Tumgik
wentylgniewu-blog · 7 years
Text
Elektryk wieczorową porą
Siedziałam na przystanku, czekałam na autobus i czytałam książkę. Trochę to trwało bo pomyliłam godziny i się zakręciłam ale nie byłam jakoś szczególnie nieszczęśliwa, no dobra, pomyślałam sobie, przynajmniej nadrobię czytanie.
Ale wiadomo, piąteczek.
Przysiadł się do mnie taki młody chłopak, na oko dałabym mu może z 25 lat. Lekko wstawiony ale nie wstydził się do tego przyznać – jak mi odważnie przyznał.
 A co pani czyta?
Lolitę.
O, to nie znam! A o czym to jest, jeśli można wiedzieć?
No to opowiedziałam mu pobieżnie, że stary facet, że dwunastolatka, że wiadomo.
Chłopak ucichł na chwilę, przemyślał chyba tę fabułę i mówi do mnie – wie pani, ale ja się przejąłem! Przecież jak tak można! To naprawdę? To jest na faktach książka? Takie rzeczy się stały naprawdę?! Niech mi pani nie mówi! Ale tak było?!
No i mówię mu, że nie, że to fikcja literacka i to nie działo się naprawdę (przynajmniej w tym konkretnym przypadku).
A chłopakowi tak ulżyło, ale tak mu ulżyło! Musielibyście to widzieć. Zastanowił się chwilę i mówi – to po co takie rzeczy wymyślać? Po co pani czyta takie nieprawdziwe historie? A jeszcze takie okropne?
 Zastanowiłam się teraz ja. Co by mu tu powiedzieć na to? Nie chciałam go spuszczać na drzewo bo go naprawdę polubiłam, chłopak był bardzo sympatyczny, uprzejmy, żywo zainteresowany rozmową o literaturze. Jak wyjaśnił, on przeczytał tylko jedną książkę – W pustyni i w puszczy, i bardzo mu się podobała, no ale takich okropnych rzeczy to tam nie było.
Więc powiedziałam mu (dobra, przyznaję – trochę mu to wyłożyłam jak idiocie, ale ej, nie wiedział, że trafił na snobkę!), że po to mamy literaturę, a zwłaszcza powieści, żeby poznać różne historie, punkty widzenia, dowiedzieć się jak inni mogą myśleć i czym się motywować. Rozumie pan?
Zrozumiał, owszem, i chyba mu nawet ulżyło, że takie trudne problemy egzystencjalne mogą mieć całkiem proste wyjaśnienia. Zgodził się ze mną, że to ważne, żeby spróbować rozumieć czym inni ludzie mogą się kierować.
Nie wydawał się przy tym do końca przekonany, że literatura może być narzędziem poznania tych mechanizmów, ale ej, próbowałam. Chłopak po prostu uważa, że w życiu to trzeba se dać radę. A książek to on nie czyta bo, co tu będzie ukrywać, leniwy jest.
 Po tej krótkiej rozmowie o literaturze (aż odłożyłam tę Lolitę, tak mnie chłopak wciągnął w życiowe dyskusje!) odbyliśmy jeszcze niezobowiązującą wymianę ogólnych poglądów o wartości czytania ale niestety dość szybko temat się wyczerpał.
Potem było szybkie wyznanie prosto z serca (pani jest taka fajna! Mogłaby pani być moją mamą! Który pani jest rocznik, 72? – Nie, 86. Aha, a to też może pani być!)
 Tak też zdobyłam serce tego młodego, uroczo podpitego elektryka po zawodówce. Wyznał mi, że on tak naprawdę to w życiu chce tylko miłości. On potrafi mocno kochać. On jest wierny, on kocha aż po grób. Na policji nawet mają takie pismo, że nie może się zbliżać do takiej jednej dziewczyny z Gliwic, ale on ją tak bardzo kocha!
A ludzie nim manipulują. I on się daje bo on pragnie tylko miłości. Kobiety śmieją się z niego, chcą się tylko zabawić, a on to na poważnie bierze wszystko. Może jest trochę naiwny, wierzy we wszystko, ale on tylko pragnie żeby go ktoś pokochał.
Nie uwierzy pani, ale ja kiedyś byłem w związku z chłopakiem. Też uwierzyłem, że on mnie kocha i chciałem tego, więc z nim byłem. Ale on mi się kiedyś tak spuścił do kału, wie pani, tam gdzie kał jest, że ja się potem bałem, że będę w ciąży.
Ale potem byłem z taką dziewczyną i ona mnie uspokoiła, że nie będę.
 I wiecie, ja mu wierzę.
1 note · View note
wentylgniewu-blog · 7 years
Text
Znacie taką grę jak „Cywilizacja”?
Ja znam ją (no dobra, znałam, teraz to gram już tylko w Pou na telefonie) pod taką nazwą ale być może młodzież nazywa ją po światowemu, czyli „Civilization”. IV, V, VI, VII, może jeszcze jakieś inne rzymskie cyfry.
No, nieważne.
Zmierzam do tego, że (z tego co pamiętam) chodziło tam o to, żeby zbudować cywilizację od zera. Odkrywać kolejne piksele i obsadzać wojskami żeby cywilizacja innego koloru nie zajęła tego strategicznie ważnego kwadracika. Dokonywać odkryć naukowych, przeznaczać odpowiednie nakłady na rozwój rolnictwa i na dyplomację. No i oczywiście produkować jednostki wojskowe. To było najważniejsze, no przecież!
 Bo, widzicie, okazuje się, że świata nie da się zdobyć inaczej jak tylko za pomocą przemocy. (Za pomocą przemocy. Za pomocą przemocy. Jeśli będę kiedyś wydawać memuary, zwróćcie redaktorce uwagę, że tutaj coś jest nie za lux, choć jak poetycko!)
 I kiedy postanowiłam zostać królową social mediów, nie spodziewałam się, że ta analogia pojawi się w ogóle, a co dopiero tak wcześnie. Bez marnowania tuszu w klawiaturze, przejdę od razu do rzeczy.
Otóż świat to pikselowe kwadraciki a każdy z nas jest graczem innego koloru i jeśli chcemy obsadzić swoimi wojskami obszar ważny dla nas z jakiegoś powodu to niestety musimy innemu graczowi wsadzić pręt w oko. Jest to logiczne i oczywiste dla wszystkich, którzy zasadzają się na różnego typu pikselowe kwadraciki, a dla analityków tych zdobywczych ruchów, takich jak wasza skromna moi, obserwowanie tego jest jednak bardzo nudne. Bo cóż, dziś popularna na Pudelku jest jakaś Krysia a jutro będzie to inna Krysia. Niech lepiej pierwsza Krysia już otwiera lokatę bo jak druga Krysia wpadnie na jej miejsce to skończą się hajsy.
Ale Pudelek to wczorajsza pieśń, lokowanie produktów przez cywilizacyjnych graczy wielu odcieni tego samego koloru być może jeszcze nie wypłukało kiesy producentów, ale powoli staje się nudne i przewidywalne a ja nie mam czasu się tym zajmować. A propos! Jest taka książka Marcina Kąckiego Fak maj lajf, przeczytajcie ją sobie. Jest całkiem fajna.
 Ale te konta na instagramach! To jest dopiero pożywka dla mojego nienażartego hejtu! Bo wiecie – jestem gniewnym człowiekiem. Wkurza mnie przeogromnie wiele bzdur, większość bez szczególnego powodu, ale te konta na instagramach!
Nie powinnam rzucać kamieniem bo sama mam dwa. Jedno od tego, żebym co jakiś czas mogła przeanalizować jak bardzo bezproduktywne jest moje życie i ewentualnie wprowadzić udoskonalenia, a drugie… a drugie jest trochę bardziej artystyczno-eksperymentalne i terapeutyczne. Lecz nie o nim będzie dzisiaj mowa.
 No i tak sobie scrolluję ten instagram i scrolluję. I być może jest tak dlatego, że obserwuję zbyt mało innych kont, a może dlatego, że obserwuję zbyt wąskie spektrum tematyczne, ale mam takie przemyślenie, że nie tylko moja instatwórczość jest taka nudna. Wszystkie inne też są nudne! Bo dobra, ładne zdjęcie – serduszko – brzydkie zdjęcie – serduszko – a nie, cofnij – zdjęcie zdjęcie zdjęcie – serduszko – kamienica – filtry (dzięki Bogu za nie!) – koty – książki – czyjeś dziecko – oooo małe kotki! – serduszko.
(Dobra tam, koty, książki, lasy, to dość przewidywalne, ale ja jeszcze obserwuję dość sporo kont o szydełkowaniu. I pozwólcie, że powiem to wyraźnie – dla osób zajmujących się szydełkowaniem powinny być organizowane przez gminy darmowe kursy fotograficzne. Wiecie, koce, czapki, serwetki, szale – to jest wszystko piękne, ale te zdjęcia… No na litość boską…)
 Mam taką refleksję, że użytkownicy instagrama pozakładali na nim konta jak tylko przeszli ze dwie plansze w „Cywilizacji”. Ogarnęli, że żeby osiągnąć sukces (tak, sukcesem nazywamy 1,5 tysiąca randomowych osób, które obserwują nasze konta), trzeba znaleźć sobie niewykorzystaną niszę tematyczną (a raczej – wymyślili to, co wymyśliło 400 innych osób ale na siebie nie trafiło), po czym szturmem i falangą zająć teren. Ten kwadracik jest już obsikany naszym kolorem i my teraz konsekwentnie prowadzimy na instagramie konto poświęcone tej wąskiej niszy bo wiadomo – TO WAŻNE. To ważne dla naszych wiernych fanów, tych randomowych obserwatorów, którzy z wypiekami śledzą nasze quasi-artystyczne dokonania fotograficzne wykonane za pomocą iphone’ów 6s. To ważne dla wszystkich, którym leży na sercu istota lifestylu.
 Czy zwróciliście uwagę na to, że wszystkie nasze internetowe dokonania, które skupiają się na jakiejś konsekwencji (i naprawdę chciałabym podkreślić „jakiejś” ale niestety muszę podkreślić KONSEKWENCJI) wyglądają jak żałosne próby wynalezienia nowego stylu życia? Takiego, który będzie followować ze 3 tysiące osób, takiego, który – jak sobie zapewne wyobrażamy – wprowadzi nową jakość w mierne życie społeczeństwa, odmieni postawy bezmyślnych konsumpcjonistów i zamieni je w nasze postawy? Wciąż konsumpcyjne, ale po naszemu. Takiego, w który sami uwierzymy, że go prowadzimy.
 Tak że tak, lifestyle jest nudny. Jaki, zapytacie. No przecież wszystko jedno jaki, one wszystkie są tym samym, to są te same zdjęcia. Kilka wymiennych elementów tworzy kolejne nudne, efemeryczne, wirtualne światy, które komponujemy na modnym w tym sezonie tle. Wzrusza mnie naiwna retoryka każdego z nich. Pokazujemy ci nową jakość, prezentujemy coś zupełnie nowego, nowego, nowego, jakościowego, wartego więcej kliknięć niż to, co było na topce w zeszłym sezonie. Nihil novi, jak mawiali nasi sarmaccy przodkowie, niestety. To jak z układanką dla dwulatków, w której trzeba wypełnić obrazek 4 elementami, a w pudełku jest 12. Znajdź zwierzęta na farmie. Znajdź mebelki. Znajdź warzywa.
Wybieramy to, co nam pasuje z pudełka, układamy na flat layu, filtr (ale trzeba zmniejszyć do 50% żeby nie było widać, że używamy filtra!) i już, i jak złapie to extra, to przybędzie obserwatorów, przybędzie naśladowców, może jakieś wydawnictwo przyśle nam książkę za darmo? PRZED PREMIERĄ!
 Lifestyle jest nudny, po prostu idea lifestylu jest nudna. Intratna, przyznam. Producenci stalowych bidonów przeżywają ekscytujące chwile kiedy analizują wyniki sprzedażowe z października bo zero waste’owcy mają nowy problem związany z tym, jak obecnie modnie jest pić wodę. Podejrzewam, że po premierze książki Marie Kondo w Polsce niejako wzrosła sprzedaż przegród do szuflad. Monstery i pilee. Tofu. Chusty do noszenia dzieci. Przekrój. Taśmy do ćwiczeń. Plakaty autorskie. Nowa książka Orbitowskiego. Yerba. Rzeczozmęczenie. Gipsówka. Cynowe kubki. Nutella. Buldogi francuskie.
Och, postmodernizmie, kiedy się wypłuczesz?
I to wszystko wciskamy sobie nawzajem przemocowo, nachalnie, brutalnie. Obliczamy zasięgi, kupujemy abonament do botów i obmyślamy sprytne klik bajty. Ale też nie rzucam zbyt wielkim kamieniem - liczę na wasze lajeczki.
 Do czego ja zmierzałam? Ach, tak. Znowu do tego samego. Przestańmy nadawać pierdołom status rzeczy ważnych.
1 note · View note
wentylgniewu-blog · 7 years
Text
A wiecie, że Netflix odświeżył Dynastię?
Dynastię! Jeden z najsolidniejszych filarów tego, kim jesteśmy dzisiaj! Nie wiem, czy bym się na to porwała gdybym była Netfliksem. Już prędzej odświeżyłabym Iliadę – to też filar, na którym stoi cywilizacja ale jednak już nie mamy w pamięci tych dreszczy towarzyszących pierwszym odczytom Homera przed większą publicznością. A Dynastię jednak tak pamiętamy, że ja z babcią oglądałam, że ciocie się emocjonowały, że wszystkie kobiety w rodzinie siedziały przed telewizorem i nienawidziły Alexis.
No i teraz będziemy się z tym konfrontować po 20 latach – czy dalej nienawidzimy Alexis? Czy wciąż będziemy tak organicznie przeżywać dramaty rodziny Carringtonów? Czy to wszystko znów przyspieszy bicie serca?
No nie! Oczywiście, że nie! Na przeszkodzie do tych resentymentów stoją takie elementy jak rodzina Kardashianów, Trumpowie, a nawet Czartoryscy. To już nie jest nic nowego, nic ekscytującego. Teraz to już jest tylko irytujące.
Już łatwiej byłoby przeżywać dramaty Achillesa i Bryzejdy.
 No ale do rzeczy! Bo obejrzałam ten odcinek! Ileż ja mam wam do powiedzenia!
(tak naprawdę to bardzo niewiele, w tym odcinku właściwie nic się nie działo, ale postaram się jakoś to rozciągnąć)
 Nowa Dynastia stoi na pięciu bohaterach – Blake’u Carringtonie, jego córce Fallon, synowi Stevenowi, nowej żonie Krystle i niejakim Matthew, który pracuje dla Blake’a i kocha (no a jakże!) jego nową żonę. No i to by było na tyle jeśli chodzi o ten odcinek. Bo tu się nic nie dzieje poza typowym dla szkolnego wypracowania przedstawieniem postaci. Oczywiście pojawi się na pewno jeszcze Alexis – jakoś ją tam niemrawo zapowiadają, a Fallon nawet grozi „niech tylko mama się dowie!”.
No i jakoś te postacie bladawo przypominają swoje pierwowzory, o czym doczytałam już na Wikipedii, bo z tej beżowej, bezkrwistej mamałygi to niewiele wynika.
 Problem z nową Dynastią jest taki, że wszystkie postacie są „uwspółcześnione”. To znaczy, stare, namiętne postacie z krwi i kości, które hipnotyzowały połowę lat 90, zostają wciśnięte w nowe garnitury stereotypów.
Taki Blake na przykład. Czy nie pamiętamy go jako potężnego potentata, głowy rodzinnych interesów, potężnego, brzuchatego, męskiego samca, który kierował wszystkimi ruchami w sferze rodzinno-biznesowej? Tak, z tego Blake’a zostało imię i nazwisko. Teraz Blake jest odchudzonym, odmłodzonym, wysportowanym casanovą, trochę intrygantem, trochę kombinatorem. Sexy daddy.
No i na to złapała się Krystle. Chyba miała być słodką, zakochaną w Blake’u nową żoną walczącą z przeciwnościami losu w tym przebogatym domu ale jest… jakąś memlołą z niemrawymi intrygami. Trochę na tej postaci cierpi współczesna kobieta. Krystle pracuje dla Blake’a (ma laptop! Widać na jednej ze scen!), niby sprawia wrażenie ambitnej ale co, no jest jak zwykle. Koleś, który nie zgadza się z jej pomysłami na rozwój firmy zostaje zwolniony, Krystle pojawia się w domu Blake’a żeby omówić z nim jakieś ważne strategie (to dwa zdania) i ostatecznie, w ramach przeprosin za jakieś tam kiepskie zachowanie Blake awansuje ją na dyrektora czegośtam. Tak, tak to właśnie jest na świecie, że tak pracują i awansują kobiety. Przynajmniej mają laptopy.
A Fallon nie jest lepsza! Chyba miała być ambitną i bezwzględną kandydatką na przejęcie rodzinnego biznesu (bo przecież nie Steven!) a jest po prostu rozpuszczoną uciekinierką z Gossip Girl. Jej siłą jest zawzięta mina. Ma zamiar zdobyć świat wielkiego biznesu fochami i nastoletnią pewnością siebie. O czym świadczy używanie czerwonej szminki.
 No i mój ulubieniec Steven! Zostawiłam go sobie na koniec żeby się dobrze rozkręcić!
Steven jest gejem – to jego jedyna cecha. No, może jeszcze to, że jest synem Blake’a, ale dodaję to tylko dlatego, że wszystkie inne postacie dostały po solidnym zestawie dwóch cech a Steven tylko jedną. Ale za to jaką barwną!
Wszystko, co Steven robi, mówi i myśli wynika z tego, że jest gejem. Wychowanie, wykształcenie, zainteresowania – wszystko, co mogłoby mieć wpływ na to, kim Steven jest dzisiaj, zostało przekreślone tą bezwzględną biologią. Szczerze mówiąc, nie wiem jaki był pierwowzór tej postaci w prawdziwej Dynastii, ale tą jestem trochę zawiedziona. Minęło ponad 30 lat od kiedy ta postać rozgrzewała dyskusje w wielu domach i co, nic się nie zmieniło? No ewidentnie nic.
W pierwszym odcinku Dynastii ojciec wysyła Stevena żeby dogadał przejęcie jakiejś firmy. Dlaczego? Czy dlatego, że jest kompetentny? Czy Steven zna się na negocjacjach biznesowych? No nie, ale to nie szkodzi! Wystarczy, że interesuje się dobrem planety i stawia na energię odnawialną – bo… wiecie… No i Steven przyklepuje ten biznes, z całą naiwnością, jaką ta postać ma, umawia się z gościem na wykup akcji czy czego tam (zgaduję bo niestety nie było żadnych szczegółów – musimy przyjąć a priori, że Carringtonowie potrafią robić biznesy). Odwraca się na barowym stołku żeby dokończyć swoje martini (bo… wiecie… no przecież nie będzie pił whisky!) i co się dzieje? Spotyka drugiego geja! Sammy’ego Jo! (nie wiedziałam o tym, ale to też postać z oryginalnej Dynastii. Grała ją Heather Locklear. Zdziwieni? No ja nie.) No oczywiście!
Z leksykonu stereotypów już wiemy co było dalej.
 Chciałabym podsumować, ale nie mam czego. Tutaj się w ogóle nic nie dzieje. Wszystkie postacie miotają się w narzuconych, sztucznie okrojonych osobowościach i w związku z tym nie są w stanie pocisnąć żadnej akcji do przodu (no, oprócz Stevena – he he). Ale to nie szkodzi, bo tak naprawdę to w nowej Dynastii głównym ośrodkiem akcji jest dom Carringtonów, dosłownie. Złote kafle. Mahoniowe balustrady. Te niedorzeczne etażerki na środku pustego hallu z wielkim bukietem kwiatów. Zastawa stołowa. Szpilki. Kostiumy haute couture do chodzenia po domu. Samochody. Pościele. Garnitury.
 Tak że ja nie narzekam. Obejrzałam sobie ładnych ludzi, ładne ubrania i ładne przedmioty. No takie mamy czasy, że to wystarczy.
1 note · View note
wentylgniewu-blog · 7 years
Text
O tym jak zmarnowałam środę jeszcze przed południem.
Zmarnowałam środę. Podobnie, jak cały zeszły tydzień, ale też – nie czarujmy się – podobnie jak resztę swojego życia, jeśli weźmiemy pod uwagę zarówno decyzje, które podjęłam, jak i te, których nie podjęłam.
Ale skupmy się dzisiaj na tej środzie!
 No więc obudziłam się dzisiaj rano wymęczona i wytarmoszona gorączką. Gardło opanował potwór. Jest też kaszel – a raczej złowieszcze wołanie demona.
Ale nie mam kataru i cieszyłam się z tego naprawdę szczerze, dopóki nie okazało się, że ten błąd w konstruowaniu choroby będzie mnie kosztował zmarnowanie całej środy. Nie, żeby ta środa była jakaś szczególnie ważna! W szerszym kontekście przegranego życia, każdy dzień jest zasadniczo tak samo szary i bezcelowy. Ale cóż, prawdziwa walka jest wtedy kiedy możemy przynajmniej jeden dzień zrobić mniej beznadziejnym. No i to na pewno nie będzie dzisiaj.
 Po tygodniu takiego męczenia, jęczenia, pokasływania i zalewania cierpień mlekiem z miodem i czosnkiem nareszcie pojawił się głos Johna Wayne’a. No to zebrałam się, założyłam wyjściowe dresy i jupi – poszłam do lekarza teatralnym krokiem cierpiętnicy. Taki był początek moich cierpień. Kolejne dwie godziny pewnie wszyscy możemy sobie łatwo wyobrazić.
Oliwka zostaw te sznurki. Haniu, czemu się obudziłaś. Wiktorek, oddaj mamie autko (no na litość boską babo, czemu mu zabierasz jedyną zabawkę jaką ma w przychodni?! Czy to ma być kara dla niego czy dla całej kolejki?!).
Kto jest ostatni w kolejce? A, to proszę pamiętać, że jestem za panią (dobra, spoko, będę tego pilnowała bo dla mnie to też bardzo ważne).
O, a co pani czyta? Umie tak pani czytać w przychodni? A o czym to jest? Aha, no wie pani, ja nie czytam książek. Nie mogę. Oczy już nie te, rozumie pani. Ale w młodości czytałam, ile ja książek przeczytałam! Ale teraz już nie, bo wiadomo, dzieci, wnuki, w domu tyle roboty. Umie tak pani czytać byle gdzie? Ja to muszę mieć cicho, nic, ani telewizor nie może lecieć!
(Jestem wytrawną czytelniczką warunków polowych. Nie są mi straszne autobusy, poczekalnie, kolejki, przystanki, nudne wykłady, a nawet starbucks. Ale to jest naprawdę trudne kiedy ktoś uprawia przemocowy small talk bo łączy nas tak wiele – ta kolejka, ta przychodnia, ten zasmarkany padół łez i znoju i gnoju i wymuszonych kontaktów międzyludzkich, który nazywamy społeczeństwem)
 Tak spędziłam dwie godziny. Nikogo nie odstraszyła moja pozycja, którą psycholodzy nazywają „proszę spierdalać”, ostentacyjnie otwarta książka ani nawet głos potwora z czeluści kowbojskiego piekła. Jakąkolwiek motywację do życia czerpałam tylko z tego, że jak wrócę do domu ze zwolnieniem na trzy dni, położę się do łóżka, zasnę i prześpię tę całą głupią chorobę. Zaplanowałam już bazę z kołdry, koców, poduszek, kota i psa. Już miało być tak pięknie!
 Ale nie, nie dostałam tego L4. Lekarz powiedział, że jestem już w końcowym etapie choroby, który nie jest infekcyjny więc spokojnie mogę chodzić do pracy bo nikogo nie zarażę.
 Tak skończyły się moje marzenia o wolności
 Natomiast wracając do domu (wciąż krokiem „cierpię za grzechy świata”, choć powinnam „jupi idę do pracy!”) zastanowiłam się nad sensem życia. Wróciła do mnie ta stara, wyświechtana, modna w liceach dyskusja o tym, czy ważniejsze jest dobro jednostki czy dobro społeczeństwa.
Bo mój lekarz rodzinny ewidentnie uważa, że to dobro społeczeństwa bierze górę i służba dla dobra lokalnych społeczności jest ważniejsza od jakości samopoczucia podmiotu będącego lojalnym sługą miejscowej ludności.
Otóż nie zgadzam się z nim. Po pierwsze nie jestem lojalna, ale to jest dygresja już zbyt daleka żeby roztrząsać ją dzisiaj.
Po drugie, to ja jestem tym uciśnionym podmiotem. Więc tym bardziej się nie zgadzam.
Z mojego punktu widzenia całość jest szczęśliwa jeśli wszystkie elementy są szczęśliwe. Bo pomyślcie tylko – jeśli osoba z depresją dostaje orgazmu to czy jest szczęśliwa? No teoretycznie powinna. Przecież ciało doprowadzone do szczytu jest w całości zadowolone – przyjemność rozlewa się po ciele, rozluźnia mięśnie, przynosi miły odpoczynek po trudach całego dnia, unieważnia bezwład. Ale to ciało wciąż ma depresję, wciąż czuje się nie dość dobre, nie czuje się na siłach, nie czuje, że zasłużyło na tę chwilę wyrwaną z kontekstu. Mimo wszystko, nie całe ciało miało orgazm.
Oszczędzę wam chwil poświęconych na rozwikłanie tej zagadki życia i od razu podam właściwą odpowiedź – nie, osoba z depresją nie jest szczęśliwa kiedy ma orgazm. Owszem, jest szczęśliwa, że w ogóle może go osiągnąć – jeszcze. Ale co było do udowodnienia zostało wykazane.
Podobnie jest w przypadku, kiedy chora bibliotekarka obsługuje lokalną społeczność. Czy społeczność jest szczęśliwa? Niby wciąż ma bibliotekarkę, więc powinno być ok. Ale jednak ta ekstatyczna chwila kiedy dokonujemy zwrotu wypożyczonych książek i wybieramy inne jest w jakiś sposób zaburzona. Bibliotekarka wciąż działa – jak łechtaczka – ale tak naprawdę leży na biurku niezdolna zapisać wypożyczenia, boli ją głowa, boli ją gardło, boli ją życie a do waszych dzieci zwraca się jak stary, zapijaczony menel z Teksasu.
Wypożyczenie się odbywa ale czy jest jakościowe? Nie, nie jest.
Czy społeczeństwo jest szczęśliwe kosztem jednostki? Nie, nie jest.
 No i tak zmarnowałam środę – sobie i całemu lokalnemu społeczeństwu.
(Nie ma za co Saturnie, powiedział jego wierny sługa Szatan)
1 note · View note
wentylgniewu-blog · 7 years
Text
Zero waste - wstęp do problematyki
Porozmawiajmy dzisiaj o kondycji ludzkości.
Bo nie wiem, czy wiecie, ale należę do kilku grup na fejsku, trzech czy czterech, i jedną z nich jest Zero Waste Polska. Och, co za zabawa! Jakże ja się tam znakomicie bawię!
Ale od początku. Mamy teraz taki trend w społeczeństwach, że każdy musi się na czymś znać bezsprzecznie. Podejrzewam, że jest to skutek uboczny wdrażania w powszechny użytek teorii dekonstrukcjonizmu i postmodernizmu. Bo dopóki dyskusja była akademicka a elementy filozofii były wdrażane w literaturę, sztuki plastyczne i audiowizualne - wszystko było w porządku. Można jeszcze było o czymś porozmawiać, dyskusje były naprawdę zagorzałe i nawet przypominały dawne, dobre czasy, kiedy idee romantyzmu wchodziły na rynek a szkiełko i oko nie nadążało i się troszkę nadymało w oburzeniu. Kilkanaście już chyba lat temu, zasadniczo było to samo. Postmodernizm to szatan. Post to oczywiście, w piątek ryba i kotlet sojowy, ale postmodernizm to już nie. Co będzie dalej? NIC?!
Sprawa rozeszła się dość po kościach, po części też (uważam) dlatego, że jesteśmy społeczeństwem rozlazłym. No mamy tam swoje wielkie idee - Bóg Honor Ojczyzna - ale tak najbardziej to lubimy jednak mieć auto lepsze niż sąsiad i mieć rację bardziej niż szwagier. I nie przypilnowaliśmy sobie tego momentu kiedy ten trujący błogosławione polskie umysły postmodernizm zagrzał sobie cieplutkie miejsce w naszych codziennościach. I co teraz? No teraz uważamy powszechnie, że “punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”, że “każdy ma swoją rację”, że “no tak, ale nie”. Och. Koniec wielkości idei następuje wtedy, kiedy z rozpraw i paneli dyskusyjnych trafiają pod wąsy wujka, rozsiadają się wygodnie na jego rogówce i zagnieżdżają w jego imieninowej argumentacji. No i tak, no i teraz już w każdym polskim domu nie ma Prawdy, nie ma Autorytetów, nie ma Papieża Polaka. Jest „no ale”, jest „każdy sobie”, jest kalendarz z papieżem z Super Expressu.
Triumf uwolnienia z przymusu oglądania się na autorytety zjadł swój własny ogon. W praktyce każdy ma rację i nikt nie ma. W internecie nikt nie ma racji, tylko ja mam. Tak to widzę w skrócie, i nie mogę zbyt mocno rzucać kamieniami bo też w końcu założyłam sobie bloga żeby mieć miejsce, w którym mogę mieć rację. Ja też zjadam swój własny ogon.
 Ale do czego zmierzam? Ano do tego, że niestety – ale raczej stety – my nie mamy dzisiaj powodów do oglądania się na autorytety. Bieżącą politykę zostawiam z boku – odsyłam do Magdaleny Tulli. Przeczytajcie sobie rozdział „O wolności” w jej wywiadzie-rzece.
Natomiast tak zupełnie serio to my mamy takie nieszczęśliwe-szczęśliwe czasy do życia i do wyrażania wielkich opinii. Nie potrzebujemy martyrologicznej Wielkiej Narracji. Mickiewicz miał pole do popisu – czytaliście „Dziady cz. III”? Można było robić w liceum podśmiechujki z tego Konrada, nieprzytomnego idealisty, ale tutaj była przestrzeń do wypowiadania wielkich idei. Niepodległość, wojna, okupacja, wolność (znowu – odsyłam do „Jakiej pięknej iluzji”) – historia i tradycja ukształtowała dla nas kanon spraw ważnych. Więc z czym zostaliśmy? Ponowoczesność uwolniła nas z okowów oglądania się na instancje wyższego rzędu, każdy z nas może być Konradem, ale cholera! Nie musi!
Cóż jednak zrobić gdy jest w nas jakaś potrzeba walki o niepodległość. To tkwi w naszym polskim DNA, nic nie da się zrobić. Więc siedzimy w naszych domach, mieszkaniach, w Starbucksach i przestrzeniach kreatywnych w galeriach handlowych. I wojujemy. Mamy nieograniczoną wolność wyboru pola walki i są takie, które są warte każdej energii, którą możemy w nie włożyć. To prawo do przeprowadzenia aborcji, przyjmowanie uchodźców z krajów ogarniętych wojną, prawo do godnej śmierci. Wchodzimy do internetu i pozwalamy się wciągnąć w świat walki o lepsze dziś dla nas, lepsze jutro dla naszych dzieci, lepsze wczoraj w naszych podręcznikach do historii. I są sprawy, o które należy, jeśli nie walczyć to przynajmniej odezwać się głośno i odważnie.
Ale, niestety, są też walki pomniejsze, które sobie wybieramy i w pełnym rynsztunku prawdziwego polskiego sarmaty, walczymy do krwi. Przykłady z dupy? Mam kilka. Walka o czytelnictwo wśród dzieci i młodzieży. Waga pilnowania aby codziennie zjeść drugie śniadanie (ciekawostka – ambasadorką drugiego śniadania w Polsce jest Anna Wyszkoni. Wiecie, ta piosenkarka, która śpiewała piosenki emo). Sztuka w przestrzeni publicznej. NO NA LITOŚĆ BOSKĄ.
 Ale ja już przejdę do sedna sprawy, która nurtuje mnie od jakiegoś czasu. Jest to sprawa walki o środowisko.
I tak, zaciągnęłam się w szeregi grupy Zero Waste Polska bo jestem dość ciekawska i lubię wiedzieć co się z czym je. Zanim to zrobiłam, uważałam, że zero waste jest trudną ideą, wymagającą poświęceń i przemeblowania wielu elementów stylu życia, ale zasadniczo, jeśli czujemy, że to dla nas dobre, to w sumie – czemu nie?
Otóż nie.
I powiem wam dlaczego. Zwolennicy idei zero waste to ostro szajbnięci fanatycy internetowych pamfletów. Ich argumentacja opiera się na podawaniu anglojęzycznych statystyk opartych na niezweryfikowanych badaniach, agresywnym, ostrym wytykaniu innym niedostatecznego zaangażowania i martyrologicznym jęku. Dostaje się wszystkim – ekspedientkom w sklepach, kasjerkom w supermarketach, kierowcom, rodzicom, singlom, mieszkańcom bloków i mieszkańcom domów jednorodzinnych. Wychodzi na to, że każdy jest nie tylko głupi ale przede wszystkim gorszy. Bo przecież ja żyję tak, i to nie najlepiej jak umiem ale po prostu najlepiej. I inni tego nie rozumieją.
Nie zrozumcie mnie źle. Leży mi na sercu dobro planety. Podobnie jak czytelnictwo dzieci i młodzieży oraz to, czy jemy drugie śniadanie czy nie (moja dietetyczka proponuje najczęściej koktajle). No ale też wiecie – trzaśnijcie się w durne łby. Miałam naiwną nadzieję, że wprowadzenie w życie idei zero waste doda trochę surowego rozsądku do refleksji nad jakością życia pojedynczego człowieka, natomiast wynik moich obserwacji jest zatrważający. To szczurzy wyścig o to, kto wyprodukuje mniej śmieci w domu. Nie po to, żeby ulżyć Matce Ziemi. No, może trochę. Nie, tu chodzi o to, żeby móc się pochwalić w internecie że to ja jestem najlepsza. Bo śmieć, który zostawiłam w sklepie już nie jest moim śmieciem.
Otóż nie, kretynko jedna z drugą. Jesteś głupia, a mogłabyś być rozsądna.
Bo tak to jest, że w obliczu braku ważnych idei, za którymi moglibyśmy nieść sztandary w drodze na chwalebną śmierć, oblekamy na te same sztandary puste bzdury i kampanie marketingowe.
 Boże, jak ja nienawidzę rozdmuchania pustych idei!
2 notes · View notes
wentylgniewu-blog · 7 years
Text
Sprawy organizacyjne (dla umysłu)
Sprawy jakie są, każdy widzi.
Od czasu, kiedy ostatnio miałam bloga, w czasach niedojrzałości umysłowej i intelektualnej, sporo się w tym biznesie zmieniło. Ale trochę ogarnęłam jak to sobie działa, gdzie tu co kliknąć i gdzie co nacisnąć. Tak że tak to teraz będzie i wszystkie moje ważne myśli zostaną w tym miejscu.
Jestem już niestety starszą panią i nie rozumiem wielu spraw, no ale cóż zrobić. Zatrudniłam w takiej sytuacji brand managera oferując mu umowę o dzieło na wolontariat (proszę, a jednak idę z duchem czasu!) i po wielu trudnych negocjacjach, próbach, błędach, zrywaniu umowy, błagalnym płaczu, bezradności i porankach pełnych wiary we własne siły i umiejętności - mamy to! Po niezbędnych analizach, badaniach rynku, ankietach konsumentów i dyskretnym badaniu konkurencji wygrało białe tło i nic więcej. 
Tak że stay tuned bo teraz to ja już mam swój kącik w internecie, w który mogę wrzucać wszystkie swoje kwasy i hejty. I nie zawaham się go użyć.
Dodaję obrazek własnego autorstwa żeby urozmaicić ten suchy przekaz organizacyjny. Przedstawia bieżącą sytuację w moim umyśle.
Tumblr media
3 notes · View notes