#ja bym granice dala od razu
Explore tagged Tumblr posts
appalachy · 8 months ago
Text
Matury sie zaczynaja a ze ja moja pisalam chb 3 lata temu to wam moje ulubioe przypaly opowiem jako przestroga zebyscie uwazali, do jednego z tematow rozprawki mielismy fragment lalki i tam wokulskiego ktos nazwal stachem cnie ze ej stachu co ty taki zmizerowany czy cos, i niektorzy geniusze uznali ze 'stachu' i stanislaw wokulski to dwie rozne postacie i tak pisali w tych rozprawkach nieszczesnych xdddddddddddddd stanislaw wokulski i jego dobry kolega stachu 👍 ja sie z nikogo nie nabijam bo sie zdaza ale przyznajcie ze smieszna sytuacja, nie robcie tak koledzy. Oprocz tego fragment lektury byl do rozpoznania, z tego co pamieatm to zemsta, u mnie w klasie kazdy sie chwalil wpisaniem zupelnie czego innego jako odpowiedz xd ktos pana tadeusza dal inny strzelil ze wesele xd
4 notes · View notes
dzeikobb · 4 years ago
Text
13.05.2021
S. R.: "W kapitalizmie możemy się umówić, że rozwiązywanie zagadek logicznych przez karty graficzne w Chinach jest warte 60k USD w jakiejś wymyślonej jednostce, ale nie potrafimy się umówić, że warto zwalczać dyskryminację, reintegrować grupy wykluczone i zapewniać porządną opiekę zdrowotną czy warunki bytowe XD”
Rozmowa z K o architektkach, o polskich wojnach językowych, o krucjacie instagramowych aktywistów przeciwko dziadersom, o Marlenie Happach i jej konflikcie z PW, a sojuszu z geografami, o studium rozwoju miasta, zamordyzmie w ratuszu, małostkowości decydentów, o neoliberalnej, prawicowej, konserwatywnej i lewicowej polityce w zarządzaniu miastem, rekonstrukcji zamków, TBSach, Warszawskiej Dzielnicy Społecznej o mieszanym składzie by uniknąć stygmatyzacji, o kapitalizmie zawłaszczającym ekologiczną wrażliwość. K wprowadził mnie do wnętrza wydziału architektury. W środku pustki, tylko portier za szybą. Oprowadził mnie po biurze dziekana. W jego własnym gabinecie na ścianie wisiał ogromny widok chińskiego miasta z cesarskim pałacem w środku; nie był to Pekin; K nie mógł sobie przypomnieć nazwy miasta. Na innych ścianach zdjęcia dziekanów i profesorów o różnym stopniu wyblakłości, do tego projekty konkursowe: centrum Espoo, opery w Damaszku. Szafa z książkami i ogromny jasnoszary monitor Apple na biurku. Szeroki drewniany stół z lśniącymi krzesłami o poręczach zawijających się na końcu elegancko. Po skrzypiącym parkiecie przeszliśmy przez dziekanat do malutkiej kuchenki, K zrobił mi kawę z ekspresu. Wróciliśmy do gabinetu i usiedliśmy przy stole; K zmienił okulary z rogowych na okrągłe w stylu Le Corbusiera. Był tamtego dnia w miękkiej marynarce i grubo plecionej koszuli w paski. Przez szczelinę między guzikami dostrzegłem kawałek jego brzucha. Był bardzo zmęczony, musiał w trakcie rozmowy odebrać telefon. Przymykał czasem oczy, choć starał się patrzeć na mnie, jak to on, z ukosa, ze skrywaną lubością (chciałem, żeby tak było).
Rozmowa w trakcie świąt wielkanocnych z T i Dziadkiem Ja na temat rządu, opozycji, protestów, wulgaryzmów programu Razem, a potem moje wyznania na temat tego, jak nienawidzę siebie, jak słabym jestem człowiekiem i propozycja T, bym obietnicę skończenia studiów przehandlował na głos Dziadka Ja na lewicę w następnych wyborach
D, H, M w Hejmatowie we wrześniu 2020. Ich reakcje na hejmatowską lokalność. Moje sarkastyczne do niej usposobienie. Nasz wspólny dystans millenialsów nowomiejskich do tej lekko wstydliwej hejmatowości (której M doświadczył w życiu jedynie za pomocą jej symulakrów, jakie organizują sobie z braku innych opcji warszawiacy)
Z czym rozmawiałem z L pochmurnego dnia na podwórzu przy Piotrkowskiej 217 (znanej też jako Before Food Market), kiedy siedzieliśmy na dworze przy stoliku pod ceglanym murem przy wejściu do Korzeni, wiał wiatr i atakowały nas osy. Jedliśmy coś na kształt wegańskiego strogonowa, ciężkostrawnego, z grzybami.
Z kolei P na ławce w Ogrodzie Krasińskich ekscytował się ideą zostania poszukiwaczem skarbów przeszukującym zakurzone i zagrzybione księgi pełne umów handlowych w poszukiwaniu lokalizacji wraków hiszpańskich galeonów. Potem przeszedł do historii swoich poszukiwań genealogicznych, które zaprowadziły go aż na Litwę. Udało mu się ustalić tożsamość członków rodziny do drugiej połowy XIX w, stwierdził też, że jeden z jego prapradziadków był prawdziwym łajdakiem i niemalże rozbójnikiem.
Idąc potem Grzybowską wśród przysadzistych apartamentowców, z kwarcowymi kryształami nowego kapitału w tle, zastanawialiśmy się nad sensownością anarchizmu i możliwością bezkrwawej rewolucji. Szczęśliwie i P, i ja byliśmy sceptyczni wobec anarchizmu, zastrzeżenia budziły w nas przede wszystkim konsekwencje, o których tyle razy mówił Slavoj Żiżek: kto wyniesie śmieci w poniedziałek po rewolucji? Czy każdy wieczór mamy spędzać na radach ustalających, kto zapewni wodę, elektryczność, ogrzewanie, czy mamy sami tworzyć patrole i milicje broniące naszych bloków czy ulic?
Wszystko zaczęło się na urodzinach M W w czerwcu albo lipcu dwudziestego. Zaproszono sporo osób z Cineworldu i Regala. Przyszły H i D. Dni były upalne, noc parna, ludzie tłoczyli się przy oknach i drzwiach balkonowych, paląc, spoglądali na światła budowy wieżowca Skysawa, którego metalowe rusztowania były prawie na wyciągnięcie ręki. Obrazy w żywych kolorach wiszące na ścianach pokrytych boazerią podświetlone były od spodu lampkami stojącymi na podłodze i świeczkami. Piliśmy dużo wina. Graliśmy w pijacką grę karcianą z kubkiem-karą stojącym pośrodku kręgu z gości, do którego każdy wlewał trochę ze swojego kubka, swojej szklanki. Zamówiono pizzę. K K przyprowadził nietypowego kolegę z Zamościa, młodego, potężnego i niezdarnego wojskowego, czarnowłosego w okularach i czerwonej koszuli, który sprawiając wrażenie konserwatysty ze ściany wschodniej nienawidzącego wielkich miast był niemal na sto procent gejem i im więcej wypił, tym bardziej interesował się mną, pozwalając sobie na coraz śmielsze gesty. Część gości, w tym K, M, niejaka K G, D i S, znikali na dłuższy czas w pokoju K w głębi mieszkania. Po jakimś czasie zacząłem się domyślać, co mogą tam robić, ale postanowiłem zająć się piciem wina. Impreza trwała całą noc, goście wykruszali się po kolei, wyfruwali, śmiejący się, wdzięczni, na wszystkie strony świata. Złożyło się tak, że zostałem właściwie tylko ja, M, K, D i S. W którymś momencie znalazłem się w pokoju K; zdaje się, że nawiązałem kontakt z K; mówiłem też o czymś intensywnie i dosadnie zgadzając się z M. Na koniec nocy dopuszczono mnie do tajemnicy: pozostałe w mieszkaniu dziewczęta i chłopcy zażywali pięknej magii, chęć opanowania której krążyła mi w głowie, odkąd obejrzałem film "Loro" Paolo Sorrentino i w ciemności kina rozwinęła się przede mną wysmakowana formalnie prezentacja efektów działania narkotyku znanego coraz powszechniej jako mdma.  Ustawiły się tamtej nocy w mej głowie wektory pragnień i nakierowanych na nie działań, które miały mnie zawieść w podziemne korytarze Krainy Czarów na Mrocznej, a potem w rejony przestrzeni fizycznych i duchowych, których doświadczenia brakowało mi, jak się potem okazało, do kompletu uczuć pełności istnienia.
Postanowiłem towarzyszyć zebranym do wschodu słońca i dłużej; samemu pozostając trzeźwym, nie licząc tego, co zostało w ciele z wypitego alkoholu. Na łóżku K uczyniłem zwierzenie D: chciałbym spróbować kiedyś tego co oni. Pokazałem mu nawet konkretną scenę, którą miałem na myśli. Spodobała mu się (chciałbym wierzyć). Ostrzegł mnie, że jeśli mam niedługo pracę, to lepiej teraz nie; w istocie za parę godzin miałem być już w biurze. Obiecał mi, że kiedy nadarzy się okazja, to mnie wprowadzi i zabierze przy tym na techno. Cieszyłem się niezmiernie. Wobec niewielu osób na świecie (poza M i T) mam dług wdzięczności tak wielki jak wobec D. Piękny był to poranek: okna w mieszkaniu nakierowane były na wschód, którego nowa wieża nie zdążyła  jeszcze zasłonić. Wlewało się do pokoju tyle szczęśliwego złota, tyle energii, że tym z nas, którzy mieli jeszcze dosyć sił, nie pozostał inny wybór jak zacząć tańczyć na powitanie dnia. Choć przez większość tego poranka to ja nadawałem ton, puszczając nam do tańca The Very Polish Cut Outs, to wtedy, również dzięki D, poznałem kawałek pięknej muzyki, który potowarzyszył mi przez całą resztę lata i który na zawsze pozostanie we wspomnieniach moich ścieżką dźwiękową tego najdziwniejszego, najszaleńszego z lat. All I Need Is Your Love Tonight. Ciężki jak powieki Bachusa zmorzonego winem, długi, przytłaczający i wyzwalający zarazem, odległy jak wołanie w nieprzeniknionych ciemnościach, jednoczący i smutny, wołający z tęsknoty, pogodzony z ilością cudów w świecie. Dialog delikatnych głosów - męskiego, żeńskiego - stający się chórem młodych, zmęczonych całonocną walką z samotnością, z własnym ciałem, szukający granic rozproszenia się, rozpłynięcia się w tym, co można nazwać wspólnym domem, a które wyznacza zamyślony saksofon i zawodzący flet.
D pokochał ten kawałek bardziej niż ktokolwiek inny; tak bardzo, że nie tylko puszczał go w biurze, w pokoju Venue Hire i jedząc obiad we wspólnej kuchni, nie tylko grał go w swoim mieszkaniu i na domówkach u innych, nie tylko szukał go na imprezach i festiwalach, ale sprawił też, że kto się z nim stykał, zakochiwał się w nim w podobnym stopniu, tak, że mijając czasem M czy M, czy K w biurze, kiedy było późno i wychodziłem z pracy, albo patrząc na reakcje gości na D-owych domówkach, albo natrafiając na ślady twórców, Shouse, w aktywności i na profilach znajomych w social media - wiedziałem od razu, że zetknęli się z D i jak D wpłynął na ich dusze.
Wisła rozdziela się na dwoje falą wywołaną kursem motorówki; na Moście Poniatowskiego przejeżdżają tramwaje. Ludzie porozsiadali się na schodkach, u mało kogo widać maskę; piją piwo dopóki nie zjawi się policyjny patrol. Patrzą na siebie dwa brzegi Warszawy. Słucham Truanta, kroczę powoli mijając Babilon, który mówi: tamten weekend był tragiczny, a otwieranie zapalniczką raz mi wyjdzie, a raz mi nie wyjdzie. "Robię dużo takiego zlecania komuś". Kroczę w szarych spodniach i bordowej koszuli we fragmenty liter, policjanci już spisują studentów, ignorując otworzony przed czasem ogródek Warszawskiego Snu. Rząd zielonych drzew z dala, a setki białych petów pod białymi butami. Mężczyźni lubią jeździć razem rowerami. Trójka Hindusów poszła w południową stronę; na filarze mostu oświetlonego zachodem widać jeszcze napis Mojej Siostry będę bronić. Mija mnie Linus Lewandowski bez koszulki biegnący z tęczową flagą, za nim jedzie kolega z Homokomanda z flagą HK. Ludzie nie zwracają niemal na nich uwagi, jakby byli częścią lokalnego folkloru. Mijając barkę Wir, mijam grupy młodych w białych koszulach. A niedaleko od nich dwójkę mężczyzn po czterdziestce w dresach z paskami i koszulkach Królewskie. Mija mnie mężczyzna z dredami wymawiający słowo: "chujowy" tonem, jakby się upewniał. Idzie za mną śmiech dziewczęcych głosów. Topole ocieniają schodki przed barką Atalanta. Trąbi przejeżdżające po średnicowym intercity. Młodzi uśmiechają się, młodzi jedzą, młodzi sprawdzają swoje telefony, młodzi siedzą, patrząc w jednym kierunku, młodzi coś sobie tłumaczą. Nigdzie w świecie nie ma tylu młodych. "Nie ma nic gorszego niż zapach papryki". Marzy mi się Trzecie Lato Miłości. Powinno wybuchnąć w Warszawie. Biały pokład BarKi czeka na przyjęcie pierwszych roztańczonych stóp już za kilka dni. Jedzą pizzę, jedzą chipsy, piją somersby i soki. Rozłożyły się w malarskich pozach na nowym odcinku bulwarów. Szczeka pies, odpływa łódka. "No bo oni sobie ufają, bo ona dalej nie odpisywała, to przecież na miejscu". Jest tak, jakby na całym świecie nie było starości. Są czasem dzieci. Więcej rowerów niż dzieci. Głośne stuki  deskorolek pod Mostem Świętokrzyskim. Ćwiczą tam na matach, każdy może patrzeć. "Zajebista robota: wpada koleś, w garniturku..." Poukrywane między wypielęgnowanymi krzewami. Woda w rzece niespokojna. Pudełka po pizzy w śmietnikach. Kasztan zakwitł przy wejściu do planetarium. Dźwigi budowy Pracowni Przewrotu Kopernikańskiego. Na betonie paczki papierosów, butelki prosecco, na pół wypity desperados. Czuję przez maskę zapach grilla z barki Wynurzenie. Niektórzy porozkładali małe kocyki. Inne - ręczniki. Okulary przeciwsłoneczne odsunięte ponad czoło. Truant gra na Smolnej w moim prawym uchu. Światła suki policyjnej przed Muzeum nad Wisłą. Skrzypek gra do nich motyw z Różowej Pantery. Syreny gdzieś na Pradze. Słońce już nisko. Barka Nowa Fala czeka. Piesek pcha się na kolana. Odpalił cienkiego papierosa. Rozsiedli w leżakach na małej sztucznej plaży. Przecina mi drogę dziewczyna na wrotkach. Plakat: otwarcie sezonu. Ahoj, zapraszamy na pokład! Nie ma starości na świecie. "Ja mam takie jakieś wrzuty na taśmę dziwne". Mieszkańcy tego miasta mają dość pamiętania o starości. To miasto ma dość pamiętania o cierpieniu i śmierci.
Po dwie, po trzy, po cztery osoby w oddaleniu na betonowych schodkach. Wyżej kładą dziecko do wózka. Inny próbuje biec. Dbają w tym mieście o ciało. Zdrapany na drewnianej latarni plakat o politykach oddających Polskę w cudze ręce. Kto by to przeczytał. Bulwary, nowy salon stolicy. Mieszkańcy zdają się być zadowoleni. Mamy wreszcie miejsce, żeby się pokazać. Co stolica, to stolica jednak. Stolicę musi być stać na stanowienie standardów. Stolica jest od tego, żeby się pokazywać. Stolicą kraj stoi, stolica strzeże stylu.
Towarzyszyć nam będą na zawsze dźwięki syren na grzesznych ulicach. Przyciężki bit przygniata nas basem do betonowych płyt. Gwiezdny krążownik z podszytych różem stratusów rozpada się na dwoje od Bródna po Żoliborz. Niektórzy wstępują po kawę, niektórzy z daleka rozsiedli się na plaży, na pokładzie, na betonowej grobli. Zawiał silny wiatr, kiedy dotarłem do kilometra pięćset piętnastego, kiedy słońce skryło się za Starym Miastem, rozzuchwaliły się flagi na barce Wilga, przy której wędkarz w zielonej bluzie szykuje się do odejścia. Mężczyźni muskularni tak niefrasobliwie, tylu gejów tak oczywistych, a bezpiecznych, sunie na rolkach w stronę Mostu Gdańskiego.
Teraz już wiać nie przestanie aż do końca nocy. Miasto zdawało się wielkie, a nagle, kiedy widzę całe zakole Wisły, gdy odwracam się i idę na południe, jego rozmach jest śmieszny, jego stołeczność skarlała, choć skala panoram nie mniejsza jest niż ta choćby w Londynie, a już na pewno przewyższa berlińską i paryską. "Tak mi się wydaje, tak mi się wydaje". Krążą rowerami, pędzą rowerami, bezczelni, wymijają mnie, muszę im schodzić z drogi. "Takim fetyszem to są te priorytety..." Wyluzowani, znacznie bardziej wyluzowani niż we wszystkich poprzednich epokach. W ubraniach, w zachowaniu, w mowie. Tu, w gnoju, w realu właśnie, jak to możliwe, że tak nieskończenie źli, podli wszyscy stają się natychmiast kiedy wejdą do ducha? Trzeba by było tego ducha zlikwidować. Nie ma chyba innej drogi, by ocalić świat. Miasto mieszka nad Rzeką. Zbity tłum leżaków na piasku. Sprzedają kawałki pizzy, kieliszki musującego wina. Mieszkańcy stolicy tak bardzo chcą żyć. Tak bardzo chcą jeść, tak bardzo chcą pić. Chcą, żeby leciała muzyka i żeby papieros spalił się do końca, żeby usta rozciągnięte były w nieskończoność w eleganckim uśmiechu pod czujnym okiem mrugającego niebieskiego światła, które chce z kolei, żeby wszystko było według praw rozsądku i w granicach prawa. Żeby tysiąc butelek opróżnić i wrzucić do odpowiedniego pojemnika. Żeby muzyka była głośna na tyle, żeby można było wszystko o wszystkich powiedzieć w rozmowie. Żeby się dobrze bawić. Żeby nie przeholować. Żeby nie było przypału. Żeby nie zgasły nigdy neonowe światła.
0 notes