#Moi mistrzowie
Explore tagged Tumblr posts
Text
Michał Malitowski i Joanna Leunis
Mistrzowie Świata Pierwsza Para w Historii Tańca z Polski 🇵🇱
Mój Taniec I Moje Życie... Prof. Marian Wieczysty
Fragment Wiersza Zapomnianego... nocne sery, nocne mleko
nocne tańce Wieczystego....
...I tylko profesor Wieczysty, potrafił prawidłowo zdefiniować Prawdziwy "Floorcraft" sztuke tańczenia...
Historia Tańca Polskiego...
Kartki z pięknego życiorysu... prof.Mariana Wieczystego
Jest rok 1939' Wybucha II wojna Światowa... Pojawiaja sie Niemcy..
A tuż obok Zdradziecki Związek Radziecki... Wszędzie bylo slychac głośno modlitwy... czekamy kiedy nas na Sibir wywiozą...
Prof. Wieczysty uparcie wraca do Swojej Szkoły Tańca...
I tylko jeden rerzyser ujął ten Piękny Polski Wątek.. to " Polskie Drogi "
Wreszcie koniec... Koniec Wojny...
Ciężkie czasy Stalinowskie panujące w Całej Polsce...
Zakaz prowadzenia i kształcenia nauczycieli, zakaz ogólnie uczenia tanca w Polsce... tak po prostu...
Czasy " Stalina " wladze głośno się wypowiadają... Taniec ? Taniec to przeżytek burzuazyjny... Rumba , Samba to tańce kosmopolityczne...
Elegancki , frak czy strój, jest oznaką wywyzszania się !!!
Te tańce to synonim Zła Zachodniego...
Prof. Marian Wieczysty, przebiegle zmienia nazwę Tańca Towarzyskiego , budując inne zrozumienie , tak teoretycznie i praktycznie... ukrywając prawdę... potocznie nazywając i pisząc publikacjach publicznych... "Tańce Ludowe" lub Narodowe....
Do lat 90-tych żyjemy w Świecie Przemocy Spolecznej i Totalitaryzmu w Polsce.... Maja prawo odbywać się tylko Mistrzostwa Krajów Socjalistycznych...
Jednak profesorowi się udało, mimo ciągłych kontroli i aresztowań....
Wychował Pierwszych Polskich Nauczycieli Tańca....
W tym wąskim gronie w Krakowie, aż czterech nauczycieli z Poznania...
Prof. Jerzy Halle, Stanisław Jawor , Irena Gonet i Aleksandra Jelinska... Dwoch Mojemu Sercu Najbliższych... to oni mnie uczyli..
Prof. Jerzy Halle Asystent prof. Wieczystego i Stanisław Jawor...
Moi Wspaniali Polscy Nauczyciele...
Myślę...
Że Warto Przypominać Postać Największego Polaka, Polaków...
Wręcz uważam to za Mój obowiązek...
Bez profesora , dziś nie byłoby nas...
Z Tanecznym Pozdrowieniem
Nauczyciel Tańca
Krzysztof Owczarczak
Taniec Polski 🇵🇱
Polskie Towarzystwo Taneczne
Motto: Taniec Całym Życiem Moim...
3 notes
·
View notes
Text
Tydzień w telewizji: Chirurdzy, The Bi Life, Starszaki, Mistrzowie remontu, Królowe życia, Klinika zmiany płci, Pierwsza Randka ...
Od poniedziałku do piątku: Teoria wielkiego podrywu kilka odcinków od 21:00 na Comedy Central. Seks w wielkim mieście od 20:00 na Comedy Central Family. Chirurdzy od 19:00 na Super Polsat. Gotowe na wszystko, od 16:55 na TVN 7. Córka inna niż wszystkie od 16:00 na Discovery Life.
Burza uczuć, od 16:15 i 23:50 na Romance TV, w polsce dopiero 1853 odcinków w Niemcze już ponad 3000 ostatnio najnowszy odcinkach bohaterowie Boris i Tobias, para gejów zaręczają się
youtube
Inna telenowela Verbotene Liebe - Zakazana miłość, która kiedyś także emitował kanał Romance TV, była para gejów Christian i Oliver miedzy innymi scena ślubu ich w kościele i pocałunkami. U nas by pewne organizacje katolickie dostały czerwoności gorączkę.
youtube
Poniedziałek: Gogglebox. Przed telewizorem od 22:00 na TTV/Player.pl. The Bi Life, od 23:00 na E! Entertainment. Przodem do tyłu od 12:05 na Paramount Channel. Tamte dni, tamte noce od 13:50 na Cinemax 2. Na żywo z czerwonego dywanu: Oscary 2019 od 13:00 i 16:00 oraz 19:00 na E! Entertainment. Przegląd kreacji z czerwonego dywanu: Oscary 2019, od 15:30 i 21:30 na E! Entertainment. Oscary 2019 od 21:00 na CANAL+.
Wtorek: Wieczór z Busy od 2x od 22:00 na E! Entertaiment. The Bi Life, od 18:00 na E! Entertainment. Na żywo z czerwonego dywanu: Oscary 2019 od 17:00 na E! Entertaiment. Nowy dom, nowe miejsce 2, od 00:00 na HGTV.
Środa: The Bi Life, od 00:00 na E! Entertainment. Grey's Anatomy: Chirurdzy 15, 2x od 21:00 na FOX. Wieczór z Busy od 22:00 na E! Entertainment. American Horror Story, od 00:45 na TVN.
Beate Uhse: Seks i kasa od 23:00 na PLANETE+. Niemiecka firma Beate Uhse AG szczyci się pozycją najbardziej rozpoznawalnego producenta seks zabawek w Europie. Gadżety tego typu pozwalają zarabiać miliardy dolarów. Widzą o tym właśnie właściciele i pracownicy Beate Uhse AG i konkurencyjnej marki Dildoking. Otwierają oni przed widzami drzwi do swoich biur, fabryk i sklepów. Dzielą się wiedzą na temat trendów na rynku i zachodzących zmianach w zachowaniu konsumentów. Specjaliści od sprzedawania przyjemności przełamują tabu. Biznes to biznes.
Ciekawostka firmę stworzyła kobieta Beate Uhse, stworzyła pierwszy seks shop w Niemcze, edukowała Niemców dotyczące seksu. Mimo przez przepisów jeszcze z czasów nazistów próbowano ją zamknąć w więzieniu za niemoralność.
youtube
Czwartek: R.Kelly: jego wszystkie ofiary, odc. 4 od 22:00 na Lifetime. Współczesna rodzina 10, odc. 3 od 18:20 na HBO/HBO Go. Królowe życia 6, odc. 1 od 22:30 na TTV
Parkland od 23:10 na HBO/HBO Go. Dokument pokazuje życie po masakrze w Douglas High School w Parkland oraz zaangażowanie prowadzącej zajęcia teatralne nauczycielki i jej uczniów, którzy wznawiają pracę nad przedstawieniem.
14 lutego 2018 roku nauczycielka Melody Herzfeld prowadziła próby do corocznego szkolnego musicalu, kiedy nagle zaczął wybrzmiewać alarm przeciwpożarowy. Chwilę później okazało się, że w szkole dzieje się coś złego. Herzfeld w pośpiechu zabrała 65 swoich uczniów do schowka, podczas gdy w tym czasie uzbrojony napastnik zabił 17 nauczycieli i dzieci. Obraz został nakręcony kilka miesięcy po masakrze, kiedy społeczność szkolna próbowała pozbierać się po tragedii. Dokument pokazuje zaangażowanie Melody Herzfeld i jej uczniów, którzy wracają do szkoły i próbują wznowić pracę nad musicalem. “To będzie najważniejsze przedstawienie, w jakim weźmiecie kiedykolwiek udział w życiu” - mówi uczniom nauczycielka.
Piątek: Królowe życia 2x o 23:00 na TTV. Plastyczna fuszerka, od 20:00 na E! Entertainment. The Bi Life, od 22:00 na E! Entertainment. Przegląd tygodnia: Wieczór z Johnem Oliverem 5, od 21:00 na HBO 3.
Sobota: Gogglebox. Przed telewizorem 2x od 22:00 na TTV. The Bi Life, od 00:00 na E! Entertainment. Starszaki, odc. 9 i 10 od 20:05 na Fox Comedy. Mistrzowie remontu od 15:00 na Discovery Life. Twoja Twarz Brzmi Znajomo 11, odc. 2 od 22:00 na Polsat. J. Edgar od 15:05 na HBO2. Wesele Jenny od 17:45 na Filmbox Premium. Królowe życia 6, odc. 1 od 00:00 na TTV.
Klinika zmiany płci od 23:20 na TVN Style
youtube
Niedziela: Współczesna rodzina 10, odc. 3 od 12:50 na HBO 3. Mistrzowie remontu od 20:00 na Discovery Life. Tamte dni, tamte noce od 16:05 na Cinemax.
Ekstra
Gary i Aleks, "Za każdym razem bardzo mnie podziwiają ludzie, moi przyjaciele denerwują się, gdy ktoś się na mnie gapi, ale ja tylko macham do nich, a dla mnie to nie jest wielka sprawa" mówi Aleks, na temat jak kto wygląda.
Gary podzielił się swoją opinią na temat toksycznej męskości w naszej społeczności LGBT i jak może wpływać na nasze relacje.
Pokazuje, jak nasza społeczność wciąż jest pod wpływem toksycznej męskości, budując ścianę czegoś, co nie ma sensu w rzeczywistości i pozwalając, by to skończyło, zagrażając randkom, relacjom, a nawet sobie samym, aby nie być "wystarczająco męskim".
Aleks wspomniał również, jak trudno jest znaleźć miejsce w społeczności, gdy jesteś inny: "Spojrzałbym na większość społeczności gejowskiej i powiedziałbym: cóż, nie jestem taki męski, więc nie pasuję tutaj. Potem spojrzałbym na społeczność trans i powiedziałbym, ale nie jestem trans, nie czuję transem. Kim jestem? Uważałbym się za androgynicznego. Uwielbiam właśnie ścierać się z kobiecością-męskością."
Kontynuował: "Ludzie, którzy mnie pociągają dosłownie, są jak: czy jesteś crossdresserem? Czy jesteś kobietą? Jak oni patrzą na mnie jak na fetysza, obrzydliwe, nie jestem fetyszem! Jestem tylko człowiekiem, jestem Aleks".
Data poszła bardzo dobrze, powiedzieli sobie tak, a nawet pocałowali się, wybrali się na drugą randkę, ale zdecydowali, że zostaną przyjaciółmi.
YES! Best 👏 Match 👏 Ever 👏 #FirstDatesIrl #LucozadeZero pic.twitter.com/SE2QKOYOW6
— Lucozade Ireland (@LucozadeIreland) 21 lutego 2019
Craig z Swords poznaje Craiga z Sligo
youtube
Rosa Wölkchen - Gay is schee program telewizji lokalnej publicznej HR (Hessischer Rundfunk), karnawał "gejowski":
youtube
0 notes
Text
Moje ulubione płyty 2017 #30 - #21
#30 Toro y Moi - Boo Boo
W normalnym roku ten album wylądowałby w pierwszej piętnastce moich faworytów - jest to płyta ze wszech miar znakomita, kolejne świetne wydawnictwo Chaza, a dodam, że nie czułem się tak bardzo zaopiekowany przez tego artystę od czasu „Underneath the Pine”. Ale to nie jest normalny rok, jeżeli piszę teraz rzadziej to nie tylko dlatego, że dłużej pracuję, ale przede wszystkim z tego względu, że wciąż przesuwam płyty na liście rocznej i nie mogę pogodzić się z kolejnością, w jakiej się tu pojawiają.
Ten album wyszedł latem, ale dla mnie funkcjonuje najlepiej w obecnych warunkach atmosferycznych. Kiedy ubieram zimową kurtkę, choć właściwie nie ma takiej potrzeby, bo śladowe ilości śniegu rozpływają się w oka mgnieniu, dni nie starają się nawet udawać, że są dniami, zasnute smogiem powietrze staje się moim największym wrogiem. Jestem zmęczony, potwornie zmęczony i zrezygnowany. „Boo boo” wychodzi mi naprzeciw, nawet w tych teoretycznie bardziej przebojowych fragmentach, jak „Girl like You”, gdzie nasuwają się prince’owskie skojarzenia, ale z tym bardziej melancholijnym obliczem Prince’a. I wiecie, jak to u Toro, formuła wykoncypowana przez tego człowieka, doprowadzona do perfekcji, sprawdza się w różnych treściach, ale jeśli do tej pory głównie zachwycałem się produkcją jego nagrań, pomysłami aranżacyjnymi, inteligentnym samplingiem, jeżeli z uznaniem kiwałem głową nad kolejnymi piosenkami i asocjowałem je z przyjemnymi, futuro-retro obrazkami w mojej głowie, to w końcu, po tylu latach, Bear nagrał album, z którym mogę się tak bardzo utożsamić. Magiczna receptura zyskała dodatkowy, osobisty wymiar. To właśnie takich piosenek, jak deszczowa „Don’t Try”, przesiąknięta nostalgiczną mgiełką dymu w pełnym gości salonie „Windows”, z widokiem na szary, jesienno-zimowy świt, chcę słuchać, takiego Toro witam z otwartymi ramionami. Przybijam z nim piątkę, gdy po nocy spędzonej na rozmowach wychodzimy z klubu i w chłodnym, porannym deszczu rozchodzimy się do domów. Zakładam słuchawki, włączam Japan i wtulam w tę zimową kurtkę, która jednak okazała się przydatna.
#29 Božo Vrećo - Pandora
Zdaję sobie sprawę z tego, że polecanie bałkańskiej muzyki folkowej to dość ryzykowne przedsięwzięcie, bo „Kaja i Bregowicz xD”, bo ograne na wszystkich etno płytach i potańcówkach „Ajde Jaaaano koolo daa igraaamo”, bo filmy Kusturicy, bo wreszcie Guča, a na końcu łańcuszka „bęędzie się dziaało”. To nic, że w poprzednim zdaniu umieściłem obok siebie rzeczy najzwyczajniej średnie, zupełnie klasyczne, wybitne, nieznośne i wprost z najgłębszego szamba - kultura Bałkanów i wszelkie, zwłaszcza polskie próby nawiązywania z nią (hehe) dialogu postrzegane są przez większość znanych mi osób z, delikatnie ujmując, sporym dystansem i pobłażliwością. Ja to doskonale rozumiem, nie ma na całym świecie regionu, który byłby u nas do tego stopnia i tak fałszywie reprezentowany w kulturze, na ogół poprzez zjawiska co najmniej dyskusyjne (weźmy ten nieszczęsny Yugoton i postać Brzozowicza, to bezczelne, niestety przerażająco prawdziwe przekonanie, że do zrobienia hitu wystarczy wyrwanie z kontekstu piosenki sprzed 30 lat, dopisanie polskiego tekstu i znalezienie jakiegoś pociesznego mapeta w postaci Maleńczuka, Kukiza, czy Kazika, żeby dał temu gębę). Casus Yugotonu ukazuje jak w soczewce polskie spojrzenie na Balkan - wyrażone najdobitniej w jednej ze scen „Wesela” Smarzowskiego („mówią, że to dziki kraj”), mające z obszarem byłej Jugosławii tyle wspólnego, co polskie strefy turystyczne w Grecji z grecką kulturą.
Po tym przydługim, ale ważnym dla mnie, licencjonowanego (lol) slawisty-kulturoznawcy wstępie, przechodzę do tegorocznej płyty artysty z Fočy w Bośni i Hercegowinie, który w niezbyt sprzyjających do tego warunkach kulturowych, odgrywa rolę queera w wywiedzionym z miejskiego folkloru repertuarze. Sevdah (z arabskiego „savda” - miłość) jest chyba najszlachetniejszym przejawem bałkańskiego etno, szczególnie związanym z kulturą Bośni. Muzyka ta, naznaczona potężnym, emocjonalnym bagażem, pełna smutku, a czasem autentycznej rozpaczy, wpisuje się w kolejny, już prawdziwszy stereotyp, o niezaprzeczalnej melancholii, władającej duszą mieszkańców tej nadzwyczajnie pięknej krainy, pełnej sprzeczności, goryczy i niesprawiedliwości, naznaczonej cierpieniem, jednocześnie w cierpieniu swym tak lirycznej, jakby siła poezji i pieśni miała nie tyle oswoić ból, ale poprzez cierpliwą kontemplację, w miłosnych strofach, z bólu wyzwolić
„Pandora” opowiada o sevdah w sposób zrozumiały dla przedstawicieli innych kultur i naprawdę nie trzeba znać języka, żeby głęboko przeżyć ten album. Zmieniająca się estetyka - od surowo zaaranżowanego nagrania tytułowego, będącego żarliwym, dalekim, folkowym echem „Play by Play”, przez utwory wykonane a capella, wreszcie zupełnie współczesne, grube, elektroniczne bity, sprzyja słuchaniu całości z narastającą uwagą. Najważniejszy jednak jest głos Božo Vrećo, potężny, słodki, anielski głos, którego onieśmielające vibrata przynoszą ukojenie, smutek i ten rodzaj wzruszenia, przy którym nie sposób powstrzymać łez. Głos odważnego chłopaka z prowincji, który wychowywał się bez ojca, z matką i dwiema siostrami, a śpiewać uczył z tutoriali na youtubie.
Niektórzy recenzenci porównują Božo do Anohni. Pamiętam scenę z angielskiej fabryki, w której pracowałem, gdy w kantynie, podczas przerwy na kawę i papierosa, z głośników popłynęły dźwięki „For Today I Am a Boy” i miałem wrażenie, jakby kilku spośród tęgich, brytyjskich robotników z oldschoolowymi tatuażami i wąsami miało zaraz zapłakać. A przynajmniej na chwilę ustały rozmowy. Wyobrażam sobie podobną scenę w którejś z bośniackich fabryk - w Zenicy, Tuzli, Banjoj Luci, Mostarze. Bo też jest „Pandora” takim słowiańskim, bałkańskim „I Am a Bird Now”, piękną pieśnią pięknego człowieka, przed którą wystarczy otworzyć serce. Niczego więcej nie potrzebujecie, ale jeden tekst pomogę wam zrozumieć.
„Śniłam, jak płynie mój sahtijan* Silna fala o brzeg go rozbija Lecz nie otwiera się
Śniłam, jak młodość moja przemija Jak mój luby odchodzi do innej Lecz nie całuje jej
Powiedzcie mu, szumy zielonych fal Że ja bez niego nie mogę Że bez niego nie umiem
Jeśli zobaczycie mój sahtijan Przynieście go na brzeg i otwórzcie W nim moje stroje Noszone dla niego Dla ukochanego”
*sahtijan - kufer, w którym trzymano ubrania panny młodej, zabierane przez nią do nowego domu - z taką skrzynią spotkałem się w Muzeum Śląska Cieszyńskiego, ale nie wiem, czy w języku polskim ma ona jakąś specjalną nazwę
#28 William Basinski - A Shadow in Time
„Something happened on the day he died Spirit rose a metre and stepped aside Somebody else took his place, and bravely cried (I’m a blackstar, I’m a blackstar)”
Bowiego pamięci żałobny rapsod spod ręki Williama Basinskiego, czyli hołd składany Mistrzowi przez Ucznia (i zarazem Mistrza dla kolejnych generacji wizjonerów dźwięku) jest jednym z obowiązkowych tekstów współczesnej kultury. David Robert Jones, bóg za życia, ikona XX wieku, żegnany był wzniosłymi słowami, bukietami kwiatów i płomieniami świec w każdym zakątku świata, wystawami, audycjami radiowymi, w końcu prywatnymi odsłuchami płyt, łzami, których nie należało się wstydzić.
William Basinski, oddając hołd Bowiemu, posłużył się pętlą odnalezioną w archiwum „obok pętli z >>Disintegration Loops<<”, która skojarzyła mu się z „Subterraneans”. Kompozycja z 2002 roku upamiętniała, językiem epickiego fresku, moment, w którym padały wieże WTC; elegia dla Bowiego, jak przystało na dzieło napisane ku pamięci jednostki, przyjmuje wymiar w dużo większym stopniu indywidualny, szczególnie za sprawą unoszącej dzieło w przestrzeń metafizyki, promiennej partii saksofonu, symbolizującej wyzwolenie się duszy z ciała i początek jej gwiezdnej podróży.
Nie powinno zatem dziwić, że strona B, na której znajduje się utwór tytułowy, wyobraża enowski bezkres i czerń kosmosu, cmentarzysko materii, miejsce wiecznego odpoczywania i wiecznej pamięci, stanowiąc idealny rewers pierwszej części albumu.
#27 Kelela - Take Me Apart
Wyczekiwany debiut Keleli można by przez nieuwagę otagować jako pojedynek Jam City vs Arca, producentów, którzy zdominowali ten materiał, ale wówczas stracilibyśmy z pola widzenia to, co tu najważniejsze - postać zasłuchanej w Janet Jackson, Destiny's Child, czy TLC dziewczyny, która już w 2013 roku, mixtejpem "Cut 4 Me" i rok późniejszym, gościnnym występem u Bok Bok, rozpaliła nadzieje fanów alternatywnego r'n'b. "Take Me Apart", nawet jeśli nie notuje progresu brzmieniowego i raczej unika futuryzmu, lokując się w bezpiecznej, klasycznie brzmiącej, uwodzącej przebojowością przestrzeni, przynosi najbardziej "moją" porcję muzyki w jej dotychczasowym katalogu. W stonowanych, momentami niezaprzeczalnie pięknych produkcjach Jacka Lathama i Alejandro Ghersiego znajduje się wystarczająco dużo miejsca dla Keleli jako świadomej autorki, piosenkarki obdarzonej uroczym, ciepłym głosem, podejmującej w przekonujący sposób stary, dobry wątek rozstania. Pomimo, iż piosenki poruszają się w obrębie dość różnych stylistyk, to właśnie jej postać spina całość autorską klamrą. Szkoda, że na yt nie ma mojego ulubionego numeru, "Enough", być może lepszego, niż wszystko, co Arca wniósł do "Utopii", ale "Blue Light" też da radę. Bo to jest płyta z bardzo, ale to bardzo dobrymi numerami.
#26 Kamasi Washington - Harmony of Difference
Tegoroczna epka Kamasiego nie jest w żadnym razie wyczekiwaną kontynuacją „The Epic” i nikt nie powinien zasiadać do niej z takimi oczekiwaniami. „The Epic” jest bowiem jazzowym albumem XXI wieku, opowiadającym o bogatej historii tej muzyki językiem zrozumiałym dla współczesnego, popowego odbiorcy, który nudzi się po kilku minutach bez wyrazistej, zapamiętywalnej linii melodycznej, a jednocześnie oczekuje linii melodycznych na najwyższym poziomie. Zresztą, wszystko, co do powiedzenia miałem na temat mojej ulubionej płyty roku 2015, napisałem w porcysowej recenzji, minęły dwa lata i zdania nie zmieniam. Przejdźmy zatem do „Harmony of Difference”, półgodzinnego dziełka powstałego z myślą o wystawie w nowojorskim Whitney Museum of American Art, której celem było ukazanie sił, działających pozornie przeciw sobie, we współpracy przy tworzeniu piękna. Siły te manifestują się w każdym z sześciu nagrań, od rozpędzającego się powoli, w shaftowym stylu 70s’owego kina „Desire”, który hipnotyzuje przepięknymi partiami solowymi lidera zespołu, by przejść w motoryczny, iskrzący się hard-bopową energią „Humility”. A za kolejnym wirażem rozmarzony „Knowledge” wpada do wezbranego, impresjonistycznego potoku „Perspective”. Jeszcze tylko cudowna, latino miniatura „Integrity” i pora na gwóźdź programu - lśniącą gershwinowskim rozmachem, ślicznie zaaranżowaną na chór i orkiestrę suitę „Truth”, w której znajdują ujście poruszane wcześniej tematy, dziełko jednocześnie najsilniej związane formalnie z „The Epic”, efektowne post scriptum dla pamiętnego arcydzieła.
„Harmony of Difference” nie musi dźwigać ciężaru trzygodzinnego tour de force sprzed dwóch lat, nie musi potwierdzać wyjątkowego statusu Kamasiego Washingtona. To nadal ten sam tytan współczesnego jazzu, któremu, jakby od niechcenia, wychodzą takie nagrania, że pozostaje tylko usiąść w fotelu, poddać się sile jego nieposkromionej, muzycznej wyobraźni i z niedowierzaniem, zachwytem, na pół godziny zaniemówić. Coś jeszcze? Nie, nie, najwyżej tyle, że powróci jako bohater tej listy, w nieco innej roli, kilka albumów dalej.
#25 Exit Someone - Dry Your Eyes
Minialbum małżeńskiego duetu z Montrealu startuje jak jakiś utwór Maanam - charakterystyczne, gitarowe podcięcie z dyskretną, surową perkusją w tle zapowiada nieodwołalne wejście Kory, ale to nie ta epoka, nie ta strefa czasowa i w zupełnie innym kierunku będzie się wszystko rozwijać. Z satysfakcją słucham muzyki w czasach, gdy coraz szersze grono indie pop darlings orbituje wokół planety Prefab Sprout. Na większą skalę zamanifestowała się ta wspaniała inspiracja w twórczości TOPS i Vesuvio Solo (projekty Thoma Gilliesa, połowy Exit Someone), Jorge Elbrechta, Roman À Clef, Ducktails i wielu, wielu innych. „Dry Your Eyes” ciężko zatem posądzać o nadmierną oryginalność w dziedzinie inspiracji, za to jeśli chodzi o jakość piosenek - tu już jest wybitnie i to właściwie na długości całej epki. Każdy utwór każe się zastanowić jak to w ogóle jest możliwe, jak oni to zrobili? Jak w tej rozegranej na wszystkie strony formule udało się wymyślić tak doskonale zwiewne, czarujące przebojowością, softowe perły? O ile dobrze się orientuję, za największy hit uchodzi tu „Austrian Amnesia”, jednak dla mnie numerem jeden jest „Sidney, the List Goes On”, wydany jeszcze w 2016, jeden z najśliczniejszych utworów, jakie słyszałem ostatnimi laty, z refrenem, którego kwaskowata nutka przynosi miły dreszcz w błogim rozsmakowaniu nad rozlaną z rozmachem słodyczą. „Dry Your Eyes” budzi we mnie podobne emocje, jak „Pretend Not To Love” 10 lat temu. Inna estetyka, inne inspiracje, ale czuję, że za 10 lat to właśnie ten album przynosić mi będzie wspomnienia z roku 2017, zapach powietrza i odcienie czerni wieczorów. Dobre muzyczne wspomnienia z trudnych, skomplikowanych czasów.
#24 Kairon; IRSE! - Ruination
Nie można mi zarzucić, bym nie był fanem skandynawskiego prog rocka. Wiernie od czasów podstawówki, od pierwszych kontaktów z Anekdoten, Landberk, przez zachwyty nad debiutem Paatos, uczucie prawdziwego strachu przy Morte Macabre, późniejsze już odkrywanie Wigwam i Pekkiego Pohjoli, jestem z tą drużyną na dobre i na złe. Kiedy poznawałem Dungen, miałem już otrzaskaną dyskografię Reinego Fieske, na tyle, na ile dało się to ogarnąć bez stałego łącza, w heroicznych czasach nerwowego nagrywania na kasety suit i piosenek z radia (gdziekolwiek w zasięgu mojej anteny wybrzmiewała prog-nuta, od rozgłośni ogólnopolskich po lokalne, o co najmniej niepewnym statusie prawnym, tam stałem ja, z palcem drżącym nad przyciskiem REC). Moja muzyka, granie, które mnie ukształtowało, ze wszystkimi tego dobrymi i złymi skutkami.
Czy w odległym roku 1999, zasłuchany w świeżo wydanym „From Within” zwróciłbym uwagę na „Ruination”? Sądzę, że tak, i sądzę, że pokochałbym ten album całym swoim szczerym, młodzieńczym sercem, ponieważ fiński zespół gra naprawdę porywającego proga, mocno zanurzonego w DZIEDZICTWIE KARMAZYNOWEGO KRÓLA (musiałem), jednocześnie wystrzegając się wszystkich możliwych pułapek, jakie czyhają na kolejne pokolenia śmiałków mierzących się z najbardziej ryzykownym gatunkiem rocka (świat pełen jest zespołów, które nie podołały zadaniu i ich fanów, żyjących w błogiej nieświadomości). Być może to shoegaze’owy background Finów, których poprzedni album, „Ujubasajuba”, kojarzy się raczej z muzyką Serena-Maneesh, niż Anekdoten, sprawia, że w obliczu przepychu i patosu, w długich, wielowątkowych kompozycjach, zespół nie traci z oczu tego, co decyduje o końcowym sukcesie - autentycznie świeżych, wyrazistych melodii i narracyjnej sprawności, dozuje po mistrzowsku napięcie, sprawnie rozplanowuje dramaturgię, ani razu nie sprawiając wrażenia bycia pokonanym przez zbyt trudną formę.
#23 Four Tet - New Energy
Przypomniała mi się składanka, którą kiedyś zrobiłem do słuchania w chacie w Gorcach (odwiedziłem ją po raz ostatni pięć lat temu, opuszczona, jak zawsze, witała z serdecznym uśmiechem, jak stary, dobry przyjaciel; jeśli znała przyszłość, nie zdradziła się najcichszym nawet trzaskiem drewna, fałszywym świstem powietrza między belkami). Promienie słońca ogrzewały równie kojącym ciepłem, jak za każdym razem, jak wtedy, w 2005, na początku drugiego roku studiów, gdy tak wiele spraw w moim życiu zaczęło się sypać, o czym ani liście drzew, ani wysokie trawy, ani szmer strumienia mnie nie uprzedziły. A może nie słyszałem ich napomnień, gdy w powietrzu latały bez ładu i składu numery Boards of Canada, Bass Communion, zmiksowane z wykładami doktora Leary’ego, krisznowskie mantry, cudawianki. Wczesnojesienne Słońce roztaczało opiekę nad szczęsnymi wędrowcami, taniec chmur na niebie towarzyszył dalekiej podróży, słowa same układały się w ciągi znaczeń, zaprzęgnięte przez spragniony wrażeń umysł do pracy nad nowymi pomysłami na sztukę i życie.
Piszę o tym, ponieważ rzadko kiedy mam szansę przywoływać te wspomnienia, a jestem już coraz starszy i w panice utrwalam obrazki z minionego czasu. A ta płyta domaga się wspomnień, by uderzyć z pełnią mocy, nawet w swych najbardziej frywolnych momentach, brzmiąc mądrością i ciepłem, roztaczając wokół siebie iskry czułości i dobroci. To chyba pojawiające się tu i ówdzie cymbały, przypominające mi o jednej z wersji „Drugged”, zadziałały w ten sposób, że czuję się, jakbym słuchał albumu dotykającego mnie na różnych etapach życia, dzieła pochodzącego z nieokreślonego czasu, opowieści starca o twarzy dziecka, roztańczonego pośród szerokiej przestrzeni, w poczuciu jedności ze wszechświatem. Albowiem to taniec jest esencją „New Energy”, taniec w medytacji. Tytułowa Energia wywodzi się z głębi żywego organizmu i nakazuje słuchaczowi, choćby w wyobraźni, tańczyć. Ja ja teraz, gdy po kolejnym potwornie nudnym dniu za biurkiem, przedzierając się przez ciemność i deszcz, tańczę na tamtej górskiej hali. Z rozkoszą znosząc przemijanie.
#22 LCD Soundsystem - American Dream
To nie jest tak proste, jak mi się wydawało, gdy pierwszych pięć, sześć razy słuchałem "American Dream" i chciałem każdemu polecać, pisałem smsy (akurat miałem wakacje od facebooka), wspominałem noc sprzed lat, gdy LCD Soundsystem grali tuż przed świtem na Babich Dołach, całkiem fajne buty pokrywała gruba warstwa zimnego błota, a dziesięć piw przyjemnie szumiało w głowie. Młodość. Uległem silnemu uderzeniu sentymentu i wzruszeniu, że opowieść, która przecież jakiś czas temu dobiegła końca, otrzymała upragniony ciąg dalszy i nie zmieniło się nic od kiedy z wypiekami na twarzy słuchało się "Daft Punk Is Playing At My House" i roniło łzy przy "Someone Great". Nie wiem, czy istnieje coś takiego jak "pokolenie LCD Soundsystem", ale gdyby nasze pokolenie zostało tak zdefiniowane, nie miałbym nic przeciwko. Nie było parkietu bez "Tribulations", nie było domówki (albo przynajmniej wyjścia na domówkę) bez "All My Friends", ta muzyka i ten głos definiowały bycie cool i autentycznie jednoczyły ludzi, dla których muzyka stanowiła esencję życia, jak i tych, dla których była przyjemnym do życia dodatkiem. Zakończenie działalności zespołu, po trzech znakomitych, pełnowymiarowych albumach i kilku epkach, w tym niezapomnianej "do biegania", wyznaczało symbolicznie koniec pewnej epoki, przynajmniej dla mnie.
Czy mogę zatem dziwić się sobie, że słysząc jesienią 2017 "Oh Baby" poczułem, jak szklą mi się oczy i nie potrafię powstrzymać szerokiego uśmiechu? Przecież ten numer, niezależnie od tego, jak wiele go łączy z "Dream Baby Dream" Suicide, wyrywa serce z korzeniami na własnych prawach. Jest i uroczy, i wzruszający, i piękny, i wydaje się być szczery, i dostojnie sunie na szykownym, motorycznym rytmie, i przywołuje pamięć tych deszczowych nocy, gdy taksówki zabierały roztańczonych chłopców i dziewczęta spod najsłynniejszej indie tancbudy w Krakowie. Tak, w tej chwili, rozciągniętej na długie, słoneczne, jesienne dni 2017, uległem pięknemu złudzeniu, schudłem w swoich oczach i przybyło mi włosów, nie wiem, jakim cudem nie zacząłem znowu palić (chyba wycofali Westy Ice'y, smak mojej młodości, hehe). Słuchałem bez przerwy, jak Murphy cytuje Talking Heads, The Cure, jak wiele tu mamy z Bowiego, i to z tego najlepszego Bowiego, z berlińskiej trylogii, jak to wszystko łechce moje dobre samopoczucie, że takiej dobrej muzyki słucham. Nie miałem mu za złe, że momentami trochę przegina, że nawiązania do U2 to już za wiele, bo to jest fajny zespół, ale nikt nie powinien się nim inspirować (choć to nieprawda, że nikt, akurat "Viva La Vida" ma miejsce w moim sercu, Chris Ott mnie przekonał). Nie zastanawiałem się zbytnio, czy w tym nieszczęsnym "How Do You Sleep?" naprawdę nie doszło do jakiegoś fatalnego errora, nie tylko na poziomie bezczelnego tytułu, ale chociażby te bity rodem z "Silent Shout" - czy to już nie przesada, aby swoją własną epokę poddawać takiemu recyklingowi? Nie dostrzegałem, czy też nie chciałem dostrzegać, że mamy tu do czynienia ze sztuczką prestidigitatora, który z urokiem Leona Niemczyka (który pojawia się w tym porównaniu, ponieważ z niezwykłym wdziękiem zagrał iluzjonistę w "Stawce większej niż życie" i kiedy słyszę słowo "prestidigitator" mam przed oczami Leona Niemczyka, a nie, na przykład, Davida Copperfielda), ukazuje nam to, co chcemy zobaczyć - komiksowe "wieczne nigdy", w którym ciągle jesteśmy piękni, młodzi, studiujemy, nie studiujemy, bywamy i nie bywamy zakochani, przyjaciele zjawiają się na każdy sms, spotykamy się spontanicznie i pijemy wódkę po knajpach, do rana. Raj tandetny na równi z tą okropną okładką - Niebem z ulotek świadków Jehowy, że czemu by nie wpaść na moment i nie zostać na parkiecie do rana, a przecież, chociaż gra zespół, to tak naprawdę "no hay banda", i nie jest to rok 2007, tylko 2017, chujowy we wszystkim, poza muzyką, rok 2017, którego twarzą powinien oficjalnie zostać kot z mema "Andrzej, to jebnie".
Ale przecież o tym, właśnie o tym, James Murphy tu mówi, choćby w nagraniu tytułowym, wystarczy posłuchać. Czyli jednak prawda pod płaszczykiem iluzji? Czy to dlatego "American Dream", pomimo potknięć, jest tak dobre, tak fascynujące?
#21 Cameron Graves - Planetary Prince
Pianistę Camerona Gravesa mogliście usłyszeć między innymi na „The Epic” oraz „Harmony of Difference” Kamasiego Washingtona i ten tylko ten fakt powinien wystarczyć za rekomendację jego debiutu w roli lidera zespołu. Ale to nie koniec dobrych wieści, ponieważ autor najlepszego albumu roku 2015 występuje tu jako sideman (za całość kompozycji odpowiada Graves i różnica w stylu, technikach i całej filozofii między nim a Washingtonem jest spora, o czym za chwilę), na listę obecności wpisali się też inni superbohaterowie albumu sprzed dwóch lat - Thundercat, Ryan Porter i Ronald Bruner Jr., a sekstet dopełniają Hadrien Feraud, basista, który grywał między innymi u boku Johna McLaughlina i Chicka Corei oraz trębacz Philip Dizack.
„Planetary Prince” rozdaje na nowo karty w kolektywie West Coast Get Down, prezentując Gravesa jako klasycznie wykształconego kompozytora, dla którego punktami odniesienia są, wyjąwszy jazzowy kanon i współczesność, twórczość Chopina, prog-rock, hip hop i death metal. Rzeczywiście, słychać tu zarówno echa europejskiego romantyzmu i agresywne riffy pianina (będącego w równym stopniu nośnikiem rytmu, szkieletem utrzymującym w ryzach improwizacyjną frywolność kolegów, jak i samym narzędziem improwizacji). Kamasi Washington odgrywa tu rolę drugoplanową i stara się w ten energetyczny, zadziorny kostium, wpasować ze swoją lirycznością. Konflikt obu wizji wprowadza potężne napięcie i wyzwala ekscytujące pomysły twórcze, realizując poniekąd ideę „Harmony of Difference”. I może dlatego, że czyni to w sposób bardziej przekonujący, kreatywny, świeży i zaskakujący, wyprzedza „Harmony of Difference” na mojej liście rocznej.
0 notes
Photo
→ Skra Bełchatów - to nasz klub, nasz świat...
379 notes
·
View notes
Photo
45 notes
·
View notes