#są we mnie dwa wilki...
Explore tagged Tumblr posts
Text
Są we mnie dwa wilki.
Jeden twierdzi, że an0reksja to umysł.
Drugi, że jestem za gruba na anoreksję.
Ale oba wilki kochają cycki.
#blogi motylkowe#chce byc lekka jak motylek#ed bllog#jestem motylkiem#chce schudnac#lekka jak motyl#motyl#ed boy#thin is pretty#dieta motylkowa#ana motylki#motylek any#motylki any#bede motylkiem#chudosc#chudniemy#chude wakacje#chudajakmotyl#szczupłość#będę szczupła#chce być szczupła#chce byc szczupla#pr04ana#pr0anna#pr04nn4#pr0annna#prøana#chude dziewczyny#chude jest piękne#thin is beautiful
504 notes
·
View notes
Text
Walczą we mnie dwa wilki. Pierwszy boi się, że dla jakiegoś dzieciaka nie wystarczy cukierków, drugi że jednak żadne dzieci nie przyjdą. Niestety, nie należę do grupy osiedlowej na fb (N. nie zgadza się na odpowiadanie na pytania, na które trzeba odpowiedzieć, by w ogóle zostać przyjętym, bo uważa za skandaliczne wymaganie podania swojego adresu domowego na fb i niestety zgadzam się z nim), więc nie mogę dać znać z góry wszystkim z okolicznych klatek. Mogę tylko zasugerować to i owo dekorując drzwi. W tym celu udam się jutro do Tigera i oby mieli te dekoracje, które mnie interesują, bo chcę zrobić spójny theme z moim wdziankiem. Zapuszczam też paznokcie specjalnie na wtorek, a trzeba Wam wiedzieć, że moje pazy naturalnie są raczej z kategorii tych słabych.
No a jeśli nie, to tak się pocieszam, że może po prostu będziemy taką sekretną stacją dla tych najnajnajodważniejszych. Możliwe, że część wezmę do pracy jeszcze we wtorek.
Co do mojej pierwszej obawy, to sądząc po wiadrze, w którym je trzymam, po ekstensywny procesie decyzyjnym i równie ekstensywnym researchu mam minimum 7 litrów słodyczy. Jeśli coś mi zostanie, to zawsze mogę przynieść do robo, przynieść do kolegi od kreatywnego projektu lub oddać na Ukraińców/caritas/cokolwiek w ramach świąt Bożego narodzenia. Wiem na pewno, że nie mogą z nami te zapasy mieszkać jak dotychczas, bo N. już jest aż nadto świadomy. Są opcje z halloweenowym motywem przewodnim, są opcje dla bezglutenowych, bezlaktozowych, bezczekoladowych, mam też kilka "dorosłych" smaków (michałki chałwowe, małe chałwy, trufle, toffie z czekoladą w środku, na dobrą sprawę sezamki też są kontrowersyjnie dorosłe), mam "party mix" z żelkami.
Ten tydzień był dla mnie bardzo ciężki i o wiele zbyt dorosły i cieszę się, że się kończy. Potrzebuję tej zmiany czasu bardziej niż kiedykolwiek, bo przez liczne stresy przestawił mi się rytm dobowy i nie mogłam spać do pierwszej.
(fota nie oddaje wszystkiego co mam, ale ta jest najładniejsza, jak uznała sensu)
18 notes
·
View notes
Text
Kontynuacja: konfrontacja oczekiwań
z rzeczywistością :P
Część II
Niby wczoraj zamknęłam dzień 2, ale byłam tak zmęczona, że sens tego co chciałam spisać mi umknął. Bo dlaczego ten dzień to "był hardcore"?
I zapomniałam wspomnieć, że nim wydarzyła się granica Szwajcarsko-Włoska wydarzyła się jeszcze jedna trasa-zjazd-zygzak w formie pocieszenia dla mojego chłopaka xP za zamknięty Stelvio Pass. Przerażająca rzecz. On był przeszczęśliwy, ale nadal ma ból dupy, że nie udało się przejechać przez Stelvio (i to jego kawałek konfrontacji oczekiwań z rzeczywistością). Ale chwilę po tym zjeździe wyrosła nam ruina romańskiego kościółka Chiesa di San Gaudenzio a Casaccia i szlak prowadzący w góry.
Znowu spontanicznie wyskoczyliśmy z samochodu by pozwiedzać! I by zabrać pieska na spacer w góry - czas nas niby gonił, ale z drugiej strony dobrze było rozprostować nogi, usprawiedliwiało nas zaspokajanie potrzeby szczeniaczka (sikupa itp). Wyszliśmy do kościółka, na szlak - wszędzie rodziło się od kozich bobków. :D
Dopiero po tej chwili zupełnie nie planowanej turystyki wjechaliśmy znowu do Włoch i od pierwszej chwili przywitała nas deszczowa pogoda i soczysta roślinność na stromych ścianach gór. O. ocenił, że znowu mamy tak różny krajobraz, chociaż to są te same góry. Teraz powtarzał, że czuje się jakby patrzył na filmy o tropikalnych lasach w Azji.
To widok z tamtego miejsca (tyle, że pogoda jest mniej deszczowa):
Mniej więcej na tym odcinku, już przy jeziorze Como wydarzył się drugi tego dnia "wypadek" naszej psiulki. Była grzeczna, bardzo. Ale o ile przez Szwajcarię jechała zainteresowana wszystkim co się dzieje za oknami o tyle po powrocie ze spontanicznego spacerku była przygaszona, a przed Como nam zwymiotowała smaczkami w aucie. Rano też wymiotowała (brała aviomarin) jak tylko weszliśmy do auta i momentalnie wszystko sprzątnęła i zjadła jeszcze raz xD. Tym razem my byliśmy szybsi - zaczęliśmy sprzątanie samochodu na parkingu jakiegoś marketu. Samochodu i kurtki mojego partnera, która została oblana sowicie treścią żołądka pieska. :/
O. ogarniał pieska i umieszczenie jej z powrotem w specjalnie ku temu zakupionym kojcu dla psa na tylnym siedzeniu, które nasza sprytna gwiazdeczka od rana sobie obchodziła tak, by siedzieć za dźwignią hamulca ręcznego i by się przytulać to do mnie, to do O. (dalej nie sięgała, bo oprócz kojca była zabezpieczona również specjalnym pasem samochodowym dla psów na tylnym siedzeniu - naciągała ten pas jak się dało, gdy potrzebowała się przytulić). Teraz cały ręczny był zalany wymiocinami. Fuj. Więc ja skakałam w tym toooootalnym deszczu w te i we w te do śmietnika i do auta, do śmietnika i do auta. A O. ogarniał pieskowi wodę, świeże powietrze (nie chciała wychodzić, bo padało, ona nie lubi być mokra).
W końcu dojechaliśmy do willi w której mieliśmy nocleg. Najdroższy nocleg podczas całej naszej wyprawy to właśnie ten nad osławionym Jeziorem Como. Mieszkaliśmy wysoko. Mieliśmy piękny widok na inne wille, palmy, jezioro i przeciwległy brzeg.
I padało. Ech.
Nie wiem czy potrafię dobrze opisać sprzeczności jaki we mnie walczyły, bo nie wiem czy "i padało" oddaje wyłącznie fatalistyczne rozczarowaniem sytuacją zastaną :P? Czy też oddaje to buzujące pod skórą zaciekawienie "i padało?" - i co było dalej? Dlaczego padało? I padało? I to wstęp do zaciekawienia tym miejscem: i padało. Bo to dla mnie znaczy to "i padało" - bo musiałam skonfrontować po dniu pełnym wrażeń swoje oczekiwania z rzeczywiście. Walczyły we mnie dwa wilki - jeden się złościł, że mamy tutaj szarawkę i ulewę, chłód i przenikliwy wiatr, chociaż wedle prognozy pogody miało być "pochmurnie z przejaśnieniami". Ba! W tamtym momencie nawet internet twierdził, że nie ma tu opadów! A były! Ordynarnie lało! Mój piesek zwymiotował, śmierdziało nam w samochodzie, a szyby parowały! Drugi wilk mówił: jest inaczej niż oczekiwałaś i jest pięknie! Jest jak z baśni, jest tajemniczo, jesteś w chmurach, kłębowiska bieli przemykają po niebiesko-szarych zboczach, nisko jak jaskółki, muskają czasem tafle jeziora, szczyty Alp zlewają się z kłębami burzowych chmur, wszystko jest takie, niebieskawe i mokre, jakby ze snu. Jest niesamowicie!
Byłam zmęczona. Byłam głodna. I przebodźcowana. Miałam wrażenie, że nieplanowany przejazd przez Szwajcarię pożarł moje dzienne pokłady cierpliwości, zachwytu nad światem, rozkmin o ludziach żyjących w zastanym miejscu.
Tyle rzeczy tego dnia wydarzyło się tak... poza planem. Bo Szwajcaria była zupełnie nieplanowana! A taka zachwycająca! Tyle zaskoczeń, że to na miejscu docelowym, to było dla mnie za dużo. Chciałam czegoś przewidywalnego i zarazem nie chciałam już niczego, bo miałam na ten dzień już dość wrażeń.
Przypomnę: przejechaliśmy tego dnia przez 4 granice, przez 4 państwa i żadna z tych krain/granic nie była Polską/polska.
Wow.
Jeden dzień, kilka godzin i zrobiliśmy w tym czasie Niemcy, Austrię, Włochy, Szwajcarię i jeszcze raz Włochy. Masę wrażeń.
To był hardcore.
Chciałam tego dnia zobaczyć coś na co się szykowałam: ciepełko, piękną architekturę i miejsce, gdzie Anakin i Padme się hajtneli zanim ich życie się popierdoliło:
[Chociaż teraz jak patrzę na ten kadr z filmu powyżej to w zasadzie WSZYSTKO się zgadzało poza widocznością promieni słonecznych... Szare góry, niskie chmury, roślinność, architektura... hymmm...]
Nocowaliśmy w bardzo ciekawym miejscu (ale miałam przestrzeń na dostrzeżenie tego dopiero kolejnego dnia rano): była to willa usytuowana mniej-więcej w połowie zbocza w miasteczku Menaggio. Przejechaliśmy przez bramę, parkowaliśmy od tyłu w gęsto i bujnie obsadzonym ogrodzie, a od frontu nasz pensjonat miał uroczą fontannę, pnącza i rzeźby, urokliwe pergole, palmy. W jednej z części ogrodu kryły się... krasnale z bajki o Królewnie Śnieżce. I Królewna również. :D Dla mnie - mieszkanki Wrocławia okrasnalonego - taki widok to trochę powód do rozczulenia i szukania "znaków losu" i innych "tak miało być". I jakby nie było to interpretowaniem zastanej sytuacji pod tezę i zarazem życzeniowe czy infantylne - było też przyjemne i grzejące serce. :D Niestety - lało tak bardzo, że z tego ogrodu i pergol, i kamiennych stoliczków, i żeliwnych mebli ogrodowych pod girlandami roślinności rozstawionymi to tu, to tam nie mieliśmy możliwości zrobić użytku. Ani nie mieliśmy przestrzeni i czasu by się tym wszystkim pozachwycać: bo zmęczenie, przemoknięcie, bliskość zachodu słońca i potworny głód goniły nas jak najszybciej do zakwaterowania się, a potem zjedzenia czegoś.
W hotelu - co uważam za ciekawe - wszędzie, od wejścia, widniały piękne, stylizowane, współczesne i stare plakaty samego jeziora Como, regionu Lombaridii i z jakiegoś powodu - regionu Kampanii (w naszym pokoju wisiały plakaty wyłącznie z Campanii). Od wejścia również wszędzie, na każdym półpiętrze, w jadalni, w bawialni - leżały mapy w kilku językach, przewodniki i informacje o tym, że hotel jest przyjazny wobec osób ze środowiska LGBTQ+. Pan na recepcji wręczył nam klucze do pokoju - na ostatnim piętrze, z bajecznym widokiem - oraz kupony zniżkowe: jeżeli zjemy dziś kolację w ich knajpie w miasteczku na dole, bezpośrednio nad jeziorem to do posiłku dostaniemy totalnie za free wybrany napój.
O samym pokoju - no nie zachwycał. Myśleliśmy, że za tą cenę, w takim fajnym miejscu dostaniemy pokój z łóżkiem dwuosobowym (z jednym dużym materacem), z prywatną dużą i przestronną łazienką (na bookingu była wzmianka o wannie). Dostaliśmy pokój bardzo wilgotny, z dwoma starymi, głębokimi, drewnianymi łóżkami zsuniętymi razem. W pokoju było jeszcze zaścielone łóżko piętrowe (więc pokój mógłby być pokojem 4-osobowym). Szafa, bieliźniarka, stolik i krzesła. A prywatna łazienka to był hit, ech. To była ubikacja-prysznic w stylu koreańskim: wchodzisz w zasadzie do pomieszczenia wielkości kabiny prysznicowej z kibelkiem, a nad spłuczką jest zawieszona deszczownica i słuchawka prysznicowa. Kompaktowe rozwiązanie, ale niespodziewane... Ech...
Byliśmy głodni, przemoczeni, potrzebowaliśmy się odświeżyć przed wyjściem na kolację w miasto.
Wyobrażałam sobie, że nad Como wyjdę na randeczkę ubrana w sukienkę, z make upem, ale no dupa... Padało tak, że masakra, powietrze pęczniało od wilgoci, a fryzurę po tym sprzątaniu psich rzygowin miałam już rozwaloną (loki jak raz siądą, to trzeba umyć i wystylizować od nowa, około 1,5h roboty... a byłam zbyt głodna na to).
Razem z O. wyskoczyliśmy prędko pod prysznic. Obydwoje odłożyliśmy na bok nasze plany randeczkowo-spacerowe (bo tak sobie wyobrażaliśmy ten wieczór planując podróż w Polsce), założyliśmy wygodne dresy, kurtki przeciwdeszczowe, ubraliśmy również pieska w psi płaszcz przeciwdeszczowy, obczailiśmy najbliższe knajpy. I zeszliśmy.
I tutaj już frustracja i zmęczenie nas zaczęło zżerać: byliśmy drażliwi, wkurzeni. Spacer nad sam brzeg w tej ulewie przez 15 minut to max ile była w stanie znieść przekonując się, że jest przecież pięknie i nucąc ku pokrzepieniu "Deszczową piosenkę". No bo kurwa było mokro, zimno, nawet pies odpieralał jakieś skargi. I we Włoszech trwałą jeszcze sjesta, nie mogliśmy zamówić nic do jedzenia. Wkurzeni wróciliśmy do hotelu - po te kupony na drinki i dlatego, że przypomnieliśmy sobie, że ta nasza mała bida nie jadła od kilku godzin i że warto ją napoić po jej rewolucjach żołądkowych (bo na spacerze tym razem dostała sraczki).
W końcu wylądowaliśmy w restauracji właścicieli naszego hotelu, gdzie zjedliśmy pizzę (był najbliżej naszego miejsca bytowania, a dalej nie chciało się nam chodzić, tym bardziej, że zeszliśmy iddealnie na otwarcie). A do pizzy zamówiliśmy z kuponami wino. Czerwone. Było pysznie, chociaż czekanie i irytacja trwała wieki!
Do tego piesek... w skrócie: dostała drgawek. O. uspokajał, a ja spanikowałam. Zciągnęłam jej ten płaszcz przeciwdeszczowy, który przecież już nie raz testowałam podczas deszczu w PL. I bingo! Przemókł na wylot! Po prostu siedziała z nami w restauracji w przemokniętym płaszczu i trzęsła się jak galareta z zimna. Do tego wymiotowała dwa razy tego dnia i miała rozwolnienie. Byłam przerażona.
Wróciliśmy do hotelu w nienajlepszych humorach, martwiąc się o naszego psiaka. W pokoju ją osuszyliśmy, podaliśmy lekarstwo i piesek odzyskał energię.
Po tym jak sami poleżeliśmy z pełnymi brzuchami zauważyliśmy, że nie pada. Zapowiadała się pochmurna, ale sucha pogoda do końca wieczora, ale niestety kolejnego dnia rano znowu miało lać. Szkoda, bo to oznaczało konieczność zmiany planów: prognozy pogody jeszcze kilka dni wcześniej przewidywały, że pogoda miała być słoneczna, a my mieliśmy rankiem najpierw zdobyć pobliski szczyt z bajecznym widokiem na Alpy i Como (zajęłoby to nam maks 5h, taki spacerek przed śniadankiem, gdyby wstać o 5 rano), a następnie przejść się po zabytkach przy linii brzegowej.
No ale trzeba było te plany zmienić i dostosować się do pogody szczególnie ze względu na dobro szczeniaczka. Zresztą nasze też: nic przyjemnego nie ma w przemakaniu, ani w łapaniu przeziębienia na początku urlopu.
Zeszliśmy na spacer nad jezioro. A z perspektywy czasu myślę, że mogliśmy to sobie odpuścić - ale każde z nas tak bardzo CHCIAŁO, że poszliśmy zwiedzać. Było miło. Ale nie mieliśmy sił, przestrzeni w głowach, ani już grama entuzjazmu do wykrzesania z siebie po takim dniu pełnym wrażeń. Do tego byliśmy drażliwi.
Mijaliśmy masę cudownych miejsc w których wyobrażałam sobie, jakbym mogła cykać zdjęcia, gdybyśmy tylko... hymmm wyglądali bardziej jak turyści-od-zdjęć niż turyści-chroniący-się-przed-deszczem. Nie tak to sobie wyobrażałam: tym bardziej, że prognoza pogody nawet w tamym momncie (ulewy) wskazywała jedynie na częściowe zachmurzenie z przelotnymi opadami.
Było nieprzyjemnie (przez warunki pogodowe) i pięknie (dzięki połączeniu natury i architektury).
Było tu sennie.
Jak w spirited away.
Jakby zlewał się w tym miejscu świat rzeczywisty i fantastyczny, boski.
Miałam wrażenie, że to miejsce jest trochę mistyczne, te góry, chmury, jezioro i szczyty starych wilii między gąszczem palm i innej roślinności. Ale w tamtej chwili byłam zbyt przebodźcowana by dostrzegą ogrom możliwości z tej konkretnej zmiany planów zwiazanej z zastaną rzeczywistością, a swoimi oczekiwaniami.
Tak bardzo tęskniłam za słońcem i gorącem... A było tak zimno, przenikliwie mroźnie, ciemno, wilgotnie.
Od tego stanu wolę uciec.
Po powrocie do hotelu potrzebowałam pobyć sama z jakieś 30 minut. W ciszy. To było mi potrzebne jak szklanka wody podczas spaceru po pustyni. Po prostu CISZA i zmniejszenie bodźców pomogły mi obniżyć poziom stresu.
Ten długi dzień zakończyliśmy sprzeczką o pierdołę z której już leżąc pod suchym, wełnianym kocem się śmialiśmy popijając dla profilaktyki fervex z wapnem. I upewnialiśmy się po kilka razy przed snem, że naszemu pieskowi jest wygodnie i sucho.
I poszliśmy spać...
A kolejnego dnia spaliśmy do 6. Całą noc lało, więc nasze i psie kurtki, ręczniki i klapki nie wyschły. Wzięłam małą do ogrodu na sikupę. Zeszłyśmy 4 kondygnacje w doł, do ogrodu, ale prędko załatwiłyśmy potrzebę - zbyt padało by mój pies miał frajdę z przebywania na dworze. Natomiast w hotelu nie było żywej duszy, ale niczym w spirited away: ktoś (jakiś dobry duszek) musiał ustawić wieki kawowar, więc całą jadalnie otulał aromat świeżo parzonej kawy. Cudowny zapach o poranku! Wzięłam na górę od razu dwa kubeczki pełne czarnej kawy. Cudo. Tak budziłam mojego chłopaka.
Pogodzeni, że z Jeziora Como to jednak zbyt wiele wrażeń nie przywieziemy spakowaliśmy, zeszliśmy na śniadanie - było to śniadanie na słodko i to mojego chłopaka zachwycało. Bo we Włoszech tylko na słodko, albo espresso al banco. I to on kocha. Ech...
I wyruszyliśmy w drogę ku Toskanii - dzień nr 3 opiszę jutro.
8 notes
·
View notes
Text
Są we mnie dwa wilki.
Jeden mówi, że to źle, że zaczęłam się znowu mieścić w spodenki z 5-6 klasy.
Drugi ma zaburzenia odżywiania i cieszy się jak pojebany.
6 notes
·
View notes
Text
Są we mnie dwa wilki - Jeden chce opierdolić Tigerka i uczyć się przez pół nocy, drugi chce się w końcu wyspać. Nie wiem którego karmić xD
8 notes
·
View notes
Text
są we mnie dwa wilki ale sex tylko z nim (mam obsesje) (osobowość zależna) (jest moją fp a mam bpd)
the current battle between wanting to have sex with strangers and wanting fresh self harm...
552 notes
·
View notes
Text
Są we mnie dwa wilki:
Jeden uważa, że wiersz bez rymów to sie do czytania nie nadaje a drugi pisze i wychwala tylko takie
Obecnie wygrywa ten drugi
1 note
·
View note
Text
Są we mnie dwa wilki
Jeden chce tylko czuć głód i chudnąć
Drugi chce nie myśleć o niczym i obrzerac sie
Ech
21 notes
·
View notes
Photo
Przetrwać nieustające zimno, narastający głód, bolesną samotność i spotkania z dzikimi zwierzętami - The Long Dark
*oryginalnie tekst został opublikowany na Steam w lipcu 2018 roku, ale wymagał aktualizacji, stąd publikacja dopiero teraz
Jak daleko posuniesz się, aby przetrwać?
Pytanie, które zadał sobie główny bohater The Long Dark, długo pozostawało bez odpowiedzi. Will Mackenzie znalazł się w wyjątkowo trudnych warunkach po katastrofie lotniczej spowodowanej "tajemniczym wydarzeniem geomagnetycznym". Obudził się wystawiony na mroźny wiatr, z obrażeniami ciała i poczuciem wielkiej beznadziei. Jego towarzyszka, dr Astrid Greenwood, znikła bez śladu. To właśnie ona rozpaczliwie prosiła pilota o niepewną wyprawę na Wyspę Wielkiego Niedźwiedzia, nie zdradzając szczegółów. Mężczyzna wiedział jedynie, że Astrid chce kogoś odnaleźć i podarować tej osobie rzecz zamkniętą w metalowej walizeczce zabezpieczonej szyfrem. Po tragicznym wypadku jedyne, co stało się ważne dla Willa, to przeżycie. W tym właśnie miejscu rozpoczyna się część fabularna.
Gracz musi wykonać kilka zadań wprowadzających, w tym przeszukanie wraku samolotu, zebranie opału, zdobycie wody zdatnej do picia i opatrzenie ran. Zdrowie ogólne Willa oraz cztery podstawowe potrzeby (ciepło, sen, pragnienie, głód) to element HUD-u, a status postaci w wersji rozszerzonej znajduje się pod klawiszem F. Przedmioty znajdujące się w ekwipunku są podzielone kategoriami na ubrania, medykamenty, narzędzia, opał, żywność i inne, natomiast udźwig nie powinien przekraczać około trzydziestu pięciu kilogramów, gdyż wtedy chód staje się znacznie powolniejszy, za�� bieg nie jest możliwy. Warto korzystać z menu kołowego dostępnego pod spacją, ponieważ umożliwia sprawne korzystanie z broni, ogniska czy śpiwora.
Wieczna kanadyjska zima
Przyśpieszony kurs przetrwania w zimowej dziczy nie obejmuje jedynie eksplorowania i szukania pożywienia oraz materiałów do craftingu. Wyjście w teren może się skończyć, a najprawdopodobniej skończy się, spotkaniem z dziką zwierzyną. Choć jelenie (na łatwiejszym poziomie trudności) i zające nie stanowią zagrożenia, to niedźwiedzie i wilki już tak. Gracz musi nauczyć się, w jaki sposób przed nimi uciekać i czym je odstraszać w razie potrzeby. Dużo wiedzy można zaczerpnąć ze wskazówek pojawiających się na ekranie wczytywania. Jedna z nich dotyczy właśnie wilków i głosi, że posiadanie w ekwipunku surowego mięsa szczególnie mocno je przyciąga. Inna podpowie, gdzie na pewno znajdzie się mięso nadające się do upieczenia przy ogniu, a wraz z mięsem wnętrzności oraz skóra, które po wysuszeniu nabierają zupełnie nowych właściwości.
Chociaż ukazały się już trzy epizody, historia nadal skrywa w sobie mnóstwo tajemnic. Pierwsze dwa odcinki przeszły sporą przemianę i znacznie je ulepszono, rezygnując z systemu zaufania, a w trzecim, długo wyczekiwanym, gracze nareszcie poznali Astrid. Poboczne postacie nie wnoszą do fabuły wiele, ale chętnie wykorzystują Willa i Astrid do zdobycia bezcennych zapasów, oferując w zamian legendy i poszlaki. W pierwszym odcinku pojawia się Szara Mateczka. Poznanie poruszającej historii niewidomej staruszki prowadzi głównego bohatera do znalezienia ucieczki z opustoszałego Milton. W drugim odcinku pilot ratuje z opresji pewnego myśliwego, a ponieważ nie wygląda na to, aby w pobliżu znajdowali się inni ludzie, zgadza się pomóc rannemu mężczyźnie. Niejednokrotnie. Niestety poruszanie się po rozległych terenach, utrzymywanie w zdrowiu bohatera i przestrzeganie ograniczeń ekwipunku sprawiają, że jedna misja może trwać kilka dni, co nie dodaje dynamiki The Long Dark. Pociechą podczas mozolnych wędrówek w tę i we w tę są zapierające dech w piersiach krajobrazy. Pogoda zmienia się w grze jak w kalejdoskopie. Mapy są bardzo rozbudowane i różnorodne, mimo iż akcja toczy się w zimowej Kanadzie, natomiast subtelnym przejściom dnia w noc czy mgły w pełnię słońca towarzyszą niesłychanie piękne feerie barw. Zwłaszcza miłośnicy gór powinni być usatysfakcjonowani, gdyż widoków jak z pocztówek nie brakuje.
Nie tylko fabuła
Oczywiście tryb fabularny to jedno, a walka o przetrwanie w najczystszej postaci to drugie. Chociaż moje osobiste preferencje skierowane są raczej w stronę tego pierwszego, ponieważ lubię historie, najlepiej dobrze napisane, to dostrzegam urok rozgrywki pozbawionej opowieści. Gracz otrzymuje pełną dowolność w wyborze terenu i poziomu trudności. Chodzi o przygodę całkowicie wyjątkową, bo własną. Samemu należy ustalić reguły i stosunki z przyrodą, mając zachowane wszystkie elementy z przetrwania, jakie występują w trybie fabularnym. Dopiero w ten sposób można odczuć absolutną samotność, ambiwalentny związek z naturą i przejmującą odpowiedzialność za kierowanie życiem w wymagających warunkach. A ponieważ dni mogą się ciągnąć w nieskończoność, nauka wyciągnięta z nich może zachęcić po jakimś czasie do wybrania bardziej wymagającej rozgrywki, to znaczy takiej, w której to nie gracz poluje na zwierzynę, a zwierzyna poluje na niego.
Aspekty związane z przetrwaniem naprawdę nie są w The Long Dark szczątkowe. W grze można wykorzystać niemal wszystko, co oferuje planeta. Łowienie ryb i polowanie wymagają broni oraz narzędzi, ale już zbieractwo - jedynie pary sprawnych rąk. I tak na przykład z owoców dzikiej róży da się przyrządzić napar uśmierzający ból. Do pozyskania wody wystarczą puste puszki i śnieg, a tego zdecydowanie nie brakuje. Choć istotna jest eksploracja pozostawionych przez ludzi siedzib, zabieranie wszystkiego może okazać się z czasem zgubne. Jednakże umiar to kolejna sprawa, z jaką wypadałoby się rozprawić samodzielnie. Kierowana przez gracza postać ma mnóstwo ograniczeń fizycznych oraz zdrowotnych. Od przemokniętych ubrań się przeziębi, nie będzie biec truchtem przez długi czas, a rany, wywołane po upadku czy w starciu z wilkiem, podnoszą ryzyko infekcji lub powodują groźny krwotok. Wszystko jest tak namacalne, że łatwo się wczuć w sytuację. I to jest ogromną zaletą.
Gra nadal się rozwija
Bezsprzecznego uroku grze dodaje udźwiękowienie. Zarówno muzyka, niosąca ze sobą powiew przygody i nostalgii, jak i aktorstwo głosowe, są tutaj na wysokim poziomie. Domyślam się, że w tym gatunku doznania słuchowe muszą być wykonane perfekcyjnie, inaczej cała idea, nawet jeśli przyozdobiona pierwszorzędną stroną wizualną, grozi zawaleniem. Co ciekawe, fundusze na zrobienie The Long Dark zostały uzbierane w serwisie Kickstarter na przełomie 2013 i 2014 roku. Od tamtej pory prace nad grą trwają i wygląda na to, że będą trwać w najlepsze. Jest to bardzo inspirujące, ponieważ widać tutaj podwójną motywację i niezłomną pasję. Nie dziwię się, iż tytuł cały czas jest dopracowywany, przemierzając te zachwycające tereny, istną kopalnię zrzutów ekranu. Taki pomysł zwyczajnie nie może upaść. To nie tak, że nie widzę żadnych wad, bo ileż razy przed aktualizacjami zdenerwowało mnie błądzenie spowodowane tym, że podgląd map nie pokazuje obecnego położenia. Zdarzało mi się odczuwać znużenie. Wędrówką, oczekiwaniem na dzień, na upieczenie mięsa. Jednakże te szczegóły nie wpływają na całokształt oceny, a ta jest jak najbardziej pozytywna. Nawet w środku upalnego lata dzięki The Long Dark można odczuć chłód.
Do następnego!
1 note
·
View note
Text
Są we mnie dwa wilki
Jeden rozgląda się trzy razy na jednopasmówce
Drugi bez namysłu przecina skrzyżowanie po skosie
0 notes
Quote
- ,,Dawno to już się działo, dawno, przed wiekami, że jeno o tym w starych księgach stoi... We wsi jednej pod Krakowem żył kmieć, Kazimierz mu było na imię, a na przezwisko Jastrząb, osiadły był z dawna, rodowy i bogacz, całe włóki obsiewał, las swój miał, chałupę kiej dwór i młynek nad strugą.. Pan Jezus mu błogosławił, wiedło się wszystko, brogi zawdy miał pełne, gotowy grosz w skrzyni, dzieci zdrowe i kobietę poczciwą; bo dobry był człowiek, mądry, wyrozumiały, pokornego serca i sprawiedliwy dla wszelkiego stworzenia. Przewodził gromadzie kiej ojciec, opiekował się biednymi, sprawiedliwości bronił, podatkami nie uciskał, a poczciwości we wszystkim przestrzegał pilnie i pierwszy był zawdy do pomocy bliŹniemu i poratunku. Żył też sobie cicho, spokojnie i szczęśliwie jak u Pana Boga za piecem. Aż razu pewnego król jął skrzykiwać naród na wojnę przeciw poganom. Zafraswał się wielce Jastrząb, bo żal mu było doma .odbieżyć i ruszać na one boje srogie. Ale królewski parobek u drzwi stojał i przynaglał! Na wielką wojnę się miało, Turek ano sprośny w kraje polskie wszedł, wsie palił, kościoły rabował, księży zarzynał, naród tępił lebo w postronkach pędził do swoich pogańskich krajów. Trza się było gotować i na obronę stawać! Zbawienie wieczne czeka tego, któren ochotnie kładzie głowę za swoich i wiarę świętą. Zwołał tedy Jastrząb gromadę, wybrał co tęższych parobków, konie, wozy i wnet ruszyli rankiem jakoś po mszy świętej! A cała wieś odprowadzała ich z płaczem i lamentem aż pod figurę Częstochowskiej, która stojała przy drodze na rozstajach. Wojował rok, wojował dwa, że w końcu i słuch wszelki o nim zaginął. Insze dawno powrócili do domów, a Jastrzębia jak nie było, tak nie było, myśleli, że już był zabit albo go Turek wziął do niewoli, o czym nawet z cicha jeszcze dziady i wędrowce różne powiadali... Aż w końcu trzeciego roku na pierwszą zwiesnę powrócił, ale sam, bez czeladzi, bez wozów i koni, piechty, zbiedzony, zmarnowany, z kosturem jeno kiej dziad... Pomodlił się gorąco przed Matką Bożą, że mu pozwolili jeszcze swojej ziemie, i spiesznie ruszył do wsi... Nikt go nie witał, nikt nie poznawał, że psom się ano musiał oganiać. Przychodzi przed swój dom, przeciera oczy, żegna się, a poznać nie może... Jezus Maria! Gumien nie ma, stajen nie ma, sadów nie ma, płotów nawet nie ma, z lewentarza ni śladu... a z chałupy ino zręby spalone... dzieci nie ma... pusto... straszno...jeno żona schorowana wywlekła się z barłogu na jego spotkanie i gorzkimi łzami zapłakała! Kieby piorun w niego trzasnął! Oto kiedy on wojował i nieprzyjacioły Pańskie gromił, przyszedł do chałupy mór i pobił mu wszystkie dzieci...pierun spalił... wilki wydusiły stada... Źli ludzie rozgrabili... sąsiady zabrały ziemię... susze wypaliły zboża... grady wytłukły resztę... że nie ostało nic, ziemia jeno a niebo. Siedział na progu kiej zmartwiały, a na odwieczerzu, kiedy przedzwaniali na Anioł Pański, zerwał się nagle i jął strasznym głosem wyklinać i pomstować! Próżno go żona wstrzymywała, próżno u nóg mu się wlekła błagający, przeklinał i przeklinał, że na darmo krew swoją lał za Pańską sprawę, na darmo bronił kościołów, na darmo rany ponosił, głód cierpiał, na darmo poczciwym był i pobożnym; na darmo. - Pan Bóg i .tak go opuścił i na zatracenie skazał! Strasznie bluŹnił przeciw boskiemu imieniowi a krzyczał, że już chyba złemu się cały odda, bo on jeden ludzi w biedzie nie opuszcza. Juści, że na takie przyzwy wnet się zły jawił przed nim. Jastrząb się już nie pomiarkował w tej złości, a ino zawołał: - Pomagaj, diable, jeśli możesz, bo mi się wielka krzywda stała. Głupi, nie pomiarkował, że Pan Jezus chciał go doświadczyć i wypróbować. - Pomogę, a oddasz duszę? - zaskrzeczał zły. - Dam, choćby i zaraz! Napisali cyrograf, któren chłop krwią ze serdecznego palca podpisał. I już od tego dnia zaczęło mu się wszystko wieść, sam mało co robił, a ino doglądał i rządził, Michałek, bo tak się kazał zły przezywać, robił za niego, a drugie diabły poprzebierane za parobków, to za Miemców, pomagały, że w krótkim czasie gospodarstwo było jeszcze lepsze, większe i bogatsze niŹli przódzi. Ino dzieci nie było nowych, bo jakże bez błogosławieństwa boskiego mogły być! Gryzł się tym Jastrząb srodze, a po nocach czasami rozmyślał, jak to przyjdzie gorzeć w tym piekle wiecznym, i nie cieszyły go ni bogactwa, ni nic... Aż musiał mu Michałek jawić przed oczy, jako wszystkie bogacze, panowie, kupy diabłom się za żywota zaprzedali, a żaden z nich się nie turbuje ni rozmyśla, co tam będzie po śmierci, a jeno się weselą i wszystkiego używają do syta! Uspokajał się potem Jastrząb i jeszcze barzej przeciwko Bogu srożył, że aż sam krzyż pod lasem zrąbał, obrazy z domu powyrzucał i do figury Częstochowskiej się brał, by ją roznieść, iż mu to do orki przeszkadzała, ledwie go od tego kobieta odwiedła skamleniem i prośbami. I tak roki płynęły za rokami jako ta woda bystra, bogactwa rosły niepomiernie, a z nimi także znaczenie, iż nawet sam król zajeżdżał do niego, na dwór zapraszał i między swoich komorników sadzał. Puszył się tym Jastrząb, wynosił nad drugie, biedotą pomiatał, wszelkiej poczciwości się wyzbył, że, już za nic miał świat cały. Głupi! nie baczył, czym przyjdzie zapłacić za to... Aż w końcu i przyszła godzina porachunku. Panu Jezusowi już zbrakło cierpliwości i pobłażania la zatwardziałego grzesznika... Nadszedł czas sądu i kary. Najpierw zwaliły się na niego ciężkie choroby i nie popuszczały ni na to oczymgnienie. Potem lewentarze padły na mór. Potem piorun spalił wszelkie zabudowania. Potem grady wybiły zboża. Potem czeladŹ go odbiegła. Potem zaś przyszły takie susze, że wszystko spaliło się na popiół, drzewa poschły, wody wyschły, ziemia popękała. Potem opuścili go całkiem ludzie i bieda siadła na progu. A on chorzał ciężko, ciało mu kawałami odpadało, kości próchniały. Na darmo skamlał o poratunek Michałka i jego diablich kamratów: nawet zły nie poradzi, kiej nad kim zawiśnie ręka Bożego gniewu! A i diabli nie stali już o niego: ich był, to aby prędzej skonał, dmuchali mu w one rany straszne, bych się barzej jątrzyły. Jedno zmiłowanie Pańskie mogło go tylko wybawić! Jakoś póŹną jesienią przyszła jedna noc tak wiejna, że wicher zerwał dach z chałupy i powyrywał wszystkie drzwi i okna, wraz zaś zleciała się cała hurma diabłów i nuż tańcować koło węgłów, a cisnąć się z widłami do środka, bo Jastrząb już był na skonaniu... Kobieta broniła go, jak mogła, obrazem świętym osłaniając, to kredą poświęconą znacząc progi a okna, ale już ustawała z wielkiej turbacji, by nie pomarł bez Sakramentów i pojednania z Bogiem; to chociaż zakazywał, tak był jeszcze w tej ostatniej godzinie zatwardziały, chociaż złe przeszkadzało, upatrzyła porę i poleciała na plebanię. Ale ksiądz szykował się gdziesik do drogi, a do bezbożnika iść nie chciał. - Co Pan Bóg opuścił, diabli zabrać muszą, nic tam uż po mnie... - i pojechał na karty do dworu. Zapłakała gorzko z frasunku, przyklękła przed oną figurą Gzęstochowskiej i tym szlochem krwawym, tym srzybotem serdecznym skamlała o zmiłowanie. Ulitowała się nad nią Panienka święta i przemówiła: - Nie płacz, kobieto, wysłuchane są twoje prośby... I schodzi do niej z ołtarza, jak stała, w koronie złotej, w onym płaszczu modrym, zasianym gwiazdami, z różańcem u pasa... jaśniejąca dobrotliwością... Przenajswiętsza i gwieŹdzie zarannej podobna... Kobieta padła przed Nią na twarz. Podniosła ją świętymi rączkami, otarła te łzy żałośliwe, przytuliła do serca i powiada tkliwie: - ProwadŹ do chałupy, może ci co poredzę, służebnico wierna. Obejrzała chorego i zafrasowało się wielce serce miłościwe. - Bez księdza się nie obejdzie, kobietą jeno jestem i takiej mocy nie mam, jaką Jezus dał księżom! Łajdus on jest, o naród nie dba, zgoła zły pasterz, odpowie za to srogo, ale on jeden ma moc rozgrzeszania... Sama pójdę po tego kostyrę do dworu... Naści różaniec, broń nim grzesznika, póki nie przyjdę. Ale jak tu było iść?... noc ciemna, wiater, deszcz, błocko, kawał drogi, a do tego diabli wszędzie psocili. Nie ulękła się niczego Pani Niebieska, nie! Przyodziała ię jeno od pluchy w płachtę i poszła w tę ciemnicę... Doszła do dworu umęczona srodze i przemokła do nitki; apukała prosząc pokornie, bych ksiądz szedł pilno do chorego, ale on, dojrzawszy, iż to jakaś biedota i taki psi czas na dworze, kazał powiedzieć, że rano przyjedzie,teraz nie ma czasu i grał dalej, pił i baraszkował z panami. Matka Boża jeno westchnęła boleśnie nad jego niepoczciwością, to sprawiając, że zaraz zjawiła się złota kareta, cugi, lokaje, przeodziała się na panią starościnę i weszła na pokoje. Juści, że ksiądz zaraz pojechał chętliwie i w te pędy. Przyjechali jeszcze na czas, ale już śmierć siedziała na progu, a diabli przez moc dobywali się do chłopa, by go porwać żywcem, nim ksiądz nadjedzie z Paneum Jezusem; tyle że broniła go kobieta różańcem, to obrazem drzwi przytykając, to pacierzem, to tym Imieniem Pańskim. Wyspowiadał się Jastrząb, za grzechy żałował, Boga przepraszał, rozgrzeszenie dostał i zaraz w ten moment Bogu ducha oddał. Sama Najświętsza zamknęła mu oczy, pobłogosławiła kobietę i powiada do struchlałego księdza: - Pódzi za mną!... Nie mógł się jeszcze pomiarkować, ale poszedł, rozgląda się przed chałupą, a tu ani karety, ni lokajów, jeno deszcz, błoto, ciemnica i śmierć, idąca za nim trop w trop... Uląkł się wielce i dalejże gnać za Panienką ku kapliczce ! Patrzy, a tu Ona już w płaszczu i koronie, otoczona chórami anielskimi, wstępuje na ołtarz, na dawne miejsce. Poznał ci wtedy Królową Niebieską, strach go wziął, padł na kolana, ryknął płaczem i wyciągnął ręce o zmiłowanie. A Panienka święta spojrzała nań gniewnie i rzekła: Wieki tak całe poklęczysz za grzechy, popłaczesz, nim odpokutujesz... W kamień się wnet obrócił i tak już ostał, nocami jeno płacze, ręce wyciągnięte trzyma, zmiłowania czeka i już od wiek wieków tak klęczy. Amen! Do dzisiaj oglądać można oną figurę w Dąbrowie pod Przedborzem: pod kościołem stoi ku wiecznej pamiętliwości i ostrzeżeniu grzeszników, jako "kara za złe nikogo nie minie." Zima, X, Roch
W. S. Reymont - “Chłopi”
0 notes
Text
ze studentami z nowosądeckiego duszpasterstwa Na Strychu
Po kolejnych rekolekcjach-u OO.Jezuitów w Nowym Sączu i wizycie na Uniwersytecie JPII w Krakowie, przeplatanych zakupami żywności, organizacją składania mebli, wieszaniem arturowych samochodów na ścianach, milionami telefonów i “wpadniętymi na chwilę” współpracownikami oraz dziennikarzami, zastanawiam się, czy mam jeszcze coś do opowiedzenia. I w czasie mojej ulubionej lektury przed spaniem, kiedy – o zgrozo- jemy z Arturem, leżąc w łóżku migdały albo rodzynki grając w “ja tobie jedną do buzi, ty mnie jedną do buzi”, do wyczerpania zapasów czyli torebki, znalazłam kolejną perełkę. Świętą nędzarkę, która za życia nic nie zrobiła znaczącego. Miłość nie robi wielkich rzeczy.
ukochane samochody na ścianach
Kuchnię ratuje Pipi, ale po zakupy muszę jeździć jako kierowca, bo Pipi ma już co prawda prawo jazdy, ale hm….jak mi zniszczy ostatni dobry samochód, to koniec świata, a takiego, co by mniej było szkoda i stał bezczynnie nie mamy. Nie chodzi o to, że Pipi nie szkoda, ale…… samochód…..!!!!
W Warszawie ktoś nam wjechał w dostawczaka, zreperują pewnie za miesiąc, a tu, na wsi jazdy w kółko. Głównie w sprawach mieszkańców. Starzy są i chorzy, jak nasze samochody.
Mebli złożyć, com je kupiła jakiś czas temu do Jankowic, też nie ma kto. W domu 40 ludzi! Znów- starzy, chorzy. Nie, nawet nie z lenistwa, tylko z braku sił i umiejętności. Trzeba wzywać fachowców z zewnątrz, a ci mają swoją robotę. Ulitowali się i mają być we wtorek.
Renia w schronisku dla chorych miała dzisiaj do mycia 36 osób. Personel chory albo na urlopie, albo wybył w siną dal. W domu ponad 90 osób. Uprzejmie donoszę Pani Minister. 90 x 20000 zł, toż zastrzyk dla budżetu. Bo tyle kary należy nam się zgodnie z ustawą za przyjmowanie starych i chorych do schronisk. Po co pisać idiotyczne ustawy, skoro wiadomo, że ich przestrzeganie jest nierealne i sprzeczne ze społecznym interesem? No więc Renia wymyła i dała radę.
A co do owego “interesu społecznego” to pojęcie to, choć w gruncie rzeczy szerokie i nieprecyzyjne, ale jednak niegdyś funkcjonowało. Dziś zostało zamienione na dwa. Czasem ze sobą sprzeczne, czasem idące pod rękę: interes osobisty i interes partyjny.
Pan Garfield zajęty
Mała dobroć funkcjonuje jednak, jak szara myszka, nieśmiało. Choć w Nagorzycach szare myszki są nie tylko śmiałe, ale bezczelne, a kot nazywa się Garfield nie bez powodu. Zero zainteresowania czymkolwiek, oprócz michy z karmą i fotelem.
Ta Pani Doktor stosuje leczenie dobrymi uczynkami
Pani Doktór z Elbląga ze swoim pacjentem i współpracownikiem/ jak nie chcecie, żeby was zaprzęgła do roboty, to nie chodźcie do niej się leczyć!/ przywieźli jedzenie i zimowe kurtki. Przyjaciel z Tajlandii przysłał Arturowi bluzę ze Scoobim.
nowa bluzka ze Scoobim!
Przyjaciele z Emaus czy od Brata Alberta dzielą się tym, co mają, a niedawno wpisaliśmy na listę dwutysięcznego stypendystę. Moim zdaniem było ich ciut więcej, ale początkowo nie mieliśmy programu komputerowego, więc dane zniknęły. We Francji Małgosia organizuje ze znajomymi książki po arabsku dla Grzegorza.
Jurek- mieszkaniec domu w Medyni zrobił stół i położył kafelki w kuchni rzeszowskiej Zupy. Zup zresztą jest już wiele w różnych miastach. Niektóre wspieramy udzielając subkont, żeby mogli zbierać pieniądze. Do Sopotu dla Zupy na Monciaku idzie nasze Iveco. Na razie przechodzi lifting w warsztacie. Cierpliwości, Sopocianie!
Nasi młodzi, choć nieliczni, to rękawy sobie zrywają. Błażej ciągnie Medynię i jak na poetę, to ma dwie nóżki na ziemi mocno. Właśnie obrabia Szczecin na remont domu w Krakowie, który nareszcie idzie pełną parą, za to Inżynierowi pary zaczyna brakować od kłopotów z krakowską inwestycją. Parę podtrzymać musi kasa. Na wykonawców i materiały, rzecz jasna, a wtedy i Inżynierowi podniesie się ciśnienie w kociołku życia.
Miki prawie nie wysiada z auta, Tomasz jedną ręką bawi synka, drugą ciągnie Zochcin, wozi dzieci do przedszkola i z przedszkola, zagląda do świetlicy, Marta walczy w Jankowicach, a bez drugiego Tomasza i Pipi leżę i kwiczę w Nagorzycach. Artur zaopiekowany, goście ugoszczeni, sierściuchy, rybki i papug lśnią. Każdy, kto wejdzie od progu kawusię, herbatkę i jedzonko dostaje. Bo to jest dom.
Starzy niech się nie oburzają, że o ich zasługach nie piszę. Tak się jakoś złożyło, że jak stary coś robi, to nikt się nie dziwi. No i pracownicy też w tej bieda instytucji pochwałę powinni dostać od polityków: mało zarabiają a dużo robią. To zgodnie z najnowszym trendem w zawodach “służebnych”. Tylko my mamy naprawdę malutki budżecik i mało zarabia tu każdy. Co więcej, nie ma co liczyć, że sytuacja znacząco się poprawi, bo ludzka bieda wysysa nam stale każdy grosz, który wpadnie. Tutaj “dobro społeczne nad własnym interesem” albo nic. Choć oczywiście ludzie muszą z czegoś żyć, bo ideą i misją swojego i dzieci brzucha się nie napełni. Staramy się jak możemy godnie wynagradzać, ale w naszej republice biedaków nie ma podatków a same wydatki, więc dzielimy, co Pan Bóg da i uda się zapracować.
Jesienny napływ mieszkańców ogłaszam za rozpoczęty. Jeszcze wieś ma kilka miejsc i potem już korytarze.
Nad-obowiązkowo
Urodzona w chłopskiej rodzinie wcześnie straciła matkę. Miała niedowład ręki i gruźlicę. Macocha, jak z bajki, była złą kobietą. Wypędzono ją z domu do obory, traktowano jak służącą reszty rodziny, zabroniono kontaktów z przyrodnim rodzeństwem. Uprosiła u ojca pozwolenie na pasienie owiec. Całe dnie spędzała na modlitwie, najczęściej na różańcu. Kiedy szła na mszę do kościoła, zostawiała stado, wbijała kij pasterski w ziemię i owce skupione wokół laski nigdy nie zostały zaatakowane przez liczne w tej okolicy wilki. Dzieliła się z ubogimi nędznym jedzeniem, które dostawała od rodziny. Podejrzewana przez macochę o kradzież chleba dla biednych otworzyła fartuch i ukazały się róże. Zmarła w wieku 22 lat na schodach obory. Pochowana skromnie i szybko zapomniana. Chora i nędzna wieśniaczka. Niczego w życiu nie zdziałała, niczego nie napisała. Mimo prześladowań, była dobra dla rodziny i stale przebaczała macosze. Przypadkiem odkryto i otworzono jej trumnę po 40 latach. Ciało zostało nienaruszone, mimo, że ciała innych zmarłych w tym czasie dawno się rozsypały w proch. Przy jej nowej trumnie działy się liczne cuda. Patronka chorych na gruźlicę, słabych, odrzuconych, pasterzy.
#gallery-0-8 { margin: auto; } #gallery-0-8 .gallery-item { float: left; margin-top: 10px; text-align: center; width: 25%; } #gallery-0-8 img { border: 2px solid #cfcfcf; } #gallery-0-8 .gallery-caption { margin-left: 0; } /* see gallery_shortcode() in wp-includes/media.php */
św.Germana z Pibrac 1579-1601
dom rodzinny świętej
śmierć św.Germany
grób w bazylice św.Germany
Interes Po kolejnych rekolekcjach-u OO.Jezuitów w Nowym Sączu i wizycie na Uniwersytecie JPII w Krakowie, przeplatanych zakupami żywności, organizacją składania mebli, wieszaniem arturowych samochodów na ścianach, milionami telefonów i "wpadniętymi na chwilę" współpracownikami oraz dziennikarzami, zastanawiam się, czy mam jeszcze coś do opowiedzenia.
0 notes
Text
O rozmowie kwalifikacyjnej - rozkmina
Byłam na rozmowie bez oczekiwań, bez spinki, bo jednak zaprosili mnie po prawie roku od wysłała CV :P
I kurcze... więcej rozkminy mam teraz, kilka godzin po rozmowie kwalifikacyjnej, niż po wyjściu z rozmowy.
Dlaczego tak zawsze jest z rozmowami kwalifikacyjnymi?
Że jak się nad tym zaduma i przeanalizuje to więcej się działo w niedopowiedzeniu, w tym o czym się nie mówiło niż w tym co zostało wypowiedziane?
Wrażenia takie: piękne miejsce, na uboczu, ogród z kwiatami, do tego przybytek naukowy. Ale do 3 mc mają zamiar zmienić lokalizację na miejsce ulokowane w centrum (będę mieć bliżej z domu), a "dzięki temu" więcej pracowników naukowych będzie mogło mi przyjść z ulicy by truć dupę.
Pytali jak u mnie jest z cierpliwością w stosunku do rozmowy ze starszymi osobami. I zawalczyły we mnie dwa wilki: mam ADHD i cierpliwość to nie jest moja naturalna cecha, zaadaptowałam ją na swoją korzyść, ale dużym kosztem, wolę nie narażać swojego przypakowanego mięśnia cierpliwości na obciążenie ponad siły, bo może jebnąć spektakularnie jak to wiem z doświadczenia; drugi wilk mówi, że to przecież luz, że z własnymi rodzicami po wypadkach pracowałaś i dawałaś radę, babcię swojego chłopaka ogarniasz, w pracy też z przyjemnością tłumaczysz rzeczy starszym osobą, które dzwonią, bo mają z czymś problem... A teraz, po upływie kilku godzin dotarło do mnie, że miałabym do czynienia z osobami takimi jak profesorowie i doktorzy, z uczelni wyższych, w tym z takimi z przerostem ego i nadużywających swojej władzy. Prawdopodobieństwo na trafienie na kogoś o toksycznych zachowaniach, który nigdy nie poniósł konsekwencji swoich nadużyć i komu się wydaje, że może innymi pracownikami pomiatać jest jakoś 90% bardziej prawdopodobne niż w innych lub dotychczas znanych grupach zawodowych. Czy mi się chce narażać na spotkanie z takimi osobami? Tym bardziej, że według rekruterek właśnie trudność w znalezieniu drogi porozumienia ze względu na brak chęci do kompromisów po stronie starszych wiekiem pracowników uczelni spowodował, że teraz szukają pracowników, bo poprzedni złożyli wypowiedzenie.
Na minus rozmowa o pieniądzach - nie potrafili mi powiedzieć ile chcą mi zaproponować netto i dziwili się, że taką formę preferuję. Wręcz to je wprawiło w śmiech taki z zniezrozumienia "kwota netto?". Trochę szok to dla mnie, bo do tej pory to nie był przedmiot dyskusji z pracodawcą - mówię ile chcę dostawać miesięcznie faktycznie na konto i tyle. Bez zabawy w brutto - to jest coś co bardziej interesuje pracodawcę i jestem zdziwiona, że dla Pań nie jest to zrozumiałe (one też są pracowniczkami, też na ich konta wpływa wynagrodzenie netto). W dodatku podałam im widełki oczekiwanego wynagrodzenia - też nie rozumiały widełek. Nerwowo zaśmiały się pytając co to znaczy. Pytały co mam na myśli - odparłam, że chcę zarabiać wyższą kwotę, a nie zejdę poniżej tej niższej, jestem otwarta na negocjacje, cały czas mówiłam o kwocie netto. A one nie potrafiły mi powiedzieć ile to wyjdzie dla mnie netto, szczególnie jeżeli mówimy o widełkach. Ostatecznie zamiast podać mi ile mogą zaproponować opowiedziały ile jest korzyści z pracy w ich dziale. Odebrałam to wtedy jako zmianę tematu, odwrócenie uwagi od czegoś czego na etapie pierwszej rozmowy nie są w stanie mi od razu przedstawić. Zrozumiałam, że przeszły do benefitów, do prezentacji siebie, reprezentowanej przez nie instytucji jako atrakcyjnego dla mnie pracodawcy: że są premie do pensji od wykonanych zadań dlatego nie można mówić o stałej wysokości wynagrodzenia miesięcznego, że raz w roku dostają trzynastkę, że opieka medyczna, dopłaty do wakacji, dopłaty do dzieci na koloniach, dodatki od zakładu w formie pieniężnej przed świętami itp. Ale z czasem dociera do mnie co dosłownie nazwały. W zasadzie przygotowały mnie delikatnie, że nie mogę spodziewać się, że dostanę takie pieniądze na jakie liczę w formie wynagrodzenia miesięcznego, ale jak sobie policze ile pracodawca zaplanował w budżecie, że może na mnie wydać to ostatecznie wyjdzie tyle ile chcę - chociaż premii mogę nie wyrobić (na pewno w pierwszym miesiącu nie dostanę premii od ukończonych projektów i trudno powiedzieć czy w drugim), chociaż mogę nie skorzystać z dopłat na wakacje dla siebie i dzieci (lol), biorąc pod uwagę dodatki świąteczne (które nie mają stałych stawek, które pojawią się w ramach tego co tam mają do rozdania). No i benefity to też jest koszt jaki pracodawca ponosi w ramach zatrudniania mnie, więc to też jest budżetem na mnie, więc jak do mnie trafia np: katra multisport za którą muszę dopłacić to i tak jest to częścią mojego wynagrodzenia i gdybym policzyła ile te procenty dopłacone przez pracodawce za mnie to może mi wyjdzie tyle ile chcę. No chujnia
W kwestii pracy - pedantki. I super! Ale one nie wiedzą, że ja pracuję inaczej. Przepraszały mnie na wstępie za bałagan - rozglądałam się po ascetycznym biurze z 3 równiutkimi plikami papierów na biurku i jednym przewróconym segregatorze na pułce i nie rozumiałam. A one mi wyjaśniały, że wszystkie papiery latają (tj. wg. leżenie na biurku w pliczku to "latają") bez porządku, bez teczek, bo do zmiany biura się szykują. No i ja miałabym z nimi dzielić biuro... w mojej pracy jak coś "lata" to naprawdę "lata", a mój porządek to porozkładane być może nie od linijki, albo dokładnie i dobrze dla mnie, tak, żeby wszystko widać papiery na wszystkich powierzchniach płaskich. Tak pracuję i moim dotychczasowym szefom to nie przeszkadzało. A tym panią ewidentnie by przeszkadzało.
Kolejna sprawa: moja praca ograniczałaby się do czytania strony ministerstwa edukacji, użerania się z naukowcami i robienia kosztorysów. Wszystko z tego robię i wszystko uważam, za najnudniejszy element mojej pracy. Mówiłam panią co uważam za swoj plus - a one odrzekły, że kreatywne działanie to jest działka naukowców, my mamy to spinać schludnie, pilnując, żeby artyści i naukowcy nie zrobili błędów (taaaa, wewnątrz chichotałam w głos), by wszytsko zredagować, podliczyć, przyciąć do formularza i pozbawić ozdobników, z kreatywnego przepisać na język urzędowy. To brzmi jak najnudniejsza praca jaką mi zaproponowano (dla kontrastu: kilka lat temu byłam na rozmowie w sprawie zarządzania klubem go-go :P to było bardziej rozrywkowe niż moje moce przerobowe xD). Czułam sprzeciw słysząc o tej pracy i o tym, że musiały się pożegnać z innymi osobami, które rekrutowały, bo po wspólnej pracy okazywało się, że te osoby nie pasują do ich sposobu prowadzenia biura, a po analizie mojego CV uznały, że ja pasuję idealnie. No... nie. One jeszcze nie wiedzą, a ja WIEM: moja wygodna i wydajna praca w skutku ubocznym uczyniłaby z ich życia koszmar. I odwrotnie.
Do tego brak możliwości pracy z domu - muszę siedzieć w biurze 8h by każdy pracownik naukowy mógł do mojego biurka podbić o byle porze dnia i pomęczyć, oderwać od obowiązków.
I jeszcze rozmawiałyśmy o stylu pracy i doświadczeniach - mówiłam, że potrzebuję wdrożenia, bo z doświadczenia wiem, że co obszar, co projekt, co urząd to sposób tworzenia kosztorysów jest inny - a panie mi powiedziały, że po to zatrudniają specjalistę, aby był samodzielny i im pomógł, a nie by pracę takiej osoby weryfikować czy mu pomagać. LOOOOL.
W zamian oferują umowę o pracę. Jedyny plus.
Niemniej - miłe Panie.
11 notes
·
View notes