#wojsiłek
Explore tagged Tumblr posts
kisiel-z-kosmosu · 1 year ago
Text
Tumblr media
Two OCs done for fun :>
Based on scorpion fly and house pseudoscorpion.
Zaleszy and dr. Wojsiłek Szczypka (The names are based Polish nomenclature)
19 notes · View notes
dsudis · 4 years ago
Text
Wojsiłek, the Warhorse of Destiny
OKAY SO I was just defending Lil Bleater’s honor as Eskel’s real true goat pal but I was also thinking about that @ruusverd-witcher​ had a point about how we need more stories about Eskel’s Warhorse of Destiny, Scorpion, so I went to look at the wiki--honestly because I couldn’t remember if there’s canon about whether Scorpion is a stallion or gelding? and it turns out the wiki is silent on that topic, possibly because the challenges of dealing with a stallion on the Path versus the challenges of having to use the word “gelding” in a manly man action hero power fantasy video game seems like a problem the game devs would happily sidestep.
ANYWAY. What the wiki did tell me was this:
In the Polish (Original) version the horse is called "Wojsiłek" which translates to "Mecoptera." Which is an order of insects sometimes called "Scorpionflies," hence the name "Scorpion."
And I was like AW, ESKEL, YOU NERD, YOU NAMED YOUR HORSE AFTER A TINY BUG. But then I thought that that was odd, because like, if you like butterflies you don’t name your horse Lepidoptera, you name it Monarch or something, right? So a taxonomic name is a weird choice, and that made me wonder if that was really quite the right translation, contextually, so I went looking for anywhere else the word “Wojsiłek” might turn up, and that is how I discovered the absolute LANGUAGE NERD RABBIT HOLE TREASURE TROVE that is this page on Gamepedia listing all the original Polish proper names for things in the books with the versions used in the English translations.
Scorpion, the Warhorse of Destiny, only appears in Witcher 3, not in any of the books, so the Wojsiłek in that wiki had to be something else, and indeed! It was listed under monsters, with an English version of “mecopteran”--so it’s a lot more like spider monsters being called arachas or arachnomorphs than a dude naming his horse after the technical classification of a bug he likes. Okay! Progress!
So! Mecopterans! I’d never heard of that monster--probably because it’s only mentioned once, as it turns out, in Part 5 of “The Voice of Reason”, the interstitial story stringing together all the stories collected in The Last Wish and I blocked out pretty much all of that for my own sanity. In this part, Dandelion has come to talk to Geralt and wants to know why he’s so depressed about the state of the world.
"... I ask around for work. Certainly it's there, but what work? To catch a rusalka for one man, a nymph for another, a dryad for a third ... They've gone completely mad--the villages are teeming with girls but they want humanoids. Another asks me to kill a mecopteran and bring him a bone from its hand because, crushed and poured into a soup, it cures impotence--"
That's rubbish," interrupted Dandelion. "I've tried it. It doesn't strengthen anything and it makes the soup taste of old socks. But if people believe it and are inclined to pay--"
"I'm not going to kill mecopterans. Nor any other harmless creatures."
(You heard it here first: Book!Dandelion would absolutely eat ground rhino horn on the off chance he could have even more sex afterward, and advises Geralt to kill endangered animals and sell them to superstitious dudes who wanna fuck dryads for the paycheck. Joey Batey’s Jaskier would never.)
So THAT is what a wojsiłek is, to Geralt--or to Eskel. A little ... flying monster with hands ... (like... a bat with a scorpion-ish tail? pangolin with dragonfly wings?? who knows) that is harmless and only in danger from jerk humans who want witchers to kill them for stupid reasons.
THAT’S WHAT ESKEL NAMED HIS HORSE AFTER. Not a dangerously venomous overgrown arachnid, but a lil flying dude ... with little hands ... who would be getting a closeup in a commercial about protecting overhunted wildlife if that were a thing on the Continent. 
Like. Do non-witchers THINK mecopterans are dangerous?? Or did Eskel just name his horse Wojsiłek so that he can ride into town and be like “oh you want me to jump on my horse, Endangered Flying Pangolin, and go kill you some endangered flying pangolins so you can get your dick up, huh? Hmmm.”
(Third option: Eskel got Wojsiłek as an awkward little foal or yearling and watching him run around on those long black stick legs reminded him of the slightly unnerving but kinda cute long wing-fingers of mecopterans, and that is how he named his badass warhorse Weird Monster Fruitbat.)
In any case I am feeling good about having decided to name Eskel’s pre-Scorpion horse Honeybee--a flying thing that people try to kill for no good reason and should really just leave alone.
62 notes · View notes
Text
Bury Wilk
Część czwarta
Eskelowi towarzyszył kociak, którego wyratował z rzeczki Ploszki. A może to kociak uratował Eskela? Skórzany wór z potopionym rodzeństwem kotka ocalił wiedźmina przed utonięciem, zaś Eskel ocalił kociaka od losu, jaki spotkał resztę miotu. Pamiętał, że zanim stracił przytomność, próbował wsunąć zwierzątko za pazuchę kurtki, chcąc podzielić się z nim ostatkiem ciepła. Chłopi, którzy znaleźli Eskela, uznali go za trupa, ale gdy zbierali się do odejścia, kociak, ukryty za pazuchą wiedźmina obudził się i zaczął słabo miauczeć. Chłopi wzięli kwilenie za oznakę życia Eskela i zabrali go, wraz z wciąż ukrytym kociakiem, do chaty zielarki. Tak więc ratowanie było co najmniej obopólne. Człowiek i zwierzę zawdzięczali sobie dokładnie tyle samo.
Kotek nie odstępował wiedźmina na krok. Zwijał się do snu na poduszce, w zagłębieniu pomiędzy ramieniem a szyją Eskela, kompletnie ignorując wiedźmińską wibrację, tak znienawidzoną przez pozostałych przedstawicieli gatunku felinae. Inna sprawa, że wibracja Eskela była podczas choroby i rekonwalescencji znacznie słabsza niż zazwyczaj. Teraz, kiedy wiedźmin wstawał z łóżka, kociak plątał mu się pod nogami, a kiedy wiedźmin siadał na przypiecku, kociak natychmiast wdrapywał mu się na kolana. Tutaj układał się wygodnie i zaczynał mruczeć, pracowicie ugniatając łapkami Eskelowe spodnie. Był mały, rudawo-bury, prążkowany, z ogonkiem chudym jak ogryzek ołówka i zamglonymi, niebieskawymi oczkami. Tomira karmiła go rozwodnionym mlekiem, twarożkiem z żółtkiem jaja, kurzymi sercami i żołądkami, posiekanymi w drobniutką kosteczkę i rozmoczonym chlebem. Eskela, w tym samym czasie, karmiła głównie rosołem, twierdząc, że po tak ciężkiej chorobie bardziej „zawiesiste” jadło mogłoby mu zaszkodzić. Mimo, że wyróżniany kulinarnie, kociak i tak wolał towarzystwo wiedźmina.
– Nazwij go jakoś – mówiła Tomira. – Nie możesz wołać na niego Kot.
– Mój przyjaciel wszystkie swoje konie nazywa Płotka – parował Eskel.
– Ale nie nazywa ich Koń, prawda?
– W gruncie rzeczy woła na nie Ryba.
– Rybka. Płotka to bardzo mała rybka.
– Ty go nazwij – westchnął Eskel. – Ja nie mam do tego głowy.
– A ja mam na głowie pracę! A zresztą, to jest twój kot!
– I jak ja mam cię nazwać, Kocie? – pytał Eskel, delikatnie drapiąc kociaka pomiędzy uszami i pod, nadstawianą ochoczo, bródką ozdobioną białą łatką, jakby mały zanurzył pyszczek w śmietanie. – Burek? Nie, to psie imię. Mruczek?
– Co drugi pies to Burek, co drugi kot to Mruczek – wtrąciła Tomira. – Bądź oryginalny.
– Ja nie jestem oryginalny. Ja jestem bardzo prostym wiedźminem.
– To nazwij go z wiedźmińska.
– Czyli jak?
– Bo ja wiem. Nie macie jakichś wiedźmińskich nazw?
– Nie dla kota. Koty zazwyczaj trzymają się od nas z daleka.
– O, widzisz. To jest niezwykły kot i musisz mu nadać niezwykłe imię.
– Może „Kot, Który Się Wiedźminów Nie Lękał.”
– Trochę trudno będzie ci go zawołać po imieniu.
– To i tak bez sensu, Tomiro. Przecież nie zabiorę kota na szlak. Nie powinien się do mnie przyzwyczajać. – Eskel spochmurniał nagle. Delikatnie zdjął kociaka z kolan, ostrożnie odczepiając jego drobne, ale ostre jak chirurgiczne igły pazurki od materiału własnych spodni, i postawił go na pokrytej słomą polepie. – Może zostać u ciebie?
– Bo czarownica to bez kota ani rusz? – zakpiła Tomira, ale nagła zmiana nastroju Eskela nie przeszła niezauważona. Kiedy wspomniał szlak, w jego głosie wymieszały się dwie sprzeczne emocje – niechęć i zarazem przejmująca tęsknota.
– Bo „kot wiedźmina” to oksymoron.
– Co?
– Antylogia. Epitet sprzeczny. Taka figura retoryczna.
– Nie popisuj mi się tu, zwykły wiedźminie – zaśmiała się zielarka. – Bo jeszcze pomyślę, żeś zełgał z tą prostotą.
– Wiedźmak – powiedział Eskel po dłuższej chwili milczenia.
– Hę? – mruknęła Tomira.
– Wiedźmak – powtórzył Eskel. – Jak ja. Bo ja przeszedłem Próbę Traw, a on Próbę Wody. I obu nas trudno zabić. I dookoła nas wszyscy... – Eskel urwał nagle, odwrócił twarz tym swoim dziwnym gestem, jakby coś próbował ukryć. – Wiedźmak, płatny zabójca myszy i szczurów! – rzucił. – Założymy spółkę – Wiedźmin i Wiedźmak – deratyzacja i demonstryzacja. Dwa w cenie jednego.
– Wróżę wam świetlaną przyszłość – powiedziała Tomira. Uśmiechnęła się, ale i ona posmutniała. Rzeczywistość przez krótki czas błąkała się gdzieś, daleko, po zamarzniętym lesie, ale teraz powróciła. Świat był złym miejscem, w którym „świetlana przyszłość” także jawiła się antylogią. W Redanii pod rządami Radowida przyszłość nie rysowała się bynajmniej jasno.
Myśli Eskela znów zbłądziły na szlak, a zaraz potem do Kaer Mohren. Jeśli miał jakiś dom, była nim Twierdza Starego Morza w górach Kaedwen. Jeśli miał ojca, był nim Vesemir, jeśli miał braci, byli nimi Geralt, Lambert, Cohen, Leo i inni. Większość z nich już nie żyła, a w Kaer Mohren mieszkał wyłącznie wiatr.
– Gdybym umarł – pomyślał Eskel – zostaliby tylko Geralt i Lambert. I Ciri. Moja mała wataha.
Ale nie umarł. Dziwiło go to. Niejasno pamiętał procesję zadawanych mu obrażeń i był niemal pewien połamanych żeber, nie wspominając już o kościach łokciowej i promieniowej, które, jak wspominał, popękały ze słyszalnym trzaskiem. Tomira potwierdziła otwarte złamanie, ale dziś, po ledwie ośmiu dniach od wydarzeń w Zasiółku, kości były zrośnięte, a ręka odzyskała niemal pełną ruchomość. Jeśli doznał jakichś obrażeń wewnętrznych, nie pozostał po nich ślad, poza ogólnym uczuciem rozbicia i osłabienia. Wiedźmini goją się szybko, ale nie aż tak szybko. Osiem dni temu, kiedy wypełzł z rzeczki Ploszki na pokrytą lodem łachę nieopodal mostu, był pewien, że z tych tarapatów nie zdoła się wykaraskać. Nie myślał wtedy zbornie i logicznie, ale czuł chłód nadciągającej śmierci i wiedział, że nie zdoła jej się wymknąć. Chciał odgonić ją igni, lecz nie udało mu się nawet złożyć znaku.
– Myślałam, że wiedźmini zimują w siedliszczach – podjęła zielarka, jakby czytając mu w myślach. – A na szlak wyruszają wiosną.
– Nikt już nie zimuje w Kaer Mohren – rzucił Eskel. Wiedźmak próbował wdrapać mu się na buty, skrobał pazurkami po cholewkach.  Eskel zwalczył ochotę, by mu pomóc we wspinaczce.
– Mało was zostało – powiedziała cicho Tomira. – Tak was mało, a potworów tak wiele. Trupojady mnożą się na pobojowiskach, strach podjeść do byle bajora, bo aż roi się w nich od utopców. Po wioskach wyją upiorne psy, a w lasach polują straszydła. Chyba blisko już do krańca świata. Chyba naprawdę nadchodzi koniec, to białe zimno i białe światło z przepowiedni Itliny.
– Wierzysz w przepowiednie?
– A ty?
Potrząsnął głową, ale nie zaprzeczył.
– No widzisz.
– To skomplikowane – rzucił Eskel. – Gdybym ci powiedział, że przepowiednia Itliny była prawdziwa, ale już się raczej nie spełni, uwierzyłabyś?
– Zapytałabym, skąd masz takie informacje.
– Z pierwszej ręki. – Uśmiechnął się po swojemu, leciutko, ładnie. – No, może z drugiej. Ale z tymi potworami masz rację. Wyroiło się tego po wojnie co niemiara. Chodzi toto nażarte, pewne swego, silne jak nigdy przedtem. Szczególnie trupojady, ale nie tylko. W ciągu ostatnich kilku miesięcy trafiłem na więcej reliktów niż wcześniej przez dziesiątki lat. No, i są jeszcze mutacje, nowe potwory, jakieś krzyżówki. Pod Zasiółkiem... – Zawahał się, urwał.
– Potrafię rozpoznać rany zadane ręką człowieka – cicho powiedziała Tomira. – Napatrzyłam się na rany od miecza, kiścienia, włóczni, topora. Wiem, jak wyglądają stłuczenia zadane lagą, czy siekierą. Albo nabitą gwoździami deską.
Podniosła na wiedźmina spojrzenie intensywnie niebieskich oczu.
– Czy nie tak było? – spytała. – Czy te potwory pod Zasiółkiem to nie byli przypadkiem ludzie?
– Moi zleceniodawcy... – mruknął Eskel – ...okazali się niełaskawi. A ja niepotrzebnie się pospieszyłem. Chciałem tylko odebrać zapłatę i wyjechać z tej zapomnianej przez bogów dziury.
– Oni cię wynajęli? – Tomira uniosła brwi. – A ja myślałam, że napadli cię bandyci.
– Wieśniacy wynajęli mnie na utopce, ale okazało się, że to nie utopce, a jakaś nowa odmiana bagienników – powiedział Eskel. – Szybsze, sprytniejsze, dużo większe i diablo niebezpieczne. Na skórze miały takie... jakby brodawki... produkujące cuchnącą wydzielinę; nie żeby te cholery normalnie pachniały fiołkami, ale to było po prostu ohydne. Okazało się, że wydzielina jest toksyczna. Nigdy w życiu nie spotkałem się z czymś podobnym.
Tomira bezwiednie zmarszczyła nos.
– Powinienem był się wycofać – ciągnął Eskel. – Powinienem był się przygotować, a nie, jak mawia jeden mój znajomy krasnolud, pchać się tam na pełnej kurwie, z ogniem i mieczem. Ale ten cały Zasiółek... ci ludzie... Chciałem tylko zrobić swoje i wyjechać stamtąd jak najprędzej. Dałem się potargać i podtruć trupojadom, ledwie dowlokłem się do wioski, a tam... Eh, co tu dużo gadać. Zwyczajna śpiewka. „Bieda, panie wiedźmin, niechajcie zapłaty, bo dziecki głodne, baby swarliwe, nieurodzaj na polach i na grad się zbiera.”
Machnął ręką.
– Pewnie bym spuścił z ceny, za bardzo byłem zmęczony, żeby się z nimi targować, ale... Bagienniki poszarpały mi kurtkę, buty mi ciekły, eliksiry się kończyły, Wojsiłek potrzebował nowych juków... Powiedziałem „nie”. „Umawialiśmy się na sto koron, robota warta była dwieście, nie próbujcie mnie oszukać.” We łbie mi się kręciło, nawet nie usłyszałem, jak mnie zaszli od tyłu. Dostałem po karku i tyle tego było. Ocknąłem się w wodzie pod mostem. A potem już tutaj, u ciebie.
– Często ci się to zdarza? – spytała Tomira.
– Obrywać? – uśmiechnął się lekko.
– Hmm – kiwnęła głową. – Często próbują cię oszukać?
– A ciebie?
– Wystarczająco często, żebym nikomu nie ufała.
Eskel poruszył się, siadając wygodniej.
– Nikomu? – spytał. – Ale mnie wzięłaś po dach.
– Taki mam zawód – oznajmiła zielarka. – Ludzi leczę.
– Nie jestem człowiekiem – powiedział Eskel.
– To i lepiej.
– Nie masz o ludziach zbyt dobrej opinii.
– W poprzedniej wiosce łowcy czarownic puścili mi z dymem cały dobytek, a mnie chcieli spalić na stosie. Ktoś musiał tych łowców na mnie napuścić. Pewnie jeden z tych wieśniaków, którym sprzedawałam ziółka na kaszel, na kolkę i na pryszcze. Moja opinia o ludziach jest taka, pojmujesz, że sporo jest nawet dobrych, większości wszystko jedno, ale do czynienia złego starczy paru skurwieli.
Podniosła się gwałtownie ze stołka, podeszła do ściany i zaczęła energicznie zrywać pęczki suszu, rozwieszone na sznurku pod niskim okapem wklęśniętego dachu. Eskel milczał. O ludziach miał podobną opinię, co Tomira. Szczególnie teraz, po wydarzeniach w Zasiółku. Nad ludzkie od dawna przedkładał towarzystwo zwierząt i przedmiotów nieożywionych – książek, mieczy, zbroi, butelek przepalanki i... Nieważne.
Prawdziwy wstrząs Eskel przeżył zaraz po przebudzeniu, kiedy wpierw dotknął, a potem ujrzał odbicie własnej twarzy. Przyzwyczaił się już do blizn. Określały go równie mocno, jak wiedźmińskie mutacje. Były... nie potrafiłby i nie chciał ująć tego w słowa, ale z pewnością były ważne. Zaognione nawet po upływie dziesięcioleci, ściągające skórę, krzywiące nos i wargi, obrzmiałe, głębokie i martwe. Nie dostrzegano go spoza nich, okrywały go niczym rycerski hełm. A teraz stopniały, wygładziły w blade szramy na skórze, w białe linie przecinające wargi, ale już ich nie zniekształcające. Przypominały wyraźny, jasny tatuaż na policzku, wargach i brodzie. Do prawej połowy twarzy powróciło czucie, często w nadmiarze, w postaci uporczywego mrowienia, jakie występuje w zdrętwiałych przez długi czas kończynach. Ustąpił obrzęk. Eskel przesuwał językiem po łuku podniebienia, obcym i gładkim, po wewnętrznej stronie dziąsła, po znów prostych zębach. Jak to było możliwe? Spłyciły się stare blizny na jego przedramionach, na klatce piersiowej, na nogach. Nie zniknęły zupełnie, ale uległy pmniejszeniu. Uparcie pchały mu się na myśl słowa „nowo narodzony.” To było głupie. Nie narodził się na nowo, bo wszak nie umarł. A nawet Geralt, wracający z zaświatów, nie powrócił oczyszczony ze świadectw dawnych walk.
Oczyszczony? A może okradziony? Eskel miał na ten temat co najmniej mieszane uczucia.
Podobnie mieszane uczucia miał w stosunku do czarodziejki, która „znała go od dziecka” i opowiedziała Tomirze liczne historie z jego życia. Ponieważ Marita mówiła zielarce o rzeczach, o których nie wiedział nikt, poza samym Eskelem. Nikt, nawet Lambert, nawet Geralt. Marita była drugą niespodzianką, drugim znakiem zapytania, nie dającym mu spokojnie zasnąć.
A jednak najbardziej zaskoczyły go sny. Wiedźmini śnią, podobnie jak wszyscy ludzie, elfy, krasnoludy i niziołki, jak wszystkie stworzenia obdarzone rozumem. Jednak wcześnie uczą się swych snów nie pamiętać. Są na to techniki zasypiania, jest medytacja, jest potworne zmęczenie po walce, po eliksirach. Niektórzy uczeni twierdzą, że sny są koniecznie dla higieny umysłu, że są stanem, w którym mózg kataloguje i porządkuje wszystko, z czym zetknął się na jawie. Być może to prawda, ale nawet jeśli tak jest, pamięć koszmarów jest wiedźminom zupełnie zbędna. Oni żyją koszmarem na jawie. Wielką niespodzianką było więc dla Eskela to, że nie tyle zaczął śnić, co, że zaczął owe sny zapamiętywać. Miał nadzieję, że ta męcząca przypadłość wkrótce minie, podobnie jak osłabienie i ból mięśni.
Wiedźmak znudził się skrobaniem w buty Eskela i zwinął się w kłębuszek pomiędzy nimi. Oddychał cichuteńko i szybko. Mężczyzna pogłaskał go jednym palcem. Opuszka palca ledwie się mieściła pomiędzy uszami kociaka, ozdobionymi ciemniejszymi pędzelkami. Wiedźmiak uchylił ślepia i miauknął.
– Lubią cię zwierzaki – powiedziała Tomira, układając susz na stole.
– Nie lubią – zaprzeczył cicho Eskel. – Większość się mnie boi. Wojsiłek... Mój koń... – urwał, zacisnął zęby. – Muszę po niego wrócić – mruknął.
– Do Zasiółka? – upewniła się Tomira.
Skinął głową.
Zielarka milczała przez chwilę, a jej milczenie było wystarczająco znaczące. Eskel poczuł gniew, ściskający krtań i opasujący żebra. Wieśniacy z Zasiółka ukradli mu konia, wiedźmińskie miecze, skrzynkę z eliksirami, pieniądze i kamienie, a w zamian obdarowali go zdradą, pogardą i bólem. Sam jeszcze nie wiedział, czym się im odpłaci.
– Kiedy odzyskasz siły, dam ci krasnoludzki sihil – powiedziała Tomira.
Podniósł na nią zaskoczony wzrok.
– Ludzie płacą mi w naturze. – Wzruszyła ramionami. – Nie ich wina, że pola tego roku obrodziły zbroją, orężem i trupami. Pewnikiem będziesz potrzebował miecza, a to dobra stal. Owinęłam go w naoliwione szmaty i trzymam pod podłogą.
– Myślałem...
– Że będę próbowała cię powstrzymać? – dokończyła za niego. – Pokrzywdzili cię i jesteś w prawie. Czy chcesz się mścić, czy tylko odebrać, co twoje, z mieczem będziesz miał większe szanse.
Przedtem miał aż dwa miecze – srebrny i stalowy – i także był w prawie. Był też wiedźminem, podczas gdy wieśniacy byli tylko ludźmi. Nie powinni go zaskoczyć, ani pobić. Popełnił błąd. Od tak dawna nie popełniał błędów, że stracił całą czujność. Tak długo był w drodze, że dał się pokonać zmęczeniu, zniecierpliwieniu i rutynie.
– Ty też byłaś w prawie – rzucił cicho. – W Białym Sadzie. Zdradzili cię tam.
– I co, miałam ich wytruć? – spytała ostro. – Przekląć? Zakraść się nocą i zaciukać ich nożem?
Wzruszyła ramionami.
– Ja im podziękowałam, Eskel – powiedziała. – Za naukę. Za gorzką polewkę. Mieszkałam kiedyś za wsią, a teraz mieszkam głęboko w lesie. Gadałam kiedyś z ludźmi, a teraz zatrzaskuję przed nimi drzwi. Opłatę ściągam z góry, a jak zbiera mi się na litość, to liczę do stu i czekam, aż mi przejdzie.
Ciemnoniebieskie oczy zielarki zamigotały. Odrzuciła na plecy gęste, brązowe włosy. Nosiła je rozpuszczone, jak czarodziejki. Sięgały jej za ramiona, a ich końce  spłowiały od słońca, ale wiły się naturalnymi, gęstymi falami, otaczając zarumienioną z gniewu twarz. Miała perkaty nos, wyraziste brwi i drobne zmarszczki w kącikach oczu. Nosiła proste odzienie – wąskie spodnie i luźną bluzę pod wełnianą kamizelą. Na szyi miała sznur drobnych bursztynów, a na kamizeli, wyszyte czerwoną nicią kiście jarzębiny. Pachniała lipowym kwieciem, rumiankiem i miętą. Cała chata przeszła tymi zmieszanymi zapachami – świeżą, radosną wonią lata.
– Wciąż jeszcze liczysz do stu? – spytał Eskel. – Bo ode mnie nie wzięłaś z góry.
Prychnęła pogardliwie.
– Ty byłeś tak potłuczony, że i liczenie do stu nie pomogło.
– Czyli, że się nade mną ulitowałaś?
– Żałość była patrzeć. A opłatę ściągnę i tak.
Obejrzała się przez ramię z uśmiechem, który utworzył dwa miękkie dołki w jej policzkach. Niebieskie oczy migotały zawadiacko.
Eskel odwrócił wzrok. Ale nie na długo.
Lipowe kwiecie, mięta i rumianek.
Przyszła do niego nocą, pachnąc jak łąka i jak wiatr przeczesujący korony drzew. Przyszła do niego i przytuliła się w poszukiwaniu ciepła. Potem przychodziła już co noc, a Eskela co noc zaskakiwały jej odwiedziny. Co noc pieścił ją delikatnie w obawie, że spłoszy ją, albo sam się przebudzi. I co noc delikatność przechodziła w ogień, czułość w pożądanie.
Nie pamiętał, kiedy było mu tak dobrze. Chyba nigdy. Chyba z nikim.
4 notes · View notes
Text
Bury Wilk
Część piąta
Do Zasiółka pojechał na siwej klaczce pozostawionej przez czarodziejkę Maritę. Miał na sobie starą, czerwoną kurtkę, naszytą pasami skóry i nabitą ćwiekami, wciągniętą na koszulę z niebarwionej wełny, skórzane, wzmacniane bokami spodnie, wysokie buty i ćwiekowane rękawice bez palców. Owinął się płaszczem, poplamionym i pocerowanym jak reszta jego odzienia. Tomira usunęła co większe plamy z krwi z kurtki i spodni, zaszyła rozdarcia i rozcięcia, zacerowała dziury. Pomagał jej w tym jak umiał. Prawdę mówiąc, cerował lepiej i chętniej od zielarki, ale świeżo pozrastana ręka odzyskiwała sprawność powoli i szybko się męczyła. Za to szwy Tomiry były mocne i proste.
– Uczyłam się tego na ludziach – powiedziała. – Proste szwy to węższe i ładniejsze blizny.
„Blizny” – pomyślał, po raz kolejny macając się po twarzy, rozcierając zmarznięty policzek, dziwiąc się odzyskanemu czuciu. Skóra zdawała mu się obca, nazbyt żywa.
Siwa klaczka przeszła przez otuloną welonem szadzi i mgły łączkę, weszła w pokryty szronem lasek. Prowadziła przezeń myśliwska ścieżka, wijąca się i wąska. Latem pewnie niknęła pod bujnym, leśnym runem, ale zimą prześwitywała całkiem wyraźnie spod zrudziałych i sczerniałych paproci, spod wyschniętych i oblodzonych kęp traw. Brzezinka, bezlistna i biała, stała w ciszy dookoła, a wiejący górą wiatr poskrzypywał jedynie gałęziami. Opadłe, przegniłe i przemarznięte liście chrupały cicho pod kopytami siwej, podzwaniały kółka munsztuku, poskrzypywała skóra uprzęży. Z pyska klaczki i z ust Eskela ulatywały pierzaste chmurki oddechu.
Eskel zamyślił się głęboko.
***
Wbrew temu, co rozpowiadał Jaskier, sławny bard i poeta, przyjaciel Geralta z Rivii, który z kolei był Eskelowi bliskim przyjacielem, druhem, niemalże bratem, blizny na twarzy Eskela nie powstały wskutek wielce nieszczęśliwego, acz romantycznego i magicznego wręcz zbiegu okoliczności. Nigdy nie było dziecka – niespodzianki, Deidre Ademeyn, księżniczki Caigorn. Gwoli ścisłości – Deidre istniała naprawdę, i naprawdę oskarżano ją o to, iż dotknęło ją tak zwane Przekleństwo Czarnego Słońca, albowiem przyszła na świat w czas zaćmienia i miała wskutek tego być mordującym na prawo i lewo potworem. Prawdziwie też Deidre wymknęła się z łap czarodziejki Sabriny Glevissig, która zamierzała dziewczynę pojmać i zgładzić, uprzednio poddawszy szczegółowej wiwisekcji. Spłodziła potem, owa Deidre, syna Niedamira, który zasiadł na tronie Caigorn i nie wsławił się niczym ponadto, że otruł własną żonę. Być może moc Przekleństwa Czarnego Słońca przeszła nań, czyniąc go potworem, a może, co bardziej prawdopodobne, władza zbyt szybko uderzyła mu do łba i przekonała o własnej nietykalności.
Jednakże ani Eskel, ani Geralt, nigdy nie mieli z Deidre do czynienia. Eskel nigdy nie ocalił od śmierci jej ojca i nie powołał się na prawo niespodzianki. Prawdę mówiąc, powołał się na to prawo wyłącznie raz, pod wpływem głupiego impulsu (i mocnego samogonu), a jego dzieckiem – niespodzianką, rzeczą, którą ocalony przez wiedźmina rycerz zastał pierwszą po powrocie do domu, okazał się czarny ogier imieniem Wojsiłek. Wojsiłek, szczęśliwie, nie nabawił Eskela żadnych blizn. Był pięknym stworzeniem pełnej, kaedweńskiej krwi, i nie ciążyła nad nim żadna klątwa.
Imaginacja Jaskra kazała Deidre Ademeyn okaleczyć Eskela, zaś z Geralta uczyniła męża opatrznościowego, który ocalił dziewczynę przed niechybną śmiercią i mękami z rąk okrutnej czarodziejki. Jaskier za czarodziejkami nie przepadał naówczas, mając je za niemiłe, już to wielce niemiłe, a historię Deidre wymieszał dokładnie z prawdziwą historią niejakiej Renfri, księżniczki Cryden, zwanej Dzierzbą. Renfri, i owszem, los zetknął z Geraltem, lecz historia ta była jeszcze mniej romantyczna od opowieści o Deidre, zaś zakończyła się krwawą jatką, po której do Geralta na długo przylgnęło miano Rzeźnika z Blaviken. Eskel Renfri nie poznał nigdy i był tego powodu wielce kontent.
Nie, to nie Deidre oszpeciła twarz Eskela. Ta historia była całkiem odmienną i nie pasującą do romantycznych ballad Jaskra. Nie było w niej księżniczki, choć był potwór. Potworów w życiu Eskela nigdy nie brakło.
***
Siwa klaczka pokonała brzezinę i wkroczyła stępa w cień wiecznie zielonych świerków i sosen, przetkanych jałowcem. Wiatr zaplątał się w igliwiu, zabłąkał, ucichł. Gdzieś krakały gawrony, szczeknął lis. Oddechy siwej i Eskela zdawały się niepomiernie głośne w ciszy lasu.
Eskel znów pomyślał o dniu, w którym nabawił się blizn na policzku.
***
Wspinał się wtedy wąziutką ścieżką przylegającą do stromej, skalnej ściany i wiodącą na grań. Szczyt zwano Redną Czubą, a grań nosiła miano Ornakowej. Poniżej, w kotlinie o tej samej nazwie, leżała wieś Jaworze, a we wsi czekała na Eskela Borówka Rohacz, starsza córka sołtysa, niezamężna, złotowłosa piękność, wioskowa artystka i wiedźma. Borówka Rohacz wpadła Eskelowi w oko ledwie pojawił się w Jaworzu, na granicy Aedirn w Górach Sinych, przywiedziony tam pustkami w sakiewce i zleceniem na harpie. Jaworze, rzecz niezwykła, dobrze żyło z okolicznymi krasnoludami i elfami, nie miało zatargów z żadną z sąsiednich wsi, ani osad, a do odległego Vengerbergu słało owcze skóry i kożuchy, oscypki i ludowe cudeńka rzezane w drewnie. Jaworzanie żyli sobie spokojnie, w miarę ubogo, lecz szczęśliwie, wypasając owieczki na halach, produkując serki, serdaki, kierpce, skórzane pasy, przędąc i tkając wełnę, a z wełny wykonując ciepłe getry, czapy, szaliki, koce i łapawice, w wolnych chwilach zaś tańcząc krzesanego i skacząc przez ogniska. Elfom, szczególnie tym wkurzonym, nie wchodzili w drogę, a z krasnoludami chętnie pijali okowitę i mieniali się towarem. Wszelkie konflikty załatwiali od ręki, za pomocą sztachet i sprzętu rolnego, idącego w ruch nadzwyczaj skoro, zaś na poważniejsze spory mieli siekierki, zwane „ciupażkami” od tego, że łacniej było nimi kogoś zaciupać, niż porąbać nimi drwa. Innymi słowy, w Kotlinie Ornakowej dawało się żyć. Jedynym, co mąciło spokój Jaworza były harpie. Harpii było tam pełno.
Ktoś, Eskel nie pamiętał już kto, nazwał harpie Dziewiczymi Orlicami, a pewne południowe królestwa miewały nawet harpie w herbach – pół ptaszydła, pół cud-panny o falujących włosach i perkatych cyckach. Ów ktoś, kto nadał im takie niewinno-drapieżne miano, jak również ten, kto postanowił wziąć je sobie za herb, ewidentnie w życiu nie widział prawdziwej harpii. Te nie miały falujących włosów, lecz skołtunione pióra, nie miały pięknych twarzy, lecz ostre dzioby, cuchnęły paskudnie, roiły się od pcheł, a ich cycki przypominały skórzaste worki, wiszące smętnie u po ptasiemu wysklepionej klatki piersiowej. Miały harpie rozłożyste skrzydła i umięśnione, sępie z wyglądu nogi, uzbrojone w potężne i ostre niczym brzytwy szpony. Rozmiarami przypominały przeciętnego  człowieka, a raczej niepomiernie chudą kobietę o wyjątkowo długich ramionach i korpusie. Były przy tym cholernie silne – jedno ścięgno i żyła. Dla wiedźmina pojedyncza harpia nie stanowiła poważniejszego wyzwania, ale ich stado, a zawsze atakowały stadnie, mogło paskudnie poszarpać i pokaleczyć. Harpie łapały i pożerały owce na halach, a były nie od tego, by ukatrupić i pastucha. Ich ofiarami często – gęsto padały dzieci, ale i dorośli, szczególnie samotni wędrowcy, nie byli przed nimi bezpieczni. Największym zaś problemem była kontrola ich populacji. O całkowitym wytępieniu szkodników można było jedynie pomarzyć, harpie bowiem upodobały sobie niedostępne szczyty i górskie granie, gdzie budowały swe gniazda, składały jaja i lęgły się na potęgę. Dzieworodne harpie płodne stawały się około drugiego roku żywota, znosiły od jednego do sześciu jaj rocznie, a ich jedynymi naturalnymi wrogami były drapieżne ptaki – orły, jastrzębie, kruki i pustułki – nie gardzące pisklakami harpii.
Eskel uważnie stawiał nogi na ścieżce dobrej dla kozic raczej niż ludzi. Przytrzymywał się występów skalnych, omijał rozpadliny i zerodowane wapienie, piął ku górze zręcznie i wprawnie. Już w Kaer Morhen, w górach kryjących wiedźmińskie Siedliszcze, upodobał sobie wspinaczkę; miał wrażenie, że góry były jego ojczyzną, że miał je we krwi. Nie odczuwał lęku wysokości, przeciwnie, lubił leciutki zawrót głowy, jaki wywoływało spoglądanie w dół, na świat maleńki i niemal niknący w odległości. Kondycję miał wiedźmińską, a ciało idealnie przystosowane do trudów wspinaczki – smukłe, ścięgniste, twarde jak skała. Pnąc się ku górze nucił pod nosem podsłuchaną w Jaworze piosenkę o owieckach idących percią i o ich zbyrcących dzwoneczkach. Nie skradał się, nie spodziewał się ataku. Z harpiami rozprawił się na wysokiej hali wiodącej ku grani. Użył wabików, by je przywołać, a potem wysiekł całe stado w rozmigotanym wirze stali, fruwających kłębach pierza i rozbryzgach ciemno-czerwonej posoki. Harpie były głupie, iście jako ptaszydła, ale instynkty miały zgoła odmienne. Zamiast uciekać przed wirującą pod nimi śmiercią, zamiast wzbić się w niebo i odlecieć tam, gdzie byłyby bezpieczne, atakowały z furią, raz po raz pikując ku ziemi. Większość z nich Eskel sięgnął mieczem, tnąc i rąbiąc ptasie kości, pozostałe postrącał aardem i igni, a opadłe na halę dobił sztychem miecza. Zostawił truchła na stoku, obiecując sobie, że wróci po cenne pióra i po dowód na to, że wykonał zlecone zadanie. Musiał wpierw dokończyć robotę.
Eskel nienawidził partaniny, a poza tym obiecał Borówce Rohacz, że przyniesie jej harpie jaja, albo kostki harpich piskląt. Borówka chciała ich użyć do wyrobu rozmaitego rodzaju apotropeionów – talizmanów, ochronnych wieńców, przewiązek, biżuterii i czego tam jeszcze, zaś Eskel chciał, by Borówka była szczęśliwa. Nawet nie w pełni szczęśliwa Borówka Rohacz uszczęśliwiła Eskela po wielokroć w ciągu jednej nocy, a kiedy wiedźmin wyobrażał sobie, jak będzie z Borówką absolutnie zadowoloną, zapierało mu dech i wzbierało w nim falą gorąca. Spieszył się do niej, nie mógł już doczekać się nocy, i pachnącej ziołami izby w jej chatce, chrzęstu słomy w wypchanym sienniku, zmieszanych oddechów, poruszeń, świeżego potu i śpiewnych pojękiwań Borówki. Dziewczyna była chętna i pełna entuzjazmu. Kiedy tylko Eskel wjechał do wioski, oko jej zabłysło. Wiedźmin był wysoki, smukły, szeroki w ramionach, a w biodrach wąski, półdługie, ciemno-brązowe włosy otaczały mu pociągłą twarz, a a gęste brwi i rzęsy kryły niezwykłe, jasne, zielonkawo-bursztynowe oczy. Wystarczyło, by się do niej uśmiechnął, a przepadła. Choć wyzwolona, artystyczna i wiedźmowata, nie była jednak Borówka puszczalską zdzirą, a za względy oczekiwała dowodów wzajemności. Wymiernych i trudno dostępnych.
Z westchnieniem Eskel zadarł głowę i popatrzył w górę zbocza. Znad skalnego występu sterczała osrana gałąź. Gniazdo znajdowało się bezpośrednio nad nim. Wytężył słuch i pośród zawodzenia wiatru posłyszał skrzek piskląt. Cienki i jakby blaszany, nieprzyjemny. Musiały ledwie się wykluć.
Porzucił ścieżynkę, która wiodła dookoła zrębu, i zaczął piąć się pionowo pod górę, wczepiając palce w szczeliny, opierając stopy na występach. Na samej górze przepchnął ramiona przez rosochate gałęzie wystające z wielkiego, nieporządnego gniazda. Podciągnął się, przełożył nogę przez jego krawędź i znalazł się w poskrzypującej konstrukcji, cuchnącej padliną i guanem.
Pisklaki były trzy – wszystkie nie większe od kury, a paskudne tak, jak tylko potrafią być świeżo wyklute ptaszyny. Albo i paskudniejsze, bo ich ciała były dziwacznie wydłużone, skrzydła, szyje i kadłuby łyse, ledwie pierzące się szarym puchem, oczy małe i dzikie, a dzioby nazbyt wielkie i rozwarte tak, że widać było całe ich wnętrze, a nawet gardło i przełyk. Na widok Eskela zaczęły drzeć się i kołysać głowami na cienkich, wyciągniętych szyjach. Być może wzięły go za mamę harpię i domagały się wyrzyganych kawałeczków mięsa.
Chociaż były paskudne, Eskel poczuł ukłucie litości. To były pisklaki – niegroźne i bezbronne.
„Za rok,” pomyślał gniewnie, „te niegroźne pisklaki przemienią się w harpiszony mordujące jagnięta i dzieciaki na halach. A za dwa lata każda z tych ptaszyn złoży własne jaja, z których wylęgną się kolejne harpie. To nie są ptaki, nawet nie drapieżne ptaki, ale potwory, post-koniunkcyjne hybrydy i, litość, czy nie litość, nie ma tu dla nich miejsca.”
Ukręcił małym harpiom łby, starając się zrobić to szybko, tak szybko, że nawet nie zdążyły się przerazić. Wpakował truchła do jutowego worka, troki worka przerzucił sobie przez ramię. Wyprostował się w gnieździe i rozejrzał po sąsiednich skałkach w poszukiwaniu innych gniazd. Zobaczył dwa kolejne i sapnął z niezadowoleniem, ponieważ czekała go kolejna wspinaczka – musiał zejść ze zrębu, pokonać piarżyste osypisko i wspiąć się na kolejny zrąb grani. Droga nie wyglądała na szczególnie bezpieczną, ale nie miał wyboru – wziął zlecenie i obiecał Borówce.
Zsunął się na kilka łokci poniżej opustoszałego gniazda, uważnie wyszukał oparcie dla stóp, przylgnął udami i brzuchem do skały, prawą ręką złapał się za jej występ, odgiął ciało i złożył palce lewej ręki do igni. Pogoda była piękna, deszcz nie padał od tygodnia, a gniazdo było suche. Zajęło się błyskawicznie i buchnęło ogniem i smrodem. Fala gorąca poczochrała włosy wiedźmina. Zsunął się szybko do piargu, zeskoczył, zabalansował miękko, czując kamyki osypujące mu się spod butów. Niczym linoskoczek, z rozłożonymi na boki rękoma przebiegł po piargu.
I usłyszał skrzek. Wściekły, ogłuszający, przypominający dęcie w blaszaną trąbkę skrzek harpii. Obrócił się błyskawicznie, wciąż balansując całym ciałem. Przeleciał po nim cień, ale nie widział harpii. Skryła się za występami skał. Eskel rozluźnił palce, już złożone do znaku, i sięgnął do rękojeści miecza, sterczącej mu znad prawego ramienia. Jedna harpia nie stanowiła dla niego zagrożenia, ale znajdował się w wyjątkowo niekorzystnym położeniu. Piarg był niepewny, sypki, gotów każdej chwili posypać się w dół skalną lawiną. Po obu stronach ziały przepaści – jedna bardzo głęboka, odcięta pionową ścianą, druga pełna ostrych odłamów kamienia. Przed sobą miał zrąb, na którym niczym ostrzegawczy sygnał płonęło gniazdo, za plecami inną, wysoką skałę, na którą nie miał szans się wspiąć atakowany przez potwora.
Cień znów przeleciał mu nad głową. Złowił wzrokiem znikające za skałą skrzydło. Miało odmienną barwę niż pióra większości harpii – choć ciemne, niemal czarne, mieniło się tęczowo. Eskel pozostał przy skale chroniącej mu plecy, wysunął przed siebie miecz, znalazł w miarę pewne oparcie dla stóp. Czekał z palcami lewej ręki złożonymi w aard. Kiedy nadleciała, uderzył znakiem. Chybił.
Była szybka. Była stara, wielka i okropnie szybka. Rzadko widywał takie, jak ona. Miała na sobie coś w rodzaju odzienia skleconego ze szmat, sznurków i kawałków drewna. Kiedy przeleciała mu nad głową poczuł ohydny odór gnijącego mięsa. Śmignęła go po twarzy długimi, sztywnymi, wystrzępionymi lotkami, skrzeknęła tak, że zabolały go bębenki. I zadzwoniła mu w głowie jakimś galimatiasem myśli, obrazów, koszmarów. Na tyle donośnie, by na moment się zawahał, opuścił gardę.
Wtedy uderzyła ponownie. Poczuł, jak jej szpony łapią go za bark, jak przesuwają się po nim, ześlizgują. Myślał przez moment, że nie zdołała go ucapić, ale potem poczuł najpierw pieczenie, a potem narastający ból i ciepło krwi wylewającej się na skórę. Szpony były ostre niczym noże. Przecięły skórzaną kurtkę, przecięły koszulę, przecięły skórę i mięśnie. Lewa ręka Eskela opadła, nagle ciężka i obca. Harpia nadleciała znowu, złożyła skrzydła, zapikowała, wyhamowała w ostatnim momencie, łopotliwie rozpościerając skrzydła, sięgnęła ku niemu szponami. Ciął mieczem, ale usiekł jedynie kilka piór. Harpia opadła niżej, wzbijając wokół nich cuchnący wicher. Sięgnęła dziobem, ale Eskel uchylił się i i dziabnął ją sztychem. Ostrze przeszło bokiem, płytko, pod pachą staruchy. Wrzasnęła, załopotała, uniosła się o piędź, uderzyła szponami. Uniknął ich, uciekając w piruecie. Kamienie posypały mu się spod butów, osypisko ruszyło w dół, na uderzenie serca, na jeden, paraliżujący ułamek sekundy, stało się płynne, ruchome, ale zamarło z grzechotem, ustało. Mimo to, Eskel stracił mgnienie oka na odzyskanie równowagi. Harpii to wystarczyło. Łomotnęła go skrzydłami przez plecy. Poleciał naprzód, w locie wykręcił ciało, ciął ją w poprzek piersi. Jeden z obwisłych cycków opadł jeszcze niżej, niemalże odrąbany, trzymający się jedynie na wąskim pasku skóry. Harpia wrzasnęła i zleciała na Eskela nie bacząc na miecz. Jej furia była przerażająca, pozbawiona logiki, rytmu i celu. Za wyjątkiem jednego – zabić, zniszczyć, zatłuc dziobem, rozszarpać szponami, zepchnąć w przepaść, zmiażdżyć na krwawą pulpę. Nieważna cena.
Przygnieciony krwawiącym i roniącym pióra cielskiem, Eskel runął na plecy, uderzając w kamienie zranionym barkiem i potylicą. Ręka z mieczem poleciała mu w bok. Skrzecząc jak darty metal harpia uniosła się uderzeniem skrzydeł, podciągnęła nogi i złapała wiedźmina w szpony. Eskel oślepł na chwilę, osunął się w cień. Poczuł, że odrywa się od ziemi, zaszamotał się, czując straszliwy ból po prawej stronie twarzy, głowy i szyi. Taki sam, jeśli nie gorszy ból zapłonął mu w prawym ramieniu. Szarpnął głową, czując, jak drze mu się skóra, jak płynie krew. Jednym okiem spojrzał w górę, potem w dół. Leciał, unosił się nad skalistymi zrębami, zawieszony w szponach harpii. Trzymała go teraz tylko za ramię, trzaskające bólem, wyrywające się ze stawu barkowego, drętwiejące. Poczuł, jak rękojeść miecza wysuwa mu się z palców. Krzyknął bezradnie. Z najwyższym trudem uniósł lewe ramię i spróbował uderzyć pięścią w nogę harpii. Potem składał palce do znaku aard. Nie wyszło. Jeszcze raz aard. Znów nic. Harpia krzyczała tak strasznie. Biła skrzydłami. Opadała. Wrzeszczała. Tracił przytomność. Palce. Sztywne, pozlepiane krwią. Ruch powietrza. Opadanie.
Igni.
Harpia stanęła w ogniu.
Ale go nie puściła.
Poleciała w dół, wyhamowując upadek rozłożonymi, napalonymi skrzydłami, wirując i koziołkując. Wicher zagwizdał, zagwizdał pęd.
Uderzenie...
***
Jeszcze dziś Eskel skrzywił się na to wspomnienie. Jeszcze dziś poczuł echo bólu, wspomnienie smrodu palącego się pierza, smak krwi w ustach. Wzdrygnął się lekko, poprawił w siodle Siwej, potarł palcami policzek. W lesie nadal panowała zimowa cisza, przerywana tylko odległym, ochrypłym krakaniem. Klacz pokiwała głową, zadzwoniła uprzężą, parsknęła cicho. Eskel poklepał ją lekko po szyi. Pomyślał, że mógłby pogalopować trochę, choćby dla rozgrzewki. Ścieżka była jednak wyboista, poprzecinana korzeniami, poznaczona lodem. A on wciąż pogrążony był w myślach.
***
Nie pomyślał, że to koniec. Nie odczuł nieuchronności śmierci. Uderzył w ziemię wciąż walcząc i natychmiast stracił przytomność.
Ocknął się po jakimś czasie. Wciąż był dzień, z zabarwienia światła sądząc, późne popołudnie. Eskel leżał na trupie harpii. Gdyby to ona wylądowała na nim, byłby martwy. Ptasie kości połamały się od uderzenia, przebiły skórę harpii, a gdzieniegdzie także i skórę Eskela. Jego kości były jednak całe. Chyba. Potwornie bolały go ramiona, kark i głowa. Widział tylko na jedno oko. Podnosił się i opadał na powrót na zapchlony, cuchnący zezwłok. W ustach miał krew i pióra.
Udało mu się odczołgać na bok od harpiego trupa. Skręcił się w suchych torsjach. Nie wiedział... Nie pamiętał...
Potem szedł w dół zbocza jakąś ścieżką. Nie miał pojęcia, jak się na niej znalazł. Słońce zachodziło, a góry rzucały głębokie cienie. Eskel szedł. Na ramionach miał ciężary, ciężary wbite w ciało, wżarte, promieniujące strasznym bólem. Każdy krok wtłaczał mu pod czaszkę, przez prawy oczodół, lodowatą włócznię bólu. Szedł, słaniając się i zataczając. Gdyby upadł, już by się nie podniósł. Dlatego szedł, przesuwał stopy, szedł i szedł, w dół, wciąż w dół – każdy krok niczym uderzenie, twardy, opadający, niezgrabny.
Przed nocą dotarł do Jaworza. Coś widać nad nim czuwało. Coś, co uprzednio zaniedbało obowiązki i pozwoliło mu spaść z nieba na twardą ziemię.
Przekroczywszy granice wioski i usłyszawszy pierwsze okrzyki zgrozy, wiedźmin położył się ostrożnie na drodze i stracił przytomność.
Potem widywał nad sobą twarze. Niewyraźne. Pojawiające się na tle belkowanego stropu.
Sołtys coś tam mówił, poruszając wyliniałym wąsem. Zielarz mamrotał i załamywał ręce. Borówka Rohacz płakała. Jakieś stare kobiety, blade i wyraźnie przerażone, poszeptywały do siebie nawzajem. Znów zielarz i jego mamrotanie, burczący monolog sołtysa. Borówka już się nie pojawiła.
– Ja tam nie wiem, jakżeście ten upadek przeżyli – powiedział Tumosz Rohacz, sołtys Jaworza. – Iście cudem uszliście z żywotem. Iście cudem.
Eskel chciał zapytać o Borówkę. Czemu nie przychodzi. Czemu go nie odwiedza. Nie pytał. Twarz miał opatuloną miękką wełną i szarpiami tak, że odsłonięty miał tylko kącik ust i jedno oko. Policzek bolał, bolała kość jarzmowa. Nos zapchany miał skrzepami krwi. Myśli rwały się mu w głowie niczym nici babiego lata. Nie wiedział... Nie pamiętał...
Borówka nie przyszła. Ale ktoś przyniósł dwie czaszki małych harpii, obrane z ciała, wygotowane, przez puste oczodoły nanizane na sznurki i ozdobione koralikami. Ktoś zawiesił je, bielejące w mroku, na krześle stojącym przy posłaniu Eskela.
Borówka nie przyszła, ale też nie zatrzymała dowodów wzajemności. Wymiernych i trudno dostępnych.
Kiedy wreszcie zdjęto bandaże i Eskel spojrzał w maleńkie, mętne lusterko zaoferowane mu przez jedną z pielęgnujących go babin, zrozumiał od razu. Nawet nie próbował pytać. Odebrał od Tumosza Rohacza, sołtysa Jaworza, mały mieszek brzęczący monetą, oznajmił, wbrew faktom, że czuje się już dobrze, wdrapał na siodło myszatej klaczy i odjechał ze wsi. Nie zobaczył już Borówki i nie pytał o nią.
***
Wciąż miał te nanizane na sznurki czaszki, rozmiaru małych makówek, dziobate, ozdobione czerwienią drewnianych koralików i puchem harpich piórek. Minął niemal wiek, ale Eskel miał je zawsze przy sobie, tak jak medalion z głową wilka. Czasami wiedźmin niemal wierzył w to, że medalion ostrzega go przed niebezpieczeństwem, a wykonany rękoma Borówki amulet go chroni.
Wiedźmak, mały, pręgowany kociak Eskela, uwielbiał się nim bawić.
***
W drodze z Górnego Aedirn do Kaer Mohren Eskel nabawił się gorączki. Ustępowała, wracała, ustępowała znowu. Twarz pod owijającą policzek chustą opuchła, spod założonych w Jaworze szwów sączyła się chłonka i ropa. Infekcja przygasała w konfrontacji z wiedźmińską wytrzymałością i medykamentami, potem rozpalała się na powrót. W Ard Carraigh Eskel zatrzymał się na kilka dni dla odzyskania sił. Kiedy zdawało mu się, że je odzyskał, pojechał dalej. Słyszał niepokojące pogłoski. Nad Gwenllech gorączka powróciła, na przełączy trzęsła nim tak, że obwisł w siodle i cudem tylko z niego nie spadał.
Ale wreszcie dotarł do Kaer Mohren.
I go nie rozpoznał.
***
Poznał jednak Zasiółek, wieś brudną i szarą, skrytą w lasach i wiecznej niepogodzie. Ściągnął wodze siwej klaczy. Stanęła, przytupując i parskając cicho. Eskel przyglądał się wsi. Zastanawiał się. Myślał o sołtysie Zasiółka i o Borówce Rohacz z Jaworza. Czekał, aż ucichnie w nim gniew.
2 notes · View notes