#dajerade
Explore tagged Tumblr posts
Video
instagram
Mały nie jest 🤭ale daje rade ⭐️💎👌👍 #sony #xb60 #dajerade #jestogien #muza #polishboy #instaboy #polskichlopak #fitboy #gymboy #tattooboy #weekend (w: Bydgoszcz, Poland) https://www.instagram.com/p/BvXDjirIC3Z/?utm_source=ig_tumblr_share&igshid=1x8gjtwpi0zzw
0 notes
Photo
Na dworze gorąco🌞🌞🌞 ale Monika nie odpuszcza. I tak trzymać kochana 👍👍👍 Trening na #BODYSHAPE Totalne szaleństwo. ♨️60 min ♨️50 stopni ♨️30 barów mnóstwo spalonych kalorii ♨️♨️♨️ Umów sie na bezpłatny trening próbny Zadzwoń 507737737 _____________________________________ #trening #zafree #bodyshape #rollshape #rollmasaz #legionowo #pieknemy #pieknaimloda #dajerade #fit #fitness #newbody #nowa #figura (w: Body Evolution Studio Modelowania Sylwetki)
#bodyshape#trening#zafree#rollshape#rollmasaz#legionowo#pieknemy#pieknaimloda#dajerade#fit#fitness#newbody#nowa#figura
0 notes
Photo
Postu dr Dąbrowskiej ciąg dalszy. Dziś już 10 z 14 zaplanowanych dni, ale coraz częściej myślę, żeby pociągnąć jeszcze dłużej, bo czuję się bardzo dobrze , a jest szansa na lepsze efekty. 💪😊 Na przekąskę w ciągu dnia mam dziś miks warzyw do chrupania (paprykę, pomidory koktajlowe i rzodkiewki) i świeżo wyciśnięty zielony sok ze szpinaku, ogórka, selera naciowego, imbiru, grapefruita i małego kiwi. A Wy co przegryzacie w ciągu dnia, np. w pracy? . #slowjuicer #huromjuice #huromslowjuicer #wyciskarkawolnoobrotowa #wyciskarkahurom #postdrdabrowskiej #postleczniczy #10dzień #przekaska #zielonysok #greenmonster #warzywa #dajerade #mojczas #mysimplelife #mysimplecooking #mojblog #blogerka #bloggergirl #zdrowejedzenie #zdrowienatalerzu #wiemcojem (w: Konstancin-Jeziorna)
#blogerka#bloggergirl#wyciskarkahurom#mysimplecooking#huromslowjuicer#huromjuice#slowjuicer#przekaska#greenmonster#mysimplelife#zdrowejedzenie#zdrowienatalerzu#postdrdabrowskiej#dajerade#warzywa#mojczas#wiemcojem#zielonysok#wyciskarkawolnoobrotowa#10dzień#mojblog#postleczniczy
0 notes
Photo
#pokręcone #mtb #śladem #skandi #50km #650up #trek #mtbpokrakowsku #super #nice #relax #mountainbiking #wycieczkowo #instabike #enduro #xc #enduroman #sidi #endura #shimano #topfuel #frend #bikelove #insta #mount #xco #uci #29er #full #fox #dajerade (w: Zabierzów)
#xc#mountainbiking#instabike#sidi#super#29er#trek#enduroman#full#nice#uci#50km#topfuel#wycieczkowo#endura#relax#enduro#shimano#mtb#mount#dajerade#fox#mtbpokrakowsku#bikelove#650up#śladem#pokręcone#skandi#xco#frend
0 notes
Photo
W sumie to niczego się nie nauczyłem. Tak jak w polskich górach biegałem zimą po śniegu, tak samo przebiegłem przez tajską dżunglę po błocie. W adidaskach, bez bieżnika💪🤣 Można? Można. Haha #dajerade #polskichlopak #wtajskiejdżungli #tajlandia #blogpodróżniczy #travelblogger #sportsman #junglerun
0 notes
Quote
Nie jestem idealna, ale idealnie daje sobie z tym radę.
1 note
·
View note
Text
19.02.2016 godz 20:46
Nie wiem co mogłabym powiedzieć o dzisiejszym dniu. Owszem, posiadam głębsze przemyślenia, ale nie potrafię dobrać odpowiednich słów. Myślę, że poniższa piosenka opisze moje aktualne samopoczucie, dni. Miłego słuchania.
Kali - Tam, gdzie pójdziesz Ty
https://www.youtube.com/watch?v=KbnwSB8vZRc
0 notes
Photo
#somersby #elderflowerlime #kwiatczarnegobzu #piwerko #piweczko #dzabhq #dajerade #weekend #piateczek #takiezyciewmojejbranzyjedenweekendpiecmelanzy (w: Dżab HQ)
#piateczek#kwiatczarnegobzu#dzabhq#piwerko#dajerade#piweczko#elderflowerlime#weekend#takiezyciewmojejbranzyjedenweekendpiecmelanzy#somersby
0 notes
Text
POŁÓWKA (Tydzień 44)
No, to się zaczęło! Jesteśmy (z dziewczynami) na wczasach… :) Tzn. one są. Ja jestem posrana po same uszy :) :) :) Cała moja pewność, że dam radę pooooszła! Jestem napięta, niczym struna - ani ze mną pogadać, ani pożartować. A po próbie generalnej pływania w wodach słonawych - jestem załamana. Nie dopłynę. Utopię się, jak nic. A już na bank nie zmieszczę się w limicie - bojka nawigacyjna jest niemal na horyzoncie. Jak taki kawał upłynąć w takich warunkach? Fale znoszą nie w tą stronę, co trzeba, woda zalewa usta przy nabieraniu powietrza i przesłania widok. Masakra. Wybieg z wody do strefy zmian ma jakieś 300 m, sama strefa 400! Przerażające to wszystko. Na dobitkę trener z nadwornymi lekarzami :) po oględzinach mojej nogi wyrokują złamanie, staw rzekomy i inne kosmiczne hipotezy - cudownie, nie ma co… Ale i tak wystartuję!
Co ma wisieć, nie utonie ;)
Rano budzę się w miarę spokojna. Jemy śniadanie i idziemy do strefy przygotować siebie i rowery. Bidony, żele, batony - zgodnie z zaleceniami Trenera, lądują na z góry upatrzonych pozycjach. Po chwili krótka, wspólna rozgrzewka i… START. Ustawiam się z tyłu, przy tabliczce z szacowanym czasem wyjścia z wody po 50-60 min. Tak czuję, że tyle mi to zajmie. Choć patrzę na wodę już bez paniki - tafla jest spokojna, jak na jeziorze. Ale 1500 startujących na raz robi wrażenie.
Ciekawe, jak to będzie? Jedna wielka niewiadoma. Nie wiem, czego mogę się spodziewać od swojego organizmu po przerwie treningowej - czy faktycznie jestem w stanie ukończyć taki dystans? Nie wiem, jak rozłożyć siły. W głowie kołacze mi tylko, żeby się nie spalić zbyt wcześnie, bo polegnę na biegu. No to strzał. Mija dobrych kilkadziesiąt sekund, zanim zanurzam się w wodzie na tyle, żeby móc płynąć. Płytki brzeg wchodzi dość głęboko w wodę. Wreszcie zaczynam. Resztki zdenerwowania odeszły, a może odpłynęły :) w siną dal. Nie boję się już. Choć każdy przepłynięty metr, to walka o życie. Jestem przeciętniakiem, więc cały dystans płynę w dzikim tłumie. Najgorzej jest na nawrotkach przy bojach. Mając w pamięci ustawienie z Poznania (za bardzo na zewnątrz, przez co musiałam nadrobić z 200m) ustawiłam się tym razem od wewnętrznej strony. Okazało się to również niezbyt fortunne - cała płynąca i waląca po głowie masa napiera na mnie, przyciskając mnie do bojek. Trzymam się ich, nie pozwalając wepchnąć się pod wodę i zacieszam. Po chwili jednak ruszam dalej do boju. Walczę. Też mi się zdarza kogoś walnąć lub po kimś przepłynąć. Trudno - taką mamy dyscyplinę sportu ;) Chyba już się z tym oswoiłam. Znów ktoś zdziera ze mnie czepek. Włosy przyklejają mi się do twarzy, sprawiając wrażenie, że oblepiają mnie kilogramy wodorostów. Napawa mnie to czymś w rodzaju obrzydzenia :) Początkowo próbuję je zgarniać do tyłu, ale mija się to z celem. Wracają na twarz szybciej, niż zdążę zabrać z niej rękę. Płynę zatem dalej z włoso-wodorostami w ustach, nosie i na okularkach. Nagle widzę przed sobą dziesiątki stóp chodzących po dnie. Czyżby już koniec? Też wstaję. Nie! To tylko jakaś mielizna po drodze. Ale za chwilę naprawdę wychodzę już z wody. Nie wiem, jaki czas, ale czuję, że znacznie lepiej, niż przypuszczałam. I choć wyglądam jak pobity Wodnik Szuwarek - naprawdę czuję jeszcze moc ;)
Tuż przy wyjściu widzę z daleka łopoczącą flagę RATu. Genialny punkt orientacyjny - nie pozwoli przeoczyć kibiców. Jest i mój osobisty support techniczny! Proszę o gumkę do włosów, która ześlizgnęła się w wodzie z powodu braku czepka. Zanim przebiegłam kilka kroków już widziałam rękę wyciągniętą w moją stronę i podającą mi ją. Jak on to zrobił i skąd wytrzasnął? Nie wiem… Są i dziewczyny! Ciepłe uczucia zalewają mnie całą. W sumie pierwszy raz w życiu bliskie mi osoby stoją na trasie podczas zawodów. Nie zdawałam sobie sprawy, jakie to ważne i miłe. Tym bardziej nie mogę zawieść! Dostaję dodatkowych skrzydeł i pędzę do strefy zmian. Mój rower znajduje się oczywiście na drugim jej końcu. Muszę pokonać całą jej długość ubrana w piankę. A właściwie tylko do połowy. Trochę się martwię, że zdąży wyschnąć i znów nie będę umiała się z niej wykaraskać, ale z dwojga złego to lepsze niż znów kuśtykać 400 m z bolącą nogą w twardym bucie rowerowym. Wreszcie jest mój boks. Wyskakuję z pianki w okamgnieniu (!). Ciekawe, czy to zasługa kompresów, czy silikonu, którym się wysmarowałam? A może obu? Uśmiecham się pod nosem, chwytam Felka i już mogę pedałować. Wyjazd ze strefy po kostce brukowej, więc jako powszechnie znany strachobździel, jadę spokojnie.
Ale za chwilę można przycisnąć. No to cisnę. Powtarzam sobie w głowie plan żywieniowy na najbliższe 3 godz. i 40 min. Myślę, że tyle mi zajmie rower. Skoro w Poznaniu na szybkiej i o połowę krótszej trasie miałam średnią 30 km/h tu nie jestem w stanie jechać takim tempem. Trasa może nie jest trudna - jedyne “większe” podjazdy do pokonania to dwa wiadukty drogowe. Za to zakrętów i rond dosyć sporo. Nie zapomnij jeść. Nie zapomnij jeść - powtarzam, jakbym się zacięła. Sięgam po żel. Cholera! Nie mam jak pilnować czasu odstępu - znów postanowiłam jechać bez garmina. Muszę na czuja… Mijam punkt zywieniowy, wymieniam bidon. Nagle słyszę głos: ej, spadamy! Jedziemy pod prąd. Jezu, faktycznie - kilka osób, w tym oczywiście ja, wjechało na nie ten co trzeba, czyli prawy pas drogi. Pewnie z przyzwyczajenia - w końcu w Polsce obowiązuje ruch prawostronny :) A z naprzeciwka nadjeżdża wielka grupa kolarska. Dżizas - rozjadą mnie! Jednak zdążyłam uciec. Ale tak na marginesie - cały czas mijają mnie “pociagi”, pomimo formuły non-drafting. Trochę mnie złości, kiedy sędziowie (jakby trochę za m��odzi - ale może to tylko moje wrażenie) gwiżdżą na pojedyncze osoby, które akurat wyprzedzają, a całych wielkich peletonów zdają się nie widzieć. Boją się? Nie wiem.
Po chwili tuż przede mną wypadek. Dwóch kolarzy leży na drodze - ledwo zdążyłam wykonać manewr, żeby ich ominąć. Serce znów mam w gardle. Zjeżdżam na bok, robiąc miejsce nadjeżdżającej karetce. Jakie to kolarstwo jest niebezpieczne… Przy końcu pierwszej pętli znów widzę “swoich”. Dopingują, klaszczą - dziękuję. Druga mija na tasowaniu się wciąż z tymi samymi osobami. To ja jestem szybsza, to one. Przy mijaniu ucinamy sobie krótkie pogawędki. Jest fun. Nie opadam z sił, mimo obaw, wciąż jadę, wydaje się, tym samym tempem.
Opada mi za to zamek trisuita - i to po sam pępek, czego oczywiście nie zauważam. Zauważa za to jakiś złośliwy fotograf! :) Znów nie wiem, jaki czas, ale jakoś szybko zleciało. Wpadam do strefy. Znów muszę przebiec całe jej 400 m. Nauczona poznańskimi doświadczeniami tym razem ściągam buty. Dobiegam do boxu na boso - genialny pomysł. Odwieszam rower i wskakuję w stare, wysłużone, dziurawe asicsy. Nowe buty obtarły mnie w Poznaniu, więc wolę nie ryzykować w nich półmaratonu. Wybiegam. Straszliwy ból przeszywa moją stopę. Wracam, zdejmuję buta i skarpetkę i spryskuję bolące miejsce lodem w sprayu. Niewiele pomaga, ale biegnę. Po chwili widzę Mariusza z aparatem, który każe mi się uśmiechać. Widocznie grymas bólu wykrzywia mi twarz :) Błagam o tabletki przeciwbólowe i biegnę dalej. Dobra - jakoś przeczłapię to pierwsze kółko, potem wezmę prochy i jakoś to będzie. Ale boli. Może lepiej je przejść? A może w ogóle zejść z trasy - toż zostało mi jeszcze 20 km… O, są moje dziewczyny naprzeciwko strefy żywieniowej - to teraz nie mogę się poddać. Za chwilę Garnek Mocy tłucze się i wzywa mnie do walki. I jak tu się zatrzymać? Biegnę więc. Mniej więcej w połowie pętli jak spod ziemi pojawiają się chłopaki z tabletkami i wodą w bidonie. Mariusz biegnie ze mną jakiś odcinek podtrzymując mnie na duchu (wielkie dzięki za nieocenioną pomoc!). Na drugiej znów dziewczyny za zakrętem, nieznani ludzie krzyczący po imieniu i podający lód w kostkach, którego nie było w punktach żywieniowych. Niektórzy mnie już rozpoznają z pierwszej pętli. Zaczynam się dobrze bawić!
Za chwilę Trener z ekipą krzyczący, że jestem the best - więc znów nie ma kiedy się nad sobą użalać. Na trzeciej pętli jestem głodna. Chcę jeść. Zwykłą bułkę, bo na samą myśl o żelu mam odruchy wymiotne. Obchodzę się jednak smakiem. No i mijają mnie chyba wszyscy z RATu, co niezbyt dobrze o mnie świadczy :), ale dopingują mi, co dodaje mi sił. Czwarte kółko - kawałek biegnę z Mariuszem, już coraz bliżej. Chyba zmienię zdanie co do biegania po pętlach. Jest znacznie łatwiej podzielić sobie trasę na odcinki i biec od jednego do drugiego. Wbiegam na zielony dywan. Nie widzę i nie słyszę co się dookoła mnie dzieje.
Zdaje się, że przyśpieszam i wyprzedzam kogoś przede mną. Nie potrafię przestać się uśmiechać. Rozpiera mnie jakaś wewnętrzna radość, jestem w jakimś innym świecie. Przybijam piątkę wyciągniętej dłoni. Dopiero za chwilę dociera do mnie czyja to była dłoń. Chcę wrócić, ale jest już za późno - przekroczyłam linię mety. Ja pierniczę! I DID IT! Pokonanie 113 km zajęło mi 6:11:26. Żaden to wielki wyczyn w świecie sportu ;) Jednak pozwolił mi na zajęcie 9-go miejsca w swojej kategorii wiekowej! Jestem szczęśliwa. Chyba się upiłam tą połówką :)
1 note
·
View note