Text






0 notes
Text

Niby nic odkrywczego i niby nic nowego w temacie wojny, a jednak "Laowai" jest jednym z lepszych komiksów historycznych w portfolio wydawnictwa. Prawdopodobnie jest tak dlatego, że w idealny sposób został tu zachowany balans pomiędzy wydarzeniami, które rzeczywiście są zapisane w podręcznikach, a fikcją, która ze swoim wymiarem przygodowym napędza akcję i dostarcza prawdziwych emocji.
Tłem wydarzeń jest zbrojny konflikt, w który uwikłała się Wielka Brytania i Francja. Imperia kolonialne wykorzystały sytuację w Chinach, które w XIX w. targane były wewnętrznymi konfliktami. Chodziło o to, co zawsze, o wpływy, pieniądze, a w tym przypadku dokładnie o przejęcie handlu opium.
Finałem było zajęcie przez Wielką Brytanię i Francję Pekinu. Miało to miejsce 1 października 1860 roku. To wszystko wydarzy się w "Laowai".
Zacząć trzeba jednak od samego tytułu i wyjaśnienia znaczenia słowa Laowai. To nieformalne i potoczne określenie używane w celu określenia obcokrajowców. Tutaj, w komiksie, pada kilka razy w kierunku Francois Montagne'a. Młody francuski żołnierz ma jedno marzenie. Ta wojaczka i służba to tylko pretekst. Świat jest ogromny, a Francois marzy o Chinach. Egzotyczny kraj pobudza wyobraźnię, Francois chciałby doświadczyć czegoś nowego, poznać odległe lądy, ludzi, kulturę. To czego doświadczy, będzie zgoła inne od planów. Zazna niepokoju, niebezpieczeństw, będzie pod ostrzałem żołnierzy, którzy noszą mundur o tych samych co on barwach.
Wyprawa okaże się ciągiem dramatycznych i tragicznych wydarzeń. W armii oczywiście są różne rodzaje ludzi, parszywe persony znajdą się wszędzie zaczynając od tych wysokich generalskich szczebli, po niższych rangą, którzy jednak mają pod dowództwem rekrutów, a na uwadze tylko własny interes. A Chiny kuszą bogactwem, wokół którego krążą już niebywałe legendy. Te pałace, te antyczne wazy, przepych na każdym kroku. Opium to jedno, do otwarcia kanałów handlowych dojść musi, ale oprócz tego, cała chmara żołdaków aż się ślini na myśl o łupieniu i grabieży.
I o tym też jest "Laowai", o okrutnej wojnie i własnych małych interesach. To stare prawdy znane z innych dzieł kultury, z kina, beletrystyki, reportaży. W "Laowai" twórcy nie uciekają przed niewygodnymi tematami.


Wątki historyczne przeplatają się sprawnie z drogą głównego bohatera. Jest tu miejsce na romans, epicką przygodę, są pojedynki, sceny batalistyczne. "Laowai" ma pewien epicki wymiar, ale potrafi dotrzeć też do szczegółów natury bardzo ludzkiej. Historia bękarta w armii francuskiej, szpieg w szeregach, problem z opium, które staje się nie tylko walutą, ale potrafi też niszczyć życia uzależnionym od narkotyku. Mocny komiks, a dodatkowo fantastycznie narysowany.
Treść już znacie (są i zwroty akcji, tych nie zdradzę), scenarzyści Alcante i Laurent-Frédéric Bollée docięli wszystko tak, by zamknąć opowieść na 160 stronach. Wydanie zbiorcze "Laowai" to trzy epizody, każdy oferuje prawdziwe filmowe doznania. Tak, to gotowy scenariusz wysokobudżetowego widowiska. Takiego trzygodzinnego fresku na miarę Ridleya Scotta.
Tą wciągającą treść wspaniale natomiast zilustrował Xavier Besse. Realistyczna kreska, piękne pejzaże, szczegół jeżeli chodzi o umundurowanie żołnierzy, emocje na twarzach. Krajobraz z delikatnymi pastelami. niuanse architektoniczne. Xavier Besse dostał możliwość zaprezentowania się na różnych polach. Są spokojne tła, ale jest i bitewna dynamika. Są kadry z marynistycznym zacięciem, okręty, łodzie, wzburzone fale. Są i wszystkie historyczne motywy w jego wykonaniu, gdy dochodzi do wydarzeń, które zostały już na zawsze utrwalone w zapisach. Bardzo dobry komiks.
0 notes
Text

To komiks w pewnym punkowym anturażu, tak go odbieram. Na poły autobiograficzny, bo zahaczający o epizod z życia artysty, gdy parał się przez chwilę tym niedocenionym zawodem. Autor zapewnia, że wszystkie rzeczy się wydarzyły, ale po prawdzie nie ma w nich nic takiego dziwnego. Ot, przypadki z zakładu pracy. W każdym zawodzie (który w jakiś sposób związany jest z ustawicznym przemieszczaniem się) znajdzie się miejsce na jedną anegdotę w tygodniu. Kumpel przytarł samochodem o budynek, ktoś wpadł w kałużę, facet z innej zmiany miał kolizję z przechodzącą przez ulicę krową. Podaję tylko przykłady, bo w "Śmieciach" są inne incydenty. Niemniej klucz jest ten sam. Backderf kreśli ten trudny i wymagający zawód z polotem, wkłada serca w bohaterów i w charakterystycznym dla siebie stylu wypełnia całość taką awanturniczą (awanturniczą dla amerykańskich przedmieść) treścią.
Gdyby szukać jeszcze porównań, musiałbym sięgnąć po dorobek telewizyjny i modny ostatnio trend o tworzeniu programów, które trzeba zamknąć w nawiasie "reality show". Śmieciarze, złomiarze, kurierzy i wiele wiele innych zawodów (lub zajęć zarobkowych), w których każdy dzień jest inny i trudno mówić o rutynie. Każdy dzień przynosi nową przygodę.
I w "Śmieciach" Backderfa jest podobnie. W zasadzie robi się to samo, ale kontakt z ludźmi i drobne incydenty pozwalają zdolnemu autorowi ubrać je w szereg humorystycznych epizodów. Czasem są to epizody rzeczywiście zabawne, często zmuszające do refleksji.
"Śmieci" zostały wydane w tym formacie na rynku zachodnim w 2015 roku, w pierwszej wersji (50 stron) ukazały się w 2002 roku. Jednak został tam zachowany vibe z amerykańskiego tak rozpoznawalnego filmowego storytellingu. Szczególnie mam tu na uwadze film "Menażeria" z 1978 roku. To był przecież taki zbiór gagów, akurat od uniwersyteckiej braci. Porównanie jest dla mnie o tyle ważne, że właśnie przy nim przejdziemy do stylu. Gdzieś tam pod skórą "Śmieci", które mienią się współczesnością (sporo rozpoznawalnych przedmiotów jasno to wskazujących) leżą wciąż, moim zdaniem, lata 70.
Po pierwsze nie mogłem odpuścić tego wrażenia patrząc na manierę Backderfa przy rysowaniu postaci. Oczywiście z tyłu głowy miałem zapewne wciąż przeczytane wcześniej "Kent State: Czworo zabitych w Ohio" o dramatycznych wydarzeniach z maja 1970 roku. A teraz, w "Śmieciach", widzę te same postaci. Cóż, najwyraźniej Backderf, rocznik 1959, nie może wyjść z pewnego schematu (albo raczej sam styl rysowania wrzuca go w ten schemat). Taka natura Backderfa. Nie jest to jednak żaden zarzut, a moment świadczący o pełnej autorskości.
Pisany i rysowany z werwą przemyca pod płaszczykiem lekkiej komedii obyczajowej wiele istotnych kwestii. Oczywiście tą najważniejszą jest sprawa śmieci jako takich. Tutaj Backderf posuwa się dalej, bo umieszcza w albumie strony, które traktują o samych odpadkach w kontekście ich wytwarzania. Dane mają nas zmusić do zastanowienia się i spojrzenia na skalę problemu. Komiks oczywiście nie sprawi, że ktoś zmieni zachowanie, ci najmniej świadomi zagrożeń oraz ci niesegregujący odpadów, raczej po to medium nie sięgną.


"Śmieci" nie mają przybliżyć kulisów tego konkretnego zawodu. Sam zawód też nie będzie przedstawiony w innym niż zwykle świetle. Śmieci jakie są, każdy widzi. Główny bohater też raczej się nie zmieni. To był po prostu ten moment w życiu, gdy poznał ciężką robotę, ciekawych ludzi. Esencją są oczywiście treści, które idą "obok". Nastawienie kolegów z pracy do polityki, "klientów" do samych śmieci, segregacji odpadków, układów w pracy i w mieście, sytuacja w firmie, stosunek kadry zarządzającej do pracowników. Bardzo ważny jest też głos z ulicy. Podsłyszane historie, zaobserwowane zachowania, pewne sytuacje, które zadają kłam rzeczywistości poza zakładem pracy. Podobnie jak u Guy'a Delisle'a w jego "Kronikach z młodości" gdy pracował w fabryce papieru, podobnie jak u mnie, gdy pracowałem w młodości w Pepsi na magazynie. To są chwile, których się nie zapomina i w jakiś sposób odciskają piętno na życiu.
0 notes
Text





Ot, błahostka. Historia jakich wiele. Ileż to ludzi w pewnym wieku przeżywa swoje własne dramaty egzystencjalne? Iluż to ludzi, bez względu na dorobek, odwraca się w pewnym momencie za siebie i z gorzkim rozrzewnieniem szepcze "tam nic nie ma". I naprawdę, nie chodzi o pozycję, wkład w społeczną tkankę. Dramat egzystencjalny odrzuca na bok dokonania, nawet jeżeli dana osoba jest przez wielu podziwiana.
0 notes
Text

Dystopolis to ostatnie miasto, które jako tako jeszcze funkcjonuje. Rozległa metropolia bardzo przypomina wizjonerskie obrazy z czasów "Metropolis" Fritza Langa. Nie sposób ogarnąć horyzontu, budynki piętrzą się gęsto, tu i ówdzie przemykają latające jednostki. Ale w mieście jest jeszcze spokojnie. Nadchodzi natomiast ten cykliczny moment (raz na pięć lat), gdy na ulicę wypełznie Kanibal. Tak! Raz na pięć lat.
Dystopolis stanie się jego półmiskiem. A trzeba Wam wiedzieć, że Kanibal nie wybrzydza, zjada wszystko. Bez opamiętania ładuje w gardziel każdy egzotyczny gatunek. I nie ma umiaru. Pomagają mu w tym fanatyczni wyznawcy. Policja natomiast, jak zawsze, ma nadzieję ukrócić ten morderczy proceder.
Wyobraźcie sobie tego dzielnego policjanta, skądinąd nowy narybek w służbach, który ukończył akademię i podjął pracę właśnie teraz. Wszystko z premedytacją, wszystko idealnie w czas. Ma na imię Abdulla i ma jeden priorytet jako rekrut, chce dopaść Kanibala.
To tak pokrótce, naprawdę, bo fabularnie "Dystopolis" wymyka się ze schematów za każdym razem, gdy czytelnik ma podejrzenie, że autor zagra ów schematami. Nawet ten Abdulla, od którego rozpoczyna się opowieść, nie jest de facto głównym bohaterem. Jest przecież policjant Billy, nowy partner żółtodzioba. To na Billym skupia się duża część historii, a zaczęło się od "niedyspozycji" policjanta.
Miel Vandepitte jest nie do zatrzymania w "Dystopolis". Scenarzysta i ilustrator w jednej osobie przedstawił się jako artysta szalony, tworzy bez hamulców, nie ma dla niego barier, realizuje najbardziej zwariowane pomysły w swoim kryminalnym sci-fi, który ze swoim przepychem przypomniał mi o "Piątym elemencie" Luca Bessona. Ale nie tylko, bo "Dystopolis" jest czymś więcej.


Ilustracyjnie to rzeczywiście przepych, a mnogość ras, które zasilają miejski krwioobieg jest tu wszak niepoliczalna. Kreatywność Vandepitte'a jest na tym polu porażająca. Wygląd postaci, każdej nowej, przypomina odkrywanie komiksowej serii "Saga", czyli tej wielotomowej space-opery autorstwa Briana K. Vaughana (scenariusz) i Fiony Staples (rysunki). W "Dystopolis" i "Sadze" mamy podobny rozstrzał gatunkowy postaci, od ludzi, po małe istoty wykluwające się z jajek. I każda następna strona może przynieść kolejną niespodziankę. Ale ten sam przepych to przede wszystkim miejski krajobraz. Vandepitte łączy ultra nowoczesną architekturę z klasycyzmem. W "Dystopolis" jest specjalne miejsce, w którym włodarze trzymają całą cywilizacyjną architektoniczną schedę. Egipskie piramidy stoją obok wyuzdanych drapaczy chmur przyniesionych prosto z "Łowcy androidów". Istny koncepcyjny bigos. To działa w tym komiksie wspaniale.


Jednak pomysły autora nie ograniczają się tylko do bohaterów. Pomysły, a raczej patenty, to także funkcjonowanie świata, czy chociażby sam koncept na Kanibala, który nie może opanować swojego głodu.
To komiks okazały, dziwny a nawet dziwaczny, ze specyficznym humorem. Nie przypadnie wszystkim do gustu. Jest jak pizza z ananasem, jak odzież skompletowana przez nastolatka. A jednak jest w tym jakiś magnetyzm, to wciąga, brniemy z zaciekawieniem w tą komiczną i straszną historię o Kanibalu, który pożera mieszkańców Dystopolis.
#Miel Vandepitte#sci fi#comics#komiksy#komiks#graphic novel#horror#sci-fi#comic art#comic book#comic books#thriller
2 notes
·
View notes
Text

"Stare zgredy" wydany po raz pierwszy w 2014 roku przypomniały mi nowszy, bo z 2021 roku komiks "Antananarywa". Na sprawę spojrzymy jeszcze w następnej części tekstu.
W omawianym dzisiaj tytule, Wilfrid Lupano (scenariusz) i Paweł Cauuet (rysunki) wybrali na bohaterów swojego albumu starsze osoby. Nie chciałbym pisać, że to ostatnia prosta w życiu tych bohaterów, ale tak poniekąd jest. "Stare zgredy", jak wskazuje sam tytuł, opowiada właśnie o nich, starych zgredach. Samo słowo "zgredy" wskazuje pewien typ charakteru. Oczywiście, żeby być zgredem, wcale nie trzeba być starym. W tym jednak przypadku chodzi o wiek.
Jest ich kilku, spotykają się na pogrzebie, zaczynają roztrząsać sprawę listu zmarłej Lucette. Staruszkowie Antoine, Pierre i Mimile wraz z Sophie, ciężarną wnuczką Antoine'a, ruszają w podróż. Ta przygoda jest napędzana chęcią zemsty. Treść listu jasno wskazuje, że nie wszystko w życiu Lucette było przejrzyste. Krewki Antoine chwyta za strzelbę i rusza z kopyta swoim zdezelowanym autem.
Nieco karykaturalny, ale przede wszystkim bardzo ciepły i z dużą dozą empatii. Tak najkrócej można scharakteryzować styl i atmosferę Starych zgredów. Wilfrid Lupano pisze z humorem, każda postać ma swoją historię, motywacje są jasne. Ale Lupano nie tylko przy tworzeniu bohaterów wykazał się dobrym pisarstwem. Ta opowieść wciąga i zmusza do refleksji. Czy warto bowiem zaprzątać sobie głowę sprawami, które miały miejsce kilkadziesiąt lat temu? W tym przypadku odpowiedź jest jednoznaczna. Nie warto, trzeba skupić się na tych ostatnich latach. Zamknąć rozdział trzeba, ale niech to będzie dobrze spędzony czas, a nie chwile które wprowadzają niepotrzebny stres. Te wątki z przeszłości nie dotyczą jednak tylko jednego epizodu. Lupano wprowadza w historię dużo ciepła. Pięknie wypadają te momenty, gdy trójka starych przyjaciół po prostu wspomina miejsca i czas swojej młodości.
Wracając do porównań i nowszej "Antananarywy", to punktów zbieżnych rzeczywiście jest sporo. Ale to taki styl komiksów "rozliczeniowych", które w swojej obyczajowej sferze kładą nacisk na powroty do przeszłości oraz poruszają aspekty dotyczące wieku i międzypokoleniowości. Nieco podobne były też "Zmarszczki".
Wszystko natomiast cudownie narysował Paweł Cauuet. Styl ilustracji, który przy tworzeniu postaci można rzeczywiście złapać w ten karykaturalny nawias dotyczy nie tylko osób, ale również tła. Cauuet rysuje pewnie, kreska jest charakterna, pejzaże urzekają, a kilka patentów może dostarczyć emocji. Bohaterowie, którzy stoją na skraju wzgórza widzą krajobraz przechodzący z koloru do czerni i bieli. To ten moment, gdy przeszłość łączy się z teraźniejszością. Wspominają i cieszą się wspólnie tymi śladami z dawnych lat. Świetny zabieg.
"Ci, którzy jeszcze żyją" to pierwszy tom. Niezwykle udany. zabawny, z postaciami, które od razu lubimy nawet jeżeli szereg zachowań jest trudno akceptowalnych (są wybuchowi, czepiają się, zachowują się głośno, robią cięte uwagi). Jednak ta bezkompromisowość w zachowaniu to jedna z "przypadłości" starych zgredów. Dobrze, że jest. Stanowi o czymś rozpoznawalnym w tej historii.
0 notes
Text

Zamykamy kilka spraw, kończymy wątki, finał jest poprowadzony jak ten najlepszy moment u Jamesa Bonda z guzikiem wciśniętym na dwie sekundy przed wybuchem. Tylko, że tutaj jest to finał nawet lepszy, bo dosłownego wybuchu być nie może. Chodzi o podpis pod przejęciem kapitału. I to jest bomba atomowa, bo w kilka godzin Largo Winch mógł stracić fortunę, którą dopiero co odziedziczył.
Stało się jasne, że w czwartym albumie Jean Van Hamme będzie musiał doprowadzić kilka spraw do końca. Ilustrator, mistrz na tym fotelu, czyli Philippe Francq działał według pomysłu scenarzysty. Miał mniejsze pole manewru, bo te same wspomniane pomysły trzeba było rzeczywiście rozpisać na większe pola tekstowe. Wąskie kadry odebrały trochę miejsca rysunkom i Francq mógł rozwinąć skrzydła dopiero na ostatnich stronach.


A co do zakończenia? To stary dobry Largo, który nie traci rezonu. Nigdy. Bez względu na to, czy jest to ten moment, gdy rzeczywiście traci miliardy. Largo absolutnie nie traci zimnej krwi. Niezmiennie z uśmiechem, zawsze z podniesioną gardą. Przecież jeszcze nie tak dawno nie miał tej fortuny. On rzeczywiście nie przejmuje się pieniędzmi. Dla niego życie to zabawa, a forsa to bilet do tej zabawy. Nawet gdy giną osoby z najbliższego otoczenia, Largo jakby smutnieje tylko na chwilę. Szybko staje do pionu i z wypięta klatką piersiową idzie po swoje.
Definitywny jest więc koniec epizodu z zielonym łucznikiem, który jako zbrojne ramię eko-terrorystów wymierzał sprawiedliwość w swoim osobliwym rozumieniu. Po prostu zabijał milionerów, którzy w jakiś sposób mogli przyczynić się do zatruwania środowiska. Kończy się też sprawa z fikcyjnymi zaślubinami i parę innych wątków. Świetny, energetyczny, pisany one-linerami. Cięty język, żywe kolory, wybuchy jak w najlepszych filmach akcji z lat 80. Dynamiczne sekwencje wciąż robią piorunujące wrażenie. Kadry z ujęciem miejskiej architektury powalają dbałością o szczegóły. Realistyczny komiks "Largo Winch" to wprawdzie jazda po bandzie, ale też idealny podkład pod wspaniały wakacyjny blockbuster.
#comic book#komiksy#comics#komiks#graphic novel#comic art#comic books#jean van hamme#Philippe Francq
0 notes
Text





"Untamed"
Tutaj w parku każdy fragment pejzażu mógłby robić za pocztówkę. I w tych okolicznościach przyrody służby odkrywają ciało młodej dziewczyny. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo rocznie, według danych, ginie na tym terenie kilkanaście osób. Temu przypadkowi trzeba jednak przyjrzeć się dokładniej, a najpierw ustalić tożsamość dziewczyny.
Solidny, tym jednym słowem można opisać cały serial. Solidny, tak jak solidny jest Eric Bana, który wciela się w Kyle’a Turnera, strażnika odpowiedzialnego za śledztwo. Próba rozwikłania tajemnic (kilku), a najpierw tożsamości ofiary to motyw przewodni. Ale wokół niego, motywu przewodniego, scenarzyści rozwijają kilka znanych wątków. Jest więc strażniczka dokooptowana do Tylera, czyli żółtodziób z Los Angeles. Jest i prywatna trauma agenta, który rozszedł się z żoną, a teraz rozdrapuje przy każdej okazji stare rany. Są i potencjalni drapieżnicy z najbliższego otoczenia. Jest ich kilku, tak akurat by odwrócić naszą uwagę. Naprawdę, to serial skrojony od najlepszej sztancy według przykazań.
Zatem nic szczególnego? Nie do końca, bo te sześć odcinków to przede wszystkim piękna reklama Parku Narodowego Yosemite i to reklama udana. Te krajobrazy, jeziora, lasy, połacie zielonego terenu, skały. Wspaniałe miejsce, które chciałoby się odwiedzić.
1 note
·
View note
Text

Ostatni dzień w mackach wyśnionego potwora. Niewykluczone, że tak było i niewykluczone, że tak jest w ogóle. Ten nasz ostatni dzień przed śmiercią, w chorobie, w gorączce, na łożu śmierci z jasną diagnozą. Gdy świadomość przerwania życia jest tak silna, że umysł zaczyna płatać figle. Co tam figle, wyobraźni nic już nie kontroluje, nie ma takiej potrzeby, hulaj dusza. Nic nie ma już znaczenia. Przywołujesz z pamięci wszystko, starych przyjaciół, nieżyjącą matkę, grzechy, miłość i niemiłość. Tak wygląda wizyta czytelnika przy łożu śmierci Howarda Philipsa Lovecrafta i ostatni dzień pisarza. Wizytę relacjonuje wprawną ręką Romuald Giulivo, a ilustratorem surrealistycznej drogi Lovecrafta w kierunku wiecznej ciemności jest Jakub Rebelka.
"Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta" to komiks, który spełnia kilka zadań, Przede wszystkim to wgląd w życie pisarza. Niech będzie, że to Lovecraft w pigułce. Ale tą samą pigułkę i roznoszący się po podniebieniu smak Cthulhu docenią raczej czytelnicy zaznajomieni z twórczością dżentelmena z Providence. W trakcie gorączkowego osuwania się w paszczę szaleństwa można wyczytać pomiędzy wierszami sporo z życiorysu pisarza, tytuły, opisy relacji z innymi ludźmi, literacką drogę pisarza.
Rebelka natomiast rysuje w szaleńczym tempie, ma się wrażenie że z wariackim impetem, odwagą i idzie ramię w ramię z tekstem. Fantasmagorie Lovecrafta i główny fantastyczny wymiar oraz nastrój z jego utworów został zachowany. Nic na ziemskim padole nie ma znaczenia wobec monstrualnych sił drzemiących na obrzeżach znanego nam świata. Rysunki to ostatnie godziny dobijania się do śmierci, ale zarazem cały horror, który mógłby być wzięty w jeden lovecraftowski nawias. Lepkie impresje malarskie, kolor bez wyraźnej granicy, przenikające się barwy, dużo czerwieni w różnych tonacjach. To jak paleta magenty zmieszana z czernią w jednej gęstej brei. A na tym tle upiorny Lovecraft, który jest już wpół drogi do zaświatów. Z tymi pustymi oczodołami tkwi jak energetyczny wampir i wysłuchuje litanii na swój temat. Nie tylko, bo jednak próbuje ostatnimi siłami coś po sobie zostawić. Pisze listy do nieżyjącej matki, do innych osób. Żegna się, Największe wrażenie Rebelka robi gdy jest sam, bez scenarzysty. Gdy całe plansze należą tylko do niego, gdy nie ma tekstu, widać cały artystyczny kunszt.


"Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta" to rzecz bardzo chropawa, również w zakresie "zasług" Lovecrafta. Tu nie ma ucieczki przed żadnym tematem. W obliczu śmierci nie może być mowy o zatajeniu czegoś. Tematy wstydliwe, natury osobistej, ale również te które po dziś dzień wzbudzają kontrowersje. Problemy z kobietami, toksyczne relacje w domu rodzinnym, rasistowskie wybiegi pisarza. Lovecraft jakby nie chce o tym mówić, nic w tym dziwnego, to są nieprzyjemne kwestie. Ale kiedy, jak nie teraz? I na tym cały tle, przy tej osobliwej spowiedzi wchodzimy w aspekt nieśmiertelności, bo mimo wszystko Lovecraft stał się nieśmiertelny. Tak jakby macki zabrały tylko ciało. Cthulhu posilił się mięsem, schrupał kości, duszę zostawił. Lovecraft będzie już na zawsze z nami.
Świetny zamysł, niecodzienna forma, dość odważna w budowaniu własnej historii. Miałem problem z czytaniem listów (nieczytelny miejscami font), ale to już indywidualna kwestia. Całość to duże pozytywne zaskoczenie, a dla mnie coś nowego w kwestii biografii. Cały bowiem biograficzny zamysł został niejako przemycony, opowiedziany obok, w dialogach, akcji, w wydarzeniach, które teoretycznie z biografią nie mają nic wspólnego. A jednak to trafiło.
#comics#komiksy#komiks#graphic novel#sci-fi#horror#comic art#comic books#comic book#Jakub Rebelka#Romuald Giulivo#lovecraft#lovecrafian
0 notes
Text

Joe Haldeman (scenariusz) i Marvano (rysunki) zdecydowali się nie adaptować drugiej części trylogii, czyli "Wiecznego pokoju" i od razu przeszli do "Wiecznej wolności". To niebywałe, jak bardzo różni się "Wieczna wolność" od "Wiecznego pokoju". W przypadku komiksu mogę tylko porównać szatę graficzną, ilustracje Marvano, ale treść to już zupełnie inne motywy. Wątki leżą na innej skali, w innym układzie.
"Wieczna wojna" dotyczyła konfliktu z obcą rasą. Komiks przedstawiał cały bezsens wojny, odwoływał się do wspomnień autora w odniesieniu do jego historii z Wietnamie. Jak wielu innych pisarzy, którzy w konflikcie uczestniczyli, przeniósł później na karty powieści swoją wściekłość. W komiksie zostało to zachowane, ten beznadziejny los żołnierza, który szedł na śmierć. "Wieczna wojna" to arcydzieło wśród powieści graficznych, z każdej strony uderzała w nas rozpacz. To się czuło.
A "Wieczna wolność"? To coś innego, komiks wybitny, poważne (i odważne) sci-fi, inne pytania, zupełnie inny nastrój, bardzo filozoficzny i refleksyjny. Bliższy Asimovowi, czy z nowszych rzeczy, leżący dość blisko "Końca śmierci" (trzecia część "Problemu trzech ciał" Cixin Liu). Tak czułem. Powaga, pytania ostateczne o nasze istnienie, realny koniec ludzkości. Wcześniej natomiast obserwujemy bardzo intrygujący zamysł o spłaszczeniu jednostki i powstanie Człowieka. I są tutaj poruszane takie kwestie, że chcemy od razu przejść do realnej i żywej dyskusji.
Haldeman wchodzi na pole z pytaniami egzystencjalnymi bardzo odważnie, pisze science-fiction niezwykle wytrawne, zahacza o socjologiczny wymiar. W swoim tekście mówi o powstaniu Człowieka, nowego tworu, który jest kumulacją miliardów ludzi. Nie liczy się jednostka, a "Wieczna wolność" opowiada właśnie o małej grupce, która przeżyła "Wieczna wojnę" i teraz walczy o swoje istnienie.


Powtórzę, niebywałe. Czytałem "Wieczną wolność" z jednej strony jako kontynuację opowieści z tego konkretnego świata, ale czasem zapominałem, że to rzecz połączona z pierwszym epizodem, tak ważnym dla światowego komiksu. "Wieczna wojna" się skończyła, to wynika jasno z treści, Haldeman pisze teraz o samej potrzebie życia. Po co? W jakim celu? Może lepiej dać sobie spokój, odpuścić pragnienia i zmiażdżyć jednostkę i indywidualizm. Przecież to wszystko doprowadziło do wojny dwóch ras, które nic o sobie nie wiedziały, nie miały sobie nic do zarzucenia, nie zaszkodziły sobie. Pamiętamy bowiem "Wieczną wojnę" i tę walkę najczęściej zupełnie o nic. Było tylko cierpienie.
Jest to więc komiks niezwykły. Hard sci-fi, często monumentalny, nierzadko najbliżej człowieka jak się tylko da. Finał dostarcza bardzo dużych emocji. Coś się kończy, człowiek wydaje się tkwić od początku w czymś nierealnym. Po lekturze myślimy o tym, o naszym znaczeniu, o miejscu we wszechświecie. Jesteśmy tylko drobinką. A Marvano narysował to w swoim stylu. Zaangażowany, realistyczny, najpiękniejszy w kosmosie i przekazaniu technicznych szczegółów. Ale też ze smutkiem wyrysowanym tak przejmująco w postaciach.
0 notes
Text

Sześcioletni Riad jest już w rodzinnej wiosce Abdela, swojego ojca. Tutaj, razem z małym braciszkiem i matką, żyje na obrzeżach iluzorycznego przeświadczenia Abdela o świetności Syrii. Tu jest tak samo jak we Francji, prawi mężczyzna. "Niczego nam nie brakuje!", krzyczy, a tym samym chce chyba zakłamać rzeczywistość. Tonie w ciszy tylko wtedy, gdy widać ogromne dziury w tych zdaniach. Bo nic tak naprawdę w tej narracji się nie zgadza. Jest zupełnie inaczej niż Abdel twierdzi.
Rodzina, choć w jakimś stopniu uprzywilejowana (bo Abdel jest wielkim panem naukowcem z uniwersytetu), wciąż żyje na walizkach, na granicy ubóstwa w rozklekotanym domostwie. Prąd odcinają na pięć godzin dziennie, nie ma pralki (pojawi się w końcu), pękają ściany, gotuje się na palniku na podłodze.
A Riad? Riad chodzi do szkoły, w której dostaje po łapach kijem. Bo zapomniał czapeczki i szarfy patriotycznej, bo się spóźnił. Wszyscy patrzą podejrzliwie, czy sześcioletni Riad nie jest przypadkiem Żydem, bo wtedy można by mu przecież bez ogródek poderżnąć gardło. Indoktrynacja dzieci trwa w najlepsze od maleńkości, kobiety są od dziecka odsuwane na boczny tor (nie ma ich w szkole). Państwo rośnie w sile głupoty najuboższej części ludności, a reżim śmieje się do rozpuku pijąc whisky za ścianą. Tak się właśnie dzieje w "Arabie przyszłości". Hipokryzja, podlewanie wodą ciemnego narodu, wciskanie pustych słów do chłonnych dziecięcych umysłów.


Druga część "Araba przyszłości" to rodzina wciąż razem i ja się mogę oczywiście tylko dziwić, co się dzieje i dlaczego ta biedna kobieta mając alternatywę i kochającą rodzinę we Francji wciąż wraca do tego idioty w Syrii? Wybaczcie te kolokwializmy, ale naprawdę, lektura "Araba przyszłości" dostarcza takich właśnie emocji. Przyznaję, czasem wręcz niezdrowych. Ciężko tutaj usiedzieć w miejscu, nie oderwać czasem oczu od strony, nie złapać się za głowę i nie wyszeptać "dlaczego?".
Jest taki wątek, gdy Abdel wybiera się na polowanie z synem. Jest mroźno i po prawdzie to nie wiadomo, na co mężczyzna liczył na tej prowincji, na której nie ma lasu i dorodnych okazów zwierząt w obrębie co najmniej kilkunastu kilometrów. Wypatrzył w końcu gromadę wróbli, które ogrzewały się tuląc się do siebie. Siedziały na rozpostartym drucie, który robił za płot. Abdel wypalił ze strzelby. Pozbierał miazgę, w której było pewnie kilka trucheł ptaków i przyniósł zadowolony na obiad. Rozumiecie? Sądził, że kobieta rzuci mu się na szyje, bo przyniósł krwawą papę w worku foliowym. Oczywiście skończyło się na kłótni, bo kobieta miała w sobie coś jeszcze z Europejki, więc Abdel musiał sam przygotować wykwintne danie. To, co udało się odzyskać z piór podsmażył i położył na kromce chleba. Napisać, że to nienormalne, to naprawdę nic nie napisać. I dlaczego tak się stało?
Jak doszło do tego, że dorosły mężczyzna wyszedł ze strzelbą z sześciolatkiem na polowanie na wróble? Facetom przychodzą do głowy głupie pomysły, ale na szczęście tutaj, w zachodniej kulturze, większość jest torpedowanych przez kobiety. Wciąż wybitny komiks, nawet jeżeli nie ma tu jednego głównego wątku. To po prawdzie perypetie, powidoki autora, luźne wtręty i próba przeżycia w Syrii.
1 note
·
View note
Text
On July 8, exactly 40 years ago, the premiere of the film "Come and See" took place at the 14th Moscow Film Festival.
0 notes
Text

O tym, jak nie wybrałem się z druidami na jagody.
Nie wyszła ta randka. Nie uważam jednak, żeby wieczór był zmarnowany. Wiecie jednak jak to jest, kiedy masz jedną rzecz, która ci nie pasuje (no dobra, dwie), a później skupiasz się już tylko na niej. To niezwykle trudne unieść się ponad tym i mieć na uwadze tylko pozytywy.
A przecież zaczęło się świetnie, bo i temat jest bez mała intrygujący. Tutaj scenarzyści Jean-Luc Istin oraz Thierry Jigourel wykonali ogromną robotę. Celtyckie legendy, irlandzka mitologia, wszystko w tym fantastycznym tyglu, który jest de facto thrillerem, a wychodzi z wciągającego kryminału. Początek przypomina "Imię róży" (powieść Umberto Eco). Tutaj, w komiksie, mamy dwóch druidów. Gwenc’hlan jest już legendą, celtyckim kapłanem, młody Taran dopiero się uczy. Ale druidzi powoli odchodzą, niemniej do tego zadania zostali przydzieleni z jasnych powodów.
Chrześcijaństwo wypiera stare religie, a ktoś zabija mnichów. Podejrzenia padają właśnie na druidów, więc zadaniem Gwenc’hlana jest oczyszczenie braci z podejrzeń. Przy okazji kryminalnej sprawy, wiele rzeczy różni "Imię róży" od "Druidów". Przede wszystkim "Druidzi" mają większy rozmach, swoją drogą zupełnie niepotrzebnie.
To pierwsza kwestia, która moim zdaniem działa na niekorzyść albumu. Ten rozmach z jednej strony jest zrozumiały, research jest widoczny, komiks to jedno, a cała zakres poznawczy na temat mitologii jest tu imponujący. Wypchany ciekawostkami, nazewnictwem, opisanymi rytuałami. Ten kryminał to poniekąd pretekst, by opowiedzieć o druidach.
Dla osoby, która chce wejść w rzeczony temat, komiks "Druidzi" będzie więc ciekawym materiałem. Ja jednak wolałbym kryminał bardziej zwarty, nastawiony głównie na śledztwo, bo tutaj motywy i wątki za bardzo się rozchodzą. Podróżujemy więc z parą "detektywów", poznajemy świat, a śledztwo jakby stoi. Oczywiście nie jest to szczególnie trudna zagadka, ktoś chce zdyskredytować druidów, rzucić na nich podejrzenie i przyspieszyć wyparcie starej religii z wysp (nie tylko). To jasne. Brakuje tu jednak werwy, nawet jeżeli zbrodnie są przedstawione sugestywnie. Przestawienie się z odbiorem na lekturę przygodową, z pewnością uprzyjemni czas spędzony z komiksem.


I sprawa poważniejsza, która w przypadku komiksu może być kwestią kluczową przy decyzji o kupnie. Zupełnie nie mogłem wczuć się w ilustracje i styl Jacques'a Lamontagne. Urodzonego w Kanadzie rysownika polscy czytelnicy znają chociażby z serii "Dziki Zachód". Ja nie czytałem, ale po przejrzeniu plansz, "Dziki Zachód" prezentuje się zdecydowanie lepiej. Druidzi to coś płaskiego, coś co przypomniało mi gry komputerowe point'n'click. Rysunek z wyraźnym konturem, mało charakterny, bez plansz które mogłyby zostać z nami na dłużej. Ale to wciąż subiektywne odczucia, I co najbardziej intrygujące, są lepsze i gorsze momenty. Epizod czwarty, "Krąg Olbrzymów", wypadł znacznie lepiej od poprzednich, a fale nad miastem Ys to już znakomita robota. Czyli komiks jest wizualnie nierówny, to na pewno.
Zagmatwana fabuła, mało porywający styl Jacques'a Lamontagne. pięknie wydany komiks (to na szczęście norma), bogaty w treść i przedstawione informacje. Entuzjaści tego okresu i entuzjaści mitologii celtyckich powinni być usatysfakcjonowani. Nie przeczę, że wielu czytelnikom przypadnie do gustu również sfera wizualna. Ten wspomniany poziom jest o tyle znamienny, że rzeczywiście od epizodu czwartego, ze strony na stronę, jest coraz lepiej.
#comics#komiksy#komiks#graphic novel#comic book#comic art#comic books#fantasy#druids#Jacques Lamontagne#Jean-Luc Istin
0 notes
Text

Zdarza się tak, że dzieło kultury które trzeba czytać jako metaforę, może niejednokrotnie wprawiać czytelnika w zakłopotanie. Przekaz wydaje się zamglony, postaci jakby nie pasują do obrazu czy krajobrazu (tutaj w komiksie).
Ilustracje są przecież kolorowe, baśniowe, niejednokrotnie wychodzą z pewnej dziecięcej wrażliwości, a w zestawieniu z treścią wypadają osobliwie. Jak to tak, że te małe istoty czynią tak okrutne rzeczy? Tutaj, ten sam czytelnik zbity z tropu, może oczywiście zachwycać się ilustracjami. Pisanie wówczas o "pięknej baśni" jest trochę banałem, bo "Piękna ciemność" wychodzi daleko poza baśń. Baśnią staje się wówczas, gdy wychodzi prosto z życiowych trzewi. Tutaj dzieje się to dosłownie.
W głowie się nie mieści, utrata niewinności i przerwane życie.
W "Pięknej ciemności" kontrast przychodzi z każdej strony. Pierwsze zderzenie następuje, gdy czytelnik zda sobie sprawę z jakimi istotami ma do czynienia. Postaci jest tu bowiem bardzo dużo, aż nadto, a wszystkie wychodzą z serca i duszy nastoletniej dziewczyny. Dziewczyna już nie żyje. Wszystkie jej lęki, dzieciństwo, pragnienia, to co do tego pory przeżyła zaprezentowane jest pod postacią małych uroczych (mniej lub bardziej słodkich, czasem bardzo nieprzyjemnych) istot.


Te istoty to całe dotychczasowe życie, przerwane życie. To w tych małych postaciach, w ich obliczach i działaniach kryje się przeszłość dziecka, której zwłoki możemy dostrzec na jednej z pierwszych plansz. Istoty nie były w stanie dorosnąć, to życie zostało przecież przerwane nagle. Utrata niewinności wiąże się z szybkim dorastaniem, a dziecięca wrażliwość wystawiona na próbę, potrafi przybrać okrutny wymiar. Wiemy to chociażby z takich utworów jak Władca much. To tam, na wyspie, dzieci musiały porzucić niewinność, przeskoczyły o kilka dekad, dlatego ich niektóre decyzje były tak brutalne. Mali bohaterowie z "Pięknej ciemności", niech będzie że o baśniowej aparycji, również doświadczają i przeżywają to wszystko, z czym nie miały prawa się zetknąć.
O tym jest "Piękna ciemność", o czasie "poza", kiedy już nic nie będzie takie samo i powrót do bezpiecznej strefy komfortu, gdy dorosłość miała przyjść powoli, według ustalonego w przyrodzie cyklu, jest już niemożliwy.
"Piękna ciemność" jest więc okrutna, dostrzegamy tu całe spektrum zachowań. Nie możemy niczego powstrzymać, wszystko po prostu odbywa się w swoim przyspieszonym rytmie. Czas dorosnąć. To komiks piękny wizualnie, z brutalną treścią, z wieloma warstwami. O dojrzewaniu i najtrudniejszych decyzjach.
"Piękna ciemność" została ponownie wydana przez Kulturę Gniewu w ramach wznowienia najlepszych tytułów z oferty przy okazji uświetnienia 25 lat istnienia wydawnictwa. Specjalne zdobienie na okładce wskazuje więc na to, że mamy do czynienia z tytułem wyjątkowym. Taki bez wątpienia jest.
2 notes
·
View notes