#kogo to kurwa bawi
Explore tagged Tumblr posts
Note
kurwa przerażające że okno overtona się tak przesunęło że młodzi ludzie uważają że agresywny antysemityzm jest społecznie akceptowalnym tematem do rozmowy z przypadkowymi ludźmi. zejść z rozpaczy można
jeszcze kurwa w tym kraju polaczki wielce umęczeni przez niemca jebac tuska bo cos tam cos tam niemcy ale losowej typiarze powiem o tym ze powinni zydow wybic (potem powiem ze haha zartowalem ale i tak glosuje na konfe)
#głową by wszyscy kurwa ruszyli#moj pradziadek spedzil chwile podczas wojny w jakims obozie - ile dokladnie tego nie wiemy bo potem go wywiezli na roboty do niemiec#a sam pradziadek niezbyt o tym opowiadal#a i tak czesto o tym mysle i takie kurwa zartowanie z obozow mnie rusza a co dopiero jak komus cala rodzine znajomych wymordowali#jebac ich kurwa wszystkich#co to kurwa za typ żartu jest#kogo to kurwa bawi#te niesmaczne kawaly kurwa chociaz maja setup zartu#ale to???
10 notes
·
View notes
Text
Nie wiem
Zaczynam uważać, że życie mi się na siłę psuje, i mean, od 14 do 20roku życia żyłem w depresji, i mialem wtedy, raz więcej raz mniej osób przy mnie, teraz jakos, nie wiem rozmawiam z dwoma osobami i jakos mi przykro, staram się, robie dosyc duzo i naginam swoje strefy komfortu by kogokolwiek poznać, kogos kto będzie miał to "Coś".
A co to jest to coś? Sam nie wiem, po prostu kiedy z kims rozmawiam to czuje to coś, coś więcej, fasynacje? Ciekawość? Moze wszystko na raz? Nie wiem
Wiem czego chce, chce poznać osoby z ktorymi bede mogl się zżyć, poczuc ta nierozerwalna więź, bede wiedział, że druga osoba będzie mogła pobiegnąć w ogień za mną, i vice versa, chce komus zaufać, chce kogos pokochać, pomimo przykrych rzeczy, może nie jestem pijakiem i cpunem, i dosyć często mam kija w dupie, ale staram się nadrabiać to tematami, zaciekawieniem innych, bądź tworząc ciekawe rozmowy, może nie jestem ekstrawertykiem, przystojnym, ale staram się nadrabiać to moim zaangażowaniem w relacje, potrafię dać więcej niż dostaje, wybucham, jestem dziecinny, atencyjne, kurwa wiem, nikt nie jest idealny, każdy ma ta swoją ciemna stronę która trzeba zaakceptować, więc dlaczego ja, nie mogę nikogo znaleźć? A jedna osoba która regularnie pije i sie bawi, co chwila poznaje kogos? Dlaczego osoby które mają tak bardzo wyjebane w innych czy w "bawienie się w ufanie i znajomości" ma, a ja próbujac być bardziej ludzki, zostaje z niczym?
Yh, nie wiem, ale robi mi się coraz bardziej przykro z tego momentu, nie chce toksycznych, nic nie znaczących, z litości znajomości, chxe cos co przetrwa wszystko...
A może ja pragnę niemożliwego?
4 notes
·
View notes
Text
Zimno mi.
Muzyka Atrium Carceri / Cities Last Broadcast co prawda uspokaja moje roztrzęsione ostatnio nerwy, koi też myśli o śmierci, jednak płacę za to cenę, czując jakiś psychiczny chłód. Ten chłód, którego nikt nie chce zrozumieć, mówiąc mi wówczas, bym się cieplej ubrał. A od tego chłodu nie ucieknie się w tak banalny sposób.
Nie wiem, po co piszę to, co piszę. Może mi samotnie. Tak, z pewnością mi samotnie. Poza tym, ostatnio za dużo myśli się we mnie zbiera, plącze pod nogami, a wręcz biega, tworząc bezmyślny chaos, i przerażając mnie coraz bardziej. Coraz trudniej mi od tego uciec, a uciec mogę albo w samotność, albo w czyjeś ramiona. Ale ramion mi brak, więc ciągle uciekam w samotność, próbując poznać siebie, świat, by być czegokolwiek pewnym. Ale w obliczu śmierci i braku jakiegokolwiek większego uczucia we mnie, na cholerę to robię? Nie pojmuję już tego. Kiedyś to miało sens, później sens ten nieco wymuszałem, myśląc, że się o kogoś troszczę. Teraz to tylko głupia, egoistyczna idea, rozbijająca się o kolejną myśl, że kiedyś - a może i niedługo - umrę.
Śmierć ostatnio prześladuje mnie koszmarnie. Zawsze byłem jej świadomy, traktowałem jak godnego przeciwnika, szanowałem ją i jakoś w niesmaku miałem szafowanie ‘chęcią śmierci’. Nadal to wszystko jest, ale jednak.. coś się zmieniło. Nieodwracalnie. Czuję śmierć niemal namacalnie ostatnio, jakby mi ukazała się przez chwilę, podczas seansu “Nostalgii”. Wtedy po raz pierwszy, przy scenie przejścia z pochodnią, poczułem olbrzymi lęk, i jakby tę dotkliwą świadomość. To był początek, ale jak cholernie mocno mnie przeraził. Ale wraz z kolejnymi miesiącami, nawarstwia się to, każąc mi czuć ten lęk coraz bardziej. Ostatni powiew śmierci poczułem, kończąc “Na Srebrnym Globie”. Cała książka mną mocno wstrząsnęła, ale to, jak równie namacalnie poruszała temat śmierci - mimo jej nieszczęsnej podniosłej formy - poruszył chyba jakiś kolejny trybik świadomości. Od początku stycznia śmierć mnie dręczy w myślach, łącząc się z mnóstwem wyrzutów sumienia, z poczuciem straty, marnowania czasu, z tym typowym mi bólem odnośnie społeczeństwa, pewnej mi bliskiej osoby. Coraz trudniej mi z tym walczyć, a bliskich ludzi mam jakby coraz mniej.
Bliskich ludzi, właśnie. Jeszcze niedawno myślałem, że straciłem bliskiego mi, najstarszego znajomego/przyjaciela. I owszem, tak było i jest. Ale koiłem swoje serce myślą, że chociaż spieprzyła nam się relacja, to mam chociaż przyjaciółki, którym ufam, mogę powiedzieć względnie wszystko, co mnie dręczy, i że mogę liczyć na ciekawą, wzbogacającą mnie dyskusję. I w jakiś sposób to jest prawda. Byłbym parszywym niewdzięcznikiem, twierdząc, że nie mam w nich oparcia, albo że już nic dla mnie nie znaczą. Nadal są mi niesamowicie bliskie, nadal cenię rozmowy z nimi. Jednak... nigdy wcześniej nie czułem takiego wyobcowania przy kontakcie z kimkolwiek. Nawet mimo tego, że są mi to tak bliskie osoby, czuję straszny dystans. Jakbyśmy byli kompletnie innymi duszami, które połączyły się raczej przypadkowo, i utrzymują kontakt ze zwykłej sympatii. Ale już nie tej ogromnej więzi, jaka nas łączyła, tego powiązania, do jakich zdolne są tylko bardzo bliskie sobie osoby. Źle mi z tym, bo już co najmniej raz takie odczucie ‘oderwania się’ bliskiej osoby odczułem. A jednocześnie wiem, że to coś, co odczuwam wyłącznie ze swojej strony; być może stan lękowy, który wytworzył się przy innych znajomościach, i oddziałuje na obecne, warte zaufania. Męczą mnie ludzie. Wszyscy wokół. Może to ten szkopuł, że straciłem jedną z tych istotnych dla mnie rzeczy w psychice - brak oceniania drugiej osoby; docenianie człowieka niezależnie od tego, jaki jest. Szukania w nim dobra, wartości, próbując zrozumieć jego wnętrze. Teraz poprzeczka jest wyżej.. i zastanawiam się, na ile to przez moje ponadroczne obrócenie się ku egoizmowi, a na ile to ból wywarty przez złe relacje, których się trochę pozbierało. A na ile po prostu moja psychika tęskni za czystymi ludźmi, jakich poznawałem dawniej, a którzy obecnie za dużo w sobie zmienili, zwykle na gorsze. To też jest powód, dla którego obecnie nikt mi nie wystarcza: kogokolwiek mam przy sobie, jest on tak odmienny, i tak ‘pusty’, jak bym nigdy nie podejrzewał, że będzie. Boję się czasami, że za kilka lat ja jeden pozostanę, podchodząc do świata jeszcze trochę jak dziecko, uciekając w marzenia, uciekając od zgorzknienia, obojętności, pragmatyzmu dzisiejszego pieprzonego świata. Swoją drogą, ilekroć myślę o tych przeciwieństwach - obojętności a marzeń - tylekroć przypomina mi się słuszna uwaga przyjaciółki. “Przeciwieństwem miłości nie jest nienawiść, a obojętność”. Tak sobie myślę, że ten obecny post piszę, być może, bo akurat czytam książkę Tarkowskiego “Kompleks Tołstoja”. Jest ona jakby spisaniem myśli tego genialnego reżysera, ale w odróżnieniu od jego filmów, jest bardzo bezpośrednia. Przez co dziwnie mi się ją czyta. Zauważam teraz istotne różnice między moją psychiką, a Tarkowskiego. Chociaż wciąż sporo nas łączy, to jego podejście jest zdecydowanie bardziej bezkompromisowe. W jakiś sposób budzi to mój podziw, zwłaszcza, że sam żył w ten właśnie sposób. Z drugiej strony, trochę mnie to bawi, bo zwykłem myśleć o sobie jako o moraliście z nadmiernie romantycznym (cierpiąco-ideowym, dla jakiegokolwiek idioty mylącego nowoczesne pojęcie ze starym) podejściem do świata. A okazuje się, że mimo pewnego istotnego odchyłu, do skrajnego punktu mi jeszcze daleko. Zwłaszcza, że Tarkowski także fanatykiem ideowym nie jest, a czasami jego maniera przypomina uroczo moją. Choćby i takie wtrącenie, w którym się tłumaczy nieco bardziej neutralnie ze swoich skrajnych poglądów, widząc, że się zagalopował, i że skrajność niekoniecznie oddaje istotę jego myśli.
Nie mogę pozbierać myśli.. a chcę dalej pisać, bo pozwala mi to na chwilę zapomnieć o śmierci, kimś kto (mam nadzieję) jednak zagląda na mój blog, i tym wszystkim wokół. I a propos, napisałbym w podobnym tonie to wszystko, co mnie dręczy odnośnie tej osoby. Z drugiej strony, kurwa, chcę być konsekwentny. Nie tylko nie pisać do niej, ale i nie pisać o niej. Ale co gorsza, to cholernie głupie. Bo co mi da taka bezfinezyjna, sztuczna powściągliwość? Świadomość tej osoby, że nic dla mnie nie znaczy? Że zapomniałem. To głupie, jak wszyscy się okłamujemy - sami siebie, innych, bliskich nam ludzi. Często tylko dla jakiegoś niewyraźnego poczucia, że ktoś będzie nam bardziej obojętny, gdy go wyrzucimy z myśli. Albo inaczej, pokażemy mu, że go wyrzuciliśmy. A prawda może być inna. Bo jaka jest prawda? Prawda jest taka, że parszywie mi jest z myślą, że znów nas nie ma. Że znów będę się jeszcze bardziej bał zaufać, i jeszcze trudniej będzie coś odbudować. Że to też chociaż trochę moja wina. Że znów się boję, że to już ostateczny koniec, a ja jeszcze naiwnie czekam. Na co, na kogo? Na kogoś, kto zmienił się na tyle, że obecnie jedynie kocham jej przeszłe odbicie.
Swoją drogą, to jest ciekawy temat. Ludzie się zmieniają, na różne strony. Ale to w naszych wspomnieniach jednak przechowujemy ich takich, jakimi byli niegdyś. Często mam wrażenie, że moja dusza zlała się z tą przeszłą wersją osoby, o której mówię. I dlatego też obecna, tak odmienna, razi mnie, bo tamta żyje wciąż we mnie, przypominając mi też o tym, że kiedyś niewiele nas różniło - a co nas różniło, to fascynowało. Dzięki temu można było zwiedzić z zainteresowaniem duszę drugiej osoby, ale w chwilach słabości - pomóc sobie nawzajem (do czego potrzeba znajomości drugiej osoby)
Ale zostawmy nieistotne wywody o ‘przechowywaniu człowieka we wspomnieniach’. Sam temat wspomnień to coś, co dla mnie jest ogromem jak morze, o którym mógłbym mówić długo. Wspomnienia są ważne, bo dzięki nim mamy motywację walczyć, dalej trwać, mieć marzenia. Wspomnienia nas kształtują, przeszłość nas kształtuje, i dlatego jest cholernie istotna. Tyle w temacie.
Cóż, podsumuję to już, bo nie chcę pisać książki. Cholernie mi Ciebie brak, Natalio. Mimo, że czuję się taki pusty, to jednak to wiem. Nawet mimo tego, że chciałem się jakoś pozbierać przez cały ten czas, wziąć swoje życie w swoje ręce, poznać to i tamto, może nauczyć się kilku praktycznych rzeczy, przełamać lęki. Trochę mi to nawet wychodzi, ale co jakiś czas serce kłuje - wystarczy usłyszeć głos Chibi, spojrzeć na śnieg, przechadzać się w chłodną noc po miasteczku, przy blasku latarnii. Chciałbym, żebyś tu przyjechała. Pokazała, że Ci zależy, tak dla odmiany. Żebyś może coś w sobie zmieniła. Nie wiem. Chciałbym po prostu jeszcze raz poczuć ten uścisk, który czułem tamtej nocy. Nie bawić się w jakieś głupie, marnujące życie czekanie, a po prostu wtulić się na chwilę, porozmawiać o życiu, nawet imprezach, których nie lubię, poczuć czyjąś bliskość. Schować dumę i całą resztę tych sztucznych ludzkich głupot do kieszeni, a najlepiej wyrzucić w cholerę. Chyba nie pisałem dotąd tak osobistego, i szczerego jednocześnie, “listu”. Nie wiem, czy go nie usunę za chwilę, albo i nie przerzucę na blog prywatny, by go nikt nie czytał. W końcu, nadal za dużo we mnie siedzi wszystkiego, a czy ja liczę na to, że się do mnie odezwiesz? Bo to chyba jedyny sens postu, skoro już poruszyłem naszą relację. Nie wiem. Znając Ciebie, albo nie napiszesz nic, albo napiszesz opryskliwy-cyniczny komentarz, jak było z tym, bym Cię nie tagował. A chyba nie o to mi chodzi. Eh. Czemu nie umiem udawać, że mi nie zależy, powiedz mi? I, co na równi istotne, czemu mi ciągle zależy? “We're all going to die, all of us, what a circus! That alone should make us love each other but it doesn't. We are terrorized and flattened by trivialities, we are eaten up by nothing“ ~C. Bukowski
3 notes
·
View notes
Text
Biała magia
Marnie siedziała w przydrożnym barze dla kierowców ciężarówek pod Madison – zwykłym, przaśnym, pełnym dymu i oparów alkoholu i piła na umór ze starszym Winchesterem, chociaż trudno było jej mu dorównać. Mimo młodego wieku pił jak smok o trzech głowach. Zważywszy na okoliczności, wcale mu się nie dziwiła, choć podziwiała wytrzymałość i mocną głową. Trochę trudno było jej się przyzwyczaić do innej wersji Deana niż ta w obcisłych, skórzanych spodniach (lub bez), z eyelinerem podkreślającym do bólu zielone oczy i z ćwiekowaną obrożą na szyi, ale i w traperach, wytartych dżinsach, czarnym t-shircie, koszuli w niebieską kratę i wyszmelcowanej kurtce po starszym bracie – nie, chwila, przecież to on był starszym z braci, wyglądał całkiem nieźle. Ciekawe, czy liczba warstw ubraniowych miała zetrzeć wspomnienie chwil, kiedy paradował pół nago, czy po prostu była zwykłym sposobem ubierania się łowców – wygodnym, bezpretensjonalnym i najlepiej „na cebulkę”.
- Jeszcze raz – mruknęła, nie mając na myśli kolejnego shota, chociaż go nie odmówiła. – Ta wiedźma rzucała uroki na dzieciaki z ulicy, żeby mieć darmową roboczą do baru i burdelu? Nikt nie zauważył, że znikały?
- My zauważyliśmy – wytknął celnie Dean i wypił potężny łyk whisky, nie zamykając przy tym ust i stukając szklanką o zęby. Marnie zamrugała, bo przypomniały jej się te usta i język przy zupełnie innej czynności. Cholera, w tej wersji chłopak też był seksowny jak diabli. Tylko bardziej pochmurny. Do rana zapewne też – skacowany. – Ojciec podsunął nam trop.
- Ojciec? – zmarszczyła brwi Marnie. Dopiero teraz skojarzyła jakże łowieckie (i wystrzałowe) nazwisko braci. Nie wypadało się przyznawać, że była z ich ojcem niemal równolatkami – rany boskie, wspólne igraszki z jego synami podpadały pod pedofilię. – John Winchester jest waszym ojcem? Dawno go nie widziałam.
- My też nie – burknął Dean i skrzywił się, jakby nadgryzł cytrynę. – Zaginął.
- To zaginął, czy podsunął trop? – dopytała się skołowana kobieta.
- To skomplikowane – westchnął Dean, zagryzając whisky preclem z solą i sezamem, specjalnością baru. – Teoretycznie zaginął, ale w praktyce mam wrażenie, że bawi się z nami w kotka i myszkę, bo czasem się odzywa. Zwykle nie wtedy, kiedy go potrzebujemy.
- Dalej szuka tego stwora, co zamordował Mary? – upewniła się Marnie, o czym mało nie pacnęła się w usta. Cholera, mówiła o jego matce.
Dean popatrzyła na nią wzrokiem bez wyrazu, oblizał wargi z soli i nieznacznie skinął głową.
- Myślę, że jest blisko i dlatego nas odsunął – powiedział w zamyśleniu. – A ja wyciągnąłem brata ze Stanford, żebyśmy razem go szukali – cholernie nie chciał, po czym tak wszystko szlag trafił, łącznie z jego dziewczyną.
- Dziewczyną Sama? – upewniła się łowczyni, chociaż nie podejrzewała Johna o romanse – widziała go ledwo kilka razy, ale sprawiał wrażenie człowieka całkowicie pochłoniętego polowaniem. Nawet nie wiedziała, że miał synów.
- Sama – potwierdził Dean ponuro. – I tak jeździmy po kraju w pogoni za białym króliczkiem. Aż trafiliśmy do Madison. A teraz mam na sumieniu brata w depresji, zwiniętego na motelowym łóżku, bo nie potrafi przeżyć tego, co zrobiliśmy.
- Co wam zrobiła ta zołza. I w sumie nie stało się nic strasznego – bąknęła nieśmiało Marnie, nie patrząc mu w oczy, by nie wyczytał z nich, że dla niej wspólne igraszki były całkiem podniecające. – Może to i kazirodztwo, ale dzieci z tego nie będzie.
- Co ty nie powiesz – warknął Dean, przygryzając wargę i rozdymając nozdrza jak rumak wpadający w szał bojowy. – Pal diabli kazirodztwo, ale po pierwsze obaj jesteśmy raczej hetero, a po drugie - nie byliśmy tam sami. Wiesz, ile mogliśmy mieć klientów przez ten cholerny tydzień, nim nas znalazłaś? Obojga płci?
- No, lepiej zróbcie badania – przyznała Marnie i westchnęła, pomyślawszy, że ona właściwie też powinna. Przegarnęła króciutkie, niegdyś ciemne, a teraz tu i ówdzie siwiejące włosy i westchnęła od serca.
- Pozwolisz, że na razie się zdezynfekuję – warknął raz jeszcze Dean, czym prędzej wcielając swoje słowa w czyn i zaciskając palce na szklance, jakby chciał j�� zgnieść.
- Czy twój wkurw i ból duszy Sama nie ukoiłoby, gdybyście dopadli tę wiedźmę i nie wiem, spalili ją na stosie? – podsunęła Marnie z drapieżnym uśmiechem. – Wiem, że po tym wszystkim zwiała z Madison, ale może dałoby się ją namierzyć? Roześlę wici po innych łowcach.
- Roześlij – burknął Dean, spojrzał na nią i dodał bardziej ugrzecznionym tonem. – Roześlij, proszę.
*
Rosamund Clarke wyglądała jak stereotypowa, przerysowana kura domowa po pięćdziesiątce – garsonka w kolorze musztardy, biała bluzeczka, zapinane na guziczki buty na płaskim obcasie, mysie włosy (zadbane, a sprawiające wrażenie przetłuszczonych lub nadmiernie spryskanych lakierem), niewprawny makijaż i dywanikowa torebeczka na zatrzask. Z tą różnicą, że w torebce, zamiast kosmetyków, miała podręczny zestaw wytrawnej czarownicy, maciupeńkie woreczki roku na każdą okazję i sztylety ostrzejsze od papryczek jalapeno. Jak i pszczeli wosk, który właśnie podgrzewała zapalniczką, by móc ulepić z niego kształtną laleczkę voo-doo. Lepiła i lepiła, a ręce trochę jej się trzęsły, bo była wściekła jak osa.
Ta szmata, to jest cholerna, siwa, podstarzała (Rosamund starannie usiłowała zapomnieć, że sama ma 78 lat) łowczyni pokrzyżowała jej plany, pozbawiła wspaniałego i jakże przyjemnego źródła dochodu, a na domiar złego zmusiła do ucieczki z uroczego miasteczka w Missouri, w którym pomieszkiwała sobie od kilku lat i bardzo sobie chwaliła – w przeciwieństwie do okolicznych mieszkańców, którzy nie wiedzieli, skąd brały się wszelkie nieprzyjemności i plagi egipskie na nich spadające. Wiedźma zionęła pragnieniem zemsty i oparami likieru migdałowego, którym co chwila zwilżała wyschnięte gardło.
Nie miała ani skrawka włosów czy paznokci tej łowieckiej dziwki, ale za to miała wystarczająco materiału, by ugodzić w obu młodych Winchesterów. Trzeba było jej nie zaczepiać, a w konsekwencji nie kurwić się w „Tech noir”. Ok, tego ostatniego pewnie wcale nie pragnęli, skubaniutcy, ale wpadli jak śliwka w kompot. I nawet całkiem przystojne i chętne były z nich skurkowańce. A że gubili włosie…
Rosamund zarechotała jak ropucha ukryta w szuwarach i szybkim ruchem owinęła wokół z grubsza przypominającą człowieka woskowej laleczki kilka dłuższych, kasztanowych włosów. Wymruczała zaklęcie, splunęła dla większego efektu, po czym wbiła w laleczkę dwie szpilki krawieckie z kolorowymi łebkami. Na kogo wypadnie, na tego - bęc.
*
Wypadło na Sama. Nie dosyć, że było mu źle na duszy, nagle zrobiło się źle na ciele. Bardzo źle. Zwinięty w kłębek na łóżku w motelu „Vila Rosa” krzyknął z głębi płuc, kiedy potworny ból przeszył go na wysokości żołądka, by za chwilę wrazić mu bolesną szpilę (nie wiedział, że dosłowną) w podbrzusze. Już zwinięty w pozycji embrionalnej, zwinął się jeszcze bardziej, a niechciane łzy pociekły mu po twarzy. Łapał powietrze otwartymi ustami, ale ból nie mijał. Trwał w najlepsze, piekąc, przeszywając, żgając niczym rozpalonym żelazem. Chciał krzyknąć – nie dał rady, próbował sięgnąć po telefon – nie zdołał. Pomyślał, że za chwilę umrze, ale ta myśl nawet go pocieszyła – przestanie tak okrutnie boleć. Zawył, nie mogąc się powstrzymać.
Dłuższą chwilę później, wracający z baru Dean z Marnie (ciut mniej pijana kobieta prowadziła cudownie staroświeckiego chevroleta braci) znaleźli go leżącego na podłodze wyłożonej przybrudzoną wykładziną we wściekle zielono-czerwone romby (motele miały swój niepowtarzalny gust w wystroju wnętrz, ten - szczególnie) i zwijającego się z bólu. Naprawdę wolałby już do tego czasu zemdleć, ale nijak mu się nie udawało. Coś rozszarpywało mu wnętrzności, ale – co prawda, nie z miłosierdzia, lecz czystego okrucieństwa, nie chciało dobić. Nie miał już siły krzyczeć, ani wyć, tylko jęczał cicho, oszczędzając oddech.
Dean wytrzeźwiał szybciej, niżby przypuszczał, że potrafi. Dopadł do skręcającego się w agonii młodszego brata i próbował go objąć, podnieść, ulżyć w bólu. Rzecz jasna – bezskutecznie. Był bezradny i ta bezradność go dobijała. Rozpaczliwe powtarzanie imienia brata nie pomagało ani na jotę. Sam utkwił w nim przerażone spojrzenie i wczepił się w jego kraciastą koszulę, dysząc jakby przebiegł maraton w pełnym słońcu i usiłując wydusić z siebie słowo. Mokre od potu włosy kleiły mu się do czoła i policzków, a z oczu wyglądało cierpienie i niema prośba o dobicie.
- Kurwa – powiedziała soczyście Marnie i zamiast pomóc Deanowi – i tak niewiele by wskórała, rzuciła się do własnego sekwojażu, wepchniętego pod łóżko pod oknem.
Nagłe rzucanie się do swoich rzeczy powoli wchodziło jej w krew. Tym razem jednak nie szukała noża wzmocnionego magicznymi runami – w tej sytuacji by nie pomógł, a czegoś zupełnie innego. Jako, że tego czegoś nie znalazła, pacnęła się w czoło, pozbierała z podłogi i czym prędzej podbiegła do małej lodówki w aneksie kuchennym – na szczęście razem wynajęli w motelu prawdziwy apartament, z lodówką, zlewem, kuchenką i mikrofalówką. Jak dobrze, że to ona rano robiła zakupy, bo inaczej w lodówce znalazłaby tylko puszki piwa, mrożonki i resztki pizzy na wynos. A tak były i jajka. Delikatnie złapała największe z nich – nie, żeby to miało znaczenie, ale Sam był spory i wróciła z nim do splecionych w uścisku, tym razem czysto platonicznym i cierpiącym, braci.
- Ściągnij z niego wszystek metal – zarządziła, ujmując jajko za szerszy koniec i niemal przykładając do głowy Sama, co, biorąc pod uwagę jego gwałtowne dreszcze, mogło się skończyć jajecznicą.
Dean nie zadawał pytań, tylko zerwał bratu z szyi łańcuszek z pentagramem i zaczął mocować się z zegarkiem opasującym mu prawy nadgarstek.
- In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti sit relinquere idoneitatem immunda Samuel et numquam non revertemur (W imię Ojca i Syna, i Ducha świętego, opuść siło nieczysta Samuela i nigdy więcej tu nie wracaj) – niemal zaśpiewała Marnie, krążąc jajkiem nad czubkiem głowy Sama. Dean przytrzymywał brata, któremu łzy spływały ciurkiem po pobladłych policzkach i wsiąkały w bawełnę koszulki.
Trzydzieści trzy okrążenia, coraz szersze, nad głową, nim łowczyni nie przeszła do spiralnych ruchów okrążających całe, dygoczące z bólu, ciało młodszego Winchestera – przede wszystkim wzdłuż kręgosłupa, nad biodrami i obolałym brzuchem, po czym zerwała się na równe nogi i zamaszyście rozbiła jajko o stojący na stoliku obok laptopa kubek z resztką kawy, mamrocząc pod nosem kolejną łacińską inkantację „Et ego manibus meis nihil habere testa, sed tribulationis Samuel” (W mojej ręce trzymam nie skorupkę, lecz kłopoty Samuela), z której Dean zrozumiał jedynie słowo „ego”, rozgniotła w dłoni skorupkę, powtarzając, by siła nieczysta wyniosła się w diabły, a na koniec pobiegła do łazienki, by spuścić okruchy skorupki w toalecie, czyniąc przy tym znak krzyża, co może wydawało się bluźnierstwem, ale zadziałało.
Ból szarpiący Samem minął niczym przepędzony czarodziejską różdżką. W pierwszej chwili nie mógł w to uwierzyć. Nadal trzęsąc się jak w malignie, nabrał tchu, odkaszlnął i jeszcze mocniej wczepił się w brata, mnąc mu koszulę i boleśnie zaciskając palce na ramionach. Dean odruchowo gładził młodego po plecach, czując pod palcami wystające kręgi – Sam był zdecydowanie za szczupły, a drugą ręką odgarniając wilgotne włosy z czoła. Patrząc na nich – współczesne uosobienie piety, na szczęście nie do końca identyczne z oryginałem, Marnie pomyślała, że urok wiedźmy jedynie podkreślił łączącą ich więź i przeniósł ją na sferę cielesną. Winchesterowie chyba nie zdawali sobie sprawy, jak mocno byli ze sobą związani. Pod każdym względem.
- Marnie – szepnął Dean chrapliwie, nie potrafiąc wydusić nic więcej, ale w tym jednym słowie zdołał zawrzeć zdumienie, ulgę i niewypowiedzianą wdzięczność. Sam jedynie popatrzył na nią tymi swoimi lekko skośnymi, nie do końca określonymi w kolorze, albo inaczej – wielokolorowymi oczyma. Usta mu drgnęły.
- Taaa – zgodziła się z nimi łowczyni. – Znowu uratowałam wam dupę i tym razem nawet nie musiałam się z wami przespać. W sumie – szkoda.
Uśmiechnęła się krzywo i skupiła uwagę na kubku, w którym obok resztek kawy pływało rozbite jajko. Białko było mętne i przypominało burzową chmurę. Marnie sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej żelazny opiłek, by ostrożnie położyć go na powierzchni jajka. Zakręcił się i ułożył koniuszkiem na południe – zupełnie nie tak, jak uczciwa strzałka kompasu powinna.
- Coś wam jeszcze powiem, chłopcy – powiedziała z nutą triumfu w głosie. – Teraz, zamówiwszy urok i zamknąwszy go w jajku, możemy namierzyć tę sukę. To maleństwo nas poprowadzi.
*
Dobra wiedźma, to martwa wiedźma, uważała Marnie. Dlatego nie czuła najmniejszego żalu, przyglądając się skwierczącym w designerskim fotelu (stojącym przed nie mniej designerskim stolikiem zastawionym czarkami z ziołami i kośćmi kurczaka) zwłokom Rosamund Clarke, które właśnie dopalały się z cichym potrzaskiwaniem. Nie powstrzymała Deana przed oblaniem czarownicy święconą wodą (wrzącą) i wbiciem w brzuch poświęcanego sztyletu, ani Sama przed skręceniem jej karku – zapewne, by dłużej nie cierpiała (młody miał zbyt miękkie serce), ale dla pewności, wolała polać zwłoki benzyną i podpalić. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Śmierdziało przeokropnie – nie znała chyba gorszego smrodu niż ten palącego się ciała. No, może oprócz rozkładających się zwłok skunksa, wychodka, w które rąbnie piorun lub przypalonego mleka. Ułożone w niezbyt staranny kok włosy Rosamund paliły się wokół jej przysmalonej czaszki niczym nieświęta aureola, a na twarzy – tam, gdzie jeszcze ostały się strzępy skóry, zastygł wyraz najwyższego zaskoczenia. Uważaj, wiedźmo, czym wojujesz, bo od tego możesz zginąć, pomyślała cynicznie Marnie, otrzepując ręce niczym lady Makbet i odwracając się na pięcie. Nie po to od lat studiowała rytuały i zaklęcia białej i czarnej magii, by nie móc wykorzystywać ich w praktyce.
- Chodźmy, nim włączy się alarm przeciwpożarowy – zachęciła Winchesterów, z których jeden wyglądał, jakby miał mdłości, a drugi przyglądał się ofierze całopalnej z wiedźmy z miną jawnie świadczącą o tym, że chętnie by ją wskrzesił i powtórzył całą procedurę od początku.
- Nie włączył się do tej pory, to się nie włączy – mruknął Dean.
- I dobrze - zaśmiała się Marnie. - Ha, może pomyślą, że to samozapłon.
- Jak możecie? - spytał z niejakim wyrzutem Sam, przegarniając przydługie, kasztanowe włosy, jakby nie pamiętał, co owa wiedźma im (i nie tylko im) zrobiła.
- Nienawidzę wiedźm – powiedzieli jednym głosem Marnie z Deanem i spojrzeli po sobie z niedowierzaniem, po czym uśmiechnęli się porozumiewawczo, ku zdegustowaniu Sama. Cóż, Marnie nie lubiła do tego wracać, ale miała jeszcze większe powody, by nienawidzić czarownic, niż Winchesterowie. Dwa fundamentalne powody – męża i córkę.
- Chłopaki, nie martwcie się, zrobiliśmy dobry uczynek – powiedziała łagodniej, zagarniając obu jak kwoka kurczęta i prowadząc jak najdalej od miejsca zbrodni. – Płoń, wiedźmo, płoń i tak dalej.
- Malleus Maleficarum – rzucił niepewnie Sam w progu i spłoszył się pod spojrzeniem Marnie.
- Stanford – bąknął Dean z niejaką dumą. – Spokojnie dostałby się na prawo, gdyby nie… sama wiesz co.
Marnie zerknęła na młodszego Winchestera zupełnie inaczej. Do tej pory widziała w nim jedynie młodocianą ofiarę uroku w wersji ślicznego chłopca do zabawy, wrażliwca skulonego na łóżku i przeżywającego to, co się stało, bądź biedactwa zwijającego się z bólu na podłodze. Nie doceniała go i zrobiło jej się głupio.
- Przepraszam, Samuelu – powiedziała ze skruchą. Prawdziwą.
*
- Chłopcy, chyba nadszedł czas na rozstanie – zagaiła Marnie, błyskając szarością podkreślonego dymnym cieniem spojrzenia i stając przed Winchesterami z rękoma założonymi na piersiach, obleczonych w top z Led Zeppelin (pod względem gustu muzycznego, mimo różnicy wieku, dogadywali się z Deanem znakomicie). Z rozczuleniem przyjrzała się obu.
Dean siedział na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, podjadając chipsy, popijając piwo i ze zmarszczonym czołem przeglądając dziennik ich ojca – oprawne w skórę kompendium potworów, ściganych przez Winchestera seniora. Sam kulił się na krześle pod oknem, bez piwa i chipsów, korzystając z blednącego światła dnia, by sprawdzić na laptopie z naklejką Pearl Jamu doniesienia z małego miasteczka Toledo w Ohio o pojawieniu się jednej z urban legend – Krwawej Mary.
- Marnie – powiedział z wyrzutem Dean, unosząc wzrok znad karty pamiętnika z patykowatym Wendigo. – Nie wygłupiaj się.
- Dzięki za miłe słowa – prychnęła, ostentacyjnie wydymając usta i przenosząc ręce z piersi na biodra. – Ale wy już nie potrzebujecie matkowania, a ja zwykle pracuję sama, bez urazy. Chyba, że chcę iść z kimś do łóżka.
- Ale my… – zaczął Sam i umilkł, znienacka pokrywając się rumieńcem.
- Nie miałbym nic przeciwko – wyrwało się Deanowi, który odłożył na bok pamiętnik, niedopite piwo i niedojedzone chipsy, instynktownie oblizując wargi, na których punkcie Marnie zdążyła dostać lekkiego fetyszu.
- Jestem dwa razy starsza od was i nie tak atrakcyjna, gdy nie działa urok – uświadomiła go łowczyni nieco cierpko. – Poza tym najnormalniej w świecie lecicie nie na mnie, tylko na siebie, ale za cholerę się do tego nie przyznacie.
- Nieprawda – powiedział obronnie Sam, nie uściśliwszy, które z jej stwierdzeń ma na myśli. Skulił się jeszcze bardziej nad otwartym laptopem, starając się nie patrzeć na brata.
- Prawda – mruknął niespodziewanie Dean, wzruszając ramionami i spoglądając na Marnie z prawdziwym smutkiem w zielonych oczach. – I co z tego? To absurdalne, głupie, niemoralne i nienormalne. Ja wiem i Sammy wie, choć wolałby nie. A gdyby ojciec się dowiedział, zabiłby nas obu na miejscu. Nic, tylko samemu palnąć sobie w łeb.
- Dean? – zapytał młodszy brat z niedowierzaniem i zapatrzył się na niego szeroko otwartymi oczyma, zapominając o Krwawej Mary i historii wyszukiwania w laptopie. – Ty tak na poważnie?
- Nie, wygłupiam się – odpowiedział ponuro Dean, przewracając oczyma. – Lecenie na młodszego brata, któremu kiedyś zmieniałem pieluchy i karmiłem kaszką jest najzupełniej normalne. Weź mnie dobij, albo zapomnijmy o tym raz na zawsze.
- Chłopaki, życie jest krótkie – powiadomiła ich o wiele bardziej doświadczona Marnie, bojowo przegarniając nastroszone po prysznicu, siwawe włosy. – Odłóżcie na bok konwenanse i pozwólcie sobie na odrobinę szaleństwa. Zanim będzie za późno.
- Czyli co? – zapytał z wahaniem Sam, przerzucając wzrok z Marnie na Deana, jak gdyby obserwował mecz koszykówki.
- Czyli lepiej zsuńmy łóżka, bo się nie zmieścimy – zaproponowała kobieta i zaczęła się nieopanowanie śmiać.
*
Początkowo było wyjątkowo niezręcznie. Najswobodniej czuła się Marnie, ale obaj bracia sztywnieli pod jej dotykiem, niekoniecznie w tych miejscach, w których powinni, by się dobrze bawić, a kiedy niechcący sami się dotknęli - odsuwali się czym prędzej.
- Za chwilę sama nałożę wam te obróżki z urokiem – burknęła, siedząc między nimi na zsuniętych łóżkach i przerzucając się z pocałunkami z jednego na drugiego (Dean smakował chipsami i piwem, ale to jej nie przeszkadzało). – Łatwiej szło.
- Przepadły – wymamrotał Dean przez zajęte całowaniem usta, więc wyszło mu ciut niezbornie.
- Mogłabym zrobić nowe – prychnęła Marnie, odrywając się na moment od słono-piwnych warg mężczyzny i zachichotała, widząc wyraz jego twarzy. – Nie zauważyłeś, że jestem całkiem biegła w magicznych sztuczkach?
- Ja zauważyłem – zgodził się Sam, przyciągając ją bliżej, by popieścić kark – drobne włoski momentalnie stanęły jej dęba. – Kto czarami wojuje, ten od czarów łatwiej ginie, ale musisz uważać, by nie posunąć się za daleko.
- By samej nie zwiedźmieć? – upewniła się, dostrzegając w jego migdałowych oczach zrozumienie, cień, świadczący o tym, że młodszy Winchester walczy z własnymi demonami i to nie tylko z demonem pożądania brata swego. – Obiecuję, że będę się pilnować.
- Pilnuj się, pilnuj – parsknął Dean, odbierając Samowi Marnie i zabierając się za śmielsze pieszczoty. Jego ręka wsunęła się między jej uda, a druga uwzięła się na lewą pierś. Sam prychnął i także nie odpuścił, całując ją po karku i zsuwając się na szyję i zagłębienie obojczyka, otaczając w talii szerokimi dłońmi.
- Tak lepiej – wymruczała kobieta, wyginając się jak kotka i niemal pomrukując z zadowolenia. – Oto moi chłopcy.
- Chłopcy? – spytał niebezpiecznym tonem Dean, chwycił ją wpół – tym razem nie cofnął się przed przelotnym dotykiem dłoni Sama, i pociągnął na łóżko, wchodząc w nią bez ostrzeżenia i wypełniając do głębi.
Marnie pisnęła z zaskoczenia, ale jej ciało błyskawicznie dopasowało się do nagłej zmiany sytuacji. Owinęła się wokół starszego Winchestera jak ośmiornica, oplatając go rękoma i nogami i podjęła narzucane tempo, niezbyt delikatnie przejeżdżając mu paznokciami po plecach. Siłą rzeczy, obejmujący ją Sam, również znalazł się w pozycji leżącej i wpasował się w kobiecy tył, przytulając całym ciałem. Jego ręce pieściły jej piersi, brzuch i pośladki, zapędzając się w dolne rejony. Marnie nie miała nic przeciwko. Dean jęknął, gdy dłoń Sama zawędrowała i na jego biodro – brat miał szeroki zasięg ramion, ale nie przerwał hipnotyzującego, posuwistego rytmu. Pieszczona na wszystkie możliwe sposoby, kobieta dała się ponieść fali, nie analizując, nie myśląc, niczego nie rozważając – jedynie czując. Kiedy próbowała powiedzieć braciom, że nie muszą się aż tak starać, bo i tak jest bliska spełnienia, głos uwiązł jej w gardle, a dreszcze rozkoszy przeszyły podbrzusze słodkim bólem. Jękn��ła gardłowo, dygocząc w ich objęciach jak nie do końca ścięta galaretka.
Otwierając oczy w oprawie nieco rozmazanych cieni, zobaczyła tuż przed sobą intensywnie zielone spojrzenie Deana, który z całych sił przygryzał wargi, by nie dojść za wcześnie. Nie mogła się opanować, zacisnęła się wokół jego dumy, wydobywając z mężczyzny jęk protestu. Zaśmiała się i odpuściła. Tym razem jęknął w ramach rozżalenia, ale przyłożyła palec do ust i – uciekając jednocześnie przed objęciami Sama, przesunęła się niżej i niżej, by zająć się starszym Winchesterem na sposób francuski. Kolejny jęk był westchnieniem zachwytu – widocznie Dean miał opanowane jęki na każdą okazję. Jej usta i język na jego wrażliwej na dotyk, nabrzmiałej męskości to było trochę nadto, by mógł się opanować.
Tym bardziej się zdziwił, gdy nagle poczuł za sobą rozgrzane ciało brata, który zgrabnie zmienił łóżkową konfigurację. Dean instynktownie próbował uciec i tym bardziej wpasował się w usta Marnie, która zamruczała z pretensją – doprawdy, wolała się nie udusić. Nie chcąc zrobić jej krzywdy, wycofał się, natykając wprost na brata i jego przyrodzenie, bezczelnie napierające na jego pośladki. Sapnął, gdy poczuł na biodrze delikatny, wręcz pytający dotyk palców Sama, które zsunęły się niżej, pieszcząc jego ciasne wejście. Dean stężał, po czym rozluźnił się odrobinę i zamruczał coś nieartykułowanego, acz oględnie przyzwalającego. Był jednocześnie przerażony i podekscytowany. Pozwolił palcom Sama wsunąć się głębiej, rozluźnić pierścień mięśni i poszukać osławionej prostaty, choć nie było to całkiem bezbolesne. Strach się bać, co się stanie, gdy zamiast palców, poczuje tam coś zupełnie innego.
Jednak z jednej strony sprawne usta Marnie i jej posuwisty, stymulujący ruch dłonią, a z drugiej odnalezienie przez Sama magicznego punktu w jego wnętrzu – och, przyjemność była nie do zniesienia, rozproszyły go na tyle, że zapomniał o strachu. Nie dało się ukryć, że męskość Sama była spora i gorąca jak Piekło, ale dał radę przyjąć ją w siebie. Brat naprawdę starał się być delikatny – poruszał się powolutku, kojąc go pieszczotami pośladków, bioder i brzucha, szepcząc uspokajające słowa do zarumienionego ucha, a przede wszystkim zmieniając kąt pchnięć tak długo, aż ponownie odnalazł magiczny punkt.
W tym momencie Dean był stracony dla świata. Krzyknął chrapliwie, wybuchając w ustach Marnie jak gejzer. Jednocześnie na oślep sięgnął do tyłu i ścisnął Sama za biodro, przyciągając go bliżej. Młodszy z Winchesterów jęknął, zgubił rytm i zadygotał od stóp do głowy, dochodząc gwałtownie i niespodziewanie. Cóż, nie miał w tej kwestii nic do powiedzenia.
Marnie przełknęła, odkaszlnęła i rozciągnęła się na wznak na połączonych łóżkach, spod oka zerkając na wciąż splecionych w objęciach, ciężko dyszących braci Winchesterów.
- Tym razem też będziesz wymiotował? – spytała Deana nieco złośliwie.
Nie miał siły na odpowiedź, więc tylko pokazał jej język. Wychylający się zza niego, rozkosznie potargany Sam puścił do niej oko.
- Oj, chłopcy, chyba właśnie bezpowrotnie was zdemoralizowałam – podsumowała Marnie i zaśmiała się perliście.
Widać, jeśli się czegoś pragnie, nie potrzeba do tego uroku złej wiedźmy. Biała magia wystarcza. I dobrze.
0 notes
Text
Una curiosidad por la vida #0220
Ludzie .... Kim są dla mnie ?Przypadkowymi organizmami które ktos stworzył . Pomyslisz sobie ,, Kurwa co za debil “! Sorka ale dla mnie ludzi są kurwami ...
Nie to nie jest mój wymysł Wiesz co kiedyś powiedział Józef Piłsudski?
,, Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy “
Taka prawda . Miałem kiedys szacunek do innych ale juz go nie mam . Moze jestem zwyrolem bo oceniam ksiazke po okladce ale powiedzcie mi kurwa gdzie sa teraz wszyscy Przyjaciele którzy zawsze byli jak cos potrzebowali . Już ich nie ma bo maja wszystko.
______________________________________________________________
Boli mnie zachowanie innych .Wszystkie pierdolone kłamstewka . Przyjazń to juz nie dla mnie uwierzyłem w nia zostałem szczerze mówiac wyruchany ...
Wiesz ile razy potrzebowałem rady .... i to nie od swojej drugiej połowki .
Tylko od przyjaciela któremu zawsze byłem wstanie pomoc gdzie on był gdzie jest ...? Napewno teraz dobrze sie bawi w towarzystwie innych chwalac mi sie tym na róznych portalach społecznosciowych ale to nie jego wina .
Bo przeciez to ja jestem tym najgorszym . Ile razy potrafiłem go bronic . Wziaść cała wine na siebie . Poprostu byc jak tego potrzebował . Szczerze teraz wielki chuj ci w dupe .
_____________________________________________________________
Szczerze jezeli czyta to normalny cżłowiek nie zrozumie o co mi chodzi .Wiecie co to jest zainteresowanie ? Zainteresowanie: 1. «chęć dowiedzenia się o czymś lub zobaczenia czegoś» 2. «pociąg, sympatia do kogoś» A wiecie ze każdy człowiek lubi jak sie nim interesuje . A chodzi mi dokładnie o rodzine . Według mnie kazdy rodzic powinien wiedziec chociaz mały 1% z zycia swojego dziecka nie mówie ze ma wiedziec wszystko . No ale kurwa wstyd nie wiedziec co twoje dziecko lubi , Z kim wychodzi , Jakie ma plany wstyd to nie wiedziec ze ma sie chore dziecko . Tak chore dziecko psychicznie , z problemami , które nie ma sił ambicji , które radzi sobie zawsze samo .To jest wstyd . Może to co powiem nie jest dobre ale szczerze wolałbym pochodzic z domu dziecka niz mieszkac i zyć z tymi rodzicami których mam . Wiem ze nikt nie jest idealny ale jestem jaki jestem przeznich . ______________________________________________________________ Nie robiłem tego wszystkiego dla siebie . Nie popełniałem błedów z głupoty . Robiłem to dla was ....
Myślałem że jezeli bede robił to co lubicie to chociaz kątem oka ktoś na mnie spojrzy . Że nie bede stale odpychany na bok ... Popełniałem błedy specjalnie dla was . Robiłem to dlatego bo myslałem ze pomozecie mi , pokazecie jak wstac jak sie podnies . Ale nawet to was nie ruszało . Gdybyscie tylko wiedzieli ile razy w miesiacu potrafiłem płakac cała noc i dzien zamkniety w pokoju a wy mysleliscie ze gram na komputerze . Ile razy mówiłem wam ze wychodze na cały dzien ze najomymi a potrafiłem jechac do lasu usiasc sie i płakac wyć na pół lasu ... Nikt o tym nie wie dlaczego ? Bo nie chce aby mnie wysmiali ? Nie Bo sie wstydze ? Nie Bo nie chce Już współczucia i zainteresowania . Nie chce czegos o co mam sie prosic . Nienawidze sie prosic .
Kiedys błagałem aby ktos mnie wys��uchał a teraz . A teraz jest tylko jedna osoba której chce sie wygadac ale nie umiem . Przepraszam cie za to wiem ze nie jestem idealny ze mam swoje pierdolone humorki . Ze bardzo bys chciała abym zdał to prawojazdy . Abym dogadał sie z rodzicami . Ale kurwa nie umiem naprawde . Czasami patrzac na siebie i widząc nikogo mysle ze nie zasługuje na ciebie . Ze powinnas miec kogos innego kogos kto cie nigdy nie zawiedzie kto bedzie obok .Popostu kurwa ktos lepszy . A nie taki ktos jak ja . Co niedosyc ze nie ma ambicji w zyciu to jeszcze ma cos z głowa .
1 note
·
View note
Text
Prompt | I hate you, I love you
Edit: Napisane 23 czerwca 2015 r.
Jeśli przyjmujesz prompty to ja bardzo poproszę! :) Larry oczywiście. Harry bad!boy. Louis jest jedynym w szkole którego Harry nie oczarował i bardzo sie z tego powodu złości, troche dokucza Lou i ten myśli ze Harry go nienawidzi. L wie ze H miał pol szkoły i nikogo nie kochał dlatego zawsze odtrącał H, który jak na nieszczęście sie w nim zakochał. Razem utykają na noc w szatni ponieważ ktos zamknął ich tam razem. I happy end. Jeśli nie przeszkadza ci A/B/O to ładnie o nie proszę :) dziekuje x
- Jak leziesz, Tomlinson – warknął nie kto inny jak Harry Styles, mrużąc w złości oczy w moim kierunku. W tym spojrzeniu było tyle nienawiści, że aż mnie wzdrygnęło. Odsunąłem się niechętnie ze środka korytarza, tym samym przysuwając się bliżej Nialla i Liama oraz obrzuciłem Stylesa nieprzychylnym spojrzeniem. Dziś jego włosy były w takim nieładzie, jakby w nocy nawiedził go huragan Katrina, zielone oczy błyszczały w mdłym świetle szkolnej lampy, a jego wysokie i muskularne ciało odziane było niedbale w ciemną koszulę z rozpięciem sięgającym niemal pępka i czarne obcisłe rurki. Ten miks niemal krzyczał:”Przeleciałem każdego w tej budzie”, choć w sumie nie musiał tego robić. Wszyscy wiedzieli, kogo miał Styles. A miał niemal każdego. Nawet mojego przyjaciela Nialla, który teraz błądził wzrokiem po ziemi, speszony i zraniony tak samo, jak parę miesięcy temu, gdy zrozumiał, że Harry chciał od niego tylko seksu.
Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego on tak postępował. Skoro był niewyżytym biseksualistą mógł po prostu iść do burdelu. Ale on chyba lubił ludzką krzywdę. Czerpał przyjemność z wyrządzania jej, z ogałacania innych z ich pragnień i marzeń. I właśnie przez te rozmyślania parę tygodni temu stanowczo odmówiłem Stylesowi, gdy zaczął się do mnie przystawiać.
To chyba go z lekka rozjuszyło, bo od tamtej pory zawsze coś mi powie, dokuczy, zachichocze szyderczo. Jakby chciał pokazać, że mogłem mu się oddać i miałbym spokój. Świetna transakcja.
- A ty, Styles? - odparłem, mierząc go odważnie wzrokiem. Ten jedynie zaśmiał się, po czym odszedł ze swoimi kumplami. - On mnie nienawidzi – wypuściłem z siebie to zdanie ze świstem i swoistą ulgą. Chyba wolałem, by żywił do mnie to uczucie, a nie jakieś pożądanie czy coś.
Liam przewrócił oczami, a Niall dalej wwiercał wzrok w podłogę. Chwyciłem go za ramię i pociągnąłem do klasy.
***
Całą biologię rozmyślałem o Stylesie i jego nadętym ego. W pewnym momencie zrobiło mi się go zwyczajnie szkoda, bo jeśli jest takim bydlakiem, za jakiego go mają, to raczej nigdy nie będzie szczęśliwy. Smutne.
To była nasza ostatnia lekcja, która jednocześnie była ostatnią w szkole. Nieliczni uczniowie rzucili się do szatni, by odebrać swoje ubrania i najszybciej, jak tylko się da, znaleźć się w domu. Zawsze uważałem, że pchanie się jest bez sensu, bo jedynie wszystkich wnerwię, a swoich rzeczy nie dostanę, dlatego poczekałem, aż metalowe klatki opustoszeją. W ciszy i błogim spokoju ruszyłem po swoją kurtkę.
Zachodząc do odpowiedniego boksu niemal zachłysnąłem się powietrzem. W środku siedział, nie kto inny jak Harry i wiązał buty. Łypnął na mnie podejrzliwie, słysząc obce kroki. Przewróciłem oczami, po czym zabrałem swoje rzeczy i udałem się do wyjścia. Kilka boksów z wieszakami znajdowało się w osobnym pomieszczeniu i to właśnie w nim byłem. Chwyciłem za klamkę, ale ta ani drgnęła. Pociągnąłem, popchnąłem, nawet kopnąłem, a ona nic.
- Co ty tu odwalasz? - usłyszałem nad uchem, na co warknąłem cicho.
- Drzwi nie mogę otworzyć.
- Słabeusz – mruknął Styles, po czym zaczął się sam siłować z drzwiami. Pomimo irytacji i strachu, że jednak zostaliśmy zamknięci na amen, bawiło mnie to, iż Harry nie mógł otworzyć tych drzwi. Patrzenie, jak szamota się z klamką było doprawdy przezabawne. - Kurwa – jęknął, odsuwając się.
- Co? Już skończyłeś? To słabeuszem jestem ja, choć dłużej próbowałem?
- Wygląda na to, że nas zamknięto – oznajmił Styles, puszczając mimo uszu to, co powiedziałem. Jego głos obniżył się o kilka oktaw, czym przyprawił mnie o dreszcz.
- Świetnie. - Padłem na pierwszą lepszą ławkę.
- Cudownie – mruknął Harry, siadając obok.
Zapadła cisza. Nawet nie mieliśmy do kogo zadzwonić, bo to ci kretyni nas zamknęli. Nerwowo wlepiałem wzrok w czubki swoich Vansów, a gdy splotłem palce ze sobą, po prostu przekładałem je między sobą. Po paru chwilach zerknąłem na Harry'ego. Zaciskał usta w wąską linię, a na jego czole wymalowała się bruzda. Nim zdążyłem się odezwać, ten warknął.
- Na co się gapisz?
- Na ciebie – odparłem, wzruszając ramionami. Co miałem do stracenia? I tak wyglądało na to, że spędzimy tu całą noc.
Harry parsknął śmiechem.
- Teraz mnie podrywasz – mruknął. Pewnie miał na myśli to, że nie chciałem go jakiś czas temu. Przewróciłem oczami.
- Nie podrywam. Po prostu spędzimy tu całą noc i przydałoby się choć trochę do siebie odezwać, bo nie wydaje mi się, żebyśmy wytrzymali, jedynie gapiąc się na ziemię.
Ku mojemu zdziwieniu kąciki ust Harry'ego uniosły się w uśmiechu, ale nie szyderczym, lecz szczerym, bo i kąciki oczu mu się zmarszczyły.
- Co? - spytałem, lekko przekręcając głowę w lewo.
- Nic. - Harry zerknął na mnie ze swoim głupawym uśmieszkiem, który nasunął mi na myśl, że zaśmiał się z nieprzyzwoitej wizji w swojej głowie.
Westchnąłem, po czym oparłem się wygodniej o ścianę.
- Nie lubisz mnie? - odezwał się, jakby nie mógł wytrzymać dłużej w ciszy. Zmarszczyłem czoło. Jak mógłbym go lubić? Podrywał mnie, pragnąc tego samego, czego od wszystkich innych, zranił mojego przyjaciela, miał gdzieś uczucia innych ludzi...
- Dlaczego miałbym? - odpowiedziałem w końcu.
Harry wzruszył ramionami.
- Po prostu. Zazwyczaj się lubi ludzi po prostu. Ot tak. Bez powodu.
Nie powiem, zaskoczył mnie. Do tego stopnia, że usiadłem twarzą do niego i zacząłem mu się przypatrywać.
- Zmierzasz do czegoś? - spytałem niepewnie. Cała ta rozmowa wydawała mi się dziwna.
Harry spokojnie wpatrywał się w ścianę naprzeciwko, dłonie mając splecione na podołku i oddychając miarowo, co unosiło nagą klatkę piersiową przyozdobioną parą jaskółek.
- Lubię kogoś – wyznał. Z jakiegoś dziwnego powodu poczułem, jak atmosfera się zagęszcza, a na moje policzki wstępuje rumieniec. - Ale ten ktoś mnie nie. - Westchnął.
Zrobiło mi się go szkoda. Ale po chwili zorientowałem się, że jedną z nielicznych osób, które go odtrącają jestem ja.
Spuściłem wzrok. Siedział tu ze mną, z osobą, którą prawdopodobnie darzy jakimś ciepłym uczuciem, a go nie chcę. Zacząłem bawić się swoimi palcami.
- Spokojnie, jakoś to przeżyję – Harry skomentował moje zachowanie, na co podniosłem wzrok i spojrzałem na niego buntowniczo.
Harry parsknął śmiechem, a mnie przemknęło przez myśl, że jest uroczy, gdy jego oczy błyszczą, a policzki ukazują dołeczki.
- Co cię tak bawi? - zapytałem, uśmiechając się delikatnie. Złość już mi przeszła.
- Ta sytuacja – odparł Harry. - W sumie mogę ci powiedzieć. I tak pewnie bym to dziś powiedział. Jak długo siedzę zamknięty, nieco mi odwala – oznajmił, po czym spojrzał na mnie. Jego zielone tęczówki wwiercały się we mnie, co sprawiało wrażenie paraliżu. Niezwykle dziwne uczucie. Ale nie powiem, że nieprzyjemne. - Jaka jest według ciebie największa ironia losu?
Ciężko było zastanowić się, gdy tak się gapił, ale jakoś dałem radę.
- Niewidomy z talentem do robienia zdjęć – palnąłem.
Harry zachichotał.
- Niezłe. Ale nie o tym myślałem. W moim przypadku największą ironią losu jest być największym podrywaczem zakochanym w jedynej osobie nieczułej na jego urok.
Ciepły dreszcz przemknął po moim ciele wzdłuż kręgosłupa, przyprawiając o rumieńce i wrażenie motyli w brzuchu. To ja. Mówił o mnie. Zaraz. Tylko dlaczego tak mi się to podoba?
- Nic nie powiesz? - spytał cicho Harry, zerkając na mnie spod rzęs.
Otworzyłem usta, lecz nic się z nich nie wydostało.
- To ja powiem. - Przesunął się na ławce, po czym spojrzał mi głęboko w oczy. - Daruję sobie całe te sztuczki podrywacza i powiem, jak jest. Zakochałem się w tobie, Lou. Kocham cię od podstawówki. Całe to wyrywanie szkoły było po to, bym nie wstydził się do ciebie odezwać, ale i to mi nie wyszło. - Uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Kocham cię tak bardzo, że to aż boli. Gemma martwi się o mnie, bo mam twój ołtarzyk w pokoju, ale cii... O tym nie musiałeś wiedzieć. - Spuścił wzrok, a jego policzki przyozdobił rumieniec.
- Jest mi... huh... miło mi, Harry. - Machinalnie wyciągnąłem rękę i chwyciłem jego dłoń. Ten wystrzelił spojrzenie na mnie, aż mnie zmroziło. Biło od niego tyle emocji. Radości, strachu i miłości... Nie byłem pewien czy czuję do niego, aż tyle, ile on do mnie, ale wiedziałem jedno. Coś czuję. I nie pozwolę temu zniknąć.
Szkoda tylko, że musieliśmy się nienawidzić, by się zakochać. To było ostatnie, o czym pomyślałem, bo potem czyjeś usta przylgnęły do moich i mogłem się jedynie rozpłynąć. Gdzieś w tle szczęknęły otwierane drzwi od szatni.
0 notes