#samotne dojrzałe kobiety
Explore tagged Tumblr posts
Photo
Danuta, 44 lata, Częstochowa
Szukam miłego, uczciwego mężczyznę w wieku 45 do 50 lat. Nie jestem zainteresowana przelotnymi znajomościami. Mile widziane zdjęcie Pozdrawiam serdecznie
2 notes
·
View notes
Photo
Krystyna, 41 lat, Warszawa
Jestem dojrzałą, realną kobietą, która potrzebuje kogoś do spędzania wolnego czasu. Jeżeli jesteś opiekuńczym, realnym mężczyzną z poczuciem humoru napisz do mnie. Czekam .Myślę o dłuższej znajomości..jeżeli będziemy się czuć dobrze w swoim towarzystwie.Dołącz swoją fotkę do wiadomości.
18 notes
·
View notes
Text
Home sweet homeless- 1
Pairing: Larry. Myśla��am nad Zouisem, ale…
Opis: Harry ma 20 lat, pstro w głowie i drobne problemy z alkoholem. Ale ma też mały ośrodek weterynarii ojca do prowadzenia, mimo braku odpowiedniego wykształcenia. Kiepsko, prawda? A co, jeśli dodam, że w krótkim odstępie czasowym stracił rodziców i siostrę, zostając z dwuletnią siostrą i kilkumiesięcznym siostrzeńcem? Cóż, właśnie tak jest. A Louis ma 25 lat i nie ma nawet tożsamości. Urodzony we Francji, oskarżony o serię morderstw na swojej rodzinie i poszukiwany listem gończym, wydaje wszystkie pieniądze na ucieczkę do Holmes Chapel i ląduje tam na ulicy. Harry mija go wiele razy, zawsze wykazując się dobrym sercem, jednak dopiero po tym, jak niemal staje się świadkiem brutalnego gwałtu, przyjmuje go do swojego domu. W ten sposób wzajemnie zmienią swoje życie.
Ode mnie: Jestem całkiem zadowolona z większości tego rozdziału. Pod koniec już trochę spieprzyłam sprawę, mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone. Chciałabym też poznać Waszą opinię na temat tego, bo nie dostałam nic, poza słowami mojej bety i jednej dziewczynki, na której wręcz wymusiłam komentarz ;)
MASTERPOST
-Zjedz jeszcze kawałek, myszko.- Harry mruknął czule, jednak dziewczynka pokręciła stanowczo główką i zaczęła już schodzić z krzesła.- Liv.- Dodał, a ostrzeżenie w jego głosie musiało zadziałać na małą, bo zaraz usiadła z powrotem we właściwy sposób i chwyciła kawałek chleba z serem.
-Musę?- Zapytała, przechylając głowę w bok i patrząc na tatę błagalnym spojrzeniem dużych oczek. Miała piękne oczy, to zawsze była pierwsza rzecz, która przychodziła Harry’emu na myśl, gdy ktoś pytał o jego starsze dziecko. Kochał to i nienawidził, bo Gemma miała takie same. Niemal idealnie okrągłe, jedynie wyciągnięcie nieco w zewnętrznych kącikach, otoczone gęstym wachlarzem długich rzęs, którymi trzepotała zalotnie, gdy miała na coś ochotę lub chciała uniknąć kary za jakiś wybryk. Te oczy różniły się jedynie barwą- Gemmy Harry porównałby do mlecznej czekolady, kiedy tęczówki Olivki niewiele różniły się od jej źrenic; były wręcz czarne z delikatnie niebieskim odcieniem, trochę jak dojrzałe jagody. Mógłby się w nie wpatrywać do końca swojego życia.
-Proszę, żebyś to zrobiła.-Odpowiedział, po czym poszedł do salonu, z ospałym Bradem w ramionach. Pamiętając, by schować butelkę po winie z poprzedniego dnia, wyjął szkło zza fotela, wcisnął korek z powrotem w szyjkę i schował to wraz z korkociągiem do swojej torby. Nie miał ochoty na kolejny wykład z ust świeżo upieczonej pani psycholog o tym, jaki to alkohol nie jest szkodliwy, naprawdę nie.
Był ogromnie wdzięczny Eleanor za pomoc przy dzieciach, jednak stanowczo wolałby, żeby skupiła się właśnie na maluchach, a jego życie zostawiła w spokoju. Miała rodziców, nie wiedziała, jak to jest, gdy los testuje człowieka w ten sposób. Harry jeszcze dwa lata temu nie potrafił dopilnować rybki, przez co ta zmarła za jego kanapą, a on uznał, że sama jest sobie winna, bo on jej kazał wyskakiwać z akwarium. A teraz musiał pogodzić pracę, szkołę weekendową i opiekę nad dziećmi, choćby minimalną, żeby nie dorastały bez miłości rodzicielskiej.
Miłość rodzicielska. To nie było właściwe pojęcie w tym przypadku, bo Harry nie był biologicznym rodzicem. Nawet nie adoptował tych dzieci. Był bratem i wujkiem, tak naprawę. I mógł kochać całym sercem, jednak wiedział, że to nigdy w pełni nie dorówna miłości matki i ojca. Jednak starał się, by maluchy tego nie odczuły. I chociaż on umierał od środka, Brad i Olivia wydawali się szczęśliwi i to dawało mu siłę na każdy kolejny dzień. A wieczorami siłę dawał mu alkohol. Tak było i Eleanor nie powinna mieszać nosa w tej sprawie, bo nie miała pojęcia, jaki trudne to było dla Harry’ego. Nie był gotowy na rodzicielstwo w wieku dwudziestu lat, z pewnością nie na samotne rodzicielstwo, bez pomocy dziadków. Sam był jeszcze dzieckiem, które niemo krzyczało, by ktoś się nim zaopiekował. Które płakało każdego wieczoru, bo nie wiedziało, co ma robić dalej. Które zakładało maskę dorosłego mężczyzny każdego ranka i cierpiało, bo sztywny i niedopasowany plastik obowiązków wbijał mu się w skórę na twarzy, zostawiając po sobie siniaki, uciskał nos, utrudniając oddychanie, a do tego gumka powagi potęgowała ból, ciasno opatulając całą jego głowę, żeby przypadkiem nie spadła mu podczas codziennego odgrywania swojej roli, odkrywając tym samym jego prawdziwe „ja”. Które pragnęło miłości i troski.
Olivia wbiegła do salonu akurat w momencie, gdy Harry odkładał odpiętą jeszcze torbę na kanapę, wywołując tym wesoły pisk Brada na widok siostry.
-Tatusiu, zjadłam! Dla ciebie!- Zawołała z dumą i już wystawiała buzię do całusa, stojąc grzecznie z rączkami za plecami, więc Harry pochylił się do niej i przycisnął usta do jej czoła, zaraz po tym pocierając swój nos o jej nosek.
-Brawo. Tylko proszę, bądź dzisiaj wyjątkowo grzeczna, tak? Muszę zostać troszkę dłużej w pracy, nie psoć cioci. Uczciwie ostrzegam, że ja się wszystkiego dowiem, a jeśli napsocisz, to dostaniesz tutaj.- Delikatnie poklepał jej pupę przez pampersa, ale ona tylko się na to zaśmiała.
-To nie boli!-Powiedziała pewnie i wytknęła zaczepnie język, za który brunet zaraz złapał.
-Jęzorek z powrotem, bo zaraz ci go odgryzę i już nie będziesz taka mądralińska.- Ostrzegł, trzymając go wciąż między palcami i ruszając nim na boki, a Olivia chichotała głośno, niedługo potem zarażając tym też Brada.- A tak poważnie, nie kombinuj, bo jutro na spacer zabiorę tylko Brada.
-Nieee!-Wyjęczała natychmiast i schowała język, dodatkowo zasłaniając buzię rączką.-Cę na spacel.- Wymamrotała w swoją dłoń, a Harry przeniósł chłopca na jedno ramię, by drugim móc podnieść dziewczynkę.
-Więc bądź grzeczna. Nie ma wkładania palców do gniazdka. Palców brata przede wszystkim.- Dodał tak szybko, jak tylko zobaczył, że ma zamiar z nim dyskutować na ten temat. Olivia opuściła ramionka w zawodzie i westchnęła cicho. - Żadnego mazania sokiem po ścianie, od tego masz kartki i kredki. Zapomnij o wchodzeniu do piekarnika czy wspinaniu się na szafy, kochanie, tam nie ma nic interesującego, zapewniam cię.
Olivia był naprawdę specyficzną dziewczynką, nikt nie potrafił nad nią zapanować. Miała jedynie dwa lata i może nie mówiła za wiele, ale rozumiała wszystko, co się do niej mówiło. Po prostu wybierała te rzeczy, które jej odpowiadały, a resztę ignorowała i robiła swoje. Harry czasami miał wrażenie, że wychował mordercę, ponieważ, jeśli wierzyć słowom Eleanor, codzienność z Olivią mogłaby zostać zatytułowana „sto sposobów na śmierć”. Gdy chomik nie chciał zjeść za nią kawałka kurczaka, zabrała mu jego miseczkę z jedzeniem i odeszła, mówiąc tylko, że nic innego nie dostanie. Innym razem stwierdziła, że jest jej zimno, po czym skorzystała z okazji, że Eleanor poszła po sweterek dla niej, i próbowała wejść do mikrofalówki, bo wcześniej widziała, że zimne jedzenie staje się tam ciepłe, więc i jej mogło się zrobić tam ciepło. Była też sytuacja, kiedy zrobiła ciastko z modeliny i uparła się na to, by Brad je zjadł, a gdy nie chciał, pokruszyła je i wrzuciła do jego kaszki. Nikt nie wiedział, dlaczego się tak zachowuje, pewnym było, że nie mogła zostać pozostawiona sama sobie nawet na minutę, bo stanowiła zagrożenie zarówno dla siebie, jak i dla Brada. Harry czasami naprawdę był przerażony jej pomysłami, ale nie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Uznał, że po prostu w końcu z tego wyrośnie. Po cichu liczył też, że wyrośnie również z egoizmu, ponieważ to, że nie robiła niczego bezinteresownie, zaczynało być problematyczne. Miała zaledwie dwa lata, a już doszło do tego, że Harry musiał jej obiecywać ulubiony deser, żeby zjadła obiad, a kupując zabawkę dla Brada, musiał kupić też coś dla niej. Co więcej, ona przyznała sobie prawo do zabawek brata, jeśli natomiast chłopiec choćby chwycił coś, co należy do niej, była zdolna go uderzyć. Eleanor rozmawiała z nią na temat dzielenia się wiele razy, Harry również, ale to nic nie dawało. Owszem, po takiej rozmowie był krótki okres zmiany, ale szybko wszystko wracało do normy. I chyba to męczyło Harry’ego najbardziej- niemoc. Nie chciał się przyznać, ale jej szacunek zdobywał stanowczą ręką, często szantażem i manipulacją, bo nic innego na nią nie działało. Z Eleanor nic sobie nie robiła, a fakt, że dziewczyna nigdy nie podnosiła na nią głosu, tylko upewniał małą w przekonaniu, że to ona rządzi w tym domu pod nieobecność taty. Tym bardziej Harry był wdzięczny El, że nie zostawiła go samego, chociaż wielokrotnie już dawała mu sygnały, że jej wytrzymałość się kończy. Nawet nie chciał myśleć, co by się z nim stało, gdyby jednak zdecydowała się odejść. To był dla niego temat tabu.
Opiekunka przyszła punktualnie o ósmej, więc Harry przekazał jej dzieci, przygotował się do pracy i pożegnał się z całą trójką krótkim całusem, zanim zamknął za sobą drzwi mieszkania i wyszedł przed blok. Zaraz potem zdjął bezrękawnik, uznając, że jest stanowczo zbyt ciepło na coś poza zwykłą bluzką z podwiniętymi rękawami. Po chwili namysłu wyjął też okulary przeciwsłoneczne z torby, lekko zdziwiony tak piękną pogodą w Anglii. To był jeden z najcieplejszych wiosennych dni w jego życiu, jeśli miałby być szczery. W drodze na osiedlowy parking minął dwoje ludzi. Szybko rozpoznał swoją sąsiadkę, więc przywitał się z nią przyjaźnie, jak zwykle otrzymując w odpowiedzi uśmiech starszej kobiety i pytanie o samopoczucie. Pani Bolton miała siedemdziesiąt trzy lata, ale do zgorzkniałej staruszki nie było jej nawet blisko. Dla każdego niezwykle uprzejma, zawsze służyła dobrym słowem i przepysznym ciastem kokosowym, za którym Olivka wręcz szalała.
Z tego, co Harry zauważył, od jakiegoś czasu raz dziennie można ją było zobaczyć z pewnym młodym mężczyzną, prawdopodobnie bezdomnym. Styles nigdy nie przyglądał mu się uważnie, więc o tym, że to wciąż jeden i ten sam mężczyzna, domyślał się przez obecność psa, a pewność zdobył przez plotki sąsiadek, które jawnie szydziły z pani Bolton, właśnie przez jej pomoc dla niego. Nie rozumiał, jak można obrażać osobę, która pomaga innym, jednak sam nigdy nie zaangażował się tak bardzo, jak starsza pani; nigdy nie prowadzał się jawnie z bezdomnym, jakby chodząc z nim normalnie na spacery każdego dnia i rozmawiając. Jego czyny ograniczały się do wrzucania pieniędzy do pustych kubków w dłoniach tych ludzi lub do puszek wolontariuszy, działających w tej sprawie. Oczywiście, parę razy naciął się na tym i jego znajomi wyśmiewali się z niego, gdy przy nich dawał potrzebującym pieniądze, a chwilę później widział ich z piwem lub papierosami zamiast jedzenia. Jednak wiedział, że nie wszyscy tacy są, a wolał oddać parę groszy niż potem zadręczać się cały dzień, myśląc o tym, że być może właśnie przez niego jakiemuś człowiekowi żołądek skręcał się z głodu, bo potraktował go stereotypowo. Ale pani Bolton była inna; zawsze starała się pomóc wszystkim, nawet jeśli to oznaczało dla niej konieczność zaciśnięcia pasa. Zawsze to w niej podziwiał.
Tym razem również nie zwrócił większej uwagi na jej towarzysza, zbyt przejęty dotarciem do pracy na czas. Nie mógł pozwolić sobie na najmniejszy błąd, ponieważ grono jego klientów było małe, zbyt małe na spóźnienia czy inne niedogodności z jego strony. Gdyby nie dobre imię Desa jako weterynarza, Harry teraz byłby zmuszony do sprzedania jego małego ośrodka za marne grosze, ponieważ nie miał specjalizacji, dopiero się kształcił i właściwie nie działał do końca legalnie, a udawało mu się to dzięki odpowiednim znajomościom rodziców. Był już bliski utraty ostatniej rzeczy, jaka została mu po rodzinie, ale urzędnik okazał się być dobrym znajomym Desa, więc, tylko przez wzgląd na to, nie zamknął ośrodka i od ponad roku robił wszystko, by każde zlecenie kontroli trafiało do niego, stawiając młodemu Stylesowi tylko jeden warunek- miał się szkolić. Musiał jak najszybciej zdobyć odpowiednie kwalifikacje do wykonywania zawodu weterynarza, bo oszukiwanie władz wsi nie mogło ciągnąć się w nieskończoność. Więc zapisał się do szkoły weekendowej, bo tylko to mógł zrobić. Wcześniej spędzał z tatą sporo czasu, często z przymusu, ale to i tak dało mu możliwość obserwowania i uczenia się tego fachu. Dlatego też znał się na wielu rzeczach i mieszkańcy Holmes Chapel ufali mu na tyle, by powierzyć mu zdrowie swoich zwierzaków, a on otwarcie przyznawał, gdy nie mógł pomóc w danym przypadku, kierując ich przy tym do zaprzyjaźnionego weterynarza w Chester, który dawał im drobne zniżki na prośbę Harry’ego. I tak jakoś kręcił się ten biznes. Z pewnością nie zarabiał kokosów, ale odszkodowanie po śmierci rodziców i zapomoga od urzędu miasta wystarczały mu na utrzymanie siebie i dwójki dzieci oraz odpowiednią pensję dla Eleanor. Mimo wszystko, pracy nie mógł stracić i robił wszystko, by do tego nie dopuścić.
Do ośrodka dotarł już chwilę później, tym razem nawet nie wstępując do piekarni po coś do jedzenia. Zrobił sobie jedynie kawę i rzucił się w wir pracy, w większości papierkowej, ponieważ miał spore zaległości w dokumentach, a do pierwszej wizyty miał ponad dwie godziny czasu.
* * *
-Ma pani przeze mnie same kłopoty…
-Nie mów głupot, skarbie. Proszę, przebierz się, twoja bluzka wręcz woła o pranie. Ja to widzę, a jestem ślepa.
Starsza pani roześmiała się, a Louis pokręcił głową, ale zdjął z siebie ubranie i posłusznie oddał je, przyjmując w zamian koszulkę i gruby sweter, na który zmarszczył brwi w konsternacji.
-To na noc. Skoro nie chcesz spać tutaj-
-Nie mogę, przecież sama pani wie. Słyszałem, jak zagrozili pani wyrzuceniem z mieszkania za przetrzymywanie mnie tutaj…
-Więc chcę, żebyś przynajmniej nie zamarzł na śmierć przy tych śmietnikach. Dam ci też jakiś koc dla ciebie i Teddy. Może i teraz jest ciepło, ale w nocy beton będzie wręcz lodowaty.
-Nie wiem, jak ja się pani za to odwdzięczę… - Szatyn spuścił głowę, wzdychając ciężko.- Nic nie mam…
-Żyjesz, to mi wystarczy. Nie mogłabym znieść myśli, że zginąłeś pod moim blokiem. Nie mam żadnych ciepłych ubrań, po wnuku zostało mi tylko parę koszulek i ten sweter, ale weź chociaż to.
-Jest pani prawdziwym aniołem.-Mruknął, jak tylko założył na siebie czystą koszulkę, a potem wpadł w ramiona staruszki i wyściskał ją mocno, wywołując jej śmiech.
-Już, już. Jeśli pomożesz mi w zakupach, przygotuję ci jakiś obiad, zgoda?
-Pomogę pani w zakupach, ale na obiedzie nie zostanę. Już tak wiele dla mnie pani zrobiła, naprawdę będę niezmiernie wdzięczny za zwykłą bułkę i coś dla Teddy. Proszę pozostawić mi krztę honoru i się na to zgodzić…
-Zrobię ci kanapki, tak? Porządne, z dużą ilością wędliny, pomidorem i ogórkiem. Trzy. Na śniadanie, obiad i kolację. A Teddy dostanie trzy puszki konserwy, wiem, że ją uwielbia. I nie dyskutuj ze mną, Connor.
Louis przymknął oczy, gdy to usłyszał. Nienawidził siebie coraz bardziej za każdym razem, gdy Jane nazywała go w ten sposób. Okazywała mu tyle serca, a on oszukiwał ją nawet w tej sprawie. Gdyby nie ona, już dawno umarłby na ulicy. To ona przyjmowała go do swojego mieszkania w najcięższe zimowe noce, kiedy nie dało się wytknąć poza dom nawet palca, chociaż dobrze wiedziała, że może ją spotkać za to kara. To ona codziennie dawała mu coś do jedzenia, chociaż sama niewiele miała. To ona wyrzuciła jego bluzkę, w której spędził rok po ucieczce z Francji, a w zamian dała mu inną. To dzięki niej wiedział nadal, jak smakuje herbata. Dzięki niej przeżył ostatnie trzy lata. A nie mógł jej nawet zdradzić swojego prawdziwego imienia. Nie mógł, bo od czterech lat był poszukiwany listem gończym w całej Francji, a od niedawna i w innych krajach. I mimo że Anglia nie należała jeszcze do tej listy, wiedział, że nie może się ujawnić. A społeczeństwo tylko mu w tym pomagało. Przez jedno z licznych pobić zyskał bliznę na policzku, przez niedożywienie znacznie schudł na twarzy, a długie i przetłuszczone włosy z przedziałkiem na środku były w stanie zasłonić uszy, nawet będąc związane w niskiego kitka. Nie przypominał już dawnego siebie. Dla pewności jednak postanowił zrezygnować z prawdziwego imienia i nazwiska, unikając przedstawiania się komukolwiek, a jeśli już musiał, używał imienia Connor. Tak było łatwiej. Bezpieczniej.
-Zgoda.-Przyznał w końcu, gdy wypuścił Jane z ramion, a ona spojrzała na niego wymownie, czekając na odpowiedź.
-Żałuję tylko, że nie mam dla ciebie żadnych butów, twoje są takie zniszczone…- Pokręciła głową, marudząc jak zwykle. Louis po prostu wziął ją pod ramię i razem wyszli z jej mieszkania, przy okazji wynosząc śmieci do kontenera.
-Niech pani nawet nie myśli, żeby coś mi kupować. Te buty nie są takie złe, jakieś fragmenty podeszwy wciąż zostały na swoim miejscu.- Zażartował dla rozluźnienia atmosfery, za co otrzymał lekkie uderzenie w ramię.
-Ojj, Connor, Connor, co ja z tobą mam. Nie dajesz mi sobie pomóc.
-Chyba pani sobie kpi w tym mom-
-Dzień dobry, pani Bolton!- Nieznany głos przerwał wypowiedź Louisa i szatyn spojrzał ukradkiem w jego kierunku, widząc przed sobą wysokiego bruneta w okularach przeciwsłonecznych.
-Harry! Jak się dzisiaj miewasz?- Jane odpowiedziała natychmiast, wyraźnie uradowana spotkania tego mężczyzny. Louisa wcale to nie dziwiło, ta kobieta cieszyła się każdą rzeczą w swoim życiu. Zazdrościł jej tego.
-Całkiem dobrze, tak myślę. A jak pani się czuje?
-Och, mogę pobiec w maratonie!- Zawołała wesoło i zarówno Louis, jak i Harry pokręcili głowami w rozczuleniu.
-Z pewnością.- Brunet powiedział jeszcze, zanim wsiadł do swojego auta, a Jane skupiła się ponownie na Louisie.
-Chodź, Connor, jestem głucha, ale-
-Ale słyszy pani, jak burczy mi w brzuchu.-Dokończył za nią, wywracając oczami i śmiejąc się cicho.- Coś mi się zdaje, że mnie pani oszukuje z tą utartą kolejnych zmysłów…
-Ucisz się, chłopcze, bo dam ci bułkę ze szprotką w oleju.
-Fuj.-Skrzywił się zabawnie, rozbawiając ich obu.- Widzę, że i pamięć się pani trzyma.
-Mówiłam, że w maratonie jeszcze pobiegnę. I nawet nie zapomnę, w jakim kierunku biec!
Krzywiąc się nieco, Louis doszedł do rogu ulicy, który już właściwie mógł nazywać swoim. Przychodził tam niemal codziennie, bo było to miejsce najrzadziej odwiedzane przez patrole policji, już zdążył to zauważyć. Funkcjonariusze przechodzili się tamtędy dwa razy w tygodniu, naprzemiennie w środy i soboty oraz w poniedziałki i czwartki. W te dni szedł do zupełnie innej dzielnicy, niemal na drugim krańcu miejscowości. Jednak tutaj był najczęściej, ponieważ miał blisko do mieszkania pani Bolton, pod której blokiem spał, a równocześnie dużo mieszkańców Holmes Chapel korzystało z tej ulicy, więc miał szansę na zdobycie jakichkolwiek pieniędzy na jedzenie lub picie. I nawet jeśli Jane zapewniała mu jakieś przekąski, nie opuścił nawet jednego dnia, bo bywało różnie; raz Teddy wystarczyła konserwa i jemu bułka, a raz pies gryzł nawet plastik lub pił wodę z kałuży, kiedy Louis niemal mdlał z głodu. Nie chciał prosić tej kobiety o więcej, miał resztki godności i nie chciał żerować na starszej pani. Już wolał prosić na ulicy, bo tam każdy miał wybór; mógł pomóc lub po prostu odejść i Louis nie miał tego za złe. Rozumiał, że nie każdy mógł lub nie każdy chciał. Dlatego też nie wymuszał, tylko pytał. Nie chodził za ludźmi, nie kombinował, nie był natarczywy. Nie chciał i nie mógł sobie na to pozwolić; mieszkańcy i tak mieli dobre serce, nie zgłaszając żebrania na ulicy.
Tym razem nie prosił. Siedział spokojnie na chodniku przy murze, nikomu nie wadząc, miał przed sobą pusty kubek, a Teddy leżała obok niego, z pyskiem na jego kolanie. I chociaż był cicho, to po godzinie przekonał się, że to był jeden z tych dni, kiedy przeszkadzał jakiejś osobie samą swoją egzystencją.
-Nienawidzę, gdy ludzie zostawiają śmieci na ulicy, zamiast wyrzucać je tam, gdzie ich miejsce.- Usłyszał pogardliwy głos mężczyzny i nawet nie musiał patrzeć, żeby wiedzieć, że chodzi o niego.-I oczywiście przy moim sklepie.- Dodał, po czym kopnął Louisa w kolano, na co chłopak syknął cicho.-Do ciebie mówię.
-P-pana sklep jest dalej.-Szatyn odpowiedział niepewnie, wiedząc już, z kim miał do czynienia. Usiadł raz tuż pod sklepem tego mężczyzny i popamiętał to do końca życia, bo został wtedy pierwszy raz pobity. Przeniósł się zaraz następnego dnia i już nawet wyciągniętą ręką nie mógł znaleźć się na terenie tegoż sklepu, ale Nick Grimshaw miał inne zdanie na ten temat. Zawsze znalazł sposób, by poniżyć Louisa.
-Jesteś, kurwa, idealnie na drodze do mojego sklepu. I mam już tego dość.- Louis nawet nie przewidział, że Nick dotknie go kijem przez szmatę, jak to zawsze mawiał, więc nie mógł zareagować, gdy ten chwycił go za ramiona i szarpnął do góry. Ale wtedy szatyn stracił zupełnie kontrolę nad tym, co się działo, bo Teddy zaczęła warczeć. I kolejnym, co Louis miał przed oczami, było ugryzienie w rękę. I modlił się w tamtej chwili, żeby to była jego ręka, co niestety się nie stało. Grimshaw wrzasnął, w jednej chwili trzymając się za ranę i patrząc na psa w szoku, a w drugiej już ciągnął Louisa za ramię do ostatniego budynku na ulicy, klnąc na niego pod nosem.
-Pieprzone ścierwo, nie dość, że się pałęta i żebrze, to jeszcze kundel agresywny.
-Co pan robi? Proszę mnie puścić!-Louis wyrywał się, próbując nie dopuścić do siebie przekleństw, jednak to nie było łatwe. Bolało, bardzo bolało.
-Przysięgam na Boga, jeśli to twoje gówno ma wściekliznę, uduszę cię gołymi rękami.-Oznajmił tylko, z tak ogromną ilością jadu w głosie, że Louisa niemal piekła skóra w miejscu uścisku dużej dłoni mężczyzny na jego ramieniu. Silnym pchnięciem wpakował szatyna do ośrodka weterynarii, a Teddy trzymała się blisko nogi swojego pana, w każdej chwili gotowa do kolejnego ataku, wciąż warcząc i szczekając. Nie zważając na kolejkę, Nick wciągnął Louisa do gabinetu.
-Ten kundel mnie ugryzł!- Oznajmił w ramach powitania, a weterynarz zmarszczył na niego brwi.-Harry, kurwa, czy ty to widzisz? Ugryzł mnie jakiś zapchlony kundel, masz go natychmiast uśpić.
-Nie!- Louis wrzasnął od razu, momentalnie zalewając się łzami.-Błagam, nie.
-Nick, po pierwsze, co ty do cholery odwalasz?- Harry zapytał prosto, jednak na sytuację przed sobą patrzył z rosnącym niepokojem.
-Po prostu go uśpij, to agresywne gówno chodzi po ulicy i stanowi zagrożenie dla ludzi!
-To nieprawda!
-Uspokój się, człowieku, wstyd mi przynosisz.-Styles westchnął ciężko, podniósł się ze swojego miejsca za biurkiem i podszedł do nich, ukradkiem patrząc też na psa, który leżał tuż przy nogach właściciela.
-Jest niebezpieczny, na pewno roznosi wściekliznę. Uśpij go, słyszysz?
I zanim Harry zdążył odpowiedzieć, Louis wyrwał się z silnego uścisku i padł przed nim na kolana, szlochając głośno.
-Błagam, niech pan tego nie robi, ja nie mogę stracić Teddy, tylko ona mi została, błagam! Ona nie jest groźna, nigdy nikogo nie ugryzła!
-Właśnie widzę.- Nick prychnął pod nosem, a Louis swój otarł, zanim zaczął mówić dalej.
-Przestraszyła się, nie lubi, gdy ktoś mnie szarpie, to tyle! Nie chciała mu zrobić krzywdy, broniła mnie! Proszę jej nie usypiać… Błagam…- Wymamrotał cicho, a potem jedynie przytulił się desperacko do swojego psa, płacząc w jego szyję i głaszcząc jego uszy.-Błagam…
-Harry-
-Nick.- Harry wszedł przyjacielowi w słowo, krzywiąc nieco twarz w irytacji.-Nie rozkazuj mi w moim gabinecie, rozumiesz? Nie tobie decydować o uśpieniu psa, więc uprzejmie się zamknij i opuść mój gabinet, jeśli masz zamiar się awanturować.- Zakończył stanowczo, z ramieniem wysuniętym w stronę drzwi. Nick patrzył na niego w szoku, ale brunet zdawał sobie z tego nic nie robić.
-Jak-
-Powiedziałem coś. Chcę zbadać tego psa. Jeśli ma wściekliznę, zaraz wyślę cię do szpitala i cię uratują. Im dłużej nie pozwalasz mi na to badanie, tym mniej czasu ci zostaje na uratowanie swojego życia. Doszło to do ciebie?
Po głośnym trzaśnięciu drzwiami, Styles kucnął przy Louisie, uśmiechając się do niego nikle.
-Nie zabieraj mi jej…- Szatyn poprosił słabo, z twarzą całą mokrą od łez i czystym bólem w oczach.- Proszę…
-Nie mam zamiaru. Daleko jej do wścieklizny, ale na wszelki wypadek ją zbadam, w porządku? Nie zrobię jej żadnej krzywdy, możesz być pewny.
Louis kiwnął powoli głową, jeszcze całując psa w czoło i między oczami, chcąc go po prostu zapewnić, że nie pozwoli go zranić.
-Jak się wabi?
-T-teddy.
-No jak ładnie. Wygląda na pieszczocha, więc to idealne imię.
-Ona naprawdę nigdy nikomu nic nie zrobiła. Ten pan mnie szarpnął, krzyczał…
-Wiem, rozumiem.- Harry mruknął łagodnie. Pogłaskał psa za uszami, potem pod pyskiem i po łapach, śmiejąc się cicho, kiedy psiak położył się na grzbiecie, gotowy do zabawy.-Nie, raczej na pewno nie ma wścieklizny. Jej zachowanie się jakoś zmieniło w ostatnim czasie?
-Nie, zupełnie nie. Jest spokojna i lubi się bawić. Zawsze taka była. Mówię przecież, że się tylko przestraszyła. Nikt nigdy nie był w stosunku do mnie agresywny, kiedy ona była blisko, więc nie jest przyzwyczajona do takich sytuacji. Broniła mnie…
-W porządku. Nie sądzę, by był sens badania. Nie ma gorączki, wydaje się być wesołym psem… Ale ma pchły, zdajesz sobie z tego sprawę? Nie muszę jej nawet dokładnie sprawdzać, żeby to zobaczyć…
-Wiem.-Louis przyznał ze spuszczoną głową, jedną ręką obejmując Teddy.-Nie stać mnie na żadne środki, ledwo organizuję jej jedzenie… Ale to robię! Nie jest głodna.- Wytłumaczył się od razu, wciąż przestraszony.- Prawdopodobnie sam mam pchły, więc… -Dodał już szeptem. Harry długo na niego patrzył, ale w końcu podniósł się z podłogi i ze swojego biurka wyjął jakieś pudełeczko, by wcisnąć je w rękę Louisa.
-Rozdrobnij tą tabletkę i wrzuć jej do jedzenia, żeby na pewno zjadł pełną dawkę. Tobie tego nie polecam, ale jeśli jej przejdzie, dla ciebie będzie mniejsze ryzyko. Mam koleżankę w aptece, mogę do niej zadzwonić i zapewni ci coś odpowiedniego dla ludzi, co ty na to?
-Ale j-ja nie mam pieniędzy…-Szatyn otworzył szeroko oczy w zdziwieniu.-Nie mogę zap-
-To prezent ode mnie, przyjmij go.
-Dziękuję. Przepraszam, ja… Ja muszę już iść. Póki się pan nie rozmyślił, przepraszam, ale Teddy jest najważniejsza…- Burknął i Harry nawet nie mógł się pożegnać, bo Louis wziął swojego psa na ręce i dosłownie wybiegł z ośrodka. Nie przestał biec, dopóki nie był już bezpieczny między kontenerami na śmieci pod blokiem pani Bolton. Dopiero tam odsapnął po przerażeniu, jakie ogarnęło go na myśl o uśpieniu jego ukochanego psa, i był ponownie zdolny do racjonalnego myślenia. Przytulił się do Teddy i razem zasnęli na jakiś czas, a wieczorem rozdrobnił tabletkę i wymieszał cząstki z ulubioną konserwą swojego pupila. Przyszedł do Jane tylko na chwilę, by prosić o trochę wody dla niej, ale otrzymał też gorącą herbatę i partyjkę warcabów, za co był ogromnie wdzięczny.
A Harry? Harry porządnie nawrzeszczał na swojego przyjaciela po tym wszystkim, ale dzień i tak uznał za stracony. Więc zaraz po powrocie do domu-gdy już upewnił się, że Olivia nie sprawiała żadnych problemów i utulił swoje dzieci do snu- wyciągnął butelkę wina i kieliszek, po czym zalał stres z całego dnia. Oraz dwóch ostatnich lat. Jak zwykle.
2 ->
29 notes
·
View notes