#Świat bez filtra
Explore tagged Tumblr posts
grassja · 2 months ago
Text
Nie jestem fanką kwiatów.
Ani entuzjastką dbania o ogród.
Tumblr media Tumblr media
Ale te róże rosną u mnie odkąd się tu wprowadziłam i są kompletnie bezobsługowe. 😍
Zobaczyłam je kiedyś wyjeżdżając z domu i jedyne co w związku z nimi robię to zdjęcia. 🌹
2 notes · View notes
jazumst · 3 months ago
Text
Pod górę
Żeby Was... Dzień miał być piękny, był średni. Posłuchajcie:
Zaczęło się niewinnie - od zdechłego kurwixa łypającego na mnie z dużego akwarium. Utyty był skurwiel. Dawno nie czułem, że puszczam w odmęty wodociągów zwłoki. Niech mu prądy lekkie będą.
//
Było ciemno i ciepło jak skurwesen. Jak nie czwarta rano. Czuć już, że lato odchodzi. No ale było ciepło. Cieszyłem się na zmianę z Kiero. Myślałem, że wszystko ogarniemy XD
//
Coś wisiało w powietrzu. Brnęliśmy w niewidzialnej smole. Boszzzzz....! Jak było ciężko. Lepko. Duszno. Nie chciało się nic, chociaż do zrobienia było sporo.
//
Pół palety dostawy z samego rana. Akurat spakowałem opakowania. 15minut roboty w 1,5h. I jeszcze nie skończyłem :P Kurwa, jak to się ciągnęło wszystko.
//
Świat bez pieniędzy. W kasie wielki czarny penis, a do rozmieniania tabuny. I tu już nie przesadzam ani krzty. Jakby się zmówili. Z 600zł które udało mi się rozmienić o 10tej u pań przy kasie, o 13stej zostało 200. I to nie dla tego, że rozmieniałem. Goniłem w chuj. Sam za darmo nie dostałem. Jak nie 50zł za chleb to 200zł.
//
I znowu kapslarze. No żeby ktoś wam tak samo zrobił! Pierwszy raz człowieka na oczy widz��, garść upierdolonych kapsli i on wymienia XD Nawet jakby ci je sam papież sprzedał tutaj... Idź do papieża. Nie znam cię siło nieczysta. Wypierdalaj w podskokach.
//
Był SWS. Pierwszy raz wydawało mi się, że ma zeza XD W ogóle coś do mnie gadał, ale jakbym nie rejestrował. Dostało mi się za Manekina i nabiał, ale powiedziałem wprost, że ze wszystkim sam się nie obrobię, i wszystkiego nie mogę pilnować. Niech odpowiada za siebie. - Źle się stało, bo kurwa po raz pierwszy nie wleciała premia za sezon. Teraz z Kiero nie wiem jak to ugryźć. No niesmak pozostał. Przez telefon nas zbędzie, a kiedy go zobaczymy? Już widzę jak mówi, że w lipcu było po 2tyg urlopu, więc jaka premia?
//
Zamówiłem mydło na Allegro, bo nigdzie go nie ma. Miało być dzisiaj. I chuj. Będę śmierdział. Czekam na SMS od kuriera, a tam na poczcie mail, że dziś dopiero nadano. KURWA, miała być dostawa dzisiaj! Dojebię chujowi 2 gwiazdki to się nauczy Bogdana w chuja ni robić. - Musiałem też kupić przyssawki do małego filtra, bo uparł się być filtrem wolnym głębinowym. Na razie wisi na kablu przywiązany do bilownicy. - Widziałem dziś starszego typa z fajnym sygnetem. Ogólnie widzę coraz częściej, że faceci noszą sygnety. Ale nie takie kiczowate, tylko takie eleganckie. Muszę pomyśleć :P Miałem kiedyś, ale mi na basenie z kolczykami zajebali jak suszyłem cymbał. - Przyjechały przęsła pod winorośl i ziemia. Muszę ogarnąć. Nie mam tylko kiedy.
//
Tumblr media
11 notes · View notes
pop-culture-diary · 1 year ago
Text
Dawno, dawno temu w odległej Dolinie
Tumblr media
"Koszyczek dla Doli" Marcin Mortka, wyd. SQN
Ocena: 5 /5
Marcin Mortka znów mnie zaskoczył. Przyznam, że nie spodziewałam się zbyt wiele po „Koszyczku dla Doli”, ot zbiór świątecznych opowiadań w uniwersum Kociołka. Co dostałam? Wspaniałe okno prosto do duszy każdego z członków kociołkowej drużyny do zadań specjalnych. Bo tym właśnie są bajki, które towarzysze Kociołka opowiadają jego dzieciom, zapewne odpowiednio ocenzurowanymi historiami z ich życia, dzięki którym nie tylko dowiadujemy się o nich więcej, ale i patrzymy na nich bez filtra jakim jest punkt widzenia Kociołka.
Bajki jednakże są tylko wtrąceniami do głównej fabuły związanej z największym świętem religijnym Doliny. Nie będę zdradzać samej intrygi, ale nie jest ona specjalni skomplikowana. Ot, Kociołek z rodziną szykuje się do Święta Zstąpienia Doli. Żeby zrobić sobie przerwę nerwowych przygotowań wybiera się z Grammem do lasu, w poszukiwaniu zawartości tytułowego koszyczka. Tam spotykają brnącego przez śnieg kapłana, którego Kociołek postanawia zabrać do Gryfa, żeby się biedak nie błąkał sam podczas tak rodzinnego święta. Niestety, sprowadzenie w wir przygotowań niespodziewanego gościa działa odwrotnie niż Kociołek zamierzał i w gospodzie zapanowuje jeszcze większy chaos.
Swoją drogą, jeszcze nigdy nie widziałam lepszego podsumowania Świąt Bożego Narodzenia z punktu widzenia osoby dorosłej. Uwielbiam Kociołkowe rozważania o tym jak to zmieniało się jego postrzeganie świąt od dzieciaka, który nie mógł się ich doczekać przez cały rok, po dorosłego, który musi się przy nich urobić po łokcie i potem nie bardzo może się nimi cieszyć, bo jest zbyt zmęczony i pokłócony z całą rodziną. A przecież wciąż tęskni za świętami z swojego dzieciństwa i chciałby by jego dzieci miały równie piękne wspomnienia co on.
Ale przejdźmy do tego co najbardziej mi się w „Koszyczku” podobało, czyli do obiecanych bajek. Jest ich kilka, po jednej na każdego z towarzyszy Kociołka i jedna, którą opowiada dzieciom Sara. Jak już wspomniałam, oprócz tego, że są po prostu ciekawe i dobrze napisane, dodatkowo stawiają przyjaciół Kociołka w nowym świetle. Bajki odsłaniają tajemnice z ich przeszłości i pozwalają czytelnikowi zagłębić się w ich głowy i poznać proces myślowy. A autor bawi się stylem opowieści, by każda historia brzmiała inaczej i pasowała do opowiadającego.
Znając usposobienie Gramma, bałam się co on uznaje za dobrą bajkę dla dzieci. Dlatego opowieść o thani (żonie krasnoludzkiego thana), która cierpliwością, mądrością i uprzejmością zapewniła bezpieczeństwo i dobrobyt swojemu ludowi, bardzo mnie zaskoczyła. Co jeszcze ciekawsze. Autor mocno sugeruje, że bohaterka bajki Gramma to nie jakaś losowa kobieta, lecz ktoś bardzo dla niego szczególny.
Historia Eliaha wydaje się jeszcze bardziej osobista. Opowiada o młodym elfie, który był inny niż jego rówieśnicy (nie przepada za ich towarzystwem i w niczym nie jest dobry) i dorastał z poczuciem, że nie pasuje do swojego ludu i tylko przyniesie zawód rodzinie i współplemieńcom. Postanawia więc uciec z domu i ukryć się w lesie. Wyrusza więc w podróż, która przyniesie mu wiedzę na wiele tematów i doprowadzi do samoakceptacji. I odnalezienia towarzyszy, których towarzystwo będzie jeśli nie miłe, to przynajmniej znośne.
Opowieść Zwierzaka jest całkowicie szalona, tak jak i on sam. Kociołek nigdy nie ukrywał, że nie rozumie goblinów, więc i czytelnik, który postrzega świat oczami Kociołka przez pierwszoosobową narrację, nie ma pojęcia jak lud Zwierzaka myśli. Bajka pozwala zajrzeć do jego głowy, co sprawia ogromną frajdę i pozwala w pewien sposób zrozumieć postępowanie goblina. Ale tylko czasami.
Baśń Urgo przywodzi mi na myśl legendy arturiańskie, a szczególnie młodość Parsifala i to w jaki sposób został rycerzem. Ma w sobie wszystko czego moglibyśmy się spodziewać po opowieści snutej przez Rycerza Doli, honor, walkę z potworami i pogoń za chwałą. Ale ma też zdumiewającą ilość realizmu, w tym jak postrzega się tę walkę.
Sara kieruje baśń do Salii, a jej bohaterką czyni inteligentną, pomysłową i nieco arogancką księżniczkę, która czeka w wieży strzeżonej przez smoka na rycerza, który ją uratuje. Gdy taki się trafia, księżniczka dość szybko orientuje się, że nie może pozostawić mu całej akcji ratunkowej, bo biedak bez instrukcji nie potrafi nawet wymyślić jak pomóc jej wyjść z wieży. A obserwując jak mężczyzna reaguje na jej wskazówki, księżniczka uznaje, że chyba jednak nie chce zostać uratowana. Nie przez tego rycerza. Bajka wspaniale pokazuje relację między Sarą i Salią, które stanowią wspólny front przeciwko przeważającym siłom mężczyzn w Gryfie.
W porównaniu z poprzednimi historiami, opowieść Żychłonia wydaje się o wiele poważniejsza. Guślarz mówi o mitycznym Doli i jego siostrze Losie i o tym jak oboje położyli podwaliny dwóch największych światopoglądów Doliny. I jak te światopoglądy zaczęły się zwalczać, nie rozumiejąc, że Dola i Los chcieli tylko żyć w pokoju i pomagać ludziom, za których czuli się odpowiedzialni. To bardzo gorzka historia, która jednakże zgrabnie pokazuje mitologię świata przedstawionego, na którą w poprzednich książkach nie było zbyt wiele czasu.
Każda z bajek jest cudownie inna od pozostałych, pokazuje przeszłość członków drużyny, ich kulturę i sposób myślenia, a także to jak odnoszą się do dzieci Kociołka. To w połączeniu z wartką akcją głównego wątku i sprawia wiele radości czytelnikowi, szczególnie, że w „Koszyczku dla Doli” w wydarzenia zaplątują się osoby, które dotychczas trzymały się z daleka od wojowniczej działalności Kociołka.
Gdybym miała umieścić tę książkę w chronologii cyklu, powiedziałabym, że to taki tom 3.5. Pasuje mi na kontynuację trzeciego tomu, pod koniec którego wspomniane jest święto Nocy Zstąpienia Doli będące kanwą wydarzeń z „Koszyczka dla Doli”. Ale równie dobrze mogłaby mieć miejsce po którejkolwiek z części cyklu. Dałoby się ją czytać bez wcześniejszej znajomości cyklu, ale moim zdaniem o wiele lepiej wybrzmiewa w kontekście swoich poprzedniczek.
To powiedziawszy bawiłam się świetnie. Główna oś fabuły jest dość przewidywalna, ale to akurat nie stanowi żadnego problemu. Jestem zachwycona wszystkimi bajkami i bardzo się cieszę, że mogłam bliżej poznać postaci, które grają przecież bardzo duże role w książkach o Kociołku. Po „Koszyczku dla Doli” jeszcze chętniej sięgnę po kolejną część.
1 note · View note
maciejbittner · 5 years ago
Photo
Tumblr media
Zaskakująco łatwo wraca się do kraju deszczu, szarości i pochmurnych ludzi. Jestem najwyraźniej równie polski, co podróżnicy w skarpetkach i sandałach, miłośnicy jajek na twardo, czy Ci wszyscy, którzy tak długo wypracowywali sobie sposób przeżywania codzienności, że każde rytualne odstępstwo utrudnia im bycie sobą. 
Ostatni raz w Azji Południowo-Wschodniej byłem kilkanaście lat temu. Na początku studiów z dostatkiem włosów i niedostatkiem pieniędzy. Mój średni budżet na nocleg rzadko kiedy przekraczał 3$. Jadłem tanie lokalne jedzenie, przemierzałem kilometry z plecakiem, żeby oszczędzić sobie nie tylko trochę pieniędzy, ale także konieczność negocjowania ceny z wiecznie nienasyconymi kierowcami tuk-tuków, riksz, bryczek i innych środków transportu. W telefonie nie było internetu, więc wszystkie informacje trzeba było sobie wyszarpać samodzielnie z Lonely Planet albo od napotkanych w brudnych dormitoriach podróżników. Jakichś tam Loganów z Oregonu albo Samant z Birmingham, którzy snuli się po trzecim świecie całymi miesiącami.
Czerpałem wiele satysfakcji z tego wysiłku, upokorzenia trudnymi warunkami, ryzyka. Karaluchy, pchły, wszy, zatrucia, paznokcie obcięte aż do krańca, by zminimalizować ilość brudu, która atakowała mnie z każdej strony. Jedyny kontakt ze światem, to były z trudem znajdowane kawiarenki internetowe, pełne wyjących wentylatorów w komputerach pamiętających jeszcze lata 90’te. Blog pisany z notatek na serwetkach i w zatłuszczonych notatnikach. Kilka zdjęć wysyłanych mailem do rodziny. 60 minut dziennie z internetem - o ile był prąd.
Teraz podróżowanie w tamte rejony wydaje się być wycieczką na rowery do Puszczy Kampinoskiej. Karta Sim w telefonie, nawigacja, wszystko oznaczone na mapach Google, noclegi rezerwowane przez Booking, morze zdjęć miejsc, które zastanawiasz się, czy warto odwiedzić. Tuk-tuka zamawiasz jak Ubera, knajpę podpowiada Ci TripAdvisor, a menu zawsze ma angielską wersję. Nie musisz się już uczyć chińskich znaków „kurczaka” czy „ryżu”.
Świat się zbliżył, ale lokalni mieszkańcy w odpowiedzi na to, zdecydowali się oddalić. Turysta, podróżnik stracił na swej egzotyce. Nikt nie zaprasza Cię do domu, nikt nie zaczepia nad Mekongiem, żeby poćwiczyć angielski. Azja zdaje się być usługą pakietową, a biały podróżnik zanonimizowanym dostarczycielem kapitału. Dla tubylców równie pożytecznym, co obojętnym. Jeden # na Instagramie w kilka sekund przenosi Cię w strumień podobnych do siebie relacji mango-plaża-małpa-shake-temple-mango-coconut. Dorzucasz więc siebie z większym dragonfruitem, żeby wywalczyć, choć kawałek oryginalności bez filtra.
Trudno mi się przyzwyczaić do tego przeniesienia punktu ciężkości, gdzie to nie materia stawia opór poznaniu, ale ludzie. Gdzie przemieszczanie się, znajdowanie, nabywanie, konsumowanie jest już właściwie takie samo jak wszędzie. Teraz to ludzie, jakby broniąc się przed tym post-postkolonializmem stawiają wewnętrzny mur. Linia demarkacyjna wyznaczona jest  obszarem świadczonych usług, a nie dialogiem międzykulturowym. Jakby uznano, że skoro wszyscy oglądamy Netflixa i słuchamy muzyki ze Spotify, to żadna inna przestrzeń komunikacji nie jest już potrzebna.  
Pozostały jednak brudne plastikowe taborety w długich jak tramwajowe wagony knajpach, nieustanny dźwięk klaksonów, zakrzywione paznokcie taksówkarzy, małe sklepiki z czpisami o smaku owoców morza, a przede wszystkim zapach. 
Żadna globalizacja, żadne zmiany technologiczne, technologie 6G, najnowsze aplikacje, czy poprawa infrastruktury nie jest wstanie zagłuszyć zapachu Azji. Słodkawa woń rozkładających się śmieci, kadzidełek palonych przy małych ołtarzykach, spalin z zabytkowych motocykli, jaśminu, zepsutego mango, czy sam już nie wiem czego. Pewnie wszystkiego naraz. Ostatni bastion tożsamości.
Za wspólną podróż dziękuję Polinie, luksusowej damie do towarzystwa, Pani Ani, doskonałej pomocy domowej oraz M. na którą zawsze można liczyć.
4 notes · View notes
tsuiraku · 5 years ago
Text
heart hope
Tak jak zawsze obudziłem się o wiele za wcześnie. Swoim zwyczajem przeleżałem w łóżku jeszcze długi czas, bawiąc się telefonem. Ponowna senność nadeszła w tym samym momencie, gdy musiałem naprawdę wstać. Tego dnia nie chciałem się spóźnić, jednak i tak, nim zwlokłem się z łóżka, miałem tylko pół godziny, by dotrzeć do studia. Wziąłem prysznic, okręciłem się ręcznikiem wokół bioder i zrobiłem kawę. Na lepsze rozbudzenie i myślenie wlałem do niej odrobinę wódki, co jakimś cudem ostała się na dnie butelki, którą wczorajszego dnia namiętnie opróżniałem w rytmie radiowych kawałków. Tego poranka też włączyłem radio. Popijając kawkę i słuchając tego, co speaker miał do obwieszczenia w porannych wiadomościach, poszedłem się ubrać. Przebierałem między bluzkami a koszulkami. Ta nie, ta nie, ta też nie… Ostatecznie stwierdziłem, że to i tak nie miało sensu, więc wcisnąłem się w pierwszą lepszą rzecz.
Rozbrzmiał dzwonek mojej komórki. Akurat zakładałem buty i jednocześnie przelewałem resztki niedopitej kawy do termoizolacyjnego kubka. Popatrzyłem na to, kto dzwonił, po czym odebrałem z głębokim westchnięciem. Menadżer pytał, gdzie byłem, gdyż za kilka minut miało zacząć się spotkanie. Zerknąłem na zegarek. Byłem dziesięć lat spóźniony. Miałem być na miejscu już dwadzieścia minut temu. Odparłem więc tylko, że właśnie wchodzę do sali konferencyjnej i się rozłączyłem. Narzuciłem na siebie ramoneskę, a na nos wcisnąłem czarne pilotki. Chwyciłem kluczyki i tak gotowy byłem na spotkanie z przeznaczeniem.
Ruki krytycznie popatrzył na mój dziergany sweterek, który dostałem pięć lat temu od babci na urodziny. Prychnął jedynie i pokręcił głową, szczędząc sobie przy tym więcej zbędnych komentarzy. Siedział na ławce przed budynkiem, paląc papierosa bez filtra. Zgadywałem, że ukradł go komuś z paczki, ale nie chciałem wdrażać się w głębsze spekulacje na ten temat. I tak nic mnie to nie obchodziło.
– Pospiesz się, bo spóźnimy się na konferencję. Wszyscy na ciebie czekamy – powiedziałem, niby to zaczepnie.
Wywrócił oczami, zaciągając się używką.
– Na mnie? – odparł z nutą irytacji w głosie. Jednocześnie wypuścił pokaźną chmurę dymu, która owiała mnie jak powiew świeżego, wiosennego wiaterku. – Zdajesz sobie sprawę, że konferencja już trwa?
– Już? A ty co tu robisz?
Wzruszył ramionami.
– Głowa mnie boli.
– Może masz jakiś guz mózgu, że tak cię łeb bez przerwy napierdala, co?
Wyciągnąłem z kieszeni kurtki papierosy. Wyjąłem jednego z paczki. Chwilę później odkryłem, że skończył mi się gaz w zapalniczce. Spojrzałem znacząco na wokalistę, ale ten tylko pokręcił głową. Czyli nie dość, że podwędził komuś papieroska, to jeszcze nie miał ognia. A to cwaniaczek.
– Ty masz chyba guza. Od kogo masz ten sweter? Żony Frankensteina?
A więc nie obyło się bez uszczypliwości. Słodziutko.
– Słusznie – westchnąłem, chowając papieros z powrotem do paczki. – Przypomniałeś mi, że miałem jej go oddać. Ale nie obrazisz się, jak jeszcze go trochę ponoszę, co? Wyglądam w nim o niebo lepiej niż ty.
– Ha, ha – burknął kpiąco. Zgasił używkę o chodnik, po czym niedbale przydeptał niedopałek.
Poszliśmy we dwóch na konferencję dotyczącą nowego singla. Ja usiadłem gdzieś z tyłu, a Ruki zajął swoje miejsce między Reitą a Uruhą. Nie miałem wcale ochoty pchać się naprzód, choć również byłem członkiem tego zespołu. Jakoś tak… Nie. Nie czułem się dobrze. Poza tym, moje zdanie i tak się nie liczyło. Nikt mnie nie słuchał, cokolwiek bym nie powiedział, to i tak była głupota. Jaki był więc sens, by niepotrzebnie wypruwać sobie flaki.
Nie obyło się bez ostrych słów, że znów się spóźniłem. Najpierw dostałem przysłowiową zjebę od menadżera jednego, później drugiego. Pani dyrektor generalna również postanowiła się zjawić, by wyrazić brak ukontentowania dla mej niekwestionowanej impertynencji, która wprawiła zgromadzoną asocjację w stan wybuchowej irytacji. Kai to tylko strzelał we mnie laserami z oczu, jakby chciał mnie zabić wzrokiem. Nie zrobiłem sobie jednak nic z tego. Groźby groźbami, ale póki nie dochodziło do rękoczynów, mogłem spokojnie udawać, że w dalszym ciągu nie przeszkadza mi nic, co tu się działo.
Kilka dni później mieliśmy próbę. Przyszedłem nie aż tak spóźniony, bo raptem piętnaście minutek, po studencku. A myślałem, że perkusiście zaraz wyskoczą gałki z oczodołów, tak nimi przewracał. Taką samą minę miała dziewczyna, którą bzyknąłem po ostatnim koncercie i sam już nie wiedziałem czy to dobrze, czy raczej jej się nie podobało. W każdym razie, numeru mi nie zostawiła, a szkoda. Zastanawiałem się tylko, czy wciąż była fanką, a może dała sobie spokój.
– Ruchać mi się chce – wyrwało mi się.
– Jak jeszcze raz się spóźnisz, to wsadzę ci to w dupę – powiedział, wymierzając we mnie pałeczką.
– Lepiej nie obiecuj.
– Myślałem, że powiesz, że nie jesteś gejem – westchnął Reita z udawanym rozczarowaniem i smutkiem w głosie.
Uśmiechnąłem się tylko pod nosem. Należało brać się do pracy, póki jeszcze ją miałem. Zasiadłem obok drugiego gitarzysty, witając się, a ten nawet na mnie nie spojrzał. Już chciałem się zdenerwować, gdy zdałem sobie sprawę, że miał słuchawki izolujące. Pochylał się nad gitarą, coś tam na niej wygrywając i miał absolutnie gdzieś cały świat. A podobno to ja byłem dupkiem.
– Hej, Piękny – klepnąłem go lekko w ramię. Podniósł głowę, patrząc na mnie całkiem bez emocji.
Gdy myślałem, że ten człowiek nie może już pałać do mnie jeszcze większą niechęcią, to okazało się, że wszystko było możliwe. To spojrzenie samo przez siebie mówiło, że mam spierdalać. Gdzieś miał moje powitania, fakt, że byłem drugim gitarzystą. W ogóle, w swoim owłosionym odbycie miał mnie. Popatrzył na mnie bez większych finezji, zdjął jedną stronę słuchawek z ucha.
– Co.
Coś mnie ukłuło w brzuchu. I czułem to za każdym razem, gdy się w ten sposób do mnie odnosił.
– Nie. Nic. Tak tylko się chciałem przywitać.
Patrzył jeszcze na mnie w milczeniu przez może dwie sekundy, aż poprawił słuchawki i wrócił do grania.
Pomyślałby ktoś, że z tym człowiekiem byłem kiedyś blisko. Bardzo blisko. Bliżej niż z kimkolwiek innym. Chcąc sprostować wszelkie niedomówienia – mieliśmy swój drobny epizod, który nazwałbym subtelnie historią miłosną. Nasz romans pełen wzlotów i upadków ciągnął się przez kilka lat, aż w końcu upadł gdzieś z naprawdę wysoka, bo nie dał rady już wstać. Podejrzewałem, że umarł i w ogóle się nie myliłem. To było już kilka lat, gdy nasza dwójka trwała w tak ohydnym marazmie. On był oschły, ja próbowałem rozmawiać. On próbował rozmawiać, ja byłem oschły. I sam już nie wiedziałem czy naprawdę coś między nami kiedyś było, oprócz pożądania. Bo seks był świetny, ale czy to wyszło gdzieś poza obszar bycia przyjaciółmi z korzyściami? Tak myślałem. Ale jak widać, myliłem się.
Czasami zastanawiałem się, kogo teraz posuwał. Jak nie mnie albo nie ja jego, to kto, do cholery bzykał się z nim. Obaj byliśmy seksualnie niewyżyci, co nasz związek mi pokazał, dlatego ciekawiło mnie, co teraz z tym wszystkim robił. Niby na zewnątrz był zimny, profesjonalny, ale wewnątrz wciąż był facetem, który z chęcią pieprzyłby się przy hotelowym oknie.
– Przybieżeli do Betlejem PAS-TE-RZE – usłyszałem nagle za sobą. Odwróciłem się w stronę Rukiego, który próbował rozgrzać swe oziębłe struny głosowe. Wówczas też zauważyłem, że wszyscy w pomieszczeniu, oprócz mnie (oczywiście, kurwa) mieli na sobie wygłuszające słuchawki. Jezusie, dopomóż. – Grając skocznie dzieciąteczku NA-LI-RZE. CHWAŁA NA WYSOKOŚCI, CHWAŁA NA WYSOKOŚCI. A-PO-CHUJ NA-ZIE-MI. CHWAŁA NA WYSOKOŚCI, CHWAŁA NA WYSOKOŚCI. A-PO-CHUJ NA-ZIE-MI.
To chyba nie do końca tak szło.
Jeszcze brakowało, by Barkę zaczął śpiewać, tak jak kiedyś zrobiliśmy o pewnej wieczornej godzinie. Szliśmy środkiem chodnika, piliśmy napoje wyskokowe i śpiewaliśmy największe hity Ich Troje, aż nagle ktoś wyskoczył z informacją, że nastała godzina zero. To dopiero były dzikie szarże ułańskie.
Zwinnie niczym sójka przemknąłem przez studio. Wyszedłem z pomieszczenia, po czym udałem się windą na najwyższe piętro budynku. Stamtąd wspiąłem się po schodach pożarowych na dach. Musiałem zaczerpnąć nieco stęchłego miejskiego powietrza i zapalić. Jak dobrze, że tym razem miałem działającą zapalniczkę, bo chyba bym się rzucił na chodnik. Gdybym przeżył i ludzie pytaliby mnie, dlaczego to zrobiłem, zwyczajnie odpowiedziałbym, że sądziłem, iż oknem będzie szybciej do chłopaków.
Ajć! Niemądry Aoi. Głupiutki Aoi. Ten to zawsze coś wykombinuje. Nu-nu.
Usiadłem po turecku na zwilgotniałym betonie. Bez większych emocji patrzyłem przed siebie. Na budynki mniejsze i większe, jednak wszystkie szklane i szare, jakby ciężkie życie je uczyniło takimi sztywnymi i przezroczystymi. Odrobinę utożsamiałem się z tym wszystkim, choć nigdy nie byłem wysoki. Zawsze byłem mały, czułem się nawet mniejszy od Rukiego, którego ego miało siłę Little Boya. A ja miałem tę nijaką energię, która odepchnęła ode mnie nawet mężczyznę, którego chyba kiedyś nawet trochę kochałem.
– Wyjebane – machnąłem ręką.
Zaciągnąłem się porządnie, tak aż oczy zaszły mi łzami. To były łzy szczęścia, bo już dawno nie paliłem. Zesrać mógłbym się nawet z tej radości.
Pewnego dnia dotarła do nas informacja, że pan Piękny kogoś ma. Ledwo zdołałem wyjść z windy, gdy dopadł do mnie Reita, niemalże płacząc, że jego kumpel spotyka się z jakąś laską. Trząsł moimi ramionami, czego było mi trzeba, bo za cholerę nie mogłem się przywrócić do porządku z tego szoku. Reita był w rozpaczy, ale to ja się czuję, jakby ktoś mi siłą odebrał moją własność. No i pięknie, to teraz wiedziałem, z kim się ruchał.
– Puszczaj mnie, idioto – prychnąłem, strzepując z siebie jego ręce. – Ty też masz laskę i nikt nie dramatyzuje.
W tym samym momencie dostrzegłem, że Ruki wyglądał do nas zza drzwi. Zmrużył oczy niczym jadowita żmija na moją uwagę i tylko mi brakowało, by zaczął na mnie syczeć. Ach, te snejki. Wszędzie ich pełno.
– Baba z kutasem – kontynuowałem, odchrząkując. – To się zdarza.
– Jaki z ciebie pojeb jest czasami, to ja nie wierzę – warknął na mnie Ruki, zatrzaskując za sobą drzwi.
Reita zdał sobie sprawę, co się właśnie stało. Odwrócił się w stronę drzwi, a później do mnie. Blady był jak ściana i zdaje się, że ręce nieco zaczęły mu się trząść.
– Znowu będzie go bolała głowa – stwierdziłem.
– Teraz przesadziłeś – odparł.
– Nie czepiam się twoich gustów. Niektórzy wolą…
Już nawet mnie nie słuchał. Wściekły odwrócił się na pięcie, po czym zostawił mnie na korytarzu. Co mogłem poradzić, że musiałem się wyżyć na kimś, a ci dwaj byli pod ręką. Zdaje się, że lista moich kumpli skróciła się o dwie osoby, ale co poradzić.
Gorący temat ucichł po kilku dniach. Mogłem więc się spodziewać, że była to wyłącznie plotka rzucona przez cholera wie kogo, żeby trochę mi uprzykrzyć życie. A przynajmniej tak sobie wmawiałem. Uruha nigdy nie był zbyt skory, by mówić o sobie, a wszelkie pogawędki zawsze wolał zostawiać w sferze neutralnych tematów. Cwaniak, rzadko kiedy mówił o sobie. Rozmawialiśmy jednak ze sobą sporo, gdy się spotykaliśmy. I to nie były rozmowy wyłącznie o pogodzie. Ile to razy leżeliśmy w łóżku po dobrym seksie i rozmawialiśmy przez długie godziny, by później bzyknąć się jeszcze raz. Raz wyjechaliśmy razem na jakiś weekend i praktycznie przez dwa dni nie wychodziliśmy z łóżka. Wypracowaliśmy sobie piękną rutynę: seks – prysznic – seks – coś do jedzenia – seks – znowu coś do jedzenia – seks – prysznic – seks. W tym czasie, podczas naszych krótkich przerw, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Rozmawialiśmy o nas. To był jeden z najlepszych okresów naszej relacji, krótko przed tym, jak niespodziewanie wszystko się zepsuło.
Pamiętałem całą tę sytuację, jakby wszystko miało miejsce przed chwilą. Leżeliśmy nago na łóżku, przy uchylonym oknie. Paliłem papierosa, on trzymał popielniczkę na swojej nagiej klatce piersiowej. Patrzyłem na niego z góry, opierając się o zagłówek łóżka, a on leżał całkiem płasko, mając blond włosy roztrzepane na białej poduszce. Spytał wtedy czy nie chciałbym z nim zamieszkać. Zaskoczył mnie tak nagłym pytaniem i nie wiedziałem do końca, jak powinienem na nie zareagować. W pokoju było niemal zupełnie ciemno, ciężkie metalowe zasłony zupełnie tłumiły promienie słońca. Jedynie przez lekko uchylone okno do dusznego pokoju wraz z podmuchami powietrza dostawała się odrobina światła dnia.
– Nie wiem – powiedziałem wtedy, strzepując popiół do szklanej popielniczki na jego klatce piersiowej. Naczynie unosiło się lekko w rytm jego spokojnych oddechów. – A chciałbyś ze mną mieszkać?
– Nie pytałbym, gdybym nie chciał.
Przesunął dłonią po pościeli i subtelnie dotknął mojej ręki. Spletliśmy się w czułym uścisku, że aż mnie coś w środku zabolało.
– Jasne, że bym chciał.
Kilka miesięcy później on oddawał mi moje rzeczy, a ja jemu jego. Zrobiliśmy to na spokojnie, bez żadnych wielkich sprzeczek i dramatów. Ale nijak nie mogłem zapomnieć paniki, jaką obaj mieliśmy, gdy tylko uzmysłowiliśmy sobie, że to był koniec. Wszystko runęło w jednej chwili i żaden z nas nawet nie wiedział dlaczego. Stwierdzenie, że nie powinniśmy jednak być razem padło od nas obojga i choć to bolało niemiłosiernie, tak jednak wiedzieliśmy, że to musi nastąpić. Co jeszcze mnie dobijało, to fakt, że mieliśmy upatrzone piękne mieszkanie. Chcieliśmy się wprowadzić do niego jeszcze przed końcem roku. Planowaliśmy też powiedzieć wszystkim, że jesteśmy razem. Obyło się jednak bez przeprowadzek i wielkich wyznań.
Życie jednak toczyło się dalej. Byliśmy dla siebie oschli. On kogoś miał, ja w wolnym czasie chodziłem na dziwki. Raz udało mi się poznać całką fajną dziewczynę, ale zdaje się, że nie spodobał jej się fakt, że na pierwszej randce zabrałem ją na ryby. Więcej się do mnie nie odezwała, choć zapowiadał się ciekawy związek. Po niej jednak stwierdziłem, że nie chcę się więcej z nikim wiązać. Nie chciał ponownie wkręcać się w związki, zakochiwać się, a później cierpieć przez zawód miłosny. Trwałem więc tak w swoim jałowym kokonie. Od czasu do czasu przespałem się z kimś i tyle. Było mi dobrze, wygodnie. Nie musiałem się przejmować o nikogo więcej, tylko o siebie i moje cztery litery. Chociaż, co niechętnie musiałem przyznać, samotność zrobiła za mnie zgreda. Byłem o wiele bardziej złośliwy, a poza tym… jednak nie czułem się dobrze z myślą, że żaden związek nie mógł mi wyjść. Byłem tak trochę bezużyteczny.
 Pewnego, późnojesiennego popołudnia siedziałem w studio. Podczas gdy inni odpierdalali fuszerkę z nagrywaniem nowych utworów, tak ja wykonywałem jedną z najważniejszych w moim życiu misji i pieczołowicie wydłubywałem rodzynki z makowca. Po tym, jak skończyłem zajmować się wydłubywaniem tego zła największego, rozrzuciłem je po studio niczym ziarno dla gołębi. Ptaki zleciały się szybko, tylko zamiast gruchających gołębi, były to jakieś Hitchcockowe ptaki. Kai wściekle wyprowadził mnie za drzwi. Krzyczał. Zaczęliśmy się szarpać. Podbiegał do nas ktoś ze staffu, próbując nas rozdzielić. Ostatecznie dostałem w twarz. Lider niemal na mnie splunął, mówiąc, że mam się w końcu ogarnąć, bo zachowywałem się z każdym dniem coraz gorzej. Ale się wkurwił o te rodzynki, a ja tylko chciałem pomóc. No i w końcu się na coś przydać. Mało kto w końcu lubił rodzynki w makowcu. Jaki chory pojeb w ogóle wpadł na pomysł, żeby dodawać rodzynki do ciast.
Następnego dnia nie miałem nawet ochoty przychodzić do tego wariatkowa. Ułożyłem wygodnie z piwkiem i z laptopikiem w moim łóżeczku i przez większość dnia oglądałem serialik. Nagle zrobiłem się bardzo głodny, więc wstawiłam fryteczki do piekarniczka. Błądziłem przez jakiś czas w ten deszczowy dzień po swoim mieszkaniu, jakbym nie mógł znaleźć sobie miejsca. A tylko czekałem, aż frytki się upieką. Wiedziałem, że jeśli się znów położę do łóżka, to nie wstanę i prawdopodobnie spalę mieszkanie, a w tym siebie. W zasadzie… To brzmiało kusząco.
Wyciągnąłem frytki i polałem je keczupem, gdy usłyszałem dzwonek do drzwi. Westchnąłem ciężko, ruszając, by przekonać się, kto był nieproszonym gościem. Dzwonek powtórzyłem się kilkakrotnie, jak szedłem i mało się nie zdenerwowałem. Ile można, przecież nie mogłem otworzyć drzwi w ciągu trzech sekund. Litości!
Reita nie wydawał się być w nastroju, ale i widziałem ulgę na jego twarzy, jak tylko otworzyłem mu drzwi. Spytał czy zdawałem sobie sprawę, że każdy do mnie dzwonił od rana, ale wzruszyłem tylko ramionami. Faktycznie, było kilka telefonów i esemesów, ale nie od wszystkich. Oczywiście, Uruha nie raczył się mną zainteresować. Zaproponowałem Reicie piwko i frytki. Przystał jedynie na frytki. Zaprowadziłem go do kuchni. W chwili, gdy próbowałem znaleźć dla niego jakiś czysty widelec albo inny sztuciec, którego mógłby użyć do jedzenia, wydał z siebie okrzyk przerażenia. Aż podskoczyłem, mało nie upuszczając pałeczek. Odwróciłem się do niego na pięcie.
– Ty boga w sercu nie masz! – oznajmił w zburzeniu tak wielkim, jakbym co najmniej zafundował mu darmowy striptiz z pokazem tańca na rurze z moją osobą w roli głównej. Pochylał się nad miską frytek. Przeżegnał się, po czym złączył dłonie, mamrocząc jakieś pogańskie mogły pod nosem.
– O chuj ci chodzi?
– No żeby frytki całe polać keczupem, a nie z boku? Czy ty masz rozum i godność człowieka?
– Rigcz left the chat.
– Tak jak myślałem.
Porozmawialiśmy ze sobą jakiś czas, jedząc pyszne fryteczki. Reita w pewnym momencie spytał, co mi w ogóle jest, że tak dziwnie się zachowywałem. Nie rozumiałem jednak, co miał na myśli przez dziwne, ale uznałem, że chodziło o polanie całych frytek keczupem. Później dopiero doprecyzował, że miał na myśli moje nie do końca przemyślane i odrobinę impulsywne zachowania. Oraz fakt, że byłem dla wszystkich dupkiem. Nie wiedziałem, co mu powiedzieć, więc najzwyczajniej w świecie stwierdziłem, że przechodzę nieco gorszy okres w życiu, a to, że trwał on już kilka lat, to inna bajka.
Następnego dnia postanowiłem już nie być aż taką moody bitch i nie przychodzić do pracy bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Zapakowałem dwie żony i pojechałem swoim białym Mercem najpierw do własnej wytwórni, a później do tego zjebanego P*C. Przywitałem się ze wszystkimi okrzykiem samca perliczki w okresie godowym, po czym z moimi dwiema żonami ruszyłem, niczym ten szejk arabski, w stronę studia nagrań.
Ten dzień był dziwny. Naprawdę dziwny. Siedziałem sobie jak człowiek na swoim miejscu, aż tu nagle zaczepił mnie drugi gitarzysta. Spojrzałem na niego, z początku kątem oka, ale jak tylko zauważyłem, że się uśmiechał, to mało karku nie skręciłem, odwracając się w jego stronę.
– Reita mi mówił, że masz u siebie taki syf, jakby 2012 odbył się wyłącznie w twoim mieszkaniu – zagaił.
– Sprzątaczka ma wolne.
– Nie masz sprzątaczki. I jak widać, klasy też nie masz, jak wprowadzasz kumpli do takiego syfu.
– Mam klasę! E klasę. Stoi na parkingu, widać ją przecież przez okno.
Przewrócił oczami.
– Chciałbym z tobą porozmawiać, ale nie tutaj. Sam na sam, w cztery oczy.
– Bo…? – spytałem podejrzliwie. – Od kilku lat nie chcesz ze mną rozmawiać, a nagle ci na tym zależy?
– Wydaje mi się, że w końcu… Ugh. Po prostu mi powiedz czy masz czas po pracy.
– Mam czas. Ale niekoniecznie dla ciebie.
– Tak? A dla kogo niby?
Zaskoczył mnie tym zirytowanym tonem. Rzadko tracił kontrolę nad sobą.
– Może się z kimś spotykam? Nic ci do tego i tak.
– Doprawdy? Świetnie! Więc powiem ci tu i teraz. Po pierwsze, ogarnij się w końcu i skończ z tymi swoimi humorkami. Gorzej z tobą niż z babą! Odpierdalasz jakieś durnoty, tylko wszystkich wkurwiasz. A po drugie, nie wierzę, że spotykałem się z takim psychopatą, co polewa całe frytki keczupem. Obrzydliwe!
I odszedł. To by chyba było na tyle, jeśli chodziło o nasze rozmowy. Aż żałowałem, że nie dałem mu szansy, bo z pewnością chciał mi powiedzieć coś więcej. Tylko go zdenerwowałem. No cóż…
Obiecałem sobie, że w końcu przestanę zadręczać się przeszłością i stanę oko w oko z podłą rzeczywistością. Chciałem być lepszym, milszym człowiekiem, ale skończyło się tak, że dostałem w ryj od Reity. Mężczyzna zafundował mi takiego gonga prosto w nos, że już myślałem, że będę musiał pożyczyć od niego jakąś opaskę. Chociaż później zastanawiałem się czy opaski na twarz nie są tą intymną częścią garderoby jak bielizna. A właśnie o majtki nam poszło. To znaczy jemu poszło. Zaczepnie spytałem się Rukiego, jaką ma dzisiaj bieliznę. Po przyjacielsku objąłem go jeszcze ramieniem, żeby przypadkiem nie zabrzmieć jak jakiś zboczeniec. Reicie się to jednak nie spodobało i chwilę później leżałem na podłodze, a kolorowe gwiazdki krążyły mi przed oczami jak jakieś pierdolone asteroidy pędzące ku zagładzie Ziemi. Powiodłem drżącą ręką do swojej twarzy, po czym odkryłem, że leci mi krew z nosa. Chwilę później byłem nieprzytomny.
Ocknąłem się dopiero na OIOMIE. Miałem zaklejony nos jakimiś watami, bandażami i innymi taśmami. Oddychanie średnio mi wychodziło, niewiele brakowało do uduszenia się. Ale cóż począć.
Po tym, jak powiedzieli mi, że wyprostowali mi nos, a później będę musiał zgłosić się do swojego lekarza, by kontynuować leczenie złamanej części mej przystojnej twarzy, na korytarzu powitał mnie widok jednocześnie piękny, ale i zaskakujący jak hiszpańska inkwizycja. Uruha siedział na jednym z kilku wolnych krzesełek w poczekalni. Wcisnął się gdzieś pomiędzy starą, tłustą babcię z laską i mężczyznę z opaską pirata. Rozejrzałem się, jednak nie widząc nikogo więcej znajomego, podszedłem do niego. Podniósł na mnie głowę, po czym wstał, chowając komórkę do tylnej kieszeni.
– Tego się nie spodziewałem – przyznałem. Brzmiałem okropnie z tym zatkanym nosem. Prawie jak Reita.
Uśmiechnął się do mnie jedynie, po czym ruszył w stronę wyjścia. Poszedłem za nim. Wsiedliśmy do jego samochodu. Zanim odpalił silnik, siedzieliśmy przez kilka chwil w ciszy.
– Dzięki – wymamrotałem, przerywając milczenie między nami.
– Nie ma za co.
– Chłopaki pewnie są wściekli.
– Nie. Może Reita się gniewał, ale teraz zżera go poczucie winy, że aż tak ci przywalił. Ale na przyszłość, nie gadaj więcej takich głupot do Rukiego.
– Postaram się. To samo tak jakoś…
– Aoi – przerwał mi, zaciskając dłonie na kierownicy tak mocno, że aż pobielały mu kłykcie – co się z tobą stało?
– Hm? Co? Nic przecież się nie stało.
– Kiedyś nie byłeś taki. Znam cię przecież.
Spojrzał w moją stronę. Patrzyliśmy na siebie przez jakiś czas, a ja nie mogłem wyjść z podziwu, jak przejęty i zmartwiony był.
– A może w ogóle cię nie znałem.
– Nie mów tak.
– To co ci jest? Kiedyś miałeś w sobie coś takiego… Miałeś w sobie pasję.
– Pasję w łóżku?
Zaśmiał się głośno.
– W łóżku też. Ale chodzi mi o ciebie ogólnie. O twoje życie. Miałeś pasję do wszystkiego, do muzyki, do zespołu. Chciałbym kiedyś choć jeszcze raz móc to w tobie zobaczyć.
– Wiesz, co ja bym chciał?
– Hm?
– Chciałbym się cofnąć o kilka lat – oparłem się swobodnie o zagłówek. – Wrócić do tego, jak kiedyś było między nami.
– Czasami też bym tego chciał.
– Ale?
Pokręcił głową.
– Po prostu wiem, że nic już nie byłoby jak kiedyś.
Uruchomił samochód. Silnik zamruczał znajomo, jakby miło witając mnie po całym tym czasie. Odwiózł mnie do domu.
Gdy już miałem wysiadać z jego samochodu, spytałem czy jutro po mnie przyjedzie. Chciałem odebrać swoją białą strzałę z parkingu piekła. Odparł, że chętnie po mnie wpadnie.
– Zawsze możesz też mnie odwiedzić – powiedział.
– Mam jakiś konkretny powód?
– Małe kotki w piwnicy?
– Na litość – wywróciłem oczami tak mocno, że aż mnie zabolało. – Dobrze wiesz, że jestem uczulony na sierść.
Roześmiał się, a ja mu zawtórowałem. Zastanawiałem się czy może powinienem się z nim pożegnać w jakiś specjalny sposób. Ostatecznie po prostu jeszcze raz mu podziękowałem, że był moim uberem od nagłych wypadków. Wysiadłem, zatrzasnąłem za sobą drzwiczki i patrzyłem, jak odjeżdżał. Niedługo później straciłem jego samochód z oczu i zostałem całkiem sam przed apartamentowcem, w którym mieszkałem. I choć wtedy byłem sam, tak poczułem w środku jakieś dziwne, choć znajome uczucie. Prawdopodobnie w sercu zaczęła mi się tlić nadzieja.
Albo zwyczajnie zrobiłem się głodny.
4 notes · View notes
vangvoojin-blog · 7 years ago
Text
001. \ “DOM”
Seul to przerażające miasto, dla nastolatka jakim byłem. Sierota, bez pieniędzy, czyli z założenia nieudacznik. Od początku szkolnej przygody, do jej sukcesywnego końca, próbowano mnie dręczyć. Próbowano, bo nigdy się nie poddałem. Fakt, że kpiono z moich ciuchów, podartego plecaka, zużytych książek, nic mi nie robił. Oni też byli w kiepskim położeniu, bo miałem dar. Dar od rodziców, urodę i wzrost. Od małego odznaczałem się wzrostem, zawsze odstając od reszty, więc to ich przerażało. Znowu uroda dodała do kpin, śmiano się ze mnie, przystojny brudas, taki okaz, a taki biedny, wielka szkoda. Wiele to mi nie robiło. Najgorzej było w pierwszych latach, potem nauczyłem się to olewać. Musiałem, w końcu inne dzieci z domu dziecka miały znacznie gorzej. Starałem się im pomóc, więc szybko nabyłem łatkę “łobuza”. Waliłem po mordach, kiedy musiałem i nie miałem na to filtra.
W wieku 14 lat załapałem się na pierwsze dorabianie. Rozwoziłem zioła pewnej staruszki do innych starszych osób. I ona mi płaciła drobne, i kupcy dawali co mogli, rzeczy po wnukach, dzieciach, jedzenie, czasami również jakieś pieniążki. Bardzo lubiłem tę pracę, bo nigdy nie wiedziałem co dostane następnym razem. Pamiętam ten dzień jak dziś. W moich rękach znalazło się stare pióro, do połowy wypełniony dziennik po japońsku i “zbrodnia i kara” w czarnej skórzanej oprawie ze złoceniem. To był pierwszy raz, kiedy dostałem coś tak cennego, nie... coś tak bezcennego. I to był moment, w którym młody, nieznający innego życia (niż to w domu dziecka) chłopak, zaczął myśleć i zdawać sobie sprawę o posiadaniu własnej świadomości. Byłem jak oświecony.
Wtedy szkoła stała się dla mnie priorytetem, ale doceniłem też pracę. Kiedy staruszeczka pożegnała mnie i odeszła na tamten świat dostałem po niej małe mieszkanie. Nie miałem jednak do niego prawa, dopóki nie spełniłem warunku ukończenia dorosłości... więc pomimo jego posiadania, musiałem wynająć mieszkanie proponowane przez urząd i płacić rachunki. Czynsz był niski, dopasowany do moich zarobków. Aby wszystko utrzymać, muszę zamienić się w urzędnika i co miesiąc pisać raporty zarobku i wydatkach. Szybko przywykłem. 
Miejsce, w którym zamieszkałem to mała klitka, znajdująca się nad warsztatem samochodowym. Przez okna wpada mało światła, są obklejone reklamami i jeżeli chcę zobaczyć wyraźnie słońce i widok budynku obok, muszę je odchylać, a w zimie... to wręcz niemożliwe. Nie mogę jednak marudzić, w końcu mam dostęp do balkonu, a kto z moim statusem może się nim pochwalić?
Tumblr media
동소문로13길 Seongbuk-gu, Seoul
Tumblr media
Jestem miłośnikiem komiksów, nieważne czy mang, czy po prostu historii rysunkowych. Wszelakie albumy dotyczące pracy rysownika, grafika, przynosi mi cały ogrom przyjemności. Długo oszczędzałem na jakąkolwiek elektrykę, więc zajmuje ona większość mojej sypialni.  Drugie pomieszczenie jest o podobnych wymiarach. Wielkości łóżka jest zabudowana łazienka z wanno-prysznicem. A resztę pomieszczenia zajmuje kuchnia i stolik, przy którym jem posiłki. Drzwi wejściowe to półmetrowy przysionek. I to by było na tyle o moim “domu”. Niedługo będę mógł przeprowadzić się do własnego mieszkania. Do tego czasu żyję tutaj bardzo dobrze.
Tumblr media
4 notes · View notes
importantartmagazine · 5 years ago
Text
IWONA DEMKO Zrób sobie brzydkie zdjęcie, dziewczyno!
Z Iwoną Demko rozmawia Anna Walter
Tumblr media
Anna Walter: Pierwsze opublikowane przez Panią zdjęcie odnoszące się do selfie feminizmu ukazało się w 2017 roku. W jednym z postów przyznaje Pani, że długo wahała się przed tą publikacją. Co było powodem tak długich rozterek?
Iwona Demko: Bałam się kilku rzeczy. Pierwszą z nich było opublikowanie własnego „brzydkiego” zdjęcia. Nie jest to zbyt częsta praktyka na portalach społecznościowych. Teraz chyba nie ma osoby, która robi sobie zdjęcie bez filtra upiększającego. Dziewczyny, które podobają się mojemu 24-letniemu synowi, są „zrobione” jak gwiazdy filmowe, z perfekcyjnym makijażem – spod którego już ich nie widać.  Nigdy nie lubiłam robić sobie zdjęć, ani tym bardziej ich publikować. Wynikało to głównie z kompleksów, nieustającego braku zadowolenia z siebie, ze swojego wyglądu. Zawsze byłam zdegustowana kiedy oglądałam moje zdjęcia. Jednak oczywiście ćwiczona do bycia piękna, kiedy już wrzucałam jakieś zdjęcie, wybierałam to, na którym byłam możliwie najładniejsza. To jak wyglądamy na zdjęciach spędza sen z powiek właściwie każdej dziewczynie. Wiem też, że mężczyźni też o tym coraz częściej myślą. Bałam się, bo myślałam, że kiedy wrzucę takie „brzydkie” zdjęcie, to znajomi przestaną mnie lubić, że zrujnuję tym swój wizerunek, że przestanę być atrakcyjna dla mężczyzn. Długo też zastanawiałam się czy chcę wpuścić do internetu TAKIE moje zdjęcia, które zostaną tam na zawsze? I czy chcę zostawić po sobie, TAKI swój wizerunek?
A.W: Czy patrząc z perspektywy czasu Pani wątpliwości były uzasadnione?
I.D.: Z perspektywy czasu widzę, że moje obawy nie sprawdziły się. Ci, którzy mnie lubili, nie przestali mnie lubić :-) Mają do mnie taki sam stosunek jak mieli wcześniej. Zapewne są mężczyźni, którym się nie podobam, ale tacy byli zawsze, niezależnie od tego, jakie zdjęcia publikowałam. Ale są też tacy, którzy doceniają mój gest, którym to imponuje, bo to świadczy o moim dystansie do siebie. Jestem też w wieku, gdzie bardziej liczy się dla mnie moja własna aprobata, niż aprobata mężczyzn. Nie potrzebuję już od nich takiego komunikatu. Bardzo podoba mi się ten okres w życiu. Żałuję, że tak późno osiągnęłam ten stan umysłu. Ale pewnie taka jest kolej rzeczy… 
  A.W: Czy ten projekt wpłynął na Pani stosunek do swojego wyglądu?  
I.D.: Zaczęłam publikować te zdjęcia również dlatego, że zaczęłam zauważać jak starzeje się moje ciało - wiotczeje, marszczy się, brzuch zaczyna odstawać. Przez 20 lat ważyłam 50 kg. Teraz zaczynam się zmieniać, robię się grubsza. Najtrudniej chyba jest mi przejąć właśnie odstający brzuch. Kiedyś leżałam na boku i czytałam książkę, gdy nagle zobaczyłam jak mój brzuch zwisa w stronę środka ziemi, jak poddaje się grawitacji. Byłam zszokowana tym widokiem. Mam problem z przyjmowaniem tych zmian. Pomyślałam, że nie chcę nie akceptować mojego starzenia się, że powinnam, że muszę się do tego przyzwyczajać. Zawsze też denerwowały mnie śliczne zdjęcia na FB czy Insta. Zastanawiałam się, ile dziewczyn się frustruje widząc swoją twarz w lustrze, a potem czyjeś piękne zdjęcia na Insta? Wtedy zdecydowałam się na publikowanie „brzydkich” zdjęć. Chciałam się znieczulić na taki widok. Początkowo czułam się bardzo źle. Kładłam się do spania, zamykałam oczy i widziałam swoją twarz ze zdjęcia na Instagramie. To nie było przyjemne. Ten stan trwał długo, myślę, że około trzech miesięcy. Potem stopniowo zaczęło działać to, co sobie założyłam. Stawałam się coraz bardziej obojętna. Teraz nie jestem zadowolona, bo chciałabym zrobić jeszcze brzydsze zdjęcie, a nie jest to teraz takie proste. Teraz jestem niezadowolona, że za ładnie wyglądam ;-) Byłam przekonana, że podobny proces będzie się odbywał u tych, którzy będą mnie obserwowali na Instagramie. Początkowa reakcja obserwujących to myśl: „o, fuj”, ale jeśli widzisz setne takie zdjęcie, już tak nie reagujesz, uodparniasz się, zaczynasz traktować to jako normę.
A.W: Pani profil urzekł mnie humorem i dystansem. Czy także one stanowią „broń” w repertuarze feministycznych strategii?
I.D.: Dystans połączony z humorem to jedna z najsilniejszych broni. Humor często rozładowuje atmosferę. Poza tym nic tak nie wyprowadza z równowagi jak uśmiech na twarzy niewzruszonego dyskutanta. Nigdy też nie lubiłam nadęcia. Chociaż nie zawsze potrafiłam reagować z humorem i nie zawsze jeszcze mi się to udaje. Ale cały czas się staram i uczę. Na początku to jest bardzo trudne. Na przykład wtedy, gdy dotyka nas internetowy hejt. Ale widzę już, że idzie mi coraz lepiej. Trzeba dużo ćwiczyć ;)
Tumblr media
A.W: Czy któryś z feministycznych instagramowych profili był dla Pani inspiracją?
I.D.: Wtedy kiedy zaczęłam publikować swoje zdjęcia, to nie znałam dziewczyn, które wrzucałyby zdjęcia podobne do moich. Potem zobaczyłam stronę Alicji Gąsiewskiej, czyli @existinamoeby i stałam się jej totalną fanką. Uwielbiam właśnie jej dystans i poczucie humoru. Kocham jej zdjęcia i opisy. Ona jest moją ulubienicą :-) Zawsze gdy je oglądam to uśmiecham się do siebie.
A.W: Mam wrażenie, że na Pani profilu ogromną rolę odgrywają zamieszane obok zdjęć komentarze. Czy wstawiane zdjęcia są pretekstem do poszerzenia świadomości odbiorców odnośnie sytuacji kobiet? 
I.D.: Komentarze od początku były dla mnie bardzo ważne. Na początku chciałam przemycić feministyczne treści z książek, które czytałam. Teraz są to bardziej luźniejsze opisy, moje refleksje. Zawsze dotyczą kobiety i jej perspektywy życia, widzenia, odczuwania. Edukacja to moje zboczenie zawodowe ;-) Bardzo lubię też hasztagi. Bo dzięki temu moje zdjęcia i opisy wpadają tam, gdzie nigdy by nie dotarły. Uwielbiam to działanie Instagrama. Początkowo dawałam dużo hasztagów w stylu #piękna czy #modelka, tak żeby te zdjęcia wpadały na strony gdzie są super ładne dziewczyny. Kręciła mnie myśl, że obok tych zdjęć będzie moje z opisem o feministycznej treści. Widownia świata artystycznego jest bardzo niewielka. A ja zawsze chciałam docierać poza ten świat. Instagram to rewelacyjny sposób, aby trafić do kogoś, kto nigdy nie zaglądnąłby do galerii sztuki.
A.W: Z jaką reakcją w kręgach uniwersyteckich oraz widzów Pani pozostałych prac artystycznych  spotkał się projekt instagramowy?
I.D.: Jeden z wykładowców powiedział mi, że był zaskoczony, że mogę być taka aseksualna. Co po pierwsze znaczyło, że patrzył na mnie przede wszystkim z tej perspektywy. Dwa, że myślał, że w każdej sytuacji wyglądam pociągająco i pięknie - to trochę naiwne. To tak jakby myśleć, że dziewczynki nie robią kupy i jedzą tylko czekoladki. Z drugiej strony powiedział też, że to bardzo ważny projekt, bo obserwuje na przykładzie własnej córki, jak wielkie znaczenie dla dziewczyn ma wygląd. I jak bardzo może to rujnować im życie. Poza tym większość moich starszych kolegów z akademii nie ma Instagrama, to mi umożliwia pewnego rodzaju bezkarność. Zdarzyło mi się też, że jedna czy dwie bardzo młode dziewczyny napisały w komentarzu „fuj”. Bardzo mnie to zresztą ucieszyło. To była reakcja bardzo przewidywalna. Ale tak naprawdę nie miałam dużo negatywnych komentarzy. Być może jednak widać, że moje zdjęcia nie są „normalne”?
A.W: Czy i kiedy planuje zakończyć Pani swój instagramowy projekt?
I.D.: Chyba nie będę go kończyła :-) Zawsze kręciła mnie myśl o moim pomarszczonym, naprawdę starym ciele umieszczanym na portalach społecznościowych i w tak rozumianej przestrzeni publicznej. Chciałabym dokumentować zmiany jakie będą zachodziły. Starość to kompletnie nieprzerobiony temat. Kusi mnie też, żeby połączyć starość z nagością. Może seksualnością. Zawsze idę tam gdzie coś nie jest popularne, to wskazuje mi kierunek działania. Lubię tematy, które nie są przerobione. Do tej pory udawało mi się „pójść” tam, gdzie niewiele osób szło, ale potem to się zmieniało. Tak stało się z kolorem różowym, z wykorzystywaniem kiczowatych, błyszczących materiałów, tak teraz dzieje się z waginą, kobiecością, organizowaniem wystaw z udziałem samych kobiet-artystek… Kiedyś to wszystko nie było modne. Każdy boi się ryzyka.  Ja idę za głosem serca i za wrodzoną, wewnętrzną przekorą. Nie przeszkadza mi bycie inną. Lubię iść swoją ścieżką, nawet (a może zwłaszcza wtedy), gdy nikogo na niej nie ma.
Tumblr media Tumblr media
A.W: Odnosząc się do Pani polemiki z krytyką selfie feminizmu, czy  instagrmowe „upiększanie” zdjęć, które pomaga zobaczyć się piękną/atrakcyjną (o którym pisze Pani w swoim tekście) nie jest potwierdzeniem zarzutu narcyzmu tego sposobu działalności?
I.D.: Raczej nigdy to nie jest narcyzm. Czytałam gdzieś, kiedyś jakieś badania, które mówiły, że mężczyźni którzy wrzucają takie zdjęcia mają skłonności narcystyczne, ale kobiety nie. Myślę, że w wielu przypadkach jest to bardziej próba samoakceptacji. Wiele dziewczyn nie jest zadowolonych ze swoich ciał, i chcą widzieć i pokazywać się piękne. Z drugiej strony czasami trudno rozróżnić narcyzm od afirmacji (zadowolenia z własnego ciała), przy czym jedno może być negatywne, drugie jednak jest pozytywne. Nie znam kobiet zadowolonych ze swojego wyglądu. Jeśli już, to pewnie jest ich tyle, że na palcach u jednej ręki można zliczyć. Polecam książkę „Mit urody” Naomi Wolf, ona tam dokładnie tłumaczy jak bardzo jesteśmy uzależnione od mitu urody i jaki wpływ ma on na nasze samopoczucie i życie generalnie. Wolf uważa, że mit urody został stworzony po to, żeby ograniczyć rosnącą emancypację kobiet, ponieważ negatywne nastawienie do własnego ciała odbiera nam pewność siebie. I to rzeczywiście tak działa.
A.W: Pochylając się nad falą krytyki, która spadła na selfie feminizm, w jakiś sposób trudno się z nią nie zgodzić, ze względu na brak jednoznaczności w intencjach niektórych instagramerek. Wydaje się, że bardzo łatwo pod płaszczykiem walki z męską perspektywą oglądu kobiecego ciała, tak naprawdę jej pragnąć. Sprowadza się to do tego, że musimy uwierzyć na słowo artystce, że pozując w erotyczny sposób próbuje wywalczyć władzę nad własnym ciałem, a komentarze ją dowartościowujące (które z pewnością pojawiają się ze strony osób przyzwyczajonych do patriarchalnej optyki)  są tylko skutkiem ubocznym nie celem. 
I.D.: Z estetycznego punku widzenia często nie ma różnicy w tych zdjęciach. Jednak ta różnica jest „na zapleczu”, w warstwie niewidocznej. Oczywiście często te dziewczyny są zakompleksione i tak naprawdę potrzebują podziwiania, lajków, akceptacji. Tyle, że równocześnie (niezależnie od zakompleksienia) łamią pewien społeczny nakaz mówiący, że szanująca się dziewczyna nie pokazuje się rozebrana. I w tym punkcie jest to emancypujące. W świat idzie bardzo ważny komunikat. Do tej pory ćwiczono nas w strachu; jeśli nie chcesz, żeby ktoś Cię zgwałcił - musisz się zakrywać i nie prowokować. A tutaj prowokujesz, ale jednocześnie nie można Cię zgwałcić. Mężczyźni mogą patrzeć, ale nie mogą dotykać. I to również jest dla nas emancypujące. Nagle okazuje się, że straszak używany na nas od wieków w ten sposób przestaje działać. To ważne.Zawsze zakazy i ograniczenia były łączone z nieobyczajnością. W ten sposób to najlepiej działa. Nie trzeba nikogo pilnować, bo wtedy ten ktoś pilnuje się sam. Kiedyś tylko nie szanujące się dziewczyny rozpuszczały włosy, albo ścinały je na krótko. Szanujące się kobiety nie podróżowały same, nie zapraszały mężczyzn do siebie bez przyzwoitki. Szanujące się kobiety nie przemawiały publicznie, nie kształciły się. Nie mogły odczuwać rozkoszy fizycznej. To zawsze tak działało. Tylko o tym nie pamiętamy. Bo wraz z coraz większym łamaniem tych zakazów, znikało równocześnie poczucie nieobyczajności. Będziemy niewolnicami dopóki będziemy się stosowały do tych zakazów – zwłaszcza tych dotyczących naszego ciała i seksualności. Ostatnio w książce „Prawda jest konkretna” trafiłam na tekst Inny Shevchenko z Femen, w którym mówi, że nagość stosowana przez kobiety to rodzaj broni do walki z patriarchatem. Uważa, że to nowy kobiecy aktywizm – sekstremizm – agresywny, ale bezprzemocowy, prowokacyjny, ale jednocześnie wyzwalający. „Zawłaszczanie seksistowskiej stylistyki działania jest sposobem niszczenia patriarchalnej interpretacji przeznaczenia kobiecej seksualności dla dobra rewolucyjnej misji. Sekstremistki są więc demonstracją intelektualnej, psychologicznej i fizycznej wyższości kobiet”. Jej tekst kończy się apelem: „Wychodźcie na ulice! Rozbierajcie się!”1.
Przypisy:
1. Inna Shevchenko, „Rozbieranie się”, w: „Prawda jest konkretna. Artystyczne strategie w polityce. Podręcznik”, Fundacja Nowej Kultury Bęc Zmiana, s. 174-175. 
Tekst Iwony Demko o selfi-feminizmie: https://selfie-feminizm.blogspot.com/2018/04/moge-sie-rozebrac-jesli-to-bedzie.html
  Iwona Demko (ur. 7 sierpnia 1974 w Sanoku) –artystka wizualna, rzeźbiarka, waginistka, kuratorka, profesora na  Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Praktykuje empatię herstoryczną oraz sztukę partycypacyjną. W 2001 roku uzyskała dyplom z wyróżnieniem w pracowni prof. Jerzego Nowakowskiego na Wydziale Rzeźby Akademii Sztuk Pięknych im. Jana Matejki w Krakowie. Siedem lat później – w 2008 roku, rozpoczęła kontynuowaną do dziś pracę dydaktyczki na Wydziale Rzeźby ASP w Krakowie, gdzie w 2012 roku obroniła rozprawę doktorską na temat Waginatyzmu (rozprawa dostępna na stronie internetowej artystki). Pracy teoretycznej towarzyszyło dzieło rzeźbiarskie o tytule Kaplica Waginy. 
W swojej twórczości od lat porusza tematykę kobiecej cielesności oraz kobiecej perspektywy oglądu świata. Gorąco wierzy w feminizm oraz stworzoną przez siebie religię – waginatyzm. Swój najnowszy artystyczny projekty poświęca badaniom losów pierwszych studentek krakowskiej ASP. W 2019 roku wydała na ten temat publikację pt. Zofia Baltarowicz-Dzielińska. Pierwsza studentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.
Wzięła udział w ok. 150 wystawach. Była kuratorka wystaw takich jak: Krzątaczki, HERstoria sztuki, Gastronomki, Decydentki, NiePOPprawna Lou Andreas-Salomé, 200 lat Akademii 100 lat Akademii Kobiet.  
Uzyskała stypendia w École des Beaux-Arts et des Arts Appliqués w Tuluzie (Francji, 2000 r.) oraz Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2019 r.).
więcej prac: http://www.iwonademko.art.pl/
Tumblr media
1 note · View note
wentylgniewu-blog · 7 years ago
Text
Znacie taką grę jak „Cywilizacja”?
Ja znam ją (no dobra, znałam, teraz to gram już tylko w Pou na telefonie) pod taką nazwą ale być może młodzież nazywa ją po światowemu, czyli „Civilization”. IV, V, VI, VII, może jeszcze jakieś inne rzymskie cyfry.
No, nieważne.
Zmierzam do tego, że (z tego co pamiętam) chodziło tam o to, żeby zbudować cywilizację od zera. Odkrywać kolejne piksele i obsadzać wojskami żeby cywilizacja innego koloru nie zajęła tego strategicznie ważnego kwadracika. Dokonywać odkryć naukowych, przeznaczać odpowiednie nakłady na rozwój rolnictwa i na dyplomację. No i oczywiście produkować jednostki wojskowe. To było najważniejsze, no przecież!
 Bo, widzicie, okazuje się, że świata nie da się zdobyć inaczej jak tylko za pomocą przemocy. (Za pomocą przemocy. Za pomocą przemocy. Jeśli będę kiedyś wydawać memuary, zwróćcie redaktorce uwagę, że tutaj coś jest nie za lux, choć jak poetycko!)
 I kiedy postanowiłam zostać królową social mediów, nie spodziewałam się, że ta analogia pojawi się w ogóle, a co dopiero tak wcześnie. Bez marnowania tuszu w klawiaturze, przejdę od razu do rzeczy.
Otóż świat to pikselowe kwadraciki a każdy z nas jest graczem innego koloru i jeśli chcemy obsadzić swoimi wojskami obszar ważny dla nas z jakiegoś powodu to niestety musimy innemu graczowi wsadzić pręt w oko. Jest to logiczne i oczywiste dla wszystkich, którzy zasadzają się na różnego typu pikselowe kwadraciki, a dla analityków tych zdobywczych ruchów, takich jak wasza skromna moi, obserwowanie tego jest jednak bardzo nudne. Bo cóż, dziś popularna na Pudelku jest jakaś Krysia a jutro będzie to inna Krysia. Niech lepiej pierwsza Krysia już otwiera lokatę bo jak druga Krysia wpadnie na jej miejsce to skończą się hajsy.
Ale Pudelek to wczorajsza pieśń, lokowanie produktów przez cywilizacyjnych graczy wielu odcieni tego samego koloru być może jeszcze nie wypłukało kiesy producentów, ale powoli staje się nudne i przewidywalne a ja nie mam czasu się tym zajmować. A propos! Jest taka książka Marcina Kąckiego Fak maj lajf, przeczytajcie ją sobie. Jest całkiem fajna.
 Ale te konta na instagramach! To jest dopiero pożywka dla mojego nienażartego hejtu! Bo wiecie – jestem gniewnym człowiekiem. Wkurza mnie przeogromnie wiele bzdur, większość bez szczególnego powodu, ale te konta na instagramach!
Nie powinnam rzucać kamieniem bo sama mam dwa. Jedno od tego, żebym co jakiś czas mogła przeanalizować jak bardzo bezproduktywne jest moje życie i ewentualnie wprowadzić udoskonalenia, a drugie… a drugie jest trochę bardziej artystyczno-eksperymentalne i terapeutyczne. Lecz nie o nim będzie dzisiaj mowa.
 No i tak sobie scrolluję ten instagram i scrolluję. I być może jest tak dlatego, że obserwuję zbyt mało innych kont, a może dlatego, że obserwuję zbyt wąskie spektrum tematyczne, ale mam takie przemyślenie, że nie tylko moja instatwórczość jest taka nudna. Wszystkie inne też są nudne! Bo dobra, ładne zdjęcie – serduszko – brzydkie zdjęcie – serduszko – a nie, cofnij – zdjęcie zdjęcie zdjęcie – serduszko – kamienica – filtry (dzięki Bogu za nie!) – koty – książki – czyjeś dziecko – oooo małe kotki! – serduszko.
(Dobra tam, koty, książki, lasy, to dość przewidywalne, ale ja jeszcze obserwuję dość sporo kont o szydełkowaniu. I pozwólcie, że powiem to wyraźnie – dla osób zajmujących się szydełkowaniem powinny być organizowane przez gminy darmowe kursy fotograficzne. Wiecie, koce, czapki, serwetki, szale – to jest wszystko piękne, ale te zdjęcia… No na litość boską…)
 Mam taką refleksję, że użytkownicy instagrama pozakładali na nim konta jak tylko przeszli ze dwie plansze w „Cywilizacji”. Ogarnęli, że żeby osiągnąć sukces (tak, sukcesem nazywamy 1,5 tysiąca randomowych osób, które obserwują nasze konta), trzeba znaleźć sobie niewykorzystaną niszę tematyczną (a raczej – wymyślili to, co wymyśliło 400 innych osób ale na siebie nie trafiło), po czym szturmem i falangą zająć teren. Ten kwadracik jest już obsikany naszym kolorem i my teraz konsekwentnie prowadzimy na instagramie konto poświęcone tej wąskiej niszy bo wiadomo – TO WAŻNE. To ważne dla naszych wiernych fanów, tych randomowych obserwatorów, którzy z wypiekami śledzą nasze quasi-artystyczne dokonania fotograficzne wykonane za pomocą iphone’ów 6s. To ważne dla wszystkich, którym leży na sercu istota lifestylu.
 Czy zwróciliście uwagę na to, że wszystkie nasze internetowe dokonania, które skupiają się na jakiejś konsekwencji (i naprawdę chciałabym podkreślić „jakiejś” ale niestety muszę podkreślić KONSEKWENCJI) wyglądają jak żałosne próby wynalezienia nowego stylu życia? Takiego, który będzie followować ze 3 tysiące osób, takiego, który – jak sobie zapewne wyobrażamy – wprowadzi nową jakość w mierne życie społeczeństwa, odmieni postawy bezmyślnych konsumpcjonistów i zamieni je w nasze postawy? Wciąż konsumpcyjne, ale po naszemu. Takiego, w który sami uwierzymy, że go prowadzimy.
 Tak że tak, lifestyle jest nudny. Jaki, zapytacie. No przecież wszystko jedno jaki, one wszystkie są tym samym, to są te same zdjęcia. Kilka wymiennych elementów tworzy kolejne nudne, efemeryczne, wirtualne światy, które komponujemy na modnym w tym sezonie tle. Wzrusza mnie naiwna retoryka każdego z nich. Pokazujemy ci nową jakość, prezentujemy coś zupełnie nowego, nowego, nowego, jakościowego, wartego więcej kliknięć niż to, co było na topce w zeszłym sezonie. Nihil novi, jak mawiali nasi sarmaccy przodkowie, niestety. To jak z układanką dla dwulatków, w której trzeba wypełnić obrazek 4 elementami, a w pudełku jest 12. Znajdź zwierzęta na farmie. Znajdź mebelki. Znajdź warzywa.
Wybieramy to, co nam pasuje z pudełka, układamy na flat layu, filtr (ale trzeba zmniejszyć do 50% żeby nie było widać, że używamy filtra!) i już, i jak złapie to extra, to przybędzie obserwatorów, przybędzie naśladowców, może jakieś wydawnictwo przyśle nam książkę za darmo? PRZED PREMIERĄ!
 Lifestyle jest nudny, po prostu idea lifestylu jest nudna. Intratna, przyznam. Producenci stalowych bidonów przeżywają ekscytujące chwile kiedy analizują wyniki sprzedażowe z października bo zero waste’owcy mają nowy problem związany z tym, jak obecnie modnie jest pić wodę. Podejrzewam, że po premierze książki Marie Kondo w Polsce niejako wzrosła sprzedaż przegród do szuflad. Monstery i pilee. Tofu. Chusty do noszenia dzieci. Przekrój. Taśmy do ćwiczeń. Plakaty autorskie. Nowa książka Orbitowskiego. Yerba. Rzeczozmęczenie. Gipsówka. Cynowe kubki. Nutella. Buldogi francuskie.
Och, postmodernizmie, kiedy się wypłuczesz?
I to wszystko wciskamy sobie nawzajem przemocowo, nachalnie, brutalnie. Obliczamy zasięgi, kupujemy abonament do botów i obmyślamy sprytne klik bajty. Ale też nie rzucam zbyt wielkim kamieniem - liczę na wasze lajeczki.
 Do czego ja zmierzałam? Ach, tak. Znowu do tego samego. Przestańmy nadawać pierdołom status rzeczy ważnych.
1 note · View note
sexismm · 8 years ago
Quote
*** nie wyspałem się odkąd przyszedłem na świat bez pytania czy mam na to ochotę robiąc kolejnego snapa bez zbędnego filtra oczy napełniają się smołą diabeł ma więcej współczucia mniej plugawych słów niż mój zaostrzony język cześć może się poznamy będę twoim przewodnikiem po prywatnym piekle
14 notes · View notes
chaospowietrza · 8 years ago
Quote
*** nie wyspałem się odkąd przyszedłem na świat bez pytania czy mam na to ochotę robiąc kolejnego snapa bez zbędnego filtra oczy napełniają się smołą diabeł ma więcej współczucia mniej plugawych słów niż mój zaostrzony język cześć może się poznamy będę twoim przewodnikiem po prywatnym piekle
3 notes · View notes
mary-by-death · 3 years ago
Text
5m - Rozdział XIV
Witam tu znowu ja. Jako iż nie każdy jest na tyle otwarty żeby znieść wszystko, postanowiłam wrzucić ostrzeżenie, że pod koniec rozdziału może zrobić się dość tęczowo i nago. Żeby nikt nie poczuł się zniesmaczony sugeruje dla tych, którzy nie są wytrwali odpuścić sobie koniec ~Beta
Pegi 18
Już dawno uznał, że profesor Granger pominęła jeden najważniejszy aspekt ich walki z Krumem. Dlatego też poprosił, by oddała mu pelerynę w zamian za pierścień i oczywiście nie było co do tego żadnych obiekcji. Teraz siedział wraz z Watsonem w jednej z pustych sal, do których prawa nie miał wejść niechciany intruz. Poinformował Snape, Granger i Wooda, że będą przez jakiś czas zajmować tą salę po zajęciach i uprzedził, że nie może określić czasu jaki będą tam dziennie spędzać. Na spokojnie więc mógł prowadzić swoje badania nawet do białego rana.
John natomiast wykonywał jego polecenia bez najmniejszego zająknięcia, co było dla Sherlocka niespotykane. Zazwyczaj starszy kolega miał wobec działań krukona jakieś zastrzeżenia. Jednak odkąd Holmes opuścił Skrzydło Szpitalne po niefortunnej walce o życie ani razu jego pomysły nie zostały poddane wątpliwością. Ogólnie młodszy zauważył, że przyjaciel jest dziwnie niespokojny i małomówny.
- John, podaj mi proszę księgę "Czarodziejski świat mroku". - Odezwał się po dłuższym przyglądaniu się przez magiczną lupę pelerynie.
Gryfon podał mu tom, a kiedy Sherlock go odbierał niechcący przejechał dłonią po palcach przyjaciela. Ten się wzdrygnął i natychmiast zabrał rękę odwracając się ku innym książkom. Zaczął je wertować, ale sokolemu oku Sherlocka nie uniknął fakt, że miał przyspieszoną prozaiczną czynność wdechu i wydechu.
Dziwne – pomyślał Sherlock, ale postanowił nie poświęcać temu dłużej uwagi.
Otworzył księgę na zaznaczonej wcześniej stronie skupiając całą swoją uwagę na tekście.
"Czarnomagiczne zaklęcia pozostawiają swój ślad w miejscu, w którym zostały one użyte. Zatem, jeśli przedmiot został zaczarowany próba ujawnienia nawet po zdjęciu zaklęcia nie jest problemem. Dla użytkownika czystej magii będzie to o tyle prostsze, że różdżka po dotknięciu przedmiotu przeniesie na właściciela nieprzyjemnie uczucie, które w rzeczywistości w nim nie istnieje. Natomiast dla panującego nad czarną magią sprawa delikatnie się komplikuje. W organizmie takiego czarodzieja zakorzeniona zastała już czarna magia, dlatego rozpoznawanie zaklęcia nie będzie na niego oddziaływać w ten sam sposób. Zamiast nieprzyjemnych myśli i uczuć czarnoksiężnik będzie czuł przyjemnie łaskotanie, dlatego ważnym jest, by nauczanie czarnej magii odbywało się skrupulatnie i z licznymi praktykami. Kiedy uczący się pozna dokładnie każdy urok jest on w stanie mniej więcej stwierdzić, czy rzucone na przedmiot, czy w danym miejscu zaklęcie jest silne czy słabe, czy odpowiada za ciało czy umysł a nawet, jeśli jest szczegółowym czarodziejem będzie mógł próbować je skopiować bez wymawiania nazwy. Jednak można to zrobić tylko raz i jeśli nie rozpozna się zaklęcia możliwości do odgadnięcia go są nijakie...."
Sherlock postanowił spróbować. Wyciągnął różdżkę i przyłożył ją do peleryny. Jednak poczuł całkowicie nic. Ani przyjemnego łoskotu, ani nieprzyjemnych uczuć. Lekko podirytowany odrzucił księgę na bok. Postanowił trochę się rozluźnić. Przetarł skronie i mrucząc ciche "zaraz wrócę" opuścił salę. Szybkim krokiem przemierzał korytarze by znaleźć się na wieży astronomicznej. Wiedział, że ryzykuje ponownym atakiem Kruma. Nie miał dodatkowo przy sobie pierścienia. Ale nie przejmował się tym. Włożył dłoń do wewnętrznej kieszeni szaty wyciągnął z niej małą paczkę wielkości dłoni. Otworzył ją i ustami wyciągnął biały rulonik zakończony pomarańczowym ustnikiem. Na końcu różdżki wyczarował mały płomień, który przyłożył do papierosa i zaciągnął się nim.
Mugole to mają głowę. Takie małe, a tak cieszy – Pomyślał uśmiechając się delikatnie. Kiedy wypuścił dym z płuc poczuł jak nerwy się uspokajają. Zaczął na początku rozmyślać o pelerynie, o jej działaniu i możliwości pochodzenia. Jednak szybko jego myśli zaczęły pędzić ku starszemu o rok gryfonowi.
Coś było z Johnem nie tak. Nie odzywał się więcej niż musiał. Na nic nie protestował. Unikał spojrzeń swojego przyjaciela, a do tego drżał na każde jego dotknięcie. To nie był jego John, z którym rozwiązywał każdą sprawę.
Może jest chory i mi nie mówi. - Zastanawiał się Sherlock – Albo obraził się znów na mnie.
Strzelanie fochów przez Johna nigdy tak nie wyglądało. Zawsze najpierw wrzeszczał na młodego detektywa, a potem odchodził zezłoszczony. Nie odzywał się do niego przez dwie godziny najdłużej po czym przychodził kręcąc głową wiedząc, że obraza i tak nic nie pomoże.
Chory raczej też nie był. Startuje na magomedyka, nie mógłby ignorować choroby. Ostatnie co nasunęło się Sherlockowi na myśl zanim wyrzucił wypalonego do filtra papierosa było, że John po prostu coś przed nim ukrywa. I to stwierdzenie najbardziej mu pasowało. John nie umiał kłamać, więc kiedy nie chciał czegoś powiedzieć to nie mówił nic i uciekał od kontaktu z Holmesem.
Ale by coś z niego wyciągnąć jeszcze przyjdzie czas. Na razie Sherlock musiał skupić się na pelerynie. Czuł, że otwarta walka z Krumem zbliża się coraz szybciej. Za chwilę zaczną się święta, a intuicja Sherlocka podpowiadała, że nie będą one spokojne.
****
Śnieg spadł nad Hogwartem wraz z pierwszymi dniami grudnia. Holmes nienawidził tych dni. Zimno, ciemno i blade promyki słońca odbijające się od puchatego śniegu wprost w oczy. Do tego na około słyszał rozmowy nieświadomych trwającej bitwy uczniów na temat świąt. Sam Sherlock nie przepadał za świętami. Co prawda pani Hudson, jego opiekunka była bardzo miłą kobietą, która robiła świąteczną kolacje i zawsze dawała mu jakiś prezent, ale nie męczyła go innymi świątecznymi głupotami jak ubieranie choinki, strojenie mieszkania czy śpiewanie durnych kolęd. Wolał siedzieć nad książkami, jakąś ciekawą sprawa do rozwiązania czy swoimi rzetelnymi badaniami. To sprawiało mu najwięcej przyjemności.
Sam motyw dawania prezentów według Holmesa był bezsensowny. Ja kupię coś tobie, a ty mi. Wychodzimy na zero. Nigdy nie rozumiał dlaczego ludzie tak się z tego cieszą. Tym bardziej, jeśli chodzi o dzień szóstego grudnia! Święty Mikołaj przynoszący prezenty... Znał tą historię, legendę o biednych mieszkańcach i dobrodusznym szlachcicu. Owszem, wtedy miało to prawo bytu i było swego rodzaju ważne. Ale teraz? Tradycja przekazywania sobie prezentów stała się płytkim, corocznym obowiązkiem. Jednak Sherlock nigdy taki nie był. Nie dawał prezentów. Nie chciał się w to bawić. Nie lubił robić czegoś, co dla niego nie miało najmniejszej wartości.
Kiedy "Święty Mikołaj" w końcu nadszedł grono pedagogiczne Hogwartu postanowiło zrobić uczniom niespodziankę, dać im swój prezent, a tym którzy należeli do trzeciej generacji Zakonu Feniksa chwilę rozrywki i zapomnienia. Plan lekcji został zmieniony tak, by odbyły się tylko najważniejsze dla danego rocznika, domu i grupy zajęcia. Skończyły się długo przed obiadem, co zostało przyjęte z ogromnym wiwatem. Jednak wiwaty szybko ucichły, kiedy na ostatnich zajęciach ogłoszono, że uczniowie muszą natychmiastowo powrócić do swoich dormitoriów. Młodzież zaczęła się martwić, czy coś się stało, ale prefekci wraz z opiekunami uśmiechnęli się do nich tajemniczo goniąc jak najszybciej do pokojów wspólnych. Uczniowie siedzieli w swoich dormitoriach rozprawiając o dziwnym zachowaniu nauczycieli i próbując dopytać pilnujących ich prefektów, którzy za nic nie chcieli zdradzić tajemnicy. John również wiedział co ma się stać. Był w końcu prefektem Gryfonów! Cieszył się na myśl świetnej zabawy i trochę współczuł nienawidzącemu świąt Sherlockowi. Miał nadzieję, że chociaż dzisiaj jego przyjaciel zapomni o swojej pracy.
Martwił się, że Sherlock w końcu zauważy jego dziwne zachowanie. Do tej pory jednak nie dopytywał go o nic. Nie chciał mu mówić, że przyznał się przed samym sobą co czuje do krukona. Nie zaprzeczał już temu, nie powstrzymywał się od myślenia w niestosowny sposób o przyjacielu. Jednak nie umiał sobie z tym poradzić, kiedy Sherlock znajdował się blisko niego. Po prostu było to dla niego za trudnej. Zastanawiał się też, czy dobrze zrobił podsyłając mu małą, czerwonozłotą paczuszkę z drobiazgiem...
Wspomniany wyżej krukon denerwował się coraz bardziej. Nie dość, że odwołali zajęcia to do tego nie pozwalają opuścić mu dormitorium! A on miał przecież ważniejsze zajęcia na głowie niż jakieś mikołajki. Nie chcąc przebywać wśród ogromnej liczby ludzi pobiegł do swojego pokoju i padł na łóżko podenerwowany. Najchętniej by zapalił, ale w dormitorium jest to bardzo zły pomysł. Obrócił się na bok i dostrzegł małą, czerwonozłotą paczuszkę. Poirytowało go to jeszcze bardziej. Kto był na tyle nieświadom nienawiści Sherlocka do świąt, że przysłał mu prezent. Na pewno nie była to pani Hudson. Ona dawała mu tylko prezent pod choinkę. Dlatego też Sherlock Holmes pyta się kto to zrobił!?
Chwycił za paczuszkę lekko większą od dłoni i zszarpał z niej papier. Ze zmarszczonymi brwiami zauważył, że w tej całej złości potargał list przyczepiony do pudełka. Chwycił go mając nadzieję, że pozna sprawcę tego ogromnego błędu i będzie mógł mu uświadomić jego głupotę. Zaczął zatem czytać:
"Sherlock,
Wiem że nie lubisz świąt. Mam nadzieję, że nie podniosłem ci ciśnienia jeszcze bardziej, a jeśli tak to przepraszam. Chciałem jednak ci to dać. Nie jest to rzecz kupiona w żadnym ze sklepów ani tych z Hogsmead ani żadnych innych. Zrobiłem to sam. I mam nadzieję, że pomimo wszystko ci się spodoba, albo co ważniejsze – przyda ci się.
Twój przyjaciel
John"
Z jednej strony w Sherlocku się gotowało, że to akurat John odważył się wysłać mu prezent. Z drugiej jednak zżerała go ciekawość co John dla niego zrobił. Dlatego też otworzył pudełeczko i wyciągnął z niego małą, srebrną monetę na łańcuszku. Zastanawiał się jak to działa, bo nie miał pojęcia co to jest. A kiedy Sherlock czegoś nie znał znaczyło to, że jest to nowopowstałe. Natychmiast zaczął rzucać podstawowe zaklęcia sprawdzające, co pozwoliło mu określić mniej więcej działanie przedmiotu. Nie mógł powstrzymać się od zdziwienia. Nie spodziewał się, że Watson poświęci tyle czasu i energii by stworzyć dla niego niezwykle oryginalny amulet, bo uznał, że do takiej kategorii mógłby go zaliczyć.
Moneta posiadała na sobie zaklęcia odpowiadające za ochronę nosiciela przed skalą pięćdziesięcioprocentową czarnomagicznych uroków. Dodatkowo miał na siebie nałożony czar polegający na dostaniu się do ciała obdarowanego po to, by informować autora zaklęcia o jego stanie zdrowia. Innymi słowy, Watson postanowił dać mu tarczę przeciwko czarnej magii oraz pilnować jego stan fizyczny. Krukon poczuł się dziwnie. Nie czuł nigdy takiego stresu, a tym bardziej przy otrzymywaniu prezentu! Powinien zbesztać Watsona – w końcu nienawidził świąt a w szczególności prezentów. Ale ten od Johna... Nie łapał się w schemat płytkich, zwyczajowych zakupów. Raczej należał do czegoś innego. Sherlock czuł, że ten przedmiot ma większe znaczenie. Albo raczej, ma jakiekolwiek. Zaczął bawić się medalionem i toczyć walkę samemu ze sobą co ma teraz zrobić. W końcu postanowił i przeciągnął łańcuszek przez głowę. Spojrzał jeszcze na srebrną monetę, która delikatnie, dosłownie na dwie sekundy się zaświeciła by znów zgasnąć. Schował łańcuszek pod szatę i ułożył się dziwnie spokojny na łóżku czekając, aż w końcu będą mogli wyjść z dormitorium.
Sam John na chwilę stracił rezon w otoczeniu. Poczuł ciepło rozchodzące się od serca po całym ciele. Uśmiechnął się strasznie zadowolony czym przestraszył młodszych uczniów.
Założył amulet! - Pomyślał szczęśliwy, że Sherlock przyjął prezent.
- John, kiedy będziemy mogli wyjść? - Do rzeczywistości przywrócił go Potter stając naprzeciw niemu niespokojnie.
- Spokojnie, James. - Spojrzał na swój skórzany, lekko zdarty zegarek by stwierdzić z zadowoleniem, że udało mu się utrzymać uczniów pod kontrolą. - Dosłownie za moment Gruba Dama sama otworzy dla was drzwi.
Tak jak powiedział tak się stało. Minęło pół minuty i płótno zaczęła się przesuwać ujawniając prawdziwą, czarodziejską magię Świętego Mikołaja jaką sprezentowali uczniom nauczyciele.
Kiedy wszyscy z ciekawością opuszczali swoje domy witały ich magiczne imitacje reniferów prychających, latających, czerwononosych. Ośnieżone choinki z ozdobionymi paczuszkami pod sobą, spadający z sufitu śnieg, który jednak nie kładł się na podłodze ani na ich szatach czy ciałach. Zwykłe pochodnie zastąpiono latarenkami podwieszonymi na dużych, biało-czerwonych i zakrzywionych laseczkach. Zauważyli nawet, że skrzaty normalnie poruszają się po korytarzach, ale mają na sobie zielone ubranie robotników Mikołaja. Do ich uszu dobiegł dźwięk wesołych, prawie kolędowych piosenek. Ciekawym motywem wystroju były znaki powciskane w podłogę z paroma tabliczkami w kształcie strzałek. Jedni uczniowie podeszli do jednego słupka, drudzy do drugiego i tak w kółko. Czytali gdzie kierują strzałki. Nie umieli jednak wywnioskować co może się kryć za słowami takimi jak Rogaty Jeździec, Czerwona Kometa, Marchewkowe Pole, Cukier i Mak czy Miody Olimpu. Miody Olimpu były dodatkowo oznaczone iż tylko siódmoklasiści mogą tam zajrzeć. Największa strzałka niosła napis Piernikowy Młyn, co zaciekawiło uczniów najbardziej.
- Zalecam najpierw kierować się do Młyna. Ale nie jest to obowiązek. Od tej pory aż do dwudziestej drugiej klasy od jeden do pięć mogą przebywać poza dormitorium. Szóste i siódme klasy mają czas wolny aż do północy! - Oznajmił John i sam pozdrawiając zamikołajkowaną Grubą Damę zaczął iść w kierunku Wielkiej Sali, czyli Piernikowego Młyna. Aktualnym jego zadaniem było spotkać się z "Mikołajem i panią Mikołajową" by zdać im raport. Dlatego też zszedł po schodach i przekroczył próg równie pięknie przystrojonej sali, która imitowała piernikowy domek. Ściany były z piernika, sufit, krzesła i stoły również. Wszystko było również inaczej ustawione. W te mikołajki nauczyciele postanowili trochę połączyć wszystkie domy, więc ustawili stały w półkolu rozrzucając na nich duże, cukierkowe kule w kolorach domów bez najmniejszego schematu układania. Miało to zadziałać na psychikę uczniów, że kolory ładnie wyglądają, kiedy nie są jednolite. W sali znajdowało się już paru krukonów i ślizgonów. Przy stole prezydialnym – oczywiście piernikowym – na dwóch złotych stołkach siedziały dwie postacie. Duży, otyły mężczyzna z białą, długą brodą cały ubrany na czerwono oraz w podobnym stroju kobieta w okularach. John podszedł do nich uśmiechnięty.
- Profesor McGonagall, panie Dumbledore. - Przywitał się grzecznie i okrążył stół stając tuż koło nich.
- Witaj John, wszystko przebiegło bez problemów? - Spytała dyrektorka z nadzieją.
- Oczywiście. A z oczu uczniów ciskały iskierki zadowolenia. Korytarze są idealnie przystrojone. Nie zauważyłem też, by jakiekolwiek zagrożenie było w pobliżu. - Odparł zakładając ręce za plecami.
- Świetnie! To teraz czas, żebyś i ty się przebrał chłopcze. Kim dziś będziesz?- Odezwał się "Mikołaj".
- Postanowiłem stać się mugolskim bohaterem świąt, Grinchem. - Odpowiedział mu grzecznie.
- Ah, mugolskie. Nie znam niestety, mam nadzieję, że będzie pasować do naszego wystroju.
- Zapewniam, że tak będzie. Proszę wybaczyć, idę się przebrać. - Odparł po czym znów ruszył w stronę wieży Gryfonów.
- Bardzo miły chłopak Minerwo, doprawdy, bardzo miły. - Dumbledore zakręcił swoją dużą laską.
- John jest jednym z najlepszych naszych uczniów. Nie dziwię się, że go polubiłeś Aberforth. - Odpowiedziała mu Minerwa czując dziwny uścisk w żołądku patrząc na człowieka tak bardzo podobnego do Albusa.
****
John pośpieszył do swojego dormitorium, gdzie zaczarował swoją głowę na kształt głowy bohatera świątecznej bajki. Pomalował swoją twarz na zielono, powiększył sobie brwi po czym narzucił na siebie mikołajkowy strój i założył czapkę Mikołaja. Pomalował jeszcze dłonie na równie zielony i powiększył sobie paznokcie.
Wybrał tą postać ze względu na dużą liczbę pierwszorocznych pochodzących z mugolskich rodzin. Oni nie znają bajek czarodziejów, ich legend. Ale znajdą Grincha, Psi zaprzęg czy inne postacie, które nie są w niczym gorsze od tych czarodziejskich.
Wyleciał szybko przez Grubą Damę chcąc oddać się Mikołajkowej zabawie, ale wbiegł na chłopaka trochę od niego wyższego, z kręconymi włosami zakrytymi przez taką samą czapkę jaką on posiadał. Szybko przeprosił, ale zdziwił się kiedy mężczyzna się odwrócił.
- Sherlock? Ty z czapką Świętego Mikołaja? - Spytał zdziwiony znów czując przyspieszone bicie serca.
- Postanowiłem w tym roku przymknąć na tą bzdurę oko. - Odparł Holmes dopiero po chwili rozpoznając w zielonym stworze swojego przyjaciela.
- To... miłe z twojej strony. - Przez chwilę panowała między nimi niezręczna cisza, a nigdy jej nie mieli.
- Co to są te Miody Olimpu? - Zapytał Sherlock jakby nie odczuwając nic niepokojącego w tej ciszy.
- Tam mają wstęp tylko siódme roczniki...
- Tak tak, wprowadzisz mnie tam.
Krukon nawet nie zamierzał słuchać Johna. Po prostu złapał go pod ramię i pociągnął w stronę pierwszego kierunkowskazu. Gryfonowi natomiast biło mocno serce, ale był zdziwiony taką... chęcią bliskości okazaną przez młodszego chłopaka. Uświadomił sobie nagle, że Sherlockowi w jakiś jego, pokręcony sposób też zależało na ich relacji. Dlatego nie mógł się powstrzymać i przyciągnął do siebie krukona by mocno go objąć. Bał się jak zareaguje młodszy na taki okaz czułości, więc trzymał go mocno w niepewnym oczekiwaniu.
- John... - Już miał się odsunąć słysząc cichy głos Holmesa, kiedy ten oddał mu uścisk z identyczną siłą. - John, czego mi nie mówisz? - Wyszeptał, jakby czuł strach przyjaciela.
Watson nie wiedział jednak co ma mu odpowiedzieć. Nie mógł powiadomić go o prawdzie. To mogłoby zepsuć między nimi wszystko. A drugi raz nie chciał go stracić.
- No dobra... - Odparł po długiej ciszy Sherlock. - Chodźmy.
Pociągnął Johna jakby nigdy nic w stronę Miodów Olimpu. Kiedy tam dotarli wstęp zagrodziła im pani profesor Hermiona Granger ubrana w gruby, świąteczny sweter i długą spódnicę w choinki. Sherlock spojrzał na Johna jak na debila po czym ominął profesorkę wchodząc do klasy.
- Holmes, okazuje się, że pan czytać nie umie! - Odparła kąśliwie nauczycielka odwracając się w jego stronę. - Wstęp tylko dla siódmorocznych.
- Do tego głuchy. - Dodał Snape, kiedy Sherlock rozglądał się po pomieszczeniu. Oczywiście miał na palcu pierścień, więc mógł zobaczyć i usłyszeć ducha.
- Jeśli obiecam, że nie napiję się ani kropelki alkoholu zgodzi się pani bym tu został? - Spróbował licytować przepustkę.
- Chyba sobie żartujesz. - Dziewczyna pokręciła z dezaprobatą głową. - Byłoby to nieuczciwe względem reszty uczniów. A teraz wynocha! Ta atrakcja jest dla ciebie niedostępna. - Nauczycielka chwyciła chłopaka za ramię i wyprowadziła z pomieszczenia. Próbował protestować, ale nie był na tyle ciekawy tej atrakcji, więc w gruncie rzeczy dał się wyrzucić. John wciąż stał na korytarzu z założonymi rękami jednak teraz podśmiewywał się z przyjaciela.
- Chodź Sherlock. Szkoła przygotowała wiele innych fajnych atrakcji. - Powiedział starszy, a młodszy jedynie wzruszył ramionami.
W rzeczywistości właśnie tak było. Nauczyciele w tym roku naprawdę się postarali, by zapewnić swoim podopiecznym najlepsze z możliwych zabaw. Watson poprowadził krukona najpierw do Czerwonej Komety. Atrakcja znajdowała się na tyłach szkoły, dokładniej na stadionie Quidditcha. Stały tam wielkie, czerwone sanie na widok których Sherlockowi robiło się niedobrze, a jeszcze gorzej poczuł się widząc siedem zaprzęgniętych Testrali, na które narzucono szelki z dzwoneczkami. Przy każdym ruchu zwierzęta podzwaniały irytując tym Holmesa. Watson jednak bawił się świetnie zaciągając do sań przyjaciela. Kazał mu wejść na pojazd koło którego stał Hagrid udający choinkę... Chcąc podświadomie podziękować Watsonowi za prezent usiadł na miejscu woźnicy.
- Hoho! - Odezwał się uradowany gajowy. - Wsiadaj John, koło Holmesa!
Watson zadowolony tak właśnie postąpił. Poczekali jeszcze chwilę, aż Hagrid zapełni sanie uczniami z różnych domów. W końcu ludzka choinka podeszła do Testrali i zaczęła je głaskać. Każdego po kolei, aż w końcu dotarła do siedziska detektywów.
- Dacie sobie radę, czy mam lecieć z wami? - szepnął zasłaniając usta ręką.
- Oczywiście, że tak Hagridzie. W końcu pomagałem ci to przygotować. - Gryfon uśmiechnął się słodko do klucznika, który odwdzięczył się tym samym.
- Cholibka, jak dobrze mieć takich utalentowanych uczniów. - Pociągnął nosem ze wzruszenia. - Więc lećcie dzieciaki, pamiętajcie tylko by zachować ostrożność!
Wraz z jego słowami zaprzęgnięte stworzenia zaczęły biec przed siebie, a sanie uniosły się w górę tuż przed trybunami. Sherlock co prawda nie widział w locie saniami żadnej niesamowitości, ale całkiem przyjemny był fakt radości Johna, który śmiał się jakby na nowo był jedenastolatkiem. Gryfon prowadził zaprzęg nad Hogwartem i Zakazanym lasem wzbijając się i opadając. Czasem mocniej skręcał, a bawił się przy tym nieziemsko dobrze nieświadom czujnej obserwacji Krukona. Sherlock po paru mocniejszych zakrętach doszedł do wniosku, że jeśli John czerpie w tych całych świąt przyjemność, to jemu w sumie też aż tak nie przeszkadzają, by nie pozwolić cieszyć się swojemu przyjacielowi. Uśmiechnął się więc pozwalając sobie na moment zapomnieć o swojej inteligencji i doświadczeniach. Poczuć się jakby dopiero co odkrywał świat i ekscytować kolorowymi iskierkami pozostawianymi w powietrzu przez sanie. Sam nie wiedzieć dlaczego zaczął się śmiać, aż w końcu z tej euforii objął Johna za szyję kładąc mu dłoń na barku. Gryfon – na szczęście wszystkich nieświadomych pasażerów – nie zorientował się w sytuacji i po prostu leciał. Dopiero kiedy w końcu wylądowali z powrotem na trawniku boiska i obaj chłopcy śmiali się do siebie John połapał się w sytuacji i natychmiast zburaczał. Ukrył jednak rumieńce pod pretekstem zimnej pogody i szybkiego lotu.
Następnym miejscem w kolejce, w jakie John postanowił zabrać przyjaciela był Cukier i Mak. Uznał, że po tym małym przypływie adrenaliny przyda im się trochę słodkości. Mała kawiarenka mieściła się w sali od wróżbiarstwa, więc określenie "przekroczyli próg" byłoby nie na miejscu. Wspięli się po drabinie by przejść przez klapę w suficie i znaleźć się w sali pełnej okien i krzeseł. Oczywiście jak zauważyli najwięcej było tu starszych roczników, które zapewne zapoznały się z programem mikołajków, po czym stwierdzili się lepiej będzie posiedzieć i porozmawiać z przyjaciółmi. Mimo natłoku najstarszych roczników nie mieli najmniejszego problemu ze znalezieniem miejsca. Nie mogli niestety liczyć na najbardziej oddalony stolik, ale za to ten przy oknie zapewniał przyjemne widoki na kolejne przejażdżki uczniów Czerwoną Kometą tym razem już z Hagridem jako woźnicą.
Zamówili sobie gorącą czekoladę oraz imbirowe pierniczki. Czekali na swoje zamówienie jednocześnie obserwując zaśnieżone błonia i wsłuchując się w gwar dookoła nich. Ani Sherlock ani John nie rozpoczynali rozmowy. Oboje zatopili się w swoich myślach. Watson modlił się by krukon nie poruszył kwestii jego dziwnego zachowania, natomiast Holmes zastanawiał się jak to zrobić.
Sytuacja katastrofalna patrząc okiem Johna.
Wiedział, że nie będzie w stanie okłamywać przyjaciela. Jeśli jednak chciałby po prostu milczeć to nie miał szans z leglimencją Sherlocka. Miał tyle szczęścia, że przyjaciel tylko raz odważył się użyć na nim tego zaklęcia – kiedy z Johnem było już naprawdę źle i nawet na zajęcia nie chciał chodzić. Nie umiał sobie w tedy poradzić z przeżytymi zaledwie dwa lata wcześniej wydarzeniami na wakacjach. Wciąż wspominając tamtą historię wzdrygał się.
- Proszę. - Milczenie przy ich stoliku przerwała siódmioroczna puchonka podając im zamówienie.
Skinęli w podziękowaniu głowami i John natychmiast zaczął pić swoją czekoladę. Zbyt się jednak pośpieszył. Gorący napój najpierw poparzył mu usta, potem język a na końcu podrażnił gardło. Zaczął sapać z wystawionym językiem i machać nad nim dłonią. Sherlock zwrócił na niego uwagę i zaczął się z niego śmiać. Wyciągnął różdżkę i rzucił szybko niewerbalne zaklęcie, które sprawiło, że gryfon nagle przestał czuć poparzenie. Ze zdziwienia nie schował jednak języka, a Sherlock kierowany dziwnym przeczuciem złapał za niego i delikatnie przyszczypił. Dopiero wtedy John zamknął usta chowając kawałek swojego ciała. Natychmiast się zarumienił i błądził oczami, aż w końcu zrozumiał, że Sherlock dalej patrzy się na niego rozbawiony.
- I z czego się śmiejesz? - Burknął udając obrażonego i zrzucając winę powstania rumieńca na swój błąd w piciu czekolady.
- Z ciebie, łajzo. - Odparł krukon i wzruszył ramionami by nagle spoważnieć. - John. Martwię się.
Przyjaciel szepnął tak cicho, że gryfon musiał chwilę poczekać zanim dotarły do niego słowa. Sherlock. Się. Martwi. To było wręcz niemożliwe. Znaczy, John wiedział, że Holmes ma momenty w których coś go trapi, kiedy przychodzi zmartwienie. Młodszy chłopak nigdy się do tego jednak nie przyznał, bo za pewno nigdy takich chwil nie postrzegał jako zmartwienie.
- Czym? - Spytał będąc całkowicie zdezorientowanym.
- Twoim zachowaniem. Człowiek ma schematy zachowawcze do każdej sytuacji. Analizując całą twoją osobę i to jak dobrze cię znam sprawia, że twoje zachowanie z ostatnich tygodni nie podpina się pod żaden schemat. Czy pojawił się jakiś nowy czynnik, który sprawił, że powstał nowy schemat? - Oczywiście wszystko musiało zostać poparte naukowo.
John poczuł że drętwieje. Czy wszystko musi być przeciw niemu? I co ma teraz mu odpowiedzieć? Nie może powiedzieć mu prawdy. Sherlock nie zrozumie. A jeśli zrozumie to na pewno nie zaakceptuje.
- John? - Przez brak odpowiedzi ze strony gryfona młodszy z detektywów postanowił go popędzić.
- Przepraszam Sherlock. Nie mogę ci powiedzieć. - Odparł w końcu mając nadzieję, że to wystarczy.
- Dlaczego? Od kiedy ukrywasz coś przede mną? - Sherlock zmarszczył brwi, co sugerowało że zaczął intensywnie myśleć.
- Nie zrozumiesz tego. Akurat tego nie zrozumiesz. - Dla Sherlocka był to cios poniżej pasa. On, Sherlock Holmes miał czegoś nie zrozumieć?
Oparł się sztywno o krzesło i zaczął się rozglądać po pomieszczeniu. Widział grupki przyjaciół żartujące o czymś, pary obściskujące się w najdalszym kącie sali, inne dwójki rumieniące się i cicho flirtujące, parę dziewczyn żywo o czymś plotkujące, dwójkę dyżurujących nauczycieli...
A może to jest właśnie to? Może John się zakochał! Rumienił się i uciekał najdalej jak się dało. Może spodobała mu się jakaś dziewczyna i nie wie jak powiedzieć to Sherlockowi?
Krukona jakby olśniło. Już rozumiał dlaczego John nie chce mu nic powiedzieć. Holmes nigdy nie wykazywał aprobaty względem miłości czy innych takich. Dlatego przyjaciel mógł się go wstydzić. Tak, teraz wszystko układa się w całość. Jeśli rzeczywiście Watson by się zakochał czy to nie oznaczało, że zostanie ze wszystkimi zagadkami sam?
- Sherlock, chodźmy dalej. - Rozmyślania krukona przerwał gryfon wstając z krzesła.
Sherlock poszedł za nim, ale postanowił wrócić myślami do swoich rozważań.
Będzie chciał poświęcać tej dziewczynie więcej czasu. Schadzki, romantyczne bzdury typu spacery, randki, wspólna nauka czy tym podobne. Dla Sherlocka nie zostanie już ani skrawka Johna. Nie będzie burzy mózgów, nie będzie współpracy, ciągłego ryzyka i rozwiązywania zagadek. Nie będzie przesiadywania do późna przy książkach czy sprzeciwiania się zasadom... Bo ona będzie sobie tego życzyć.
Z jednej strony chciał dobrze dla przyjaciela. Chciał, by był szczęśliwy tak samo jak podczas przejażdżki Czerwoną Kometą. Z drugiej jednak był egoistą i nigdy się tego nie wypierał. Zawsze na pierwszym miejscu Watson stawiał krukona. Bronił go w każdej możliwej sytuacji. Każdą chwilę poświęcał Sherlockowi i nigdy nie odmawiał nawet najmniejszej bzdury często płacąc za to dużą cenę.
Przechodzili właśnie koło sali w której od paru dni prowadzą badania. Sherlocka nagle tchnęło, że musi z Johnem poważnie i szczerze porozmawiać. Musi go zakleszczyć, przypchać do muru by w końcu wyciągnąć z niego prawdę. Wepchnął więc zdziwionego gryfona do sali nie zwracając uwagi na zaskoczonych rówieśników. Zamknął za nimi drzwi, rzucił na nie zaklęcia wyciszające i zamykające po czym założył ręce na piersi i kazał Johnowi usiąść. Chłopak zdezorientowany postąpił zgodnie z rozkazem.
- Zakochałeś się? - Uderzył bez ostrzeżenia co sprawiło, że gryfon zaczął szybciej oddychać, rumienić się i uciekać wzrokiem. - Tak czy nie.
- Tak. - Wymruczał Watson spuszczając wzrok.
- W kim? - Kiedy Sherlock chciał skonkretyzowanej odpowiedzi John spojrzał na niego jak na idiotę.
- Jak to... W kim? To.... - Zdziwienie nagle zmieniło się w plan działania. - Nie ważne.
Gryfon wstał i chciał wyminąć przyjaciela, ale Holmes złapał go szybko za ramiona i przycisnął do ściany. Dosłownie. John nie wiedział co ma robić. Rozgniewał Sherlocka, widział to w jego oczach. A zdenerwować tego detektywa jest bardzo trudno.
- W kim się zakochałeś? Mów. - Wysyczał i Watson mógł przysiądź, że był teraz bardziej ślizgoński nić krukoński.
- Sherlock, puść mnie. - Wyszeptał czując, że jeśli Sherlock zbliży się jeszcze centymetr to nie wytrzyma i będzie chciał spróbować jego ust.
- Nie. Powiedź mi kto sprawił, że się ode mnie oddalasz? - John coraz bardziej był zbity z tropu.
Krukon natomiast nie grał w żadną grę. Pozwolił swoim słowom płynąć, a ciału działać. Nie miał dużo czasu na rozmyślanie o sytuacji w jakiej się znalazł, ale kiedy tylko John potwierdził jego obawy poczuł dziwne ukłucie w sercu.
- Nie oddalam się od ciebie. Nikt ci mnie nie zabiera. - John złapał za szatę Sherlocka ledwo panując nad pragnieniem przyciągnięcia go do siebie.
- Jesteś mój John, nie oddam cię. - Choć Sherlock był zdenerwowany, to wypowiedział zdanie całkiem świadomie i z pełną odpowiedzialnością. Zdawał sobie sprawę co one oznaczają, ale nie mógł zaprzeczyć, że chce doświadczyć czegoś nowego. Właśnie z Johnem. Kolejny raz zapomnieć o tym, że jest taki mądry i pozbawiony uczuć. Kiedy jednak John ze zwierzęcą natarczywością wbił się w jego usta chciał również zapomnieć, że jest człowiekiem i czarodziejem.
I zapomniał.
Oddał pocałunek z identyczną żarliwością i pozwolił by jego twarz zatonęła w dłoniach gryfona. Przysunął się bliżej niego, obejmując go w pasie i przyciągając do swojego ciała. W końcu przerwali pocałunek kiedy brakło im powietrza. Watson oparł swoje czoło o czoło Sherlocka i ciężko dyszał z zamkniętymi oczami wciąż głaszcząc policzki młodszego.
- Powiesz mi w końcu w kim się zakochałeś? - Spytał Sherlock tak, jakby przed chwilą nic się nie stało, jednak nie wypuścił Johna z objęć.
Gryfon znów spojrzał na niego jak na idiotę i pokręcił z niedowierzaniem głową by tym razem delikatnie złożyć na cienkich wargach krukona pocałunek.
- W tobie kretynie. - Wyszeptał najciszej jak mógł wprost w mokre od pocałunku usta.
- John. - Spojrzał Holmesowi prosto w oczy. - Chcesz ze mną uprawiać seks?
Pytanie było tak bezpośrednie i pozbawione jakiegokolwiek taktu, że John nawet nie mógł w nie uwierzyć. Zaczerwienił się jeszcze bardziej i schował twarz w szacie przyjaciela. Pokiwał głową bojąc się na reakcje partnera.
- To fajnie.
Po czym uniósł Johna, który ze strachu oplótł go nogami w pasie. Nie dał gryfonowi czasu na zorientowanie się w sytuacji. Złapał go za pośladki, mocno pocałował po czym zaczął iść w kierunku najbliższej ławki. Posadził na niej Watsona po czym szybkim ruchem zdjął z niego najpierw kubrak świętego mikołaja, a potem białą koszulkę. Zaczął pocałunkami zjeżdżać coraz niżej, po linii szczęki, szyję i obojczyk nasłuchując westchnień coraz mniej świadomego przyjaciela, chociaż teraz to już kochanka. Czuł jak jego dolna partia ciała zaczęła się cieszyć z bliskości Johna. Przerwał pocałunki by znów spojrzeć na twarz Johna i aż się skrzywił. Że też wcześniej tego nie zauważył.
Chwycił za różdżkę i użył niewerbalnego by pozbyć się zielonego makijażu Watsona, który podniósł brew pytająco.
- Nie mam ochoty kochać się z Grinchem. Chce Johna. - Teraz, kiedy kochanek był pół nagi położył go bezwstydnie na blacie ławki na którą w końcu sam się wdrapał. Zamknął pomiędzy swoimi ramionami głowę gryfona, który sam przestał nad sobą panować. Najpierw zsunął z ramion Sherlocka płaszcz, następnie zrzucił sweter, po czym odwiązał krawat i odpiął wszystkie guziki koszuli gdzie zalśnił mu srebrny amulet. Postanowił przejąć inicjatywę, więc przewrócił Sherlocka na plecy uważając by nie spadli z ławki i zaczął całować jego klatkę piersiową. Czuł się jak w niebie słysząc ciche pomruki partnera. Pragnął Sherlocka, a tak bardzo się bał, że ten go odtrąci. Okazało się jednak, że Holmesowi John nie jest obojętny. Właśnie dostał najwspanialszy prezent na mikołaja.
Sherlock wplótł jedną dłoń we włosy gryfona, drugą ręką podparł się na łokciu. Brutalnie przyciągnął do siebie twarz starszego chłopaka znów go całując. Czuł się jak zwierzę, ale podobało mu się.
Po prostu podobał mu się John i było to wspaniałe uczucie.
Postanowił jeszcze bardziej oddać się instynktowi i obrócił siebie wraz z Johnem na kolanach tak, że nogi zwisały mu z ławki. Popchnął gryfona na ławkę naprzeciw a sam szybko zeskoczył i dostał się do niego by rozpiąć mu rozporek mikołajowych spodni. John przez moment wyglądał na przestraszonego, ale Sherlock szybko uspokoił go wkładając rękę w spodnie i bokserki. Złapał za przyrodzenie i zaczął sunąć ręką w górę i w dół co sprawiło, że John zapomniał o zmartwieniu czegokolwiek dotyczyło. Gryfon sam nie chciał być dłużny, więc w miarę możliwości postąpił identycznie ze spodniami krukona z tym, że zsunął je na wysokość kolan. Wyciągnął ciekawych rozmiarów przyjaciela Sherlocka i zaczął postępować z nim identycznie jak jego partner. Holmes zbliżył do siebie ich ciała, zdjął Johnowi spodnie i bokserki po czym złączył dwie męskości razem szybko posuwając dłonią. John zaczął wić się z przyjemności drapiąc klatkę piersiową Sherlocka. Młodszy w końcu odwrócił tyłem do siebie gryfona nie przestając poruszać dłonią. Całował jego kark i plecy zsuwając niżej jego spodnie. Poślinił swoją dłoń i potarł nią wejście starszego chłopaka. W końcu włożył powoli jeden palec słysząc zduszony jęk Johna. Zaczął nim delikatnie poruszać obserwując reakcję Watsona. Po chwili zauważył, że chłopak się rozluźnia i ponownie na jego twarzy pojawia się przyjemność. Włożył więc drugi palec i cieszył się, kiedy nie było to już dla Johna tak bardzo i długo bolesne jak za pierwszym palcem. Poruszał nim więc szybciej równocześnie przyspieszając ruchy drugiej ręki wciąż zaciśniętej na członku kochanka. Po kolejny minutach przygotowywania gryfona delikatnie zanurzył końcówkę swojego przyrodzenia w Johnie napawając się cudownymi westchnieniami i jękami. Przyciągnął Johna do siebie za szyję sprawiając, że jego ciało wygięło się w większy łuk. Pocałował upragnionego mężczyznę w szyję, a potem w policzek i pozwalając mu słuchać własnych westchnień trzymał usta blisko uszu Johna. Powoli zaczął się w nim poruszać i wcale nie szło mu to tak źle o czym sugerowało zadowolenie Johna, który po chwili postanowił dołączyć do ruchów i zgrać się z nimi, aż w końcu poczuł całą długość przyjaciela. Ruszali się zgodnie, obdarowując siebie coraz to większą przyjemnością, aż w końcu te ruchy doprowadziły ich ekstazę na sam szczyt. Sherlock poruszał dłonią zaciśniętą na członku Johna coraz to szybciej wraz z momentem przychodzącego falami uniesienia. Po chwilach wzrastającej przyjemności i głośniejszych jęków oboje zamilkli. Ich ciała zaczęły drżeć, a brzuch Watsona tak samo jak jego wnętrze zostało zalane białym płynem. Kiedy ta chwila przeminęła opadł wycieńczony na blat ławki i nogi się pod nim ugięły. Nie zauważył nawet kiedy Sherlock opuścił jego ciało by opaść plecami tuż koło niego. Młodszy resztkami sił rzucił zaklęcie czyszczące i spojrzał na twarz wykończonego Johna. Poczuł niebywałe zadowolenie.
Uśmiechnął się pod nosem, pogłaskał Johna po policzku po czym pomyślał, że John naprawdę dobrze smakuje po gorącej czekoladzie i imbirowych pierniczkach.
0 notes
sebastianbenbenek · 7 years ago
Text
Gdyby udało się otworzyć drzwi percepcji, wszystko ukazałoby się człowiekowi takim, jakim jest – nieskończonym.
Teoretycznie nic nowego, bardzo wiele osób zastanawiało się nad percepcją, tym jak postrzegamy rzeczywistość. W zasadzie każda epoka i każda cywilizacja miały podobne pomysły. Różne zaś są metody kontaktu ze światem idealnym, prawdziwym, ponadzmysłowym. Bez względu na czas i odległość można to sprowadzić do platońskiej jaskini. Jedni drzwi do poszerzenia świadomości poszukują poprzez samodoskonalenie a inni poprzez boskie substancje. Niczym fani treningu naturalnego vs supli + sterydy 😉
Manipulowanie chemią mózgu to nie tylko nasz wymysł. Oświecenie w płynie – to dopiero inwencja! Lem i jego psychemia odpadają w przedbiegach.
Aktualizacja: Znajomy sugeruje zażycie meskaliny aby zrozumieć samego Huxleya, mistyczne doznania związane ze zrozumieniem owej prawdy, jestestwa, czy jak to nazwiemy. On zgodziłby się z Huxleyem w zakresie mistycyzmu tego doświadczenia. Ja zaś nie próbuję szukać drzwi percepcji, przeżywać mistycznych uniesień pod wpływem czegokolwiek innego niż ukochana herbata. Ja uczyniłem sobie z tej książki punkt zaczepienia do rozważań o sztuce, ludzkich potrzebach. Mam nadzieję, że to krótkie sprostowanie rzuci światło na niejasności tekstu 🙂
Aldous Huxley
znany mi był przede wszystkim ze świetnej dystopijnej powieści – Nowy Wspaniały Świat, która to ceniona jest znacznie mniej niż Orwell 1984. Niesłusznie. Krótko: świat eugeniki, gdzie każdy jest genetycznie predestynowany do życia w określonej klasie społecznej. Jest to świat gdzie konsumpcjonizm jest bez mała religią. W przeciwieństwie też do Orwella, Huxley postawił na dewaluację małżeństwa i wszechobecny seks zawsze i wszędzie.
Nie znałem zaś właśnie “Drzwi percepcji”, książki która dała nazwę zespołowi The Doors, a do której tytuł zaczerpnięty został ze słów Wiliama Blake`a.  Jest to opis jego przeżyć po zażyciu meskaliny, substancji którą niektóre ludy pozyskiwały z pejotlu. Kaktusa z terenów Ameryki. Dla uspokojenia: meskaliny nie dostaniecie łatwo a hodowla wam się nie opłaca, gdyż wytwarzać “dar Morfeusza” zaczyna on najwcześniej po pięciu latach a dwa, że wymaga troskliwej ręki, gdyż inaczej wasz trip będzie się odbywał z WC po wodę i z powrotem 😉
Moje osobiste poglądy w tym temacie są takie, że poszukiwanie oświecenia przez środki tego typu, jest zrobienie masy na sterydach w 2 tygodnie i nauka na ściągach. Dla leniwych na krótką metę. Czeską.
Ok, wracam do książki.
Drzwi Percepcji
Chyba przesadnie lubię to zdjęcie.
Huxley bardzo ochoczo poddaje się meskalinie. Nie wie co go czeka. Spodziewa się spektakularnych wizji, fraktali i barw a otrzymuje coś zupełnie innego. Meskalina jest dla niego drogą do swoistego oświecenia. Wyłączenia filtra. Otóż jak pewnie wiecie, dociera do naszego mózgu mnóstwo sygnałów, które są nam albo zbędne albo nieistotne w danym momencie. Gdyby nasz mózg niezależnie od naszej woli nie filtrował części danych płynących z otoczenia – nie bylibyśmy w stanie funkcjonować. Ten sam mechanizm odpowiada za uodparnianie się na drastyczne przekazy medialne. Stajcie się nieczuli, puszczacie “mimo uszu”.
Jak dla mnie, autor daje niezłą odpowiedź na dręczące pytanie: czemu część osób uważanych za artystów, tak często skupiają się na rzeczach pozornie błahych. Nie rzadko nazywamy to dorabianiem ideologii do d****. Otóż ich filtr nie jest do końca skuteczny. Dociera do nich swoista “prawda”, której my, zwykli ludzie nie jesteśmy w stanie dostrzec, inaczej bylibyśmy skupieni tylko na podziwianiu. Być może dlatego tak wielu artystów jest zupełnie nieżyciowych. I być może dlatego tak chętnie poszukują dalszej drogi właśnie w środkach takich jak narkotyki.
in mescalinum veritas
Parafraza najsłynniejszej sentencji odnoszącej się do środków psychoaktywnych. Huxley przygląda się swoim flanelowym spodniom, ich fałdom, krzesłu, i odkrywa “istotę rzeczy”. Prawdę? Trwanie? Nigdy się nie zastanawialiście czemu pojawiają się takie “dziwa” jak biały kwadrat na białym tle? Huxley zakłada, że jest to niemożliwa do dokonania sztuka – pokazać prymitywnymi metodami zalążek “wolnego umysłu”, który artysta posiada w sposób naturalny, podczas gdy “przeciętny” człowiek potrzebuje  Może tego samego doświadcza genialny fizyk czy matematyk patrząc na wzór? Ciekawe czy to właśnie widzieli Einstein, Tesla i Turing. Albo John Nash?
Cóż. Z jednej strony Philip Dick z drugiej strony Stanisław Lem. Możliwe, że schizofrenik albo narkoman z potrzebą “poszerzania rzeczywistości” i geniusz w czystej postaci 😉 Sami oceńcie.
 Istota krzesła
Skupiłem się na wątku sztuki bo wydał mi się najbardziej interesujący. Choć nasz “królik doświadczalny” rozważa jeszcze coś ciekawego. Ludzką potrzebę sięgania po wszelkiej maści środki – takie jak marihuana czy alkohol. Z resztą, ile osób czytających to w tej chwili może powiedzieć – nigdy nie piłem alkoholu*? Ostatnio byłem na weselu. Tym samym, które dostarczyło mi jeszcze kilku innych powodów do pisania. Rozmawiając z kimś, wspomniałem o czytanej książce. Spojrzenie pełne dezaprobaty, kieliszek wódki. Rozmowa toczy się dalej. W zasadzie mało kto postrzega alkohol jako narkotyk, środek psychoaktywny. Dobrze jest wypić piwko – piwa rzemieślnicze święcą tryumfy. Jeśli popatrzmy na whisky i wino mamy coś jeszcze lepszego. Degustacje, sommelierzy. Doszukiwanie się bukietów, aromatów, detali. W czym? Jakoś trzeba usprawiedliwić potrzebę odurzenia. Oderwania od rzeczywistości.  Z drugiej strony ile razy słyszałem: na odwagę, dla rozluźnienia, dla odprężenia, dla oderwania. Ile też razy słyszałem zwrot “narkotyki i alkohol”. Uwarunkowany kulturowo alkohol nie jest narkotykiem. Jasne. Wierz w to.
Osobiście wolę herbatę
“Pierwsza czarka wilży me wargi i gardło, Druga czarka rozpędza smutek i samotność, Trzecia wpływa w me wnętrze, pilnie je przeszukując, I znajduje tomidła pełne wyrazów obcych, Wypiwszy czwartą czarkę zaczynam się lekko pocić, Co było złe w mym życiu wypływa przez skórę, Piąta czarka obmywa każdą cząsteczkę ciała, Po szóstej słyszę wezwanie do kraju nieśmiertelnych, A siódma czarka… niestety! Już więcej pić nie mogę! Czuję chłodny wiaterek dmący przez me rękawy. Gdzie Wyspy Nieśmiertelnych, na które się wybieram? Wietrzyk mnie tam zaniesie, o Mistrzu Zródła z Nefrytu.”
W końcu na co mi eksperymenty z jakimiś podejrzanymi środkami, gdy czasem fotografując domy, fotografuję pudełka, krzesła (sic), stoły albo lampy.
#gallery-0-5 { margin: auto; } #gallery-0-5 .gallery-item { float: left; margin-top: 10px; text-align: center; width: 33%; } #gallery-0-5 img { border: 2px solid #cfcfcf; } #gallery-0-5 .gallery-caption { margin-left: 0; } /* see gallery_shortcode() in wp-includes/media.php */
Drzwi nowego wspaniałego świata
Drzwi powstały w 1954 roku jako esej. Troszkę ponad 20 lat wcześniej Huxley publikuje Nowy Wspaniały Świat. Już wtedy marzył o środku doskonałym. Nieuzależniającym, nieszkodliwy a pozwalającym “odpłynąć”. Świat ten jednak był straszny. Bo współczesny. Widać, że Huxley długo o tym myślał. W końcu odważył się wraz z lekarzem psychiatrą uchylić drzwi percepcji. Nie wiem czy mu się udało. Być może dręczyły go właśnie obawy o to, czy wszystkie te środki nie są aby tylko iluzorycznym rozwiązaniem. Można założyć, że późniejsza książka w prost wyraża jego poglądy na środki psychoaktywne, zwłaszcza meskalinę. Jednak gdy trzyma się w ręce Brave New World i Drzwi Percepcji…
  *Wierząc google nie czytają tego osoby młodsze niż 20 lat 😛
Drzwi percepcji Gdyby udało się otworzyć drzwi percepcji, wszystko ukazałoby się człowiekowi takim, jakim jest – nieskończonym. Teoretycznie nic nowego, bardzo wiele osób zastanawiało się nad percepcją, tym jak postrzegamy rzeczywistość.
0 notes
plujacprawdami-blog · 7 years ago
Text
“Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam”. Chciałoby się zanucić piosenkę Anny Marii Jopek wstając rano z łóżka. Nie wiem jak inni ludzie, ale ja często mam ochotę rzucić wszystko w trzy diabły i błagać NSA, żeby umieściło mnie na jakiejś stacji kosmicznej. Tymczasem otwieram Instagrama i znowu okazuje się, że mam za mało butów, za mało nieruchomości, czasu, filtra na zdjęciach i chęci do gromadzenia rzeczy, których wyprodukowanie kosztuje nas wszystkich bardzo dużo wody (na ten przykład do wyprodukowania koszulki potrzeba 2500 litrów wody!). I może wszystko lepiej by mi wychodziło i może chciałoby mi się nawet walczyć o dobrobyt i status społeczny, ale ta Polska... Wszędzie ta Polska. Przyznam szczerze, że nie po to kilka lat temu wysiadłam na Hauptbahnhof w Berlinie i nigdy już nie wróciłam na drugą stronę Odry, żeby Polska wciąż zajmowała tyle miejsca w moim życiu. Myślałam przeczekam, a już niedługo bycie z Polski będzie cool. Może nawet ktoś z „Zachodu” będzie się chciał nauczyć polskiego, ktoś przystojny z kim będę mogła mieć piękne dzieci i bez wstydu (jak te wszystkie szczupłe Francuzki) rozmawiać z nimi w metrze po polsku. Miałam nadzieję, że w końcu będę po prostu z Polski, tak jak ludzie są z Hiszpanii, Włoch, Szwecji i Niemiec. Minęło już tyle lat od mojego wyjazdu, a ja wiosną nie wiosnę, a Polskę widzę. A ta Polska sprawia, że płaczę, kiedy czytam wiadomości. Dobrze, że nam w dzieciństwie nie tatuowali małego napisu POLSKA na nadgarstku. Z dobrym wyglądem można się wtopić w tłum. Koniec końców jednak zawsze trzeba się przyznać i głośno powiedzieć: Polska. Niektórzy uciekną, inni nie przyznają się, że są muzułmanami, jeszcze inni będą bardzo, ale to bardzo współczuć, a jedna na dwadzieścia osób zdziwi się, że spokojnie piję kawę zamiast być więźniem politycznym we własnym kraju. Wszystko to muszę znosić przez kilku kolesi, którzy postanowili zniszczyć kraj mojego dzieciństwa i wyciąć najstarszy w tymże kraju las. Ci faceci w nietwarzowych, antracytowych garniturach z jakimiś kilkoma kobietami (chyba pod wpływem G?) słowami wytrychami opowiadają, o tym jak to wkrótce wszystkim będzie lepiej, a za plecami majstrują ustawy nakładające na wszystko nowe podatki. Chociaż mało wiem o ekonomii i gospodarce, domyślam się, że jest to dosyć kontrowersyjny sposób pozyskiwania pieniędzy dla budżetu państwa. Ci faceci nie rozumieją idei trójpodziału władzy, a rozumiem nawet ja, chociaż na lekcjach WOS-u piłam herbatę z panią higienistką. Nie wiedzą, że pomysł, żeby oddzielić religię od państwa Francuzi (to ci, których nauczyliśmy jeść widelcem) i Brytyjczycy mieli już w osiemnastym wieku. A z pustego i Salomon nie naleje, jak mawiała moja babcia, kiedy nie było w domu słodyczy, więc nie ma pieniędzy w budżecie RP na 500+. Czuję się jakby ktoś wszedł z bazuką do mojego domu rodzinnego i zniszczył wszystko co się dało. W drobny mak stłuczono kryształowe kieliszki, których używamy na Boże Narodzenie, z dymem poszły stare zdjęcia i nawet płyta z muzyką z „Ostatnie Mohikanina”, którą lubi tylko mama, si�� nie ostała. Już nawet myślałam, żeby wrócić. Powoli nie mam jednak dokąd. Może i ktoś stracił kogoś w bezsensownej tragedii, ale to nie oznacza, że ja mam stracić mój dom.
Tumblr media
1 note · View note
stream2me · 8 years ago
Text
CDA.pl nawiązuje współpracę z Sony Pictures i uzupełnia ofertę o seriale i filmy z AXN Now.
Tumblr media
Od 1 marca 2017 roku w serwisie CDA.pl użytkownicy CDA Premium otrzymają dostęp do produkcji filmowych i serialowych z kanału AXN Now, należącego do Sony Pictures Television Networks CE. W nowej ofercie serwisu znajda się takie produkcje jak "Hannibal", "Crossing lines: Przekraczając granice" czy "Heroes". – Współpraca z AXN to początek rozwoju platformy w kierunku międzynarodowych partnerstw i poszerzania biblioteki o treści z największych, zagranicznych studiów filmowych – zapowiada Justyna Troszczyńska z agencji Media4Fun, odpowiedzialnej za realizację projektu. CDA.pl dodając treści z AXN Now uzupełnia swoja ofertę o kolejnego ważnego producenta znanych i lubianych tytułów. Serwis współpracuje w ramach CDA Premium z takimi dostawcami treści jak Kino Świat, Vision Film, Solopan, Against Gravity, Filmoteka Narodowa oraz innych. CDA.pl na co dzień oferuje wiele materiałów wideo, gier online oraz grafik. Opcja CDA Premium za miesięczny abonament 19,90 zł pozwala na dostęp do wszystkich filmów bez reklam, lepszy transfer, możliwość oglądania na trzech różnych urządzeniach oraz 14-dniowy bezpłatny okres próbny. Sony Pictures nawiązując współpracę z serwisem daje jasny sygnał innym dostawcom treści wideo, że nie do końca zależy jej na nieposzlakowanym wizerunku swoich partnerów biznesowych. Serwis CDA.pl już wiele razy pozywany był o nielegalną dystrybucje treści. Otwarta formuła serwisu, gdzie każdy może wrzucić materiał wideo nie ułatwia kontroli praw do wrzucanych materiałów. CDA.pl według ostatniego badania Gemius/PBI w styczniu tego roku zanotował 8,51 miliona realnych użytkowników i 165 milionów odsłon. Nie dziwią więc problemy serwisu z utrzymaniem "antypirackiego" filtra. Click to Post
0 notes