#zupa wiejska
Explore tagged Tumblr posts
Text
Wiejski kociołek - słoiki w trasę
Wiejski kociołek to bardzo proste i SZYBKIE DANIE do wykonania nie tylko w domu DO SŁOIKÓW W TRASĘ, ale też na parkingu podczas WEEKENDOWEGO GOTOWANIA. Przepis znalazłem na SMAKERZE. Myślę, że nie trzeba się ściśle trzymać przepisu, można trochę poimprowizować w zależności od tego co jest w lodówce. Zamiast kiełbasy wiejskiej użyłem śląskiej i dodałem kość wędzoną dla polepszenia aromatu i smaku.
View On WordPress
#chłopski garnek#gotowanie w trasie#jedzenie w trasę#kiełbasa i fasola#kuchnia kierowcy#Kuchnia Truckera#pomysł na obiad#przepis na obiad#szybkie danie#słoiki dla kierowców#słoiki dla studenta przepis#wiejski garnek#wiejski kociołek#zupa wiejska#zupa z fasolą
0 notes
Text
Wiejska zupa dyniowa z lanymi kluskami
Wiejska zupa dyniowa z lanymi kluskami
Wiejska zupa dyniowa na mleku z lanymi kluskami według tradycyjnej polskiej receptury
Sezon na dynię trwa w pełni. Co widać na targowiskach, gdzie dynie pysznią się we wszystkich swoich kształtach i kolorach. Jest to jedno z najzdrowszych warzyw, zawierające mnóstwo witamin i składników odżywczych. Już sam wygląd dyni kusi nas, aby coś z niej upichcić.
Współcześnie najbardziej popularnym dyniowym…
View On WordPress
#dynia#lane kluski#mleczna zupa dyniowa#polska zupa dyniowa#przepis na słodką zupę mleczną z dynią#przepis na zupę dyniowa z lanymi kluskami#słodka zupa dyniowa#słodka zupa mleczno-dyniowa#tradycyjna polska zupa dyniowa#tradycyjna zupa dyniowa na mleku#wiejska zupa dyniowa#zupa dyniowa#zupa dyniowa z lanymi kluskami#zupa mleczna na duniach#zupa mleczna z dyni#zupa z bani#zupa z korbali#zupa zdyni#zupadyniowa przepis
0 notes
Text
Moich podróży ciąg dalszy, czyli Perth i Hong Kong z przerwą na wizytę w ukochanej Polsce!
Nie pisałam tak dawno, że padły komentarze: “poddałaś się już z blogiem?” Otóż nie! Po stokroć nie! Tak się jednak ułożył mój grafik i urlop, że ostatnio nie za bardzo miałam czas na pisanie. Kiedyś trzeba przecież też odpocząć i zorganizować swoje życie na nowo po dłuższym wolnym. Tak więc wracam i choć z opóźnieniem, to stanowczo z nie mniejszym niż dotychczas entuzjazmem. Jako, że mój ostatni wpis dotyczył Afryki, muszę przypomnieć co działo się w międzyczasie. Otóż, od tamtego czasu miałam okazję zobaczyć Australię od zachodniej strony, odwiedzić dom rodzinny w Polsce i pierwszy raz wybrać się do Chin, choć właściwie mieszkańcy Hong Kongu nie byliby zadowoleni z określania ich Chinami. Ale o tym wszystkim napiszę poniżej. Co do urlopu - trafiłam chyba na najgorszą od dawna majówkę pod względem pogody. Nie padało właściwie jeden dzień. Mimo to wspaniale było zobaczyć wszystkie bliskie mi osoby. Pisząc to wcinam ostatnią laskę kabanosa, który przywiozłam z Polski i nie mogę przestać się nim delektować. I pewnie nie będzie to nic zaskakującego, ale im więcej podróżuję i poznaje nowych smaków, tym większą fanką polskiej kuchni się staję. Kabanosy, ogórki kiszone, pierogi, wiejska wędzona szynka, kluski śląskie, rolady, szarlotki...Moi drodzy, jesteśmy gastronomicznymi szczęściarzami! Potwierdza to również moja współlokatorka, którą regularnie dokarmiam spożywczymi zdobyczami od rodziców. A jest włoszką, więc można sądzić że wie co pyszne! Tak więc jeśli ktoś z Was smuci się pochmurną pogodą i marzy, aby być teraz w ciepłych krajach albo po prostu gdzieś w drodze, ale nie jest to aktualnie możliwe, polecam urządzić sobie jakąś szaloną ucztę polskich pyszności. Życie od razu będzie piękniejsze.
Co do moich ostatnich lotniczych kierunków, to pokrótce powiem, że Australia zachwyciła mnie na nowo. Właściwie to przyznam, że nawet bardziej niż dotychczas. Perth to stolica Australii Zachodniej, czwarte co do wielkości miasto tego państwa. Samo w sobie miasto, jest schludne i czyste, a budynki stanowią przyjemną dla oka mieszankę nowoczesnych biurowców ze starszymi, utrzymanymi w nieco wiktoriańskim stylu kamienicami. To takie miasto, w którym chciałoby się mieszkać, po australijsku wypełnione parkami, ławkami, ścieżkami zdrowia i skwerami. Nie czuć tu ani zawrotnego tempa życia nowoczesnych metropolii, ani szczególnego ducha historii widocznej na każdym niemal rogu, do czego przyzwyczaiła nas Europa. Jest po prostu jakoś tak chillowo i spokojnie. Ludzie żyją skrupulatnie przestrzegając reguł, a przejście niewielkiej pustej uliczki na czerwonym świetle spotyka się tu ze spojrzeniem wypełnionym zdziwioną dezaprobatą. Ale panuje za to ogromny porządek. Nie widać śmieci na ulicy, nie widać żuli pod monopolem. Piesi nie wchodzą niczym święte krowy prosto pod koła roweru na ścieżce rowerowej. Pociągi odjeżdżają na czas, a perony nie straszą. Jest po prostu… przyjemnie. Takie jest samo Perth. Natomiast pobliska wyspa Rottnest Island to zupełnie inna historia. Bo to po prostu raj na Ziemi. Wysepka jest niewielka i można się dostać na nią przy pomocy promu. Przeprawa zajmuje jakieś 45 min. Na miejscu niedozwolony jest ruch samochodowy, a jedynym wyjątkiem są “Hop on Hop off” busy. Korzystanie z takiej możliwości jest najgłupszą rzeczą jaką można na tej wyspie zrobić, bo do dyspozycji odwiedzających są świetnie wyposażone wypożyczalnie rowerów. A trasy rowerowe powalają pięknem. W każdej minucie tego dnia myślałam tylko o tym, że to najcudowniejsza w całym moim życiu wyprawa rowerowa. I że muszę zabrać tu rodziców. Trasa miała ok 25 km i nie była szczególnie wymagająca pomijając kilka większych wzniesień. Właściwie było ich sporo, ale na pustej drodze bardzo łatwo było się rozpędzić zjeżdżając w dół i później niczym Lance Armstrong na dopingu można było łatwo śmignąć pod każdą górę. Zjeżdżając krzyczałam z radości jak dziecko. I śpiewałam na głos! Byliśmy tylko we trójkę na trasie ciągnącej się wzdłuż oceanu, klifów i plaż z białym piaskiem i krystalicznie czystą wodą, w głębinach której żyją łososie! Wokół trasy rozciągały się pola i łąki oraz drzewa, czasem pochylone niemal do ziemi przez mocny wiatr, który musi tam czasem wiać. Można było odwiedzić też trzy przepiękne, białe latarnie morskie. Zdjęcia nie są w stanie oddać tego uczucia.
Nagrałam też trochę filmów, więc może w końcu zmotywuje się aby sklecić kolejne krótkie video. W każdym razie było cudownie. Wiem, że to będzie jeden z moich ulubionych kierunków, a któregoś dnia wybiorę się tam na dłużej. Żeby nurkować, odpocząć i po prostu poczytać książkę nad oceanem w tej niezwykłej ciszy, sztachając się lokalnym świeżym powietrzem. I choć tym razem nie napisałam zbyt wiele o Australii, to tym powietrznym akcentem pozwolę sobie gładko przejść do Hong Kongu, który pod tym względem jest kompletnym przeciwieństwem. Ma w sobie jednak sporo innej magii, która sprawia że warto przystanąć na trochę nad tym zakątkiem świata. Bo pierwszy raz od dłuższego czasu miasto to wywarło na mnie wrażenie, jako kompletnie inne od wszystkiego co znane mi było dotychczas.
Hong Kong nie lubi być określany chińskim miastem. Dla ścisłości, jest to specjalny region administracyjny Chin leżący na wschodnim wybrzeżu. Wg traktatu pokojowego kończącego pierwszą wojnę opiumową, Hong Kong został przejęty przez Wielką Brytanię. W 1898 podpisano umowę “dzierżawy” mającej trwać 99 lat, po upływie której Hong Kong powrócił do Chin. Władze Republiki Chińskiej dały jednak włodarzom Hong Kongu autonomię decyzyjną, która trwać ma do 2047, z wyjątkiem polityki zagranicznej i sił zbrojnych. Mimo obietnic, w 2010 roku w życie weszły ustawy ograniczające swobody obywatelskie, przejawiające się m.in. cenzurą mediów. Od tego czasu w Hong Kongu nasiliły się ruchy separatystyczne, a najbardziej krwawym przejawem były protesty z 2014 roku, które określono mianem rewolucji parasolek. Tak więc teoretycznie Hong Kong należy do Chin, jednak mieszkańcy tego nie czują. Jak dla mnie, miasto wyglądało na wskroś chińsko. Choć nigdy wcześniej nie byłam w Chinach, to właśnie tak sobie je wyobrażałam. Wielkie, pełne neonów, kolorów, wszechobecnego zapachu jedzenia, spalin i przeludnione, ale zdecydowanie tętniące dziką energią. Pierwsze co wywarło na mnie wrażenie to osiedla mieszkaniowe. Takie blokowiska molochy. Takie trochę jak śląskie giganty budowane z wielkiej płyty, tyle że 20 krotnie większe. Próbowałam policzyć piętra i każdy z tych budynków miał ok 70 pięter i jakieś przynajmniej 30 klatek. A stały w szalonych konfiguracjach, jeden przy drugim, ze znikomą przestrzenią pomiędzy. Podobno mieszkania w środku są ekstremalnie małe i drogie. Gęstość zaludnienia w Hong Kongu wynosi ponad 6600 osób na km kwadratowy. Dla porównania, w Warszawie gęstość zaludnienia wynosi ok 3370 osób na km kwadratowy, a w Sydney… 392 osoby na powierzchni o tej samej wielkości!
Tłum, który jest wszechobecny w Hong Kongu to moje kolejne spostrzeżenie. Byłam niejednokrotnie w Azji, ale tutaj widać było znaczącą różnicę. W końcu to wciąż kraj o największej ilości mieszkańców na świecie. Jest ich sporo, jednak czuć dziwną samotność w tym tłumie. Wszyscy mają nosy utkwione w telefonach komórkowych. Osobliwym przeżyciem dla mnie była wizyta w restauracji, do której wybrałyśmy się pierwszego wieczoru. Po pierwsze, czekałyśmy w trzech kolejkach, w jednej żeby do lokalu wejść i później w dwóch kolejnych w środku. Miejsce było przedziwne, bo zamiast stolików, do dyspozycji gości przygotowane były takie jakby okienka na poczcie, tyle że z krzesłem. Ale każde stanowisko było wydzielone dla jednej osoby. Siedzenia ciągnęły się w rzędach wzdłuż ścian. Każde z tych małych okienek wyposażone było w bambusową zasłonę, dziwny druczek do wypełnienia, długopis i dzwonek do przywołania obsługi. Druczek należało wypełnić, zaznaczając czy danie ma być tłuste, czy z mięsem, jak bardzo pikantne itp. Nie ma czasu na konsultację z kelnerem. Zaznaczasz - makaron, szczypiorek, wieprzowina, średnio tłuste, raczej nie pikantne. Do tego napój i od razu zaznaczasz czy będziesz chciał dokładkę. Stoliki dla kilku osób, przy których istnieje ryzyko rozmów nie wchodzą tu w grę, zbyt wielu ludzi czeka żeby zjeść, aby pozwolić sobie na tak rozpasanych i chcących rozmawiać klientów. Tak czy inaczej każdy wyglądał na szczęśliwego, bo w spokoju mógł dodać zdjęcia i relację na żywo z jedzenia zupy na Instagram. I nie przeszkadzali mu w tym nachalni znajomi. Kiedy już wypełniło się druczek, należało wcisnąć dzwonek. Po kilku sekundach bambusowa zasłona unosi się w górę i widzisz kelnerkę, choć to za dużo powiedziane, bo widzisz jej brzuch i dłonie sięgające po druk. Przerwa między odebraniem zamówienia, a przyniesieniem dania była doskonałą okazją do zobaczenia klienta siedzącego na wprost. Tutaj “zobaczenie klienta” to również za dużo powiedziane, bo nie widzi się jego twarzy, ani głowy. Tylko kawałek tułowia. Kiedy po upływie kolejnych kilku sekund kelnerka przyniesie danie, zasłona zostaje opuszczona już na dobre, a Tobie pozostaje zupa, przegródka na głowę i telefon komórkowy!
Oczywiście, w większości miejsc ten system nie obowiązuje. Kiedy na drugi dzień szukałam miejsca, żeby zjeść coś lokalnego moje wrażenie było wręcz odwrotne. Kelner zapytał mnie czy potrzebuję stolika dla jednej osoby, a gdy odpowiedziałam, że tak bezceremonialnie dostawił jedno krzesło do stolika przy którym jak sądzę siedziała cała rodzina. Ale może tak tylko mi się wydawało, a każdy z nich przyszedł oddzielnie? Jedno jest pewne, ciężko aby przy jednym stoliku mającym fizyczne możliwości pomieszczenia 5 osób siedziały na przykład 3. Kiedy nie wiedziałam co zamówić wszyscy zaczęli wyciągać do mnie pałeczki i jedyna młoda dziewczyna powtarzała “Try! Try!” Ostatecznie zrezygnowałam z degustacji i kiedy po naprawdę krótkiej chwili kelner przyszedł odebrać moje zamówienie, pokazałam palcem na coś co na rysunku wyglądało na jadalne. Okazało się, że są to piekielnie pikantne żeberka w obślizgłej, tłustej, grubej na prawie cm skórze. Tak więc zjadłam tylko ryż. Za to siedzenie z tą rodzinką i bycie jedyną “nieazjatycką” osoba w lokalu było przeżyciem dosyć ciekawym. Resztę dnia spędziłam włócząc się po brudnych ulicach, skręcając tam gdzie wydawało mi się intrygująco. Nie musiałam martwić się o drogę, bo hotel wyposażył każdy pokój w super sprytne urządzenie, które wyglądało jak smartfon a było tak naprawdę portem wifi, miało wgrane mapy miasta i opcje rezerwowania i kupowania biletów ze zniżką na różne atrakcje w mieście. Więc śmigałam sobie z przenośnym routerem w torebce i Hong Kong w ogóle nie wydawał się być skomplikowanym. W dodatku hotel położony jest przy porcie, więc zawsze był to jakiś punkt odniesienia. Sam w sobie port to kolejna kosmiczna część tego miasta. Jest to jeden z największych i najprężniej działających portów na świecie, a przez wiele lat był numerem jeden jeśli chodzi o ilość kontenerów wysyłanych w świat. W 2014 roku, port ten obsłużył ponad 243 MILIONY TON ładunku, co daje zawrotny wynik nieco ponad 1,5 miliona ton dziennie. Napiszę to raz jeszcze: 1,5 miliona ton ładunku dziennie. Przemknęła tędy zapewne spora część całej nawałnicy produktów z metką Made in China. Z mojego okna widać niestety jakąś 1/20 tego portu, więcej widziałam przejeżdżając wzdłuż autobusem z lotniska. Jechaliśmy drogą szybkiego ruchu, zapewne jakieś 70, może 80 km/h, a port ciągnął się za oknem bez przerwy przez kilka dobrych minut. Tysiące kontenerów, poukładanych jak gigantyczny tetris strzegły wielkie żurawie, jakieś takie kosmiczne dźwigi, trochę jakby potwory z Transformers układały sobie klocki nad morzem. Siedziałam z nosem w szybie, mając wielkie i pełne zdziwienia oczy niczym dziecko z afrykańskiej wioski, które nagle zabrano na Times Square.
Dawno nie miałam tego uczucia. Wiele miejsc robi na mnie wrażenie, jednak inne emocje wzbudza australijski zadbany park, a inne taki przejaw kosmosu na Ziemi. Powiem jedno - Wow. Oczywiście to takie “Wow” podkreślające jaką ciekawostką jest dla mnie Hong Kong. Nie jest to zdecydowanie “wow” mówiące, że mogłabym tam żyć. Ale po raz kolejny tego dnia przyznam, że będę chciała tam wrócić. Może właśnie na port przeznaczę cały swój wolny czas? To taka wizyta, która wzbogaca Twoją wiedzę. Dowiadujesz się czegoś o tak odległym zakątku świata. I niby każdy wie, że europejskie rynki zalewane są “chińszczyzną”, jednak zobaczyć to w praktyce to zupełnie inna historia. Zdecydowanie muszę zagłębić tajniki hongkongskiego portu. Czuje, że może to być skarbnica zadziwiających historii. Myślę, że to nawet takie trochę filmowe, wyobrażam sobie starszego Pana siedzącego z wnukami przy kominku i opowiadającego historię, która zaczyna się od słów: “Było to w 1927 roku w Hong Kongu. Młodzieniec zmierzał jak co dzień do pracy, by o 4 nad ranem rozpocząć niezwykle trudną zmianę w porcie. A był to port, jakiego nigdy dotąd i nigdzie indziej nie widziano! Jak oddzielne, ogromne miasto, pełne zawiłych labiryntów i ślepych zaułków. Alejek i dróg, powstałych między stertami wielkich skrzyń po brzegi wypełnionymi skarbami. Skrzynie te przemierzały cały świat i przeżyły niejednego wilka morskiego i niejednego władcę, pokornie kajając się jedynie przed gniewem Hai Re, chińskiego Boga Morza. Kto dobrze znał port, wiedział, że jest to tak naprawdę ogromny, żywy organizm. Pełen tajemnic i historii, które powtarzały się w nim wciąż na nowo. Wiedział, gdzie można się schować, gdzie bezpiecznie przeczekać noc, w której części między poluzowanymi deskami skrzyń dało się dostrzec białka wystraszonych oczu należących do uciekinierów chowających się w skrzyniach, liczących na lepsze jutro za wielką wodą. Młodzieniec znał ten port doskonale…”
0 notes