#nazwy szkodników
Explore tagged Tumblr posts
blogrolniczy · 2 years ago
Text
Wpływ AI w rolnictwie
Tumblr media
Wpływ AI staje się widoczny w rolnictwie. Podczas gdy wiele osób jest zaniepokojonych wykorzystaniem sztucznej inteligencji w rolnictwie, inni uważają ją za bardzo przydatną do poprawy produkcji roślinnej i monitorowania zdrowia zwierząt.
Rolnicy muszą być w stanie określić jakość gleby oraz dokładną lokalizację szkodników i chorób w swoich uprawach. AI jest w stanie analizować dane i dostarczać te informacje, co pozwala na podejmowanie lepszych decyzji w zakresie sadzenia nasion, nawożenia i stosowania pestycydów, co pozwala zaoszczędzić czas, pieniądze i środki chemiczne.
Na przykład firma o nazwie Fasal oferuje niedrogie czujniki, które zbierają dane rolnicze i przesyłają je do smartfonów rolników przy użyciu sztucznej inteligencji. Dzięki temu rolnicy mają wgląd w czasie rzeczywistym w swoje działania rolnicze, co może pomóc im w natychmiastowym podjęciu działań naprawczych. Skutkuje to mniejszymi stratami produktów, mniejszym zużyciem środków chemicznych i poprawą rentowności gospodarstwa.
Podobnie firma technologiczna o nazwie NatureFresh Farms opracowała algorytm, który rozpoznaje pomidory i paprykę, kiedy są one dojrzałe do zbioru. Może również rozróżniać różne rodzaje produktów i obliczać, ile każdego rodzaju warzyw będzie gotowych w danym dniu, co pozwala na lepsze planowanie i dokładniejsze przewidywanie sprzedaży.
Pomimo tych postępów, nadal istnieje wiele przeszkód w przyjęciu AI w rolnictwie. Po pierwsze, rolnicy mają tendencję do postrzegania nowych technologii jako zagmatwanych lub nieracjonalnie drogich. Dostawcy AgriTech muszą zapewnić, że ich rozwiązania są jasne i zrozumiałe dla rolników oraz że mogą zaoferować im wymierne korzyści.
1 note · View note
zupy · 2 years ago
Text
Nazwy szkodników cd.
kruszynka rdzawoczułka
turkuć podjadek
odorek zieleniak
zyzuś tłuścioch
warzywnica kapustna
żaba śmieszka (nie robaczek)
wydłubka oczateczka
zwiniec rycerzyk
koziulka warzywna
psotnik zakamarnik
nasocznik trzęś
barczatka napójka
szrotówek kasztanowcowiaczek
fruczak gołąbek
tantniś krzyżowiaczek
słonik orzechowiec
grzyb: maworek zwisły
słodyszek rzepakowy
złodziejaszek rypidełko
namiotnik trzmieliniaczek
baldurek pręgowany
rozciągnik mchuś
dobroczynek (wróg przędziorka)
gmachówka drzewotoczna
zgniotek cynodrowy
opuchlak rudonóg
żuk gnojowy
nieżłop nakwietny
piórolotek pięciopiór
zorzynek rzeżuchowiec
strojniś nadobny
proporzyca marzymłódka
krasopani poziomkówka
guniak czerwczyk
2 notes · View notes
Text
Bury Wilk
Część piąta
Do Zasiółka pojechał na siwej klaczce pozostawionej przez czarodziejkę Maritę. Miał na sobie starą, czerwoną kurtkę, naszytą pasami skóry i nabitą ćwiekami, wciągniętą na koszulę z niebarwionej wełny, skórzane, wzmacniane bokami spodnie, wysokie buty i ćwiekowane rękawice bez palców. Owinął się płaszczem, poplamionym i pocerowanym jak reszta jego odzienia. Tomira usunęła co większe plamy z krwi z kurtki i spodni, zaszyła rozdarcia i rozcięcia, zacerowała dziury. Pomagał jej w tym jak umiał. Prawdę mówiąc, cerował lepiej i chętniej od zielarki, ale świeżo pozrastana ręka odzyskiwała sprawność powoli i szybko się męczyła. Za to szwy Tomiry były mocne i proste.
– Uczyłam się tego na ludziach – powiedziała. – Proste szwy to węższe i ładniejsze blizny.
„Blizny” – pomyślał, po raz kolejny macając się po twarzy, rozcierając zmarznięty policzek, dziwiąc się odzyskanemu czuciu. Skóra zdawała mu się obca, nazbyt żywa.
Siwa klaczka przeszła przez otuloną welonem szadzi i mgły łączkę, weszła w pokryty szronem lasek. Prowadziła przezeń myśliwska ścieżka, wijąca się i wąska. Latem pewnie niknęła pod bujnym, leśnym runem, ale zimą prześwitywała całkiem wyraźnie spod zrudziałych i sczerniałych paproci, spod wyschniętych i oblodzonych kęp traw. Brzezinka, bezlistna i biała, stała w ciszy dookoła, a wiejący górą wiatr poskrzypywał jedynie gałęziami. Opadłe, przegniłe i przemarznięte liście chrupały cicho pod kopytami siwej, podzwaniały kółka munsztuku, poskrzypywała skóra uprzęży. Z pyska klaczki i z ust Eskela ulatywały pierzaste chmurki oddechu.
Eskel zamyślił się głęboko.
***
Wbrew temu, co rozpowiadał Jaskier, sławny bard i poeta, przyjaciel Geralta z Rivii, który z kolei był Eskelowi bliskim przyjacielem, druhem, niemalże bratem, blizny na twarzy Eskela nie powstały wskutek wielce nieszczęśliwego, acz romantycznego i magicznego wręcz zbiegu okoliczności. Nigdy nie było dziecka – niespodzianki, Deidre Ademeyn, księżniczki Caigorn. Gwoli ścisłości – Deidre istniała naprawdę, i naprawdę oskarżano ją o to, iż dotknęło ją tak zwane Przekleństwo Czarnego Słońca, albowiem przyszła na świat w czas zaćmienia i miała wskutek tego być mordującym na prawo i lewo potworem. Prawdziwie też Deidre wymknęła się z łap czarodziejki Sabriny Glevissig, która zamierzała dziewczynę pojmać i zgładzić, uprzednio poddawszy szczegółowej wiwisekcji. Spłodziła potem, owa Deidre, syna Niedamira, który zasiadł na tronie Caigorn i nie wsławił się niczym ponadto, że otruł własną żonę. Być może moc Przekleństwa Czarnego Słońca przeszła nań, czyniąc go potworem, a może, co bardziej prawdopodobne, władza zbyt szybko uderzyła mu do łba i przekonała o własnej nietykalności.
Jednakże ani Eskel, ani Geralt, nigdy nie mieli z Deidre do czynienia. Eskel nigdy nie ocalił od śmierci jej ojca i nie powołał się na prawo niespodzianki. Prawdę mówiąc, powołał się na to prawo wyłącznie raz, pod wpływem głupiego impulsu (i mocnego samogonu), a jego dzieckiem – niespodzianką, rzeczą, którą ocalony przez wiedźmina rycerz zastał pierwszą po powrocie do domu, okazał się czarny ogier imieniem Wojsiłek. Wojsiłek, szczęśliwie, nie nabawił Eskela żadnych blizn. Był pięknym stworzeniem pełnej, kaedweńskiej krwi, i nie ciążyła nad nim żadna klątwa.
Imaginacja Jaskra kazała Deidre Ademeyn okaleczyć Eskela, zaś z Geralta uczyniła męża opatrznościowego, który ocalił dziewczynę przed niechybną śmiercią i mękami z rąk okrutnej czarodziejki. Jaskier za czarodziejkami nie przepadał naówczas, mając je za niemiłe, już to wielce niemiłe, a historię Deidre wymieszał dokładnie z prawdziwą historią niejakiej Renfri, księżniczki Cryden, zwanej Dzierzbą. Renfri, i owszem, los zetknął z Geraltem, lecz historia ta była jeszcze mniej romantyczna od opowieści o Deidre, zaś zakończyła się krwawą jatką, po której do Geralta na długo przylgnęło miano Rzeźnika z Blaviken. Eskel Renfri nie poznał nigdy i był tego powodu wielce kontent.
Nie, to nie Deidre oszpeciła twarz Eskela. Ta historia była całkiem odmienną i nie pasującą do romantycznych ballad Jaskra. Nie było w niej księżniczki, choć był potwór. Potworów w życiu Eskela nigdy nie brakło.
***
Siwa klaczka pokonała brzezinę i wkroczyła stępa w cień wiecznie zielonych świerków i sosen, przetkanych jałowcem. Wiatr zaplątał się w igliwiu, zabłąkał, ucichł. Gdzieś krakały gawrony, szczeknął lis. Oddechy siwej i Eskela zdawały się niepomiernie głośne w ciszy lasu.
Eskel znów pomyślał o dniu, w którym nabawił się blizn na policzku.
***
Wspinał się wtedy wąziutką ścieżką przylegającą do stromej, skalnej ściany i wiodącą na grań. Szczyt zwano Redną Czubą, a grań nosiła miano Ornakowej. Poniżej, w kotlinie o tej samej nazwie, leżała wieś Jaworze, a we wsi czekała na Eskela Borówka Rohacz, starsza córka sołtysa, niezamężna, złotowłosa piękność, wioskowa artystka i wiedźma. Borówka Rohacz wpadła Eskelowi w oko ledwie pojawił się w Jaworzu, na granicy Aedirn w Górach Sinych, przywiedziony tam pustkami w sakiewce i zleceniem na harpie. Jaworze, rzecz niezwykła, dobrze żyło z okolicznymi krasnoludami i elfami, nie miało zatargów z żadną z sąsiednich wsi, ani osad, a do odległego Vengerbergu słało owcze skóry i kożuchy, oscypki i ludowe cudeńka rzezane w drewnie. Jaworzanie żyli sobie spokojnie, w miarę ubogo, lecz szczęśliwie, wypasając owieczki na halach, produkując serki, serdaki, kierpce, skórzane pasy, przędąc i tkając wełnę, a z wełny wykonując ciepłe getry, czapy, szaliki, koce i łapawice, w wolnych chwilach zaś tańcząc krzesanego i skacząc przez ogniska. Elfom, szczególnie tym wkurzonym, nie wchodzili w drogę, a z krasnoludami chętnie pijali okowitę i mieniali się towarem. Wszelkie konflikty załatwiali od ręki, za pomocą sztachet i sprzętu rolnego, idącego w ruch nadzwyczaj skoro, zaś na poważniejsze spory mieli siekierki, zwane „ciupażkami” od tego, że łacniej było nimi kogoś zaciupać, niż porąbać nimi drwa. Innymi słowy, w Kotlinie Ornakowej dawało się żyć. Jedynym, co mąciło spokój Jaworza były harpie. Harpii było tam pełno.
Ktoś, Eskel nie pamiętał już kto, nazwał harpie Dziewiczymi Orlicami, a pewne południowe królestwa miewały nawet harpie w herbach – pół ptaszydła, pół cud-panny o falujących włosach i perkatych cyckach. Ów ktoś, kto nadał im takie niewinno-drapieżne miano, jak również ten, kto postanowił wziąć je sobie za herb, ewidentnie w życiu nie widział prawdziwej harpii. Te nie miały falujących włosów, lecz skołtunione pióra, nie miały pięknych twarzy, lecz ostre dzioby, cuchnęły paskudnie, roiły się od pcheł, a ich cycki przypominały skórzaste worki, wiszące smętnie u po ptasiemu wysklepionej klatki piersiowej. Miały harpie rozłożyste skrzydła i umięśnione, sępie z wyglądu nogi, uzbrojone w potężne i ostre niczym brzytwy szpony. Rozmiarami przypominały przeciętnego  człowieka, a raczej niepomiernie chudą kobietę o wyjątkowo długich ramionach i korpusie. Były przy tym cholernie silne – jedno ścięgno i żyła. Dla wiedźmina pojedyncza harpia nie stanowiła poważniejszego wyzwania, ale ich stado, a zawsze atakowały stadnie, mogło paskudnie poszarpać i pokaleczyć. Harpie łapały i pożerały owce na halach, a były nie od tego, by ukatrupić i pastucha. Ich ofiarami często – gęsto padały dzieci, ale i dorośli, szczególnie samotni wędrowcy, nie byli przed nimi bezpieczni. Największym zaś problemem była kontrola ich populacji. O całkowitym wytępieniu szkodników można było jedynie pomarzyć, harpie bowiem upodobały sobie niedostępne szczyty i górskie granie, gdzie budowały swe gniazda, składały jaja i lęgły się na potęgę. Dzieworodne harpie płodne stawały się około drugiego roku żywota, znosiły od jednego do sześciu jaj rocznie, a ich jedynymi naturalnymi wrogami były drapieżne ptaki – orły, jastrzębie, kruki i pustułki – nie gardzące pisklakami harpii.
Eskel uważnie stawiał nogi na ścieżce dobrej dla kozic raczej niż ludzi. Przytrzymywał się występów skalnych, omijał rozpadliny i zerodowane wapienie, piął ku górze zręcznie i wprawnie. Już w Kaer Morhen, w górach kryjących wiedźmińskie Siedliszcze, upodobał sobie wspinaczkę; miał wrażenie, że góry były jego ojczyzną, że miał je we krwi. Nie odczuwał lęku wysokości, przeciwnie, lubił leciutki zawrót głowy, jaki wywoływało spoglądanie w dół, na świat maleńki i niemal niknący w odległości. Kondycję miał wiedźmińską, a ciało idealnie przystosowane do trudów wspinaczki – smukłe, ścięgniste, twarde jak skała. Pnąc się ku górze nucił pod nosem podsłuchaną w Jaworze piosenkę o owieckach idących percią i o ich zbyrcących dzwoneczkach. Nie skradał się, nie spodziewał się ataku. Z harpiami rozprawił się na wysokiej hali wiodącej ku grani. Użył wabików, by je przywołać, a potem wysiekł całe stado w rozmigotanym wirze stali, fruwających kłębach pierza i rozbryzgach ciemno-czerwonej posoki. Harpie były głupie, iście jako ptaszydła, ale instynkty miały zgoła odmienne. Zamiast uciekać przed wirującą pod nimi śmiercią, zamiast wzbić się w niebo i odlecieć tam, gdzie byłyby bezpieczne, atakowały z furią, raz po raz pikując ku ziemi. Większość z nich Eskel sięgnął mieczem, tnąc i rąbiąc ptasie kości, pozostałe postrącał aardem i igni, a opadłe na halę dobił sztychem miecza. Zostawił truchła na stoku, obiecując sobie, że wróci po cenne pióra i po dowód na to, że wykonał zlecone zadanie. Musiał wpierw dokończyć robotę.
Eskel nienawidził partaniny, a poza tym obiecał Borówce Rohacz, że przyniesie jej harpie jaja, albo kostki harpich piskląt. Borówka chciała ich użyć do wyrobu rozmaitego rodzaju apotropeionów – talizmanów, ochronnych wieńców, przewiązek, biżuterii i czego tam jeszcze, zaś Eskel chciał, by Borówka była szczęśliwa. Nawet nie w pełni szczęśliwa Borówka Rohacz uszczęśliwiła Eskela po wielokroć w ciągu jednej nocy, a kiedy wiedźmin wyobrażał sobie, jak będzie z Borówką absolutnie zadowoloną, zapierało mu dech i wzbierało w nim falą gorąca. Spieszył się do niej, nie mógł już doczekać się nocy, i pachnącej ziołami izby w jej chatce, chrzęstu słomy w wypchanym sienniku, zmieszanych oddechów, poruszeń, świeżego potu i śpiewnych pojękiwań Borówki. Dziewczyna była chętna i pełna entuzjazmu. Kiedy tylko Eskel wjechał do wioski, oko jej zabłysło. Wiedźmin był wysoki, smukły, szeroki w ramionach, a w biodrach wąski, półdługie, ciemno-brązowe włosy otaczały mu pociągłą twarz, a a gęste brwi i rzęsy kryły niezwykłe, jasne, zielonkawo-bursztynowe oczy. Wystarczyło, by się do niej uśmiechnął, a przepadła. Choć wyzwolona, artystyczna i wiedźmowata, nie była jednak Borówka puszczalską zdzirą, a za względy oczekiwała dowodów wzajemności. Wymiernych i trudno dostępnych.
Z westchnieniem Eskel zadarł głowę i popatrzył w górę zbocza. Znad skalnego występu sterczała osrana gałąź. Gniazdo znajdowało się bezpośrednio nad nim. Wytężył słuch i pośród zawodzenia wiatru posłyszał skrzek piskląt. Cienki i jakby blaszany, nieprzyjemny. Musiały ledwie się wykluć.
Porzucił ścieżynkę, która wiodła dookoła zrębu, i zaczął piąć się pionowo pod górę, wczepiając palce w szczeliny, opierając stopy na występach. Na samej górze przepchnął ramiona przez rosochate gałęzie wystające z wielkiego, nieporządnego gniazda. Podciągnął się, przełożył nogę przez jego krawędź i znalazł się w poskrzypującej konstrukcji, cuchnącej padliną i guanem.
Pisklaki były trzy – wszystkie nie większe od kury, a paskudne tak, jak tylko potrafią być świeżo wyklute ptaszyny. Albo i paskudniejsze, bo ich ciała były dziwacznie wydłużone, skrzydła, szyje i kadłuby łyse, ledwie pierzące się szarym puchem, oczy małe i dzikie, a dzioby nazbyt wielkie i rozwarte tak, że widać było całe ich wnętrze, a nawet gardło i przełyk. Na widok Eskela zaczęły drzeć się i kołysać głowami na cienkich, wyciągniętych szyjach. Być może wzięły go za mamę harpię i domagały się wyrzyganych kawałeczków mięsa.
Chociaż były paskudne, Eskel poczuł ukłucie litości. To były pisklaki – niegroźne i bezbronne.
„Za rok,” pomyślał gniewnie, „te niegroźne pisklaki przemienią się w harpiszony mordujące jagnięta i dzieciaki na halach. A za dwa lata każda z tych ptaszyn złoży własne jaja, z których wylęgną się kolejne harpie. To nie są ptaki, nawet nie drapieżne ptaki, ale potwory, post-koniunkcyjne hybrydy i, litość, czy nie litość, nie ma tu dla nich miejsca.”
Ukręcił małym harpiom łby, starając się zrobić to szybko, tak szybko, że nawet nie zdążyły się przerazić. Wpakował truchła do jutowego worka, troki worka przerzucił sobie przez ramię. Wyprostował się w gnieździe i rozejrzał po sąsiednich skałkach w poszukiwaniu innych gniazd. Zobaczył dwa kolejne i sapnął z niezadowoleniem, ponieważ czekała go kolejna wspinaczka – musiał zejść ze zrębu, pokonać piarżyste osypisko i wspiąć się na kolejny zrąb grani. Droga nie wyglądała na szczególnie bezpieczną, ale nie miał wyboru – wziął zlecenie i obiecał Borówce.
Zsunął się na kilka łokci poniżej opustoszałego gniazda, uważnie wyszukał oparcie dla stóp, przylgnął udami i brzuchem do skały, prawą ręką złapał się za jej występ, odgiął ciało i złożył palce lewej ręki do igni. Pogoda była piękna, deszcz nie padał od tygodnia, a gniazdo było suche. Zajęło się błyskawicznie i buchnęło ogniem i smrodem. Fala gorąca poczochrała włosy wiedźmina. Zsunął się szybko do piargu, zeskoczył, zabalansował miękko, czując kamyki osypujące mu się spod butów. Niczym linoskoczek, z rozłożonymi na boki rękoma przebiegł po piargu.
I usłyszał skrzek. Wściekły, ogłuszający, przypominający dęcie w blaszaną trąbkę skrzek harpii. Obrócił się błyskawicznie, wciąż balansując całym ciałem. Przeleciał po nim cień, ale nie widział harpii. Skryła się za występami skał. Eskel rozluźnił palce, już złożone do znaku, i sięgnął do rękojeści miecza, sterczącej mu znad prawego ramienia. Jedna harpia nie stanowiła dla niego zagrożenia, ale znajdował się w wyjątkowo niekorzystnym położeniu. Piarg był niepewny, sypki, gotów każdej chwili posypać się w dół skalną lawiną. Po obu stronach ziały przepaści – jedna bardzo głęboka, odcięta pionową ścianą, druga pełna ostrych odłamów kamienia. Przed sobą miał zrąb, na którym niczym ostrzegawczy sygnał płonęło gniazdo, za plecami inną, wysoką skałę, na którą nie miał szans się wspiąć atakowany przez potwora.
Cień znów przeleciał mu nad głową. Złowił wzrokiem znikające za skałą skrzydło. Miało odmienną barwę niż pióra większości harpii – choć ciemne, niemal czarne, mieniło się tęczowo. Eskel pozostał przy skale chroniącej mu plecy, wysunął przed siebie miecz, znalazł w miarę pewne oparcie dla stóp. Czekał z palcami lewej ręki złożonymi w aard. Kiedy nadleciała, uderzył znakiem. Chybił.
Była szybka. Była stara, wielka i okropnie szybka. Rzadko widywał takie, jak ona. Miała na sobie coś w rodzaju odzienia skleconego ze szmat, sznurków i kawałków drewna. Kiedy przeleciała mu nad głową poczuł ohydny odór gnijącego mięsa. Śmignęła go po twarzy długimi, sztywnymi, wystrzępionymi lotkami, skrzeknęła tak, że zabolały go bębenki. I zadzwoniła mu w głowie jakimś galimatiasem myśli, obrazów, koszmarów. Na tyle donośnie, by na moment się zawahał, opuścił gardę.
Wtedy uderzyła ponownie. Poczuł, jak jej szpony łapią go za bark, jak przesuwają się po nim, ześlizgują. Myślał przez moment, że nie zdołała go ucapić, ale potem poczuł najpierw pieczenie, a potem narastający ból i ciepło krwi wylewającej się na skórę. Szpony były ostre niczym noże. Przecięły skórzaną kurtkę, przecięły koszulę, przecięły skórę i mięśnie. Lewa ręka Eskela opadła, nagle ciężka i obca. Harpia nadleciała znowu, złożyła skrzydła, zapikowała, wyhamowała w ostatnim momencie, łopotliwie rozpościerając skrzydła, sięgnęła ku niemu szponami. Ciął mieczem, ale usiekł jedynie kilka piór. Harpia opadła niżej, wzbijając wokół nich cuchnący wicher. Sięgnęła dziobem, ale Eskel uchylił się i i dziabnął ją sztychem. Ostrze przeszło bokiem, płytko, pod pachą staruchy. Wrzasnęła, załopotała, uniosła się o piędź, uderzyła szponami. Uniknął ich, uciekając w piruecie. Kamienie posypały mu się spod butów, osypisko ruszyło w dół, na uderzenie serca, na jeden, paraliżujący ułamek sekundy, stało się płynne, ruchome, ale zamarło z grzechotem, ustało. Mimo to, Eskel stracił mgnienie oka na odzyskanie równowagi. Harpii to wystarczyło. Łomotnęła go skrzydłami przez plecy. Poleciał naprzód, w locie wykręcił ciało, ciął ją w poprzek piersi. Jeden z obwisłych cycków opadł jeszcze niżej, niemalże odrąbany, trzymający się jedynie na wąskim pasku skóry. Harpia wrzasnęła i zleciała na Eskela nie bacząc na miecz. Jej furia była przerażająca, pozbawiona logiki, rytmu i celu. Za wyjątkiem jednego – zabić, zniszczyć, zatłuc dziobem, rozszarpać szponami, zepchnąć w przepaść, zmiażdżyć na krwawą pulpę. Nieważna cena.
Przygnieciony krwawiącym i roniącym pióra cielskiem, Eskel runął na plecy, uderzając w kamienie zranionym barkiem i potylicą. Ręka z mieczem poleciała mu w bok. Skrzecząc jak darty metal harpia uniosła się uderzeniem skrzydeł, podciągnęła nogi i złapała wiedźmina w szpony. Eskel oślepł na chwilę, osunął się w cień. Poczuł, że odrywa się od ziemi, zaszamotał się, czując straszliwy ból po prawej stronie twarzy, głowy i szyi. Taki sam, jeśli nie gorszy ból zapłonął mu w prawym ramieniu. Szarpnął głową, czując, jak drze mu się skóra, jak płynie krew. Jednym okiem spojrzał w górę, potem w dół. Leciał, unosił się nad skalistymi zrębami, zawieszony w szponach harpii. Trzymała go teraz tylko za ramię, trzaskające bólem, wyrywające się ze stawu barkowego, drętwiejące. Poczuł, jak rękojeść miecza wysuwa mu się z palców. Krzyknął bezradnie. Z najwyższym trudem uniósł lewe ramię i spróbował uderzyć pięścią w nogę harpii. Potem składał palce do znaku aard. Nie wyszło. Jeszcze raz aard. Znów nic. Harpia krzyczała tak strasznie. Biła skrzydłami. Opadała. Wrzeszczała. Tracił przytomność. Palce. Sztywne, pozlepiane krwią. Ruch powietrza. Opadanie.
Igni.
Harpia stanęła w ogniu.
Ale go nie puściła.
Poleciała w dół, wyhamowując upadek rozłożonymi, napalonymi skrzydłami, wirując i koziołkując. Wicher zagwizdał, zagwizdał pęd.
Uderzenie...
***
Jeszcze dziś Eskel skrzywił się na to wspomnienie. Jeszcze dziś poczuł echo bólu, wspomnienie smrodu palącego się pierza, smak krwi w ustach. Wzdrygnął się lekko, poprawił w siodle Siwej, potarł palcami policzek. W lesie nadal panowała zimowa cisza, przerywana tylko odległym, ochrypłym krakaniem. Klacz pokiwała głową, zadzwoniła uprzężą, parsknęła cicho. Eskel poklepał ją lekko po szyi. Pomyślał, że mógłby pogalopować trochę, choćby dla rozgrzewki. Ścieżka była jednak wyboista, poprzecinana korzeniami, poznaczona lodem. A on wciąż pogrążony był w myślach.
***
Nie pomyślał, że to koniec. Nie odczuł nieuchronności śmierci. Uderzył w ziemię wciąż walcząc i natychmiast stracił przytomność.
Ocknął się po jakimś czasie. Wciąż był dzień, z zabarwienia światła sądząc, późne popołudnie. Eskel leżał na trupie harpii. Gdyby to ona wylądowała na nim, byłby martwy. Ptasie kości połamały się od uderzenia, przebiły skórę harpii, a gdzieniegdzie także i skórę Eskela. Jego kości były jednak całe. Chyba. Potwornie bolały go ramiona, kark i głowa. Widział tylko na jedno oko. Podnosił się i opadał na powrót na zapchlony, cuchnący zezwłok. W ustach miał krew i pióra.
Udało mu się odczołgać na bok od harpiego trupa. Skręcił się w suchych torsjach. Nie wiedział... Nie pamiętał...
Potem szedł w dół zbocza jakąś ścieżką. Nie miał pojęcia, jak się na niej znalazł. Słońce zachodziło, a góry rzucały głębokie cienie. Eskel szedł. Na ramionach miał ciężary, ciężary wbite w ciało, wżarte, promieniujące strasznym bólem. Każdy krok wtłaczał mu pod czaszkę, przez prawy oczodół, lodowatą włócznię bólu. Szedł, słaniając się i zataczając. Gdyby upadł, już by się nie podniósł. Dlatego szedł, przesuwał stopy, szedł i szedł, w dół, wciąż w dół – każdy krok niczym uderzenie, twardy, opadający, niezgrabny.
Przed nocą dotarł do Jaworza. Coś widać nad nim czuwało. Coś, co uprzednio zaniedbało obowiązki i pozwoliło mu spaść z nieba na twardą ziemię.
Przekroczywszy granice wioski i usłyszawszy pierwsze okrzyki zgrozy, wiedźmin położył się ostrożnie na drodze i stracił przytomność.
Potem widywał nad sobą twarze. Niewyraźne. Pojawiające się na tle belkowanego stropu.
Sołtys coś tam mówił, poruszając wyliniałym wąsem. Zielarz mamrotał i załamywał ręce. Borówka Rohacz płakała. Jakieś stare kobiety, blade i wyraźnie przerażone, poszeptywały do siebie nawzajem. Znów zielarz i jego mamrotanie, burczący monolog sołtysa. Borówka już się nie pojawiła.
– Ja tam nie wiem, jakżeście ten upadek przeżyli – powiedział Tumosz Rohacz, sołtys Jaworza. – Iście cudem uszliście z żywotem. Iście cudem.
Eskel chciał zapytać o Borówkę. Czemu nie przychodzi. Czemu go nie odwiedza. Nie pytał. Twarz miał opatuloną miękką wełną i szarpiami tak, że odsłonięty miał tylko kącik ust i jedno oko. Policzek bolał, bolała kość jarzmowa. Nos zapchany miał skrzepami krwi. Myśli rwały się mu w głowie niczym nici babiego lata. Nie wiedział... Nie pamiętał...
Borówka nie przyszła. Ale ktoś przyniósł dwie czaszki małych harpii, obrane z ciała, wygotowane, przez puste oczodoły nanizane na sznurki i ozdobione koralikami. Ktoś zawiesił je, bielejące w mroku, na krześle stojącym przy posłaniu Eskela.
Borówka nie przyszła, ale też nie zatrzymała dowodów wzajemności. Wymiernych i trudno dostępnych.
Kiedy wreszcie zdjęto bandaże i Eskel spojrzał w maleńkie, mętne lusterko zaoferowane mu przez jedną z pielęgnujących go babin, zrozumiał od razu. Nawet nie próbował pytać. Odebrał od Tumosza Rohacza, sołtysa Jaworza, mały mieszek brzęczący monetą, oznajmił, wbrew faktom, że czuje się już dobrze, wdrapał na siodło myszatej klaczy i odjechał ze wsi. Nie zobaczył już Borówki i nie pytał o nią.
***
Wciąż miał te nanizane na sznurki czaszki, rozmiaru małych makówek, dziobate, ozdobione czerwienią drewnianych koralików i puchem harpich piórek. Minął niemal wiek, ale Eskel miał je zawsze przy sobie, tak jak medalion z głową wilka. Czasami wiedźmin niemal wierzył w to, że medalion ostrzega go przed niebezpieczeństwem, a wykonany rękoma Borówki amulet go chroni.
Wiedźmak, mały, pręgowany kociak Eskela, uwielbiał się nim bawić.
***
W drodze z Górnego Aedirn do Kaer Mohren Eskel nabawił się gorączki. Ustępowała, wracała, ustępowała znowu. Twarz pod owijającą policzek chustą opuchła, spod założonych w Jaworze szwów sączyła się chłonka i ropa. Infekcja przygasała w konfrontacji z wiedźmińską wytrzymałością i medykamentami, potem rozpalała się na powrót. W Ard Carraigh Eskel zatrzymał się na kilka dni dla odzyskania sił. Kiedy zdawało mu się, że je odzyskał, pojechał dalej. Słyszał niepokojące pogłoski. Nad Gwenllech gorączka powróciła, na przełączy trzęsła nim tak, że obwisł w siodle i cudem tylko z niego nie spadał.
Ale wreszcie dotarł do Kaer Mohren.
I go nie rozpoznał.
***
Poznał jednak Zasiółek, wieś brudną i szarą, skrytą w lasach i wiecznej niepogodzie. Ściągnął wodze siwej klaczy. Stanęła, przytupując i parskając cicho. Eskel przyglądał się wsi. Zastanawiał się. Myślał o sołtysie Zasiółka i o Borówce Rohacz z Jaworza. Czekał, aż ucichnie w nim gniew.
2 notes · View notes
zupy · 4 years ago
Text
Chciałabym to, co biorą biolodzy
wznosik fabrycjusza
wydłubka oczateczka
krocznik wieśniaczek
pańdrożyca wątpliweczka
parówka pozłotka
misterek kamienniczek
straszydełek zróżek
pasigęba tłuszczanka
pustosz kradnik
złodziejaszek rypidełko
toporczyk
dreptacz
skoropędek
dolotek
dyrdoń
świeżacinek
trupnik
miażdżeń
leniwczyk
wywłoka rdzawonoga
kaługowiec
przyścierwek
lizaczka
zakała
zęboszyjka
murzynek
dziewosłęb
zębonóżka
ociężałek
krzywonos
cudzich
stępień ślimaczarz
głodek mrzygłód
nasięśrzał pospolity
podejźrzon rutolistny (z rodziny nasięźrzałowatych)
maczużnik nasięźrzałowy
gnojka trutniowata
nieżłop nakwietny
pokątnik złowieszczek
trajkotka czerwona
kusaczek cuchnący
pościerwka pomarszczona
krętak pospolity
plujka pospolita
srogoń napastnik
tutkarz cygarowiec
wyszczerek żwawy
tantniś krzyżowiaczek
złodziejaszek rypidełko
pomrocznik przylepek
2 notes · View notes