczyni moje refleksje bardziej wyjątkowymi, bo klasyk z Julią Roberts widzieli poza mną już chyba wszyscy.
youtube
Teatralna Vivian jest przez ogromną większość spektaklu w centrum uwagi widza. Choć ta współczesna opowieść o Kopciuszku jest wielowątkowa i rozkłada ciężar rozwoju fabuły na licznych uczestników widowiska, w czarodziejskiej karocy przewidziano miejsce dla jednego pasażera. Oznacza to jedno... Jeśli aktorka pierwszoplanowa nie udźwignie tej roli, całość okaże się spektakularną katastrofą. Jeśli z kolei błyśnie talentem niczym Meryl Streep w "Wyborze Zofii", to wybór aktorki do roli Vivian, tej najwłaściwszej ze wszystkich kandydatek, widzowie będą opiewać latami. Tu też pojawia się Malwina Kusior - nazwisko znane dotąd głównie widzom Teatru Roma. Ktokolwiek zaprosił tę warszawską artystkę na casting do produkcji, wykazał się "nosem" lepszym niż pies rasy rasy Lagotto romagnolo podczas wyprawy w poszukiwaniu trufli. Wystarczy jeden rzut oka, aby w Pani Malwinie dostrzec nadwiślańską Julię Roberts. Burza kręconych, długich włosów... ale jednak znacznie zręczniej opadających na ramiona niż u pierwowzorczyni. Uśmiech - co najmniej na miarę "Damy z gronostajem". Woody Allen, spotkawszy na swojej joggingowej trasie Julię Roberts, przeżył z wrażenia nieco nieudolnie udawany atak serca. Gdyby spotkał Malwinę Kusior, pogodny i optymistyczny film reżysera "Wszyscy mówią kocham cię!" z pewnością zakończyłby się faktyczną interwencją ratowników medycznych. Przed przystąpieniem do pisania tego tekstu, sam siebie uczulałem, aby nie zamienić go w nieskrępowaną niczym apoteozę - by nie "kadzić" i nie "nadskakiwać" zbytnio artystce. Chcąc jednak oddać sprawiedliwość teatralnej rzeczywistości, nie sposób cenzurować płomiennych słów zachwytu. Aktorka pasuje do roli niczym ręka do rękawiczki, a wręcz przerasta nieco już leciwy oryginał. Gdybym mógł do reżyserowanego przez siebie musicalu zatrudnić dziś Julię Roberts, i tak wybrałbym Malwinę Kusior.
Pierwszych kilka minut spektaklu to inscenizowana scena planu filmowego, w której nasza bohaterka pojawia się na chwilę i szybko tonie w tłumie anonimowych postaci - policjantów, operatorów kamer, ludzi ulicy czy zwykłych przechodniów. W kolorowy świat Hollywood wprowadza nas utwór śpiewany przez wszystkich wspólnie, co potęguje efekt rozmachu i podsyca nastrój oczekiwania na nadchodzącą, epicką przygodę. Brzmi estetycznie i utrzymuje styl podobny do tego, co każdy bywalec Teatru Muzycznego spodziewałby się tu usłyszeć. Spora ilość aktorów na scenie realizuje starannie przygotowaną choreografię. Są nie tylko idealnie zsynchronizowani, ale i przesunięci względem siebie w różnych, potencjalnie kolizyjnych kierunkach. Dodaje to nieco akrobatycznego sznytu i mocno angażuje uwagę. Skupiając wzrok na dłużej w jednym miejscu, ma się wrażenie, że obok umyka coś równie ciekawego. Potem jednak, gdy na deskach zaczyna królować główna bohaterka, nie ma już takiego problemu. Piszę o tym celowo, bo raptem pierwszych kilka nut zaśpiewanych przez Malwinę Kusior robi kolosalną różnicę. Tych parę nut można by śmiało wpisać do słownika miejskiego w miejsce definicji "efektu wow". To świeżość, której nie sposób pomylić z czymkolwiek widzianym wcześniej w ramach "Miss Saigon" czy "Les Mis". Czysty jak łza wokal brzmi, jakby pochodził z pełnoprawnego koncertu. Słucha się go tak samo, jak melodii w głosie Ariany Grande podczas występu na żywo, nie zaś - kolejnej, choćby najlepszej aktorki grającej w przedstawieniu muzycznym. Gołym okiem widać, że mamy tu do czynienia nie tyle z absolwentką studiów na kierunku wokalno-aktorskim, a znakomitą wokalistką i za razem utalentowaną artystką sceniczną. Oba te atrybuty żyją swoim osobnym, jakże bogatym życiem przez cały czas trwania musicalu, przez co występ urzeka dwa razy bardziej. Wystarczyłoby zatrudnić do roli aktorkę jakich wiele - taką, która mimo tremy potrafi poprawnie zaśpiewać kilka solówek, a spektakl i tak, niejako z automatu miałby zapewniony sukces, chociażby z racji medialnie nośnego tytułu. Słuchając Malwiny Kusior trudno oprzeć się wrażeniu, że Teatr Muzyczny nie był jednak zainteresowany planem minimum. Można było zrobić tę sztukę po prostu solidnie - dobrze "jak na łódzkie warunki" - a pomyślano ją tak, jakby to tu był faktyczny Broadway.
youtube
Cokolwiek dobrego nie powiedzieć o odtwórczyni głównej roli, będzie to niedopowiedzenie. Malwina Kusior wciela się w swoją postać z wyraźnym oddaniem i ani na chwilę nie wychodzi z roli. Z odległych rzędów słychać wyraźnie jej dowcipne, pełne przekory i lekkości kwestie wypowiadane z nieskazitelną dykcją. Siedząc bliżej sceny, można zaś wyłapać wiele trudno dostępnych dla ucha momentów, które czynią z Vivian jeszcze bardziej rzeczywistą, wiarygodną bohaterkę. Na uroczystej kolacji angażuje do wspólnego odtańczenia "ciuchci" grono wytwornych, początkowo nieco drętwych gości. Podskakując z nimi rytmicznie, pomaga sobie miarkując półgłosem "kic! kic! kic!" w charakterystycznym dla siebie, rozczulającym tonie. W innej sytuacji, scenariusz nakazuje jej w toku rozmowy powiedzieć coś wbrew etykiecie. Skarcona wzrokiem przez swego bardziej obytego towarzysko partnera, rzuca w jego stronę pełne wyrzutu, ledwo słyszalne pytanie "a co miałam powiedzieć?". Te mało zauważalne, urokliwe akcenty bardziej wypływają chyba z "czucia" roli niż stanowią wyuczoną kwestię. Malwina Kusior jest oddana postaci Vivian tak samo mocno w pełnych dramatyzmu dialogach, jak i w chwilach ciszy związanej z chwilą smutku, zdziwienia czy zakłopotania. W każdym przypadku jest to bardzo angażujące doświadczenie dla widza.
Nasuwa się więc uzasadnione pytanie - czy "Pretty Woman" to show jednego aktora? Czy niezwykła kreacja Pani Malwiny niesie na plecach cały spektakl i jednoosobowo zapewnia mu sukces? Bynajmniej tak nie jest. Z długiej listy elementów godnych równie czołobitnej pochwały wymienię kilka najważniejszych. Jedną z nich jest postać Edwarda, w rolę którego wciela się każdego wieczora jeden z trzech aktorów - Tomasz Bacajewski, Marcin Jajkiewicz lub Rafał Szatan. Pierwszego kojarzę z wybitnych zdolności wokalnych, które jako teatralny Judasz zaprezentował w musicalu "Jesus Christ Superstar". Jak dla mnie, był on najjaśniejszą gwiazdą tamtego scenicznego przedsięwzięcia, które oglądałem aż trzykrotnie. Tym razem jednak, rola bogatego, wiecznie skupionego na pracy biznesmena z pewnością była znacznie ciaśniejszym gorsetem, który nie pozwalał na równie dużo spontaniczności. Była też w pełni wykorzystaną szansą, aby aktor pokazał swój szeroki zasięg aktorski. Marcina Jajkiewicza poznałem jako Edwarda dopiero podczas mojej drugiej, niedawnej wizyty w teatrze. Obaj panowie śpiewają jak natchnieni, a ich melodyjne, mocne głosy idealnie komponują się z kobiecym tembrem Vivian. Spośród wielu przyjemnych dla ucha kompozycji, to właśnie "Wolność" będąca solowym występem Edwarda najbardziej przypadła mi do gustu. Utwór kończy jedna, nieco zdradliwa nuta, będąca pułapką na wszystkie nierozśpiewane przed spektaklem głosy. Po kilku minutach dość konsekwentnego brzmienia, linia melodyczna nagle, bez ostrzeżenia, każe soliście wyciągnąć nieproporcjonalnie wysoki ton. Mając jeszcze świeżo w pamięci występ Marcina Jajkiewicza, wciąż jestem pod wrażeniem tego, jak profesjonalnie poradził sobie z tą przepiękną, wymagającą piosenką. Kompozycji pióra Bryana Adamsa wysłuchałem na YouTube w wersji oryginalnej i z całym zdecydowaniem mogę powiedzieć, że łódzkie wykonanie o wiele bardziej mi się podoba. Echo tego oraz kilku innych utworów wraca i pobrzmiewa ponownie w wybranych późniejszych scenach spektaklu. Czasem jako pojedyncza zwrotka, czasem jako ledwie parę subtelnych taktów wybrzdąkanych na gitarze. Uwielbiam ten zabieg artystyczny, który dodaje spójności oprawie spektaklu i zamyka pewne wydarzenia klamrą. Uśmiechałem się szeroko, gdy taki nieformalny bis "Wolności" wybrzmiał powtórnie, choćby na kilka sekund.
youtube
Bardzo ciekawie ogląda się tu wszelkie zabiegi mające na celu tzw. "burzenie czwartej ściany". Wydarzenia z życia Vivian przez większość czasu obserwujemy takimi, jak nagrało je oko kamery. Co pewien czas jednak pada niespodziewanie hasło "cięcie", a z cienia wyłaniają się wtedy sylwetki operatorów kamer, reżysera, czy makijażystek. Oba światy spaja nieco tajemnicza postać członka ekipy filmowej, który jako jedyny świadomie i dowolnie przenika tę umowną granicę. Czuwa nad porządkiem na planie, spacerując w czarnym uniformie wśród tłumu statystów, aby po chwili przywdziać strój hotelowego boya Giulio i z bliska obserwować rodzący się romans dwójki bohaterów. To jednak dopiero początek rozmywania niewidzialnej bariery, która na co dzień dzieli nas od sceny. Wiele interakcji między postaciami odbywa się w progach pojedynczego pomieszczenia - pokoju czy nawet łazienki. Obszar takiego tła jest nie tylko mocno ograniczony w przestrzeni, ale i odczuwalnie oddalony od pierwszych rzędów widowni. Pozornie wydaje się to marnotrawstwem miejsca na scenie, ale dostrzegam tu podobną zabawę perspektywą. W miarę jak rośnie temperatura emocji, a zwykłą rozmowę zastępuje gniew, radość czy strach, postacie stopniowo opuszczają narzucone pozycje. Wychodząc w naszym kierunku z nienaturalnie małych ram, bohaterowie wysyłają sygnał, że dla nich scena jest czymś więcej, niż areną wymiany zdań, a stawka rozstrzyganych problemów przerasta konflikt zapisany w scenariuszu. Przynamniej tak to odbieram... Czwarta ściana ostatecznie kruszy się niczym mury Jerycha, kiedy dwójka głównych postaci trafia do budynku opery. Vivian i Edward całkiem dosłownie przyjmują wtedy rolę widzów i wspólnie z nami pogrążają się na kilka chwil w immersyjnym, pełnoprawnym seansie Traviaty. Mając w kieszeni bilet na "Pretty Woman" przez kilka minut jesteśmy obserwatorami klasycznej opery Giuseppe Verdiego. Pomysłowość autorów spektaklu nie zna granic, nawet tych gatunkowych.
Świat "Pretty Woman" to prawdziwy powrót do przeszłości. W latach '90 nikt nie słyszał o modelach "slim fit" i nie próbował podkreślać sylwetki dopasowanym ubiorem. Panowie noszą tu szerokie, masywne, mocno już niemodne garnitury. My urodzeni w latach '80 uświadczyliśmy takich na balu 8-ych klas w podstawówce, więc łatwiej nam opanować modowy absmak. Dla młodszych widzów, przyzwyczajonych do "rurek" i taliowanych krojów, będzie to jednak mocno odrealniony widok. Miejsca do których przenosi nas akcja przyozdobiono podobiznami uwielbianych wówczas ikon świata popkultury. Z plakatu uśmiecha się Cher, z billboardu - Arnold Schwarzenegger, a w tanecznych krokach mieszkańców LA widać inspirację MC Hammerem. Wytrawne oko miłośnika amerykańskiego hip-hopu wypatrzy mało wyeksponowany mural z obliczem rapera Easy-E i napisane farbą w sprayu hasło "Fuck the police". Choć musical nie jest dokumentem, warto pochwalić twórców za gorliwą wierność prawdzie historycznej.
Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że spektakl dobrze oddaje ducha filmu i wiernie odwzorowuje wszystkie najważniejsze momenty znane z inkarnacji kinowej. W moim odczuciu teatralny wątek rozstania dwójki bohaterów wydawał się jednak obarczony dość dużą dozą umowności. Rozbrat między Vivian a Edwardem dokonał się bardzo dynamicznie i bez jakiegoś konkretnego powodu. A w każdym razie nie na tyle ważnego, aby nagle chcieć wszystko przekreślić i pozwolić obojgu postaci rozejść się w różnych kierunkach. Ten brak równowagi wcale mnie jednak nie martwi. Cieszę się, że większość czasu zainwestowano na budowanie relacji, zamiast opłakiwać godzinami jej zakończenie. Dzięki temu romantyzm historii zyskał na wiarygodności, a sam musical zachował bardzo optymistyczną, lekką wymowę niemal aż do samego końca. Czy ostatecznie bohaterowie wrócą do siebie, tak jak stało się to w filmie z 1990 roku? A może teatralni scenarzyści dodali "coś od siebie" i przekornie zmienili bieg wydarzeń? Zachęcam, aby przekonać się o tym osobiście!
youtube
Po powrocie z Paryża myślałem sporo o naszym mieście i o tym jak stosunkowo niewiele mamy tu jeszcze miejsc, które mogłyby przyciągać głodnych wielkiego świata turystów. Centra handlowe, Piotrkowska, do tego kilka głęboko ukrytych ciekawostek, które odnajdą na mapie tylko ci najbardziej zdeterminowani goście po lekturze przewodnika. Gdybym zaprosił na wycieczkę po Łodzi znajomych zza granicy, po spacerze na deptaku i zakupach w gmachu byłej fabryki zabrałbym ich na spektakl do Muzycznego. To właśnie kulturalną stronę naszego miasta postrzegam dziś jako jego największe bogactwo. A musical "Pretty Woman" - tak bardzo kolorowy, uniwersalny i z marszu budzący zaciekawienie - jest na mapie tutejszych atrakcji wyjątkowo jasnym punktem. Między innymi dzięki takim produkcjom jaka ta już żaden przyjezdny nie powie o Łodzi - "nie wrócę tam!"
07.03.2022
Mam nadzieję, że w tych trudnych, przygnębiających czasach wojny na Ukrainie, lektura napisanego przeze mnie nowego tekstu przyniesie choć trochę uśmiechu i chwilowego zapomnienia wszystkim poruszonym tym dramatem Czytelnikom.
0 notes
lodzianinkulturalny · 4 years ago
Text
Joanna Aleksandrowicz - „OD NOCY DO NOCY”
Joanna Aleksandrowicz to aktorka i wokalistka pochodząca z pobliskiej Zduńskiej Woli. W grudniu zeszłego roku ukazał się album, który jest zwieńczeniem trzech lat występów artystki na scenach w Polsce i za granicą.
Tumblr media
O utworach z płyty zatytułowanej „OD NOCY DO NOCY” mam do powiedzenia kilka ciekawych słów. Aby jednak nadać kontekst tej wypowiedzi, chciałbym najpierw odwołać się do jednego z moich muzycznych wspomnień z początku lat dwutysięcznych. Możliwe, że otwarcie artykułu dygresją może kosztować mnie utratę czytelnika, który oczekuje samych konkretów. Pisząc jednak nie jako historyk sztuki, a zaledwie jej pasjonat, nie mogę nie wrócić myślami do innego wydawnictwa. Ówczesny zachwyt pozwolił mi bowiem lepiej docenić to bieżące dzieło, gdy ono wpadło w moje ręce i uszy.
Swego czasu zasłuchiwałem się w utworach zespołu Republika, a serce skradł mi album grupy "Nieustanne Tango" - najbardziej nieoczywisty, bo w wersji anglojęzycznej. Szczególnie ujął mnie zręczny zabieg, polegający na tym, że krótki motyw muzyczny z tytułowego utworu pojawiał się to tu, to tam, jakby od niechcenia. Przypominał o sobie co trochę, w miarę jak playlista postępowała ku nieuchronnemu końcowi. Wracał jako déjà vu, które otwierało jedną piosenkę lub wieńczyło inną. Pojedyncze nuty utworu zdawały się rozpychać między partiami wokalnymi Grzegorza Ciechowskiego. Podobnie jak Nowy Jork jest często nieumyślnym bohaterem filmów Woody’ego Allena, tak i tu ta szczególna kompozycja aspirowała do większej roli, niż tylko użytkowa, przewidziana dla podkładu muzycznego.
youtube
Wspominam o tym z kilku powodów. Na płycie Joanny Aleksandrowicz króluje właśnie tango. Tu faktycznie jest ono "nieustanne", ale bynajmniej nie monotonne. Charakterystyczne taktowanie "wolny, szybki, szybki, wolny", znane każdemu kursantowi UDZ czy LDA, w znakomitej części dyktuje rytm piosenek. Te ostatnie nie są autorskie, ale ich konsekwentny, świadomy dobór oraz osobista aranżacja artystki nadają płycie „OD NOCY DO NOCY” aurę oryginalności.
Argentyńska paralela, choć najbardziej ewidentna, nie jest jednak tym, co tak rzuciło mi się w oczy. To raptem kwestia stylistyki, nie tak znów niespotykanej. Na płycie Joanny Aleksandrowicz odnalazłem za to - i na tym się tu skupię - tę samą, harmonijną, mocno nieoczywistą konkurencję między wokalem, a towarzyszącą mu muzyką. Podobną do tej, która tak ujęła mnie przed laty. Równie przyjemny uchu przeplot śpiewanych fraz z dźwiękiem skrzypiec i fortepianu, współpraca ponad podziałami i głową dyrygenta. Tam gdzie artystka urywa swój akt, przejmuje go w całym zaangażowaniem sekcja instrumentalna. Po chwili, uwaga widza niczym pałeczka w biegu sztafetowym, znów zawraca z nut na słowa. Ten przemyślany balans nie tylko czyni "przebieg" piosenki ciekawszym, bardziej przygodnym, ale też pomaga uniknąć solistce pewnej pułapki...
Zadałem sobie bowiem skądinąd wdzięczny trud powrotu do uszlachetnionych czasem pierwowzorów, które na swojej płycie reinterpretuje Joanna Aleksandrowicz. Oryginalna piosenka "Od nocy do nocy" w wykonaniu Haliny Kunickiej - dotąd mi nieznana z racji względnie młodego wieku  - brzmi dla mnie nieznośnie liniowo. Jest niczym szkolne wypracowanie, z wyraźnie zaznaczonym wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. W swoich czasach zasłużenie wpisywała się w przyjęty kanon muzycznego piękna. Porywając się na jej reedycję w grudniu 2020 roku i przy zachowaniu wierności wobec materiału źródłowego, wydawnictwo dostrzeżono by jedynie w wąskim gronie koneserów. Zbyt duża ingerencja w oryginał mogłaby z kolei przynieść niepożądany, parodystyczny efekt. Przy restauracji wiekowych ikon muzyki z użyciem świeżej palety barw udało się na szczęście zachować zdrową równowagę. W nowej aranżacji można odczytać nie tylko szacunek dla przeszłości, ale i odautorską porcję młodzieńczej energii. Dużą część zasługi za ten stan rzeczy przypisuję faktowi obiektywnego podzielenia sceny między wokalistkę i towarzyszących jej instrumentalistów, a każda ze stron zasługuje, aby mieć swoich własnych fanów. Piosenki z płyty Joanny Aleksandrowicz to, podobnie jak w "Nieustannym tangu", arena kohabitacji solistki z muzykami. To osobna podróż głosu i melodii, choć zaplanowana w tym samym kierunku. Dzielą one pomiędzy sobą "czas antenowy", czasem się wspierając, innym zaś razem - wysforowując się na niezależność.
youtube
Wspomniany utwór "Od nocy do nocy" w 1975 roku wykorzystano jako motyw przewodni w filmie "Noce i dnie". Joanna Aleksandrowicz tytułem tejże piosenki nazwała swoją płytę, a tytułem filmu - własną wersję utworu sprzed lat. W "Nocach i dniach", pierwsze kilka sekund upływa przy nastrojowych pociągnięciach smyczka, które nadają kompozycji wyjątkowo romantycznego charakteru. Głos artystki pojawia się zaraz potem. Początkowo ascetycznie i w minimalnej oprawie, aby dopiero pozwolić dogonić się brzmieniu wiolonczeli. Słychać tu wyraźnie upodobanie do stylu piosenki aktorskiej, klimatów rodem z filmu lub teatru. Akompaniament wykonuje to krok do przodu, to znów do tyłu, a doścignąwszy artystkę werwą i rozmachem ekspresji, od razu wycofuje się do zaledwie kilku synchronicznych uderzeń perkusji czy stuknięć w klawisz fortepianu. Artyści wymieniają się ciężarem zagospodarowania ciszy w dokładnie wyreżyserowanych, naprzemiennych seriach. Płynnie kompensują wzajemną subtelność bądź doniosłość. W finale piosenki znów przypomni o sobie motyw na skrzypce. Te same, które nieśmiało wprowadzały w utwór, teraz z całym zdecydowaniem go wieńczą. Jednocześnie, ich dźwięk daje do zrozumienia, że muzyka pozostaje tu organicznym, namacalnym uczestnikiem spektaklu. Wcześniej, nuty muzyki samodzielnie otwierały album przejmującym "Prologiem", zaś w gorączce kolejnych utworów, gdy tylko artystka potrzebuje pauzy na zaczerpnięcie powietrza, grono instrumentalistów bez zastanowienia wykorzystuje każdy milimetr przestrzeni by zaznaczyć swoją obecność. Wygranym w tej przepychance talentów jest sam słuchacz.
"Tango na głos orkiestrę i jeszcze jeden głos" autorstwa Grzegorza Tomczaka powstało w 1989 roku. Piosenka znana zarówno fanom Maryli Rodowicz, jak i Roksany Węgiel, na płycie „OD NOCY DO NOCY” zyskała drugie, lepsze życie. W swoim współczesnym wydaniu, cechuje się znacznie bardziej naturalną oprawą, pozbawioną syntetycznych dodatków, którymi świat zachłysnął się w początkach ery komputerów. Pierwszą część utworu utrzymano w marszowej, surowej estetyce. Jest ona mocniej wyartykułowana niż u nieśmiertelnej Maryli, choć - dla kontrastu - głos Joanny Aleksandrowicz na tle srogich w swoim brzmieniu, żołnierskich taktów wydaje się dużo bardziej "miękki" i kobiecy. Po półtorej minuty, wypiętrzona ściana melodyjnego rygoru nagle opada, niespodziewanie ustępując miejsca kontrastującym, walcowym nutom, przy których słuchacz z przyjemnością "łapie oddech". Chwila wyczekanej odwilży prowadzi jednak na powrót ku wzburzonym wodom. W kolejnej rundzie tego falowania między bezwzględnością, a przyjemnym dryfem, artystka oddaje jednak swój czas muzyce. Na chwilę usuwa się w cień, by pozwolić wybrzmieć delikatnym nutom, które do tej pory towarzyszyły jej w drugim planie. Za sprawą tej precyzyjnie dostrojonej interakcji, piosenka wydaje mi się bardzo dynamiczną kreacją, rozmową ludzi sztuki, płótnem, na którym malarz ukrył szereg detali dostępnych dla ucha dopiero po odpowiednim skupieniu.
"Odkryjemy miłość nieznaną" z repertuaru Alicji Majewskiej, na ustach Joanny Aleksandrowicz jest piosenką spokojniejszą, zarówno pod względem tempa utworu, jak i głosu wokalistki, który brzmi cieplej, zauważalnie mniej agresywnie. Choć kompozycja nie jest tak melodyjna jak oryginał, a perkusja nieomal w roli metronomu, nieco przyćmiewa pozostałych członków grupy, piosenki wciąż słucha się z zainteresowaniem. Szczególnie, gdy w samym środku utworu, muzycy nieco "luzują" nastrój, a wybijane beznamiętnie tętno tanga staje się na chwilę czymś, co przywodzi na myśl improwizację zespołu jazzowego. Jest to jednak dość subtelna reorientacja, którą łatwo przegapić nim melodia znów powróci na pierwotne tory.
To raptem trzy z dziewięciu znakomitych propozycji Joanny Aleksandrowicz wydanych na płycie. Serdecznie zachęcam, aby zapoznać się bliżej ze złotym, pięknie wydanym krążkiem „OD NOCY DO NOCY”. Najlepiej odtworzyć sobie tę płytę wieczorem, w dobrych słuchawkach i przy kieliszku czerwonego wina. To nie muzyka, którą puszczałbym sobie ot tak, w tle codziennych spraw. Album przypomina bardziej film, który ogląda się z uwagą i aktywnym zaangażowaniem. Dopiero tak podany sprawi, że jego wszystkie walory zostaną odpowiednio wyeksponowane.
Płyty nie sposób niestety znaleźć w Empiku czy na Ceneo. Można zamówić ją bezpośrednio na stronie artystki.
http://joannaaleksandrowicz.pl/album/
youtube
Muzycy w składzie:
fortepian: Marcin Jagiełło
bas: Tomasz Cyranowicz
perkusja: Patryk Sowała
I skrzypce: Kasia Bartecka
II skrzypce: Kalina Dudczak
altówka: Julia Heinzel
0 notes
lodzianinkulturalny · 5 years ago
Text
“Znikomość”
Słowo od redaktora: Epidemia koronawirusa zaskoczyła nas wszystkich. Z dnia na dzień zawieszono działalność wszystkich teatrów, a wraz z ich zamknięciem, Serwis "Łodzianin Kulturalny" chwilowo zatracił rację bytu. Jeszcze na kilka dni przed "lockdownem", zupełnie nieświadomy tego, co ma za chwilę nadejść, siedziałem beztrosko na widowni Teatru Nowego w Łodzi. To był mój ostatni jak dotąd spektakl. Wracając do domu w tamten szary, deszczowy wieczór, układałem już w myślach główne argumenty przyszłej wypowiedzi na bloga. Ostatecznie, poniższy tekst przeleżał na pulpicie mojego komputera dobrych kilka miesięcy. Nie było sensu go publikować, gdy eksperci medycyny kreślili przyszłość w barwach tak dalekich od różu. Wieszczono nawet dwuletni okres izolacji społecznej, a imprezy masowe w zamkniętej przestrzeni miały zostać wznowione dopiero po wynalezieniu szczepionki. Perspektywa tak długiej przerwy od pisania, hamowała mnie skutecznie przed pracą nad dalszym rozwojem serwisu. W ostatnim poście na Instagramie zdążyłem jedynie zapowiedzieć, że wkrótce pojawi się recenzja "niepokojącej premiery", a emoji pistoletu i masek teatralnych subtelnie nawiązywały do wpisu, który za chwilę przeczytacie. W tymże poście pojawiła się też obietnica relacji z "nietypowej wystawy dzieł sztuki" oraz wrażeń z "niecodziennego koncertu w Filharmonii". Ten ostatni odwołano. Co do wystawy - odpowiedni artykuł pojawi się już niedługo, również po przydługim okresie zahibernowania w szufladzie. Za to już teraz, cofniemy się do marca 2020, do "starej rzeczywistości" bez maseczek czy spray'ów z etanolem, i wspomnimy spektakl przedpremierowy, który do dziś czeka na swój pełnoprawny debiut na deskach Nowego. I wciąż do końca nie wiadomo kiedy ten debiut nastąpi...
---
Pasjonaci teatru dzielą się na tych, którzy lubią oglądać monodramy oraz na tych, których to nieco przynudza. Monodram to specyficzny gatunek sztuki, odarty z wszelkich fajerwerków - tancerzy, chórzystów, chemii łączącej poszczególnych aktorów, czy choćby nawet z niemej obecności statystów, błąkających się gdzieś bez celu w drugim planie. Solidaryzuję się ze wszystkimi, którym monodram przywodzi na myśl czasy studenckie. Wtedy to, z ułożonych rzędami ław uczelnianej auli można było utkwić wzrok w wykładowcy, który w ramach wypełniania zawodowej misji, produkował się publicznie przez bite dwie godziny. Na chwilę przed wybuchem epidemii udało mi się odwiedzić Teatr Nowy, gdzie w urządzonej na poddaszu sali, w kameralnych warunkach zorganizowano przedpremierowy pokaz monodramu "Znikomość". Pierwszy i przynajmniej dopóki nie miną czasy zarazy - ostatni taki pokaz. Nowość tak gorąca, że w teatrze próżno jeszcze szukać ulotek czy plakatów reklamujących wydarzenie, a najlepiej zwykle poinformowani bileterzy, tym razem nie byli w stanie zawczasu oszacować długości trwania sztuki. "Wszytko zależy tu od aktora" - odpowiedział jeden z nich, gdy dopytywałem o szczegóły przedsięwzięcia. W schludnym foyer Teatru Nowego czuć było tę atmosferę nadziei i unoszące się w powietrzu poddenerwowanie. To jak próba generalna, ale z udziałem żywej publiczności, więc już nie do końca próba.
Sam właśnie zaliczam się do tej grupy widzów, która zamknięta w czterech ścianach z jednym tylko mówcą, już po kilku pierwszych minutach poczyna wodzić po suficie pustym, znudzonym wzrokiem. Gdybym miał pod ręką zeszyt i długopis, z pewnością począłbym łączyć punkty przecięcia linii ułożonych na kartce zadrukowanej gęstą, niebieską kratką. Tym razem jednak, dźwięk słowa "monodram" nie budził we mnie takich obaw. Wręcz cieszyłem się w duchu, że historia zostanie opowiedziana w takiej właśnie konwencji. "Znikomość" to bowiem okazja do bezpośredniego spotkania z człowiekiem, który desperacko łaknie mieć słuchacza. Z człowiekiem, a nie z abstrakcyjnym bohaterem, który wynurzył się z czyjejś wizji artystycznej. To studium postaci, opracowane jako autoportret. Młody, wrażliwy chłopak z niemieckiego Emsdetten, korzystając z okazji że wyjątkowo ktoś zechciał potraktować go z uwagą, otworzy się przed zgromadzoną w ciemnej sali widownią teatralną. Nie będzie bohaterem wplecionym w żadną fabularną intrygę, co przy braku partnerów towarzyszących mu na scenie, byłoby zabiegiem skazanym na łaskę wyobraźni widza. To nie o przygody tu chodzi, a o samego ich uczestnika, napotkanego w chwili szczerości zduszanej całymi latami. Stąd też, skupienie wyłącznie na nim całej uwagi wydaje się tu jedynym słusznym rozwiązaniem. Poza tym, dochodzi jeszcze dreszczyk emocji związany z wrażeniem, jakobyśmy zostali zamknięci i obcowali sam na sam z czarnym bohaterem, kryminalistą. No tak... bo warto wspomnieć - Sebastian Bosse właśnie wybiera się, aby zebrać krwawe żniwo wśród uczniów i nauczycieli swojej byłej szkoły.
Pogardzany, wyśmiewany przez rówieśników, uczyniony ofiarą ich bezwzględnych żartów - Sebastian nie uświadczył ani litości, ani wstawiennictwa ze strony pedagogów, którzy najwyraźniej nie byli w stanie przeniknąć wystarczająco głęboko w tkankę społeczności uczniowskiej i dostrzec tam jego osobisty dramat. Żyjąc w poczuciu krzywdy, akumulował w sobie gniew i poczucie niesprawiedliwości, by ostatecznie dać im upust - i to już za chwilę, gdy tylko skończy tę ostatnią spowiedź, jakby spontanicznie zainicjowaną ciekawymi spojrzeniami ludzi zgromadzonych na widowni. Przy odrobinie empatii, w trakcie spektaklu można odnieść mylne wrażenie, że faktycznie należy się mu rehabilitacja i słowo pocieszenia. Jest inteligentnym obserwatorem świata, który co i rusz rzuca celną uwagę na temat nastałej rzeczywistości i tego jak bardzo została zepsuta. Bez zbędnej poprawności politycznej porusza kwestie relatywizmu moralnego, upadku obyczajów, konformizmu społecznego wobec narzucanych wzorców życia. Burzy się przed egzystencją, która podąża wzorem - "szkoła, praca, emerytura i śmierć". Chce sięgać dalej niż uległy tłum, który dawno pogodził się z jedynym słusznym modelem świata. Zaraz potem kilkukrotnie dodaje - "...ale nie jestem faszystą!". W to akurat wierzę, pomimo jego sugestywnych glanów i czarnego skórzanego płaszcza. On nie aspiruje do bycia symbolem, czy choćby wyznawcą którejś z uniwersalnych ideologii, a działa motywowany chęcią jedynie osobistej vendetty. Co prawda powołuje się przy tym na innych masowych morderców, którzy z bronią palną ruszyli na szkolne korytarze. Nie mniej, każdy z tych przypadków jest, tak jak i tu, efektem wadliwego systemu, wykluczenia, czy przynajmniej subiektywnego poczucia braku przynależności do wspólnoty. To za mało, by połączyć wszystkich sprawców w jeden ruch. Ten głęboki zawód, którego doznał, ostatecznie ugruntował w chłopaku przekonanie, że niesprawiedliwość i marazm są na stałe wpisane w codzienne trwanie. A skoro tak, to przedwczesna śmierć będzie znaczyć tyle samo, co ta odwleczona w czasie do momentu starości. Nie mogąc znaleźć sensu w życiu, postanawia przynajmniej umrzeć w głośny i spektakularny sposób. Chwyta więc za karabin i udaje się w miejsce swojej niedawnej golgoty. I ta ostatnia informacja o zamiarach młodego Niemca skutecznie odwodzi nas wszystkich od współczucia i każe zrewidować podział na role kata i ofiary. Choć Sebastian w swoich sądach i refleksjach wykazuje się chwilami charyzmą, wrażliwością i pewnym intelektem, to jego zaburzone postrzeganie zemsty jako cudownego leku na poprawę sytuacji jego samego, jak i całego świata, kruszy dalszą możliwość utożsamiania się z bohaterem.
Jako widz, czułem ogromny niedosyt. Przynajmniej z początku. Rola w którą wcielił się Konrad Michalak daje w teorii niezmierzone pole do popisu. Spodziewałem się zobaczyć rozedrganego neurotyka, który gwałtownie przełącza się między stanami pozornej równowagi i całkowitego oderwania od rzeczywistości. Chciałem zobaczyć postać, która w jednej sekundzie będzie śmiać się do rozpuku, aby chwilę później - ronić łzy rozpaczy. Postać Sebastiana - przynajmniej na papierze - jest pełna sprzeczności, a ich nawet nadmierne wyeksponowanie, potęgowałoby w widzu poczucie obcowania z czymś bardzo nieuchwytnym i niecodziennym. Marketingowe programowanie rodem z Hollywood kazało mi czekać na kolejną inkarnację Jokera, księcia zbrodni o nieodgadnionym stanie umysłu, który swoim szaleństwem hipnotyzuje nawet najzacniejsze serca. Tymczasem, wachlarz emocji, jaki sączył się powoli ze sceny, sprawiał wrażenie dość wyważonego i kontrolowanego. Te wyraźnie tamowane, anemiczne emocje i puste pokrzykiwanie przypominały raczej marudne dziecko, niż tajemniczego buntownika bez powodu. "Co za niewykorzystana szansa" - powtarzałem w myślach, obserwując, jak aktor uśmiecha się nerwowo, zamiast skakać po scenie w geście obłędu. Wyobrażałem sobie, że świetnie pasowałby tu Przemysław Kozłowski, którego kreacja fikcyjnej postaci Dymitra w opisywanej przeze mnie jakiś czas temu sztuce "Karamazow", idealnie wpisywałaby się w ramy roli przerażającego odszczepieńca. No właśnie - "fikcyjnej postaci", to słowo klucz. Dopiero po dłuższej chwili naszła mnie bowiem myśl, że to jednak ja nie mam racji, a z monodramem wszystko jest tak, jak powinno. Ostatecznie, spektakl opowiada nam historię opartą na faktach, sprzed raptem 14 lat, a niedoszłym księciem zbrodni jest tu 18-letni gówniarz ze świadectwem gimnazjalnym, świeżo wydrukowanym. Zwykły melancholijny dzieciak, a nie super-złoczyńca na miarę komiksów Marvela. Gama zachowań bohatera była uszyta tak, by osadzić go w realnym świecie i pośród ludzi takich, jak my sami. Gdy pojąłem gdzie umieszczono punkt odniesienia, oddałem honor zarówno scenarzyście, jak i aktorowi. Tak właśnie zachowywałby się ten rozchwiany, małomówny typ z ostatniej ławki, kolega z dawnych lat, z którym straciłeś kontakt, aby po latach przeczytać o nim w gazecie, w rubryce kryminalnej. Ten, o którym wszyscy po fakcie powiedzą – „a to był taki spokojny chłopak!”. Nie wyidealizowane czarne charaktery wyglądają prawdopodobnie właśnie tak, jak pokazano to w Teatrze Nowym i za tę zamierzoną autentyczność należą się słowa uznania.
Teatr to praca na żywej tkance i nie ma dwóch jednakowych spektakli. W widowiskach realizowanych z rozmachem, angażujących tuziny artystów, łatwo jest ukryć te trudno dostrzegalne okiem widza niuanse, które sprawiają, że w zawodzie aktora nie ma rutyny. Monodram nie daje takiego komfortu, bo tu wszystko od początku do końca funkcjonuje na pierwszym planie. Rodzi to czasem interesujące sytuacje... Sebastian co i rusz przerywał swój wywód, zwracając się do siedzących w pierwszym rzędzie osób z pytaniem, którym jakby szukał poparcia i zrozumienia dla swoich tez czy obaw. Mówiąc o ludziach, którzy już wpasowali się w system, przyjęli wobec życia uległą postawę, by łatwiej osiągnąć odpowiedni status społeczny, bohater niespodziewanie rzucił w kierunku siedzącego tuż obok mnie chłopaka zapytanie - "a ty, jaki masz samochód - Mercedesa, Volkswagena?". Nieco zdeprymowany widz, orientując się że trwa właśnie niezręczna chwila ciszy, w której faktycznie wypada mu podjąć interakcję z aktorem, po sekundzie zastanowienia rzucił enigmatyczną odpowiedź - "mam padaczkę". Przyznam, nie wiem sam jak rozumieć jego słowa. Jestem dość prostolinijnym człowiekiem, więc odczytałem komunikat chłopaka dosłownie, jako "nie stresuj mnie już i nie wypychaj na forum, bo za chwilę będzie trzeba wzywać pogotowie ratunkowe". Istnieje jeszcze możliwość, że się przesłyszałem, choć wątpię - siedziałem od niego raptem pół metra dalej. Nie byłoby o czym wspominać, gdyby nie fakt, że pod koniec sztuki, otrzymaliśmy długą, może nawet pięciominutową porcję agresywnie błyskającego światła, które swym stroboskopowym, tętniącym z dużą częstotliwością promieniem, brutalnie "dawało po oczach" w przyciemnionej sali. Walcząc z mdłościami i oczopląsem, równocześnie drżałem o tego nieboraka obok. Patrzyłem na niego kątem oka i nie wiedziałem czego się spodziewać. Na szczęście wszyscy w komplecie przetrwali ten czas prawdziwej próby dla źrenic. Cała sytuacja brzmi jak zmyślony, kiepski żart, ale daję słowo - tak właśnie było.
Z innych ciekawostek - w trakcie jednej ze scen Sebastian golił twarz. Sunął po zaroście jednorazową maszynką, którą potem maczał w misce z wodą. Z początku myślałem, że ten kawałek plastiku w jego dłoni to atrapa, z której wyjęto nożyki. Raz zgolone wąsy nie odrastają tak natychmiast. Jeśli w przyszłości monodram będzie pokazywany w serii kilku następujących po sobie wieczorów, dynamika wzrostu włosa może nie nadążyć za repertuarem. Okazało się jednak, że i tu postawiono na ultrarealizm. Maszynka była jak najbardziej uzbrojona, a sztuka trąciła o nurt macabre, gdy chwilę po ogoleniu, ponad górną wargą aktora popłynęła niewielka strużka krwi. Już do samego końca spektaklu mocno absorbowało mnie obserwowanie procesu gojenia tej rany.
Choć w pewnej chwili - jak sądzę - zaistniała potrzeba, aby uruchomić nieco uśpioną budkę suflera, to absolutnie nie mam o to żalu, zważywszy że aktor poradnie wybrnął z tej kłopotliwej dla siebie sytuacji. Oceniam wysoko umiejętności artysty, który w swój występ ewidentnie włożył sporo serca. Już po kilku pierwszych minutach, patrząc mu w oczy widziałem zagubionego chłopaka, który oszołomionym wzrokiem szuka zwarcia z widownią. Przestał nim być dopiero na dźwięk końcowych oklasków, a powrotna transformacja - z fikcji w kierunku rzeczywistości, po godzinnym spektaklu była dla mnie trudna do zaakceptowania. Ciekawie było widzieć te wszystkie rzeczy niemal od kuchni, mieć je na wyciągnięcie ręki. To dlatego właśnie teatr jest mi bliższy, niż anonimowe kino, a organiczna relacja aktora z odbiorcą, zdaje się zacierać granicę widowni ze sceną. Kiedy nastanie kolejna szansa, by obejrzeć "Znikomość"? Tego nie wiedzą najstarsi epidemiolodzy. Gdy już jednak będzie taka możliwość, serdecznie polecam wybrać się do teatru i skonfrontować moje spisane tu wrażenia z Waszymi własnymi. Warto, bo te kilkadziesiąt minut intymnej rozmowy z Sebastianem Bosse, jest doświadczeniem, które nieco wymyka się tradycyjnej formie teatralnej. Wyda się ona wartościowa dla kogoś, kto szuka w teatrze czegoś bardziej surowego, co z premedytacją odbiega od przyjętych kanonów.
P.S. / Edit: Już po napisaniu recenzji sięgnąłem do wyszukiwarki Google i znalazłem tam to:
Padaczka - "Grat, stary samochód, który ledwo jeździ.”. [https://www.miejski.pl/slowo-padaczka]
...
Interwencja medyków byłaby jednak niepotrzebna.
youtube
1 note · View note