lubelski-dlugodystansowiec
od 100 do 10 000m - podróż biegacza
98 posts
od sprintera do długodystansowca
Don't wanna be here? Send us removal request.
Text
Czas na sezon 2018
Już za kilka godzin wystartuje trzecia dycha do maratonu, a w raz z nią ja. Będzie to mój pierwszy start w nowym 2018 roku. I choć to tylko start weryfikacyjny, mam nadzieję że oddzielę nim doświadczenia z ostatnich lat oraz przybliży mnie to do powrotu na dawne tory ;-). Czas z pewnością nie będzie robił szału jako iż sama trasa mocno odbiega od optymalnej, nie wspominając już o "nieco" przeszkadzających dolegliwościach zdrowotnych czy też moim sposobie trenowania ostatnimi czasy. Również przeciwnicy raczej tanio skóry nie sprzedadzą, ale postaram się im o sobie przypomnieć ;-). Tym razem nie chodzi o czas czy też miejsce, tym razem chodzi o coś w czym byłem niegdyś dobry- o walkę, walkę do końca ;-) Pozdro dla wszystkich uczestników i powodzenia !!! ;-)
1 note · View note
Video
youtube
0 notes
Quote
Wystarczy, że odpowiesz sobie na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie – co lubię w życiu robić? A potem zacznij to robić
2 notes · View notes
Video
youtube
“ Let me tell you something you already know. The world ain't all sunshine and rainbows. It's a very mean and nasty place, and I don't care how tough you are, it will beat you to your knees and keep you there permanently if you let it. You, me, or nobody is gonna hit as hard as life. But it ain't about how hard you hit. It's about how hard you can get hit and keep moving forward; how much you can take and keep moving forward. That's how winning is done! “ ...
0 notes
Text
Gdzie się podział Jarosław Bimkiewicz? ...
Na wstępie muszę uprzedzić potencjalnych czytelników iż będzie to cholernie długi wpis i decydując się na zaznajomienie z jego treścią należy przygotować się na niezbyt rzeczową paplaninę. Dzisiejszy wpis będzie nie tylko odpowiedzią dlaczego od ponad roku tak rzadko widać moją osobę na zawodach ulicznych, ale również postaram się poruszyć wiele innych aspektów. Dowiecie się co stało się z moim progresem biegowym (a dokładniej mówiąc czemu go nie ma), jak pogodzić ciężką pracę fizyczną z wyczynowym trenowaniem, że sam trening to nie wszystko, o tym że nie wolno ignorować sygnałów dawanych od organizmu, że zdrowie i brak kontuzji jest ważniejszy w perspektywie długotrwałego rozwoju sportowca niż chwilowy wynik, że nie zawsze da się wszystko przewidzieć mimo bardzo dobrej znajomości swojego organizmu, a tym bardziej zaplanować, że warto mieć u boku trenera „z prawdziwego zdarzenia” i dlaczego nie zmieniam swojej sytuacji z tym związanej, jak zmieniło się moje podejście do samego biegania oraz jakie miałem plany na poprzedni sezon. Będzie więc to mega obszerna analiza i mój swoisty punkt widzenia na sprawy wymienione powyżej. Postaram się być w pełni obiektywnym choć niektóre fragmenty z pewnością będą subiektywnymi odczuciami.
Do napisania tego tekstu zbierałem się bardzo długo. Po części ze względu na niepowodzenia, które jak wiadomo ograniczają chęci do czegokolwiek, a tym bardziej do dzielenia się nimi z szerszym gronem. Nikt przecież nie lubi się chwalić porażkami… Jednak głównym powodem była chęć przekazania wiedzy opartej na doświadczeniach, a nie chwilowych odczuciach. Od zawsze byłem, jestem i będę osobą, która stara się spojrzeć na dany problem z różnych stron. Unikam wydawania pochopnych opinii, szczególnie w tematach związanych z tak specyficznym i mimo wszystko trudnym sportem jakim jest bieganie. Nie może być tutaj mowy o domniemaniach czy przypuszczeniach. W sieci wystarczająco dużo jest już informacji zupełnie oderwanych od rzeczywistości, spostrzeżeń pseudo fachowców, którzy wprowadzają jedynie zamęt biednym amatorom. Ja chcę tego uniknąć. Dlatego też wolałem poczekać na rozwój wydarzeń, zmienić coś w sposobie trenowania, zaobserwować efekty, porównać wyniki  „doświadczenia” (tak to nazwijmy) i dopiero wtedy wydać werdykt. Tylko w ten sposób można być w miarę obiektywnym.
Zacząć należy od okresu późnej jesieni roku 2015. Wtedy to wyjechałem za granicę. Nie pierwszy raz, ale pierwszy raz z zamiarem normalnego trenowania i co więcej trenowania do Mistrzostw Polski. Był to mój ostatni rok w młodzieżowej kategorii wiekowej. Biorąc pod uwagę systematyczny progres mimo 2 miesięcznej kontuzji kolana jaką zaliczyłem na początku roku 2015 oraz coraz większe nabieganie, sądzę iż przy normalnym cyklu treningowym miałem duże szanse na ścisłą czołówkę w swojej kategorii. Moim skrytym marzeniem (jednym z wielu) był wtedy występ na Mistrzostwach Europy. Nie ważne z jakim czasem ani miejscem ukończyłbym rywalizację, po prostu chciałem wystartować w tej imprezie. Najprościej było tego dokonać w przełajach gdyż nie trzeba spełniać kosmicznego minimum czasowego. Jeśli chodzi o młodzieżowców zazwyczaj wystarczy być w pierwszej piątce na eliminacjach, którymi są przełajowe Mistrzostwa Polski rozgrywane pod koniec listopada. Pracę miałem głównie siedzącą więc w zasadzie nie była to nawet praca. Problemem było natomiast znalezienie czasu na trening, a tym bardziej na prawidłowe odżywianie oraz regenerację. Przerwa obiadowa była koło południa i trwała bodajże godzinę bądź 1,5h, a pracę kończyliśmy zazwyczaj chyba o 18 (już nawet nie pamiętam :P), ale zdarzały się dni, że robiliśmy do 19, 20, a nawet kilka razy wyjątkowo do 22, więc mimo dość długiej przerwy zasada była prosta- najeść się konkretnie jedzeniem może nie najzdrowszym lecz treściwym :D.  Po skończonej pracy i szybkiej kąpieli były zatem dwa wyjścia, albo wyjść na trening bez jedzenia (w tej opcji ostatnim posiłkiem był obiad zjedzony minimum 7 godzin wcześniej…), albo zjeść minimalny posiłek po pracy, odczekać kilka godzin (w moim wypadku ze względu na problemy z kolką i innymi dolegliwościami minimum 3,5 godziny) i wyjść na trening o 21/22… Założony przez siebie plan wykonałem w jakichś 70%. Przyznam się bez bicia iż ogólnorozwojówki i stabilizacji prawie nie robiłem wcale. Wybiegania też niejednokrotnie skracałem. Jedynie wytrzymałości starałem się wykonywać jak najrzetelniej, ale i to nie zawsze w 100% się udawało. Ogólnie wychodziło jakieś 60 - 70km/tydzień. Z tego nie mogło wyjść nic dobrego. Biegało mi się źle już od początku gdy wyjechałem i wraz z czasem niewiele się zmieniało zarówno w kwestii wydolności, szybkości, tętna i ogólnego samopoczucia. Na wytrzymałościach aby wyrobić czasy dotąd niesprawiające problemu, męczyłem się niemiłosiernie. Jednak mimo wszystko opuściłem tylko kilka dni w trakcie bodajże 2- miesięcznych przygotowań. Na 2 tygodnie przed MP zrobiłem sprawdzian kontrolny na dystansie 5km… średnie tempo 3,15’/km załamało mnie totalnie. Wiedziałem, że nie mam po co wracać i ze skutkiem natychmiastowym zacząłem roztrenowanie, które trwało chyba najdłużej w mojej 7 – letniej karierze, bo aż miesiąc. Teraz ciekawostka – w tym czasie z 53kg zrobiło się najwięcej w moim całym żywocie, bo aż 58kg wagi!!! Sądzę że nie tyle przyczynił się do tego stanu rzeczy brak ruchu, co właśnie system odżywiania. Owszem, podczas roztrenowania ważę zazwyczaj więcej, ale jest to 55kg, no maks 56, jednak nigdy nie było to 58. Wracając do tematu, na jakiś tydzień przed powrotem do Polski zakończyłem roztrenowanie i zacząłem powolutku wchodzić w nowy cykl przygotowawczy, tak aby już od nowego roku „ruszyć ostro z kopyta”.
Nastał rok 2016. Tak jak zamierzałem, tak zrobiłem. Dość sprawnie wracałem na dawne obciążenia i wszystko wracało do normy. Wraz z wejściem w kategorię wiekową seniora zmieniły się trochę cele na przyszły sezon (czytaj poprzedni). W planach miałem dwa główne starty- MP na 10km oraz debiut MP w półmaratonie. Ten pierwszy odbywa się w połowie maja, natomiast drugi na początku września. W przeciwieństwie do swojego trenera nie byłem tak optymistycznej myśli iż nagle z czasu 31,20’/10km wskoczę na 30,25’, co daje pierwszą klasę sportową. Taki przeskok jest możliwy, ale nie na takim poziomie. Osobiście chciałem tylko zbliżyć się do 1 klasy na dystansie 10km. Przypuszczałem iż przy dobrym układzie jeśli wszystko wypali oraz wykonam „normalny”- czyli pełny cykl przygotowawczy bez przygód i niespodzianek, to będę w stanie nabiegać czas w granicach 30,50’, a w idealnych warunkach 30,40’. Dopiero potem, zakładając iż sukcesywnie będę się poprawiać, chciałem zaatakować 1 klasę i zaryzykować szaleńcze tempo na półmaratonie. Takie były plany… Wróćmy zatem do początku roku 2016. Jak już wspomniałem stopniowo zwiększałem objętość by dojść do dawnej dyspozycji, a jako iż w planach był start na dystansie półmaratonu, zamierzałem dojść do 140km/tydzień. Nie było to niczym nowym, wszak biegałem już wielokrotnie po 120/130km tygodniowo, czasami po 140, a kilkakrotnie po 160. Sam schemat trenowania nie uległ jakimś zmianom. Modyfikacje przewidywały głównie zwiększenie siły w pełnym słowa tego znaczeniu, a więc zwiększenie siły biegowej w każdej postaci oraz zwiększenie ilości ćwiczeń ogólnorozwojowych i stabilizacyjnych. Do tego chciałem wydłużyć objętość wytrzymałości- szczególnie zakresów oraz tempa. Do tej pory najdłuższy zakres robiłem na dystansie 12 kilometrów, natomiast tempo co prawda sporadycznie również na 12 kilometrach, ale tylko w zimie, w okresie przedstartowym maksymalnie było to 10km. Zamierzałem więc wydłużyć bieg ciągły do 15 kilometrów, natomiast tempo do 14 kilometrów w zimie i 12 kilometrów w sezonie. Jeśli chodzi o szybkość nie śpieszyłem się. Zależało mi na zbudowaniu odpowiedniej bazy. Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. Powoli przesuwałem się do przodu z obciążeniem, a czasami się zbytnio nie przejmowałem. Pod koniec stycznia udało mi się zaliczyć w tygodniu 125km, wytrzymałości co prawda wolne, ale biegałem już na 12 kilometrach. Jeśli chodzi o czasy tych wytrzymałości to w tamtym okresie wchodziłem w tempo 3,35’ - 3,40’/km, więc bardzo wolno. Ku mojemu pełnemu zdziwieniu, z takiego właśnie „spokojnego” i długiego biegania, podczas odbywającej się 30 stycznia dychy do maratonu,  nabiegałem czas 32,46’(tempo śr 3,16’/km), na co nie byłem w ogóle przygotowany. Po tym starcie wiedziałem więc, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Z początkiem lutego udało się dojść do docelowej objętości tygodniowej i zbliżałem się do planowanej objętości w wytrzymałościach. Niestety, po jednym z treningów- dokładniej mówiąc tempie 5x3km, odnowiła się kontuzja kolana z 2015 roku… Podłamałem się dość mocno. Wiedziałem że jeśli całkiem opuszczę trening na dwa miesiące, jak to było poprzednim razem, to nie zdążę się odpowiednio przygotować do dychy. Tak oto jak kretyn biegałem z uszkodzonym kolanem, byle tylko kilka kilometrów, byle tylko utrzymywać aktywność fizyczną i po wydobrzeniu szybko się odbudować. Na szczęście dla mojej głupoty dokładnie tak się stało. Po mniej więcej miesiącu kolano samo z siebie nie wiedzieć czemu odpuściło. Przy okazji powiem iż byłem tak zdesperowany aby wykonać prywatnie rezonans 3 teslowy, z opisem  ponoć jednego z najlepszych specjalistów w Polsce. Badanko w Warszawie kosztowało mnie ok. 1500zł i dowiedziałem się z niego iż wszystkie części kolana są… „bez patologii”. To był opis od gościa uważanego za wzór radiologa, który to obszernie opisuje problem, stawia trafną diagnozę i widzi to czego inni nie widzą… Co ciekawe, z kliniki Enel - Sport, w której to owe badanie robiłem, dostałem też drugi opis od innej osoby, zupełnie nieznanej. Ta zaś również w zdecydowanej większości nie widziała zmian, choć w jednej się nie do końca zgadzała z naszym „specem”. Według niej stan kolana wskazywał na możliwość uszkodzenia więzadła… Cóż, do dziś nie wiem co było (i co prawdopodobnie będzie) powodem mojego problemu z kolanem, takich mamy fachowców i to bez znaczenia czy w służbie publicznej, czy też prywatnej. Tak czy owak, na początku marca wracałem powoli do normalnego biegania i chciałem zbudować namiastkę bazy tlenowej przed następnym wyjazdem za granicę. Pod koniec marca wyjechałem ponownie, a jako iż na przełomie lutego i marca coś tam się ruszałem, udało się dość szybko wrócić do normalnego trenowania. Tym razem praca była typowo fizyczna i dość często ciężka. Zdarzały się dni luźniejsze, ale były i takie, których miałem serdecznie dość. Wymiar pracy na dniach zwykłych to 10 godzin. Niejednokrotnie po tych 10 godzinach roboty na schyłka musiałem najpierw kilka godzin leżeć by jakkolwiek wyprostować kręgosłup. Dodatkowo jeśli takiego dnia miałem zaplanowane wybieganie rzędu 20 km albo wytrzymałość, robiło się już w ogóle hardcorowo. Przerwa obiadowa również zupełnie inna, bo półgodzinna na miejscu pracy. Nie ma co się oszukiwać. W takim czasie nie da się przygotować normalnego posiłku, a co dopiero jeszcze zjeść. Najczęściej, a w zasadzie prawie zawsze za obiad służyły kanapki. W soboty pracowaliśmy krócej, a w niedzielę mieliśmy wolne. Opisując więc chronologicznie mój dzień wyglądało to tak: pobudka przed 6-tą, śniadanie, praca, półgodzinna przerwa obiadowa na kanapkę, praca, kąpiel, minimalny posiłek, odpoczynek w postaci leżenia i prostowanie kręgosłupa, wyjście na trening ok. 22:00, kąpiel, pełnowartościowy posiłek, położenie się spać ok. 1-wszej. Podsumowując mamy połączenie ciężkiej pracy, nieprawidłowego odżywiania, wyczynowego treningu i na dobicie krótkiego- 5 godzinnego snu, a jako iż ze snem mam od dawna już problemy, to dodatkowo był to sen niepełno wartościowy, bo przerywany kilkakrotnie. Łatwo się domyśleć iż taki system na dłuższą metę nie miał prawa wypalić. Owszem, początkowo jako iż był to dla mnie nowy bodziec i to taki, który konkretnie dawał kolokwialnie mówiąc po dupie, nie tylko szybko wróciłem do dobrej dyspozycji, ale już po niecałym miesiącu byłem w zasadzie w formie przedstartowej. Po miesiącu tegoż systemu biegałem już trening 12x1km na przerwie 1,30’ ze średnią 3,06’ niemal równo jak w zegarku, a pierwsze ostre tempo 30x400m na przerwie 50 sek.- na większości odcinków po 1,12’ (tempo 3,02’/km). Cieszyłem się jak dziecko, bo z takich treningów nie sposób nie złamać 31’ na dychę. Niestety radość nie trwała zbyt długo. Po miesiącu takiej jazdy sytuacja zaczynała się odwracać. Co prawda trener ostrzegał mnie przed takim obrotem sprawy lecz skoro wszystko układało się jak należy, potraktowałem to dość swobodnie… Z czasem coraz ciężej było wyrobić mi założone przez siebie czasy, z tempem posuwałem się do przodu nieznacznie, a nawet wręcz pojawił się zastój. Początkowo zbytnio się tym nie przejmowałem, zaciskałem zęby i starałem się robić swoje. Tętno maksymalne, uzyskiwane podczas wytrzymałości co prawda było wyższe niż kiedyś, ale niezmieniony pozostał spadek jak również tętno spoczynkowe nie odbiegało od normy i to uśpiło moją czujność. Jak na ironię dopiero gdy wróciłem do Polski, serce zaczęło pracować na wyższych obrotach. Już na wstępie wydało mi się to podejrzane, kiedy na tych samych tempowo wybieganiach osiągałem średnie wartości tętna wyższe o 10 uderzeń. To duża różnica. Mimo wszystko sądziłem, że to tylko kwestia aklimatyzacji, zmęczenia podróżą itp. Jednak po tygodniu od powrotu, gdy ten stan rzeczy nadal się utrzymywał nie byłem już takim optymistą. Kurtyna złudzenia spadła po jednej z wytrzymałości, kiedy to mimo ostrego piłowania nawet nie zbliżyłem się do założonych czasów. Zarąbałem się dość mocno, ale nie to było najważniejsze. Spadek tętna do przyjętej konkretnie wartości trwał zdecydowanie dłużej niż zwykle. Wtedy wiedziałem już na 99%, że coś jest nie tak. Nie wiedziałem tylko co. Z perspektywy czasu, teraz już wiem dokładnie co zaważyło na tym iż na docelowej imprezie pobiegłem żałosne 32’. Nie ma co ukrywać, dla mnie taki wynik podczas biegu na tartanie w kolcach to totalna porażka. Pytanie zatem co takiego strasznego mogło się stać, że zamiast się poprawić, zwyczajnie się cofnąłem? Odpowiedź mimo wszystko nie jest taka jednoznaczna. Oczywistym powodem było przetrenowanie. Wbrew pozorom czynnikiem mającym największy wpływ, nie było według mnie obciążenie treningowe czy sama praca, tylko nieodpowiednia regeneracja, a wręcz jej brak. Mam tu na myśli głównie sen. Gdybym codziennie odsypiał te 7/8 godzin nieprzerywanym, pełnowartościowym snem, podejrzewam iż lepiej bądź gorzej, ale zniósłbym te obciążenie i może nie najlepszy, ale jednak honorowy wynik w postaci tych 31 minut i 30 sekund bym jakoś nabiegał. Ten wniosek jest oczywisty i bezsprzeczny. Skąd ta pewność? Wynika to z moich osobistych obserwacji. Generalnie wykonywałem 2 akcenty tygodniowo. Plan układałem tak , aby jeden z nich wypadał na dniu zwykłym oraz jeden w niedzielę, kiedy mieliśmy wolne. Różnica w samopoczuciu między tymi akcentami była ogromna. Zupełnie inaczej biegało mi się ten drugi, po prostu zdecydowanie luźniej bez znaczenia na rodzaj akcentu. Sam również nie byłem bez winy. Wybiegania co prawda robiłem, ale ze względu na kolano unikałem jak ognia jednostek dłuższych niż 25km. Dodatkowo tego typu spokojne biegi odbywałem może raz na 2 tygodnie. Objętościowo też bez rewelacji, bo zazwyczaj było to 90km/tydzień. Pozostawiłem jednak długie i mocne wytrzymałości, o których mowa wyżej. Tak oto popełniłem grzech główny, przed którym jak na ironię tak zawsze ostrzegam innych i którego przyrzekłem sobie niegdyś (w czasach ślepo wykonywanych poleceń od swojego trenera) już nigdy więcej nie popełnić. Mianowicie chodzi o nieodpowiedni stosunek bazy tlenowej do wytrzymałości tempowych. Nie będąc dostatecznie nabieganym na niskich prędkościach rąbałem nie dość, że długie, to jeszcze ostre wytrzymałości. Nikt zdrowo myślący nie robi 15km wybiegania i zakresu na tej samej prawie długości, bo 14km, czy wytrzymałości szybkościowej na 12km…  Ja robiłem… To jednak nie wszystko. Żeby było ciekawiej zamiast robić te wytrzymałości na samopoczucie ja kurczowo trzymałem się założonych czasów, bo przecież skoro kiedyś dałem radę to teraz nie będę mięczakiem… Idiotyzm w czystej postaci. :D. Przetrenowanie było więc tylko kwestią czasu. Z owym czasem zaś dochodziły kolejne problemy. Poza przetrenowaniem zacząłem mieć problem ze złapaniem odpowiedniego rytmu podczas biegu. Gdzieś po drodze w dążeniu do wielkich wyników zgubiłem to co kiedyś było moją domeną. Biegło mi się nie tylko źle, ale również nierówno. Moja technika przypominała bardziej siłową walkę o każdy metr podłoża niż delikatny i płynny ruch. Tym samym dochodzimy do ostatniego czynnika, który przypieczętował moją klęskę. Na bodajże 2 tygodnie przed powrotem do Polski po jednym z długich wybiegań zacząłem odczuwać dyskomfort mięśnia krawieckiego. Ot takie zwykłe, niczym nie wyróżniające się delikatne przeciążenie. Jako iż tego typu przeciążenia pochodzenia mięśniowego zazwyczaj ustępują po 2/3 dniach, mówiąc szczerze olałem to zupełnie. Tym bardziej, że nie było objawów bólowych. Wraz z kolejnymi treningami dyskomfort był coraz większy aż w końcu pojawił się ból. Po tygodniu od pojawienia się tej dolegliwości wiedziałem już, że samo raczej nie przejdzie… „Do startu docelowego pozostał przecież tylko niecały miesiąc! Nie mogę teraz przerwać, muszę biegać dalej. Właśnie powinienem wchodzić w decydującą fazę przygotowań i przypier…. konkretny trening ” – myślał sobie wtedy głupi Jarek. Wytworzyło się błędno koło, w którym wraz z nasilającym się bólem biegałem coraz szybsze treningi i im bliżej zawodów, tym bardziej niezręcznie było przerywać, bo przecież skoro tyle czasu wytrzymałem to wytrzymam jeszcze trochę. Ostatecznie pojechałem na drugi kraniec Polski przetrenowany i w dodatku z mocno ograniczającą ruch jednej nogi kontuzją, a na deser bez jakiegokolwiek poczucia rytmu w biegu. Drugą połowę biegłem tak wolno, że nawet kolka niewiele mnie spowolniła haha.  <śmiech> To był po prostu jeden z tych biegów, po których jedyne na co człowiek ma ochotę, to konkretnie się na….. Dwa tygodnie później natomiast czekał mnie start w półmaratonie lubelskim. Zrobiłem więc 3 czy 4 dni przerwy po dyszce i wróciłem do trenowania. Tętno nadal utrzymywało się na wysokich wartościach, ale z dnia na dzień biegało mi się lepiej. Wtedy dopiero jak na ironię zaczęło wychodzić powolutku zmęczenie. Jako iż nie planowałem się tam ścigać o „pietruszkę”, bardziej zależało mi na obserwacji reakcji organizmu na pewne bodźce. Przede wszystkim przez te dwa tygodnie poprzedzające połówkę biegałem z żelami i wodą by spróbować przyzwyczaić się do picia na trasie podczas szybkiego biegu. Kiedyś było to dla mnie nie do wyobrażenia gdyż już bez jakichkolwiek produktów mam często problemy z kolką i dolegliwościami układu pokarmowego, a co dopiero po. Jednak jakoś się przemogłem. No i skoro o kolce już mowa, chciałem zobaczyć czy jeśli zrobię dłuższy zakres, będzie to miało jakiś wpływ na przyzwyczajenie mięśni brzucha do dłuższego niż zwykle napięcia. W tym celu zrobiłem 15km biegu ciągłego w tempie bodajże 3,30 - 3,35’/km czyli nieco wolniejszym niż przewidywane tempo startowe. Ogólnie ostatni tydzień przed startem wyszedł mi na poziomie ok. 105km więc dużo, za dużo biorąc pod uwagę iż wcześniej przygotowując się do dychy może z raz zrobiłem 100km w ciągu tygodnia. Tym samym nie liczyłem na jakiś super wynik, bo zwyczajnie nie luzowałem treningów. Zależało mi na doświadczeniu, którego brakuje mi i to bardzo na tym dystansie oraz powyżej opisanych aspektach. Mimo wszystko biegło mi się nienajgorzej, a już na pewno lepiej niż dychę. Wynik badań wyszedł pozytywnie, jako iż większych problemów z układem trawiennym na trasie nie miałem. Za to jak łatwo można przewidzieć brakowało mi luzu i ostatecznym efektem było niesamowite spięcie mięśni, które dopadło mnie w okolicach 14/15 kilometra. Udało się nabiegać wynik 1h 14,54’, który oczywiście nie odzwierciedla moich możliwości, ale już był poprawą w stosunku do roku 2015 na tej samej trasie i bliźniaczych warunkach pogodowych, w tym sensie iż przebiegłem cały dystans od początku do końca bez zatrzymania (pierwszym razem dopadła mnie kolka, przez którą musiałem na 17/18km stanąć i dalszą część wykonać marszobiegiem). Czasu nie chcę porównywać, bo mimo iż wynik z zeszłorocznej połówki jest o prawie 2,5 minuty lepszy to jednak wtedy biegłem szybciej. Podczas poprzedniej edycji tempo jakie trzymałem dopóki nie złapała mnie kolka to 3,20 - 3,25’/km i nie miałem z tym większego problemu. Tym razem zaczynając od 3,30’/km już nie było tak luźno, a przy 3,20’/km musiałem się nieźle napocić. Tak więc wydolnościowo przygotowany byłem lepiej podczas debiutu. Po półmaratonie zaś przyszła pora w końcu na upragnione roztrenowanie…
Następnego dnia po połówce wyjechałem znowu. Zazwyczaj przerwę między pierwszą i drugą częścią sezonu robię 2-tygodniową, ale niestety nawet po takim okresie problem z mięśniem krawieckim całkiem nie ustąpił. Owszem było znacznie lepiej i z dnia na dzień wyraźnie się poprawiało, jednak już po kilku kilometrach ból powracał. Zdecydowałem się więc na kolejny tydzień wolnego. W sumie odpoczywałem przez 3 tygodnie. Muszę w tym momencie wspomnieć o pewnej przykrej rzeczy, a w zasadzie nawet kilku. Przed wyjazdem uzgodniliśmy z trenerem iż po roztrenowaniu pomoże mi on ułożyć plan do połówki. Mam już jako takie doświadczenie w układaniu planów treningowych pod dystanse od 3 do 10km. W zasadzie od 2 lat kiedy to zostałem niepoważnie potraktowany, sam jestem sobie trenerem.  Co prawda już wcześniej zacząłem modyfikować plany tak aby pasowały pod mój organizm, jednak zmiany te były minimalne. Miarka się przebrała w momencie, którym dostałem 4-miesięczny plan z poprzedniego roku bez jakichkolwiek zmian. Nie byłoby w tym nic złego gdyby nie fakt, iż byłem właśnie po kontuzji kolana (mowa o początku 2015 roku) i ów 4-miesięczny plan miałem wykonać w miesiące 2... Takiego pójścia na łatwiznę i głupoty nie dałem rady przełknąć. Tak oto zacząłem sam być sobie trenerem i zawodnikiem jednocześnie. Postawiło mnie to w trudnej sytuacji, ale jak to mówią, nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu nauczyłem się lepiej wsłuchiwać w organizm oraz analizować jego reakcje. Stałem się też kowalem własnych sukcesów i niepowodzeń. Od tamtej pory sam przed sobą odpowiadam za dobre bądź nieodpowiednie przygotowanie. Nie potrzebuję też konsultować z nikim każdej drobnostki, a więc mogę robić co chcę i kiedy chcę. Jest to szczególnie ważne kiedy czas jest ograniczony i nie można podporządkować rozkładu dnia pod trening, a wręcz odwrotnie- trzeba dostosować trening pod konkretny dzień. Jednakże jak już wcześniej wspomniałem moje doświadczenie na dystansie półmaratonu jest nikłe. Stąd też nie chciałem ryzykować i wolałem oprzeć się na ogólnym doświadczeniu swojego trenera. Po okresie roztrenowania miał zadzwonić i pomóc mi w nakreśleniu planu. Tak się jednak nie stało. Owszem zadzwonił…, ale po 2 miesiącach i to z pretensją czemu się nie odzywam… Tak właśnie niejednokrotnie wygląda nasza współpraca, gdyby ktoś był ciekaw. Wiadomo, że relacje między każdym zawodnikiem i trenerem bywają różne i mam tego świadomość. Mimo bardzo negatywnych opinii wielu poprzednich zawodników oraz gorszych jak również lepszych chwil, nigdy nie powiem, że mam złego trenera. Może jego efekty w trenowaniu sprinterów faktycznie były słabe, ale w biegach długich ma pojęcie dość duże i z pewnością do najgorszych szkoleniowców, o jakich miałem okazję słyszeć, nie należy.  Jednak do „dobrego” trenera również wiele mu brakuje i na tym poprzestańmy. Nie czekając zatem na łaskawy telefon, zacząłem mozolne wprowadzenie w normalny trening i wstępne przemyślenia jakby to zrobić, aby pogodzić pracę z treningiem i jako tako przyzwoicie pobiec połówkę, a do tego nie złapać kolejnej kontuzji. Nauczony doświadczeniem z poprzednich wyjazdów wiedziałem, że planowanie każdej jednostki co do metra czy czasu odcinka co do sekundy nie ma racji bytu. Zwyczajnie każdy dzień konfrontuje piękne plany z samopoczuciem czy dostępnym czasem więc nie ma sensu liczyć kilometrów czy gardłowo trzymać się założeń. Pomyślałem więc, że najlepszym wyjściem będzie trenowanie na samopoczucie, a przez okres wprowadzenia nie będę niczego planował w dłuższej perspektywie, tylko na bieżąco dobierał jednostkę treningową. Przynajmniej do czasu kiedy zupełnie nie odpuści kontuzja mięśnia krawieckiego. Początkowo więc przez pewien okres czasu biegałem po kilka km dziennie. Dopiero po 2 tygodniach takiego biegania tyci tyci, mogłem powoli zwiększyć objętość bez obaw, że następnego dnia wróci ból mięśnia. Tak oto powoli dokładałem do wybiegań po 1 czy 2 kilometry. Następnie gdy już doszedłem do sensownej objętości kilkunastu kilometrów dołożyłem siłę i powoli zaczynałem robić spokojne oraz krótkie wytrzymałości pod postacią przebieżek, podbiegów czy wybiegań z przyśpieszeniami. W końcu też z czasem odpuścił miesień krawiecki. Gdzieś tam przy okazji co prawda pojawił się znowuż ból przywodziciela oraz problemy z prawą czwórką, która chcąc nie chcąc musiała przez ten okres chorowania „krawca” przejąć poniekąd obciążenia lewej nogi, ale udało się szybko, bo wręcz w ciągu tygodnia czy dwóch załatwić sprawę bez znacznej ingerencji w trening. W przeciwieństwie do poprzednich wyjazdów tym razem zdecydowanie większy nacisk kładłem na regenerację. Oczywiście nadal nie mogłem wpłynąć na kwestię czasu odpoczynku czy ilości snu, ale często się rozciągałem i rolowałem. Bez tego w ogóle niemożliwe by było normalne trenowanie z przeciążeniami, które przez ostatni rok co chwile mi dokuczały. Robiłem też w końcu regularnie ogólnorozwojówkę i namiastkę stabilizacji. Powoli, z małymi przygodami, ale udało się wrócić do normalnego trenowania i obciążeń. Przyszła pora na przeanalizowanie wydarzeń z poprzednich wyjazdów, wyciągniecie z nich wniosków i oczywiście na konkretny trening. Pierwszą istotną kwestią były wybiegania oraz ogólna ilość kilometrów w tygodniu. Postanowiłem wrócić do zasady jedno długie wybieganie w tygodniu, zaś ilość kilometrów oscylowała w zdrowych granicach 100-115/tydzień. Nie za mało, ale też i nie za dużo biorąc pod uwagę prace i inne aspekty. W takim układzie i przy odpowiednim nabieganiu spadło ryzyko przetrenowania długimi i ciężkimi wytrzymałościami, które przecież do połówki i tak robić musiałem, aby chcieć pobiec przyzwoity wynik. Zmienił się tylko sposób ich wykonania. Przede wszystkim biegałem je na samopoczucie i to najważniejsza zmiana. Jeśli czułem się danego dnia źle to nie żyłowałem byle tylko wyrobić czas. Generalnie obrałem taktykę z początku roku, czyli dużo, a spokojnie. Robiłem więc nadal te 14km zakresu, czy 12km wytrzymałości tempowej, ale relatywnie wolno. Opłaciło się podwójnie, jako iż powoli biegałem coraz szybciej bez większych wahań dyspozycji, a zatem sukcesywnie szedłem do przodu bez przeskoków, tak jak powinno się robić, a do tego nie zbyt przeciążałem układ mięśniowy, niwelując tym samym ryzyko powrotu kontuzji. Aby przyzwyczaić stawy do warunków na połówce zakresy i tempo robiłem na asfalcie, jedynie wytrzymałość szybkościową na tartanie. Do tego udało się też zwiększyć ilość siły biegowej i nie powiem, że nie- różnice w technice biegania czułem. Oczywiście nadal to był ten sam mój „specyficzny” styl, ale jednak biegało się trochę inaczej- po prostu równiej i lepiej. A skoro już o równym biegu mowa, starałem się zwracać uwagę na rytm. Bardziej skupiałem się też na dawnej zasadzie kończenia treningu w tempie szybszym niż się zaczynało. No i wprowadziłem element, o którym dawno zapomniałem- końcówki. Mocne końcówki towarzyszyły mi na wielu wybieganiach, szczególnie właśnie tych długich. Ostatni kilometr zdecydowanie mocniej, a ostatnie 200m w palnik to jest to, co robiłem jak zaczynałem swoją przygodę z długimi biegami i postanowiłem przywrócić do życia ten motyw. W końcu zacząłem czuć, że faktycznie biegnę. Powrócił luz i rytm. A jak już to wróciło, no to i zaczęła się kręcić noga tak jak powinna. Wszystko zaczęło się układać po mojej myśli i zmierzało w dobrą stronę. Biegałem coraz więcej i coraz szybciej. W momencie gdy doszedłem do zakładanych maksymalnych obciążeń przyszła pora na „podkręcenie tempa”. Jednak żeby to zrobić, musiał być spełniony jeden warunek  - pełne poświęcenie się treningowi, a przy tym maksymalne skupienie na odpowiedniej regeneracji. Należało zatem zmienić jeszcze jedną rzecz. Zjechać do kraju wcześniej, znacznie wcześniej niż poprzednim razem. Na okres szlifu (o ile tak to można nazwać w tym wypadku) postanowiłem poświęcić miesiąc. Mniej więcej tydzień/dwa dochodzenia do siebie, następnie tydzień cięższego treningu oraz ostatni tydzień luzu i łapania świeżości. Tak jak przypuszczałem, powtórzyła się historia z poprzedniego wyjazdu. Gdy tylko wróciłem do Polski znacznie wzrosły wartości tętna na poszczególnych treningach. Wiedziałem, że muszę uważać i przeczekać ten okres. Tak też się stało. Po niecałych dwóch tygodniach, analogicznie do sytuacji z kwietnia, tętno powoli wracało do normy, a mi zaczynało się biegać coraz lepiej. Tak oto dochodzimy do kulminacyjnego momentu, w którym poczułem zalążek biegowego gazu. Kiedy już zmęczenie wychodziło i zaczynała powoli przychodzić forma, zmiany w samopoczuciu, luzie oraz rytmie biegowym zachodziły niemal z dnia na dzień.  Pamiętam jak zrobiłem trening 30x400m na przerwie 50” z zupełnym luzem. Te ostatnie 10 powtórzeń zawsze sprawiało mi problemy. Za każdym razem to była już walka nie tyle o równy czas odcinków, co o samo przetrwanie. Tym jednak razem zupełnie bez żadnych problemów biegałem każdy kolejny odcinek coraz to szybciej i czułem, że mógłbym pobiec kolejne 10 w tempie 1,12’. Można by rzec, że nareszcie wszystko się układało i w końcu pokażę na co mnie stać, że wróciłem do biegania na wysokim poziomie i ponownie wszystkich zaskoczę. A jednak natura pechowca wygrała… Na bodajże 2 tygodnie przed startem, po jednym z wybiegań, już tego samego dnia zacząłem odczuwać dyskomfort lędźwi, a z dnia na dzień było coraz gorzej. Było na tyle źle iż każdy oddech sprawiał kujący ból. Z czymś takim nie da się normalnie biegać, a już tym bardziej na dystansie półmaratonu. Nauczony doświadczeniem wolałem zrezygnować ze startu niż tylko bardziej się dobić i pobiec w dodatku zupełnie niesatysfakcjonujący wynik. Nie pozostało mi nic innego niż zrobić kolejne roztrenowanie. Po kolejnym już niepowodzeniu zmienił się diametralnie mój stosunek do trenowania wyczynowego i biegania samego w sobie…  
Przechodzimy zatem do ostatniego akapitu tego wpisu. Pora odpowiedzieć na pytania postawione we wstępie. Przyczyny mojej słabej dyspozycji w poprzednim roku już znacie, a tym samym powód, dla którego tak rzadko widać mnie na zawodach. Nieustanne kontuzje skutecznie wyeliminowały moje nazwisko z zawodów rangi krajowej i jeszcze bardziej zadziałały w kwestiach psychiki, która wydawać by się mogło była u mnie niezłomna. Wiecie też jakie miałem plany, które raczej się już nigdy nie spełnią chociażby ze względu na zmianę mojego podejścia do trenowania. A skoro już o nim mowa- po owej kontuzji pleców jaka dopadła mnie przed półmaratonem, na pierwszym miejscu postawiłem zdrowie ponad wynik oraz dobrą ciągłość treningową ponad jedną dobrze wykonaną jednostkę treningową. Tym samym teraz gdy zaczyna mnie coś boleć zwyczajnie odpuszczam trening. Nie biegam też tyle co wcześniej ani nie przykładam wagi do każdej sekundy. Nareszcie biegam sam dla siebie, nie dla wyników ani spełnienia niedoścignionych marzeń. Szczerze mówiąc straciłem motywację, którą jeszcze kilka lat temu mógłbym obdarować całą rzeszę osób. Organizm nie regeneruje się już tak szybko ani nie wybacza głupot. Tęsknię za tym czasem, gdy zaczynałem przygodę z biegami długimi- do dziś pamiętam jak zrobiłem jednego dnia 30km, następnego 42km i w zasadzie nic mi nie było. Teraz muszę planować każdą jednostkę, a i tak bieg powyżej 15km to swoista ruletka- albo się odnowi kontuzja kolana albo nie… Tak się niestety trenować nie da, bynajmniej nie wyczynowo. Sportowiec powinien skupić się jedynie na osiąganiu jak najlepszych wyników. Nie może się obawiać na każdym treningu przeciążeń, bo to ogranicza jego możliwości. Wtedy zamiast dawać z siebie 100% zaczyna się myślenie co zrobić aby się nie przemęczyć, aby czegoś sobie nie uszkodzić. To tak jakby wychodzić do bitwy ze świadomością iż się przegra. Zwyczajnie wszystko nagle przestaje mieć sens. Co do kwestii pogodzenia treningu z pracą fizyczną sprawa nie jest zbyt prosta. Generalnie im cięższa praca tym luźniejszy musi być trening i o tym wie niby każdy, ale problemem jest to jaki rodzaj treningu wykonywać, a jaki nie oraz jaki nacisk kłaść na poszczególne elementy. Po pierwsze jeśli praca zawiera aspekty siłowe(podnoszenie ciężkich rzeczy itp.) automatycznie w treningu ograniczone muszą być ćwiczenia siłowe. Bez sensu więc aby na przykład osoba pracująca na budowie dorzucała jeszcze dodatkowo po pracy do treningu biegowego pompki, brzuszki itd. To dość logiczne. Następna ważna, jeśli nie najważniejsza rzecz, to odpowiedzenie sobie na pytanie ile czasu można poświęcić na regenerację- przede wszystkim sen. O ile pogodzenie ciężkiej pracy i ciężkiego treningu przy odpowiedniej ilości godzin snu jest potencjalnie możliwe o tyle, zrobienie tego samego w przypadku niedosypiania jest czystą głupotą i bardzo krótką drogą do przetrenowania. W tym momencie dochodzimy do następnej kwestii, która już taka oczywista nie jest. Jaki rodzaj treningu w takim bądź układzie wybrać w przypadku ciężkiej pracy i niedosypiania, kiedy nie mamy czasu na zadbanie o prawidłową regenerację w postaci dobrego odżywiania, rozciągania, rolowania itp. itd.? Według mnie, w takim wypadku najmniej szkodliwym rodzajem treningu, a tym samym takim, który utrzyma wypracowaną przez nas formę jest trening wytrzymałości ogólnej, a więc zwyczajne długie i przede wszystkim spokojne wybiegania. Oczywiście nie oznacza to aby codziennie robić po 20km ślimaczym tempem, bo to nie dość iż obciąży stawy to dodatkowo nas „przymuli”, ale chodzi o zasadę „więcej ale spokojniej”. Miałeś ciężki dzień i się nie wyspałeś? Lepiej wtedy właśnie zamiast kolejnej wytrzymałości zrobić tą samą objętość w postaci wybiegania bądź skoro już musisz mieć element wytrzymałości wpleść do tego przebieżki. Na przykład miałeś zaplanowane 12x1km? Zrób spokojne wybieganie 12km z przebieżkami 100m co 1km. Uwierz iż taki trening jest zdecydowanie mniej obciążający, a bodziec wytrzymałości pozostanie podtrzymany. Po takim treningu może nie pójdziesz do przodu z wydolnością, ale utrzymasz ją na stałym poziomie i się nie przetrenujesz. A gdy już odpoczniesz wtedy przyładujesz ostre tempo, które miałeś zaplanowane wcześniej. Trenując takim systemem minimalizuje się ryzyko kontuzji  i przetrenowania oraz zachowuje ciągłość treningową, która jest lepsza w perspektywie długotrwałego rozwoju sportowca niż jednorazowy strzał. Owszem dojdziesz do założonego celu trochę później niż pierwotnie, ale w końcu dojdziesz! Są to rady, których niestety mi nikt nie udzielił i to do czego musiałem dojść sam, ucząc się na własnych błędach. Tutaj chcę poruszyć przy okazji ważny aspekt jakim jest posiadanie dobrego trenera. Warto jest szczególnie w początkach uprawiania sportu mieć u boku kogoś, kto wytłumaczy podstawowe zagadnienia, pokaże prawidłowe wzorce i na bieżąco będzie obserwować z boku nasze poczynania. Wiele osób pyta dlaczego nie zmieniam trenera. Dla mnie sprawa jest prosta. Jeśli chciałbym zmienić trenera to musiałbym wiedzieć iż jest to ktoś naprawdę z najwyższej krajowej półki. Ktoś komu mógłbym oddać się bez reszty bez obawy o przetrenowanie, kontuzje czy krótkotrwały rozwój. Ktoś kogo polecenia można by ślepo wykonywać wierząc iż wszystko co się wykonuje jest przemyślane i ma jakiś głębszy sens. To natomiast wymagałoby zmiany miejsca zamieszkania, bo nie oszukujmy się- takiego trenera w Lublinie nie ma… Owszem są dobrzy od biegów średnich, ale nie długich. Należy zatem zadać sobie pytanie czy jest sens się przenosić? Z całą pewnością tak… gdybym wiązał ze sportem swoją przyszłość zawodową. Niestety nie mam nawet namiastki talentu takiego jak ma np. Marcin Chabowski czy Henryk Szost, więc droga, którą kroczę od ponad 7 lat zdaje się powoli zmierzać ku końcowi. Nie oznacza to iż całkowicie przestanę się ruszać. Nie wyobrażam sobie całkowitego zaprzestania uprawiania sportu. Jednak na chwilę obecną coraz słabiej widzę swoją obecność w bieganiu wyczynowym. Może jeszcze kiedyś los się uśmiechnie i będę miał warunki, żeby na nowo zupełnie bez reszty poświęcić się tej dyscyplinie, kto wie…
0 notes
Photo
Tumblr media
http://teamdamonmotywacja.tumblr.com/
3 notes · View notes
Video
youtube
0 notes
Video
youtube
0 notes
Video
youtube
0 notes
Video
youtube
0 notes
Audio
“ Yesterday was the tornado warning, today's like the morning after Your world is torn in half, you wake in its wake to start The mourning process and rebuilding, you're still a work in progress Today's a whole new chapter, it's like an enormous ass, uh Thunderstorm has passed ya, you weathered it and poked its eye out With the thorn bush that you used to smell the roses Stopped to inhale, can't even tell your nose is stuffed So focused on the bright side, then you floor the gas pedal And hit the corner fast, the more asserted, never looking back May hit the curb, but every day is a new learning curve, as you Steer through life, sometimes you might not wanna swerve But you have to, to avert a disaster, lucky, no permanent damage Cause they hurt you so bad, it's like they murdered your ass And threw dirt on your casket, but you've returned from the ashes And that hurt that you have, you just converted to gasoline And while you're burning the past, standing at inferno and chant “ ...
0 notes
Quote
Być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo, zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska.
0 notes
Text
Ostatnie przymiarki przed MP 10 000m.
Jeśli ktoś liczy w tym wpisie na opis ponadprzeciętnych jednostek treningowych mojego autorstwa, niestety tym razem się zawiedzie. Od czasu poprzedniego wpisu w mojej głowie ciągle biją się jedynie myśli dotyczące słabej dyspozycji. Mikro cykl trenowania 2x dziennie oraz zwiększonej objętości mam już za sobą. Przyszła pora na wykonanie szlifu i ocenę aktualnej formy. Miały ku temu służyć przede wszystkim 2 jednostki. Pierwsza w postaci treningu 3x3km na przerwie 3′, która świetnie obrazuje możliwości wytrzymałościowe, przy równoczesnym utrzymaniu względnego tempa startowego. Jest to ten trening, na podstawie którego szacuję swoje możliwości i planuję wstępnie tempo na imprezę docelową. Druga zaś to również trening tempowy, ale przechodzący już poniekąd w wytrzymałość szybkościową (bynajmniej taki charakter ma ten trening dla mnie, w momencie gdy wykonuję go na prędkości ponad startowej). Jest to 8x1km na przerwie 1,30′. Ta jednostka zaś informuje mnie nie tylko o możliwościach wytrzymałościowych, ale również o zachowaniu organizmu oraz samopoczuciu podczas biegu z większą prędkością niż planowana na start i jest swoistym potwierdzeniem dobrego bądź niedostatecznego przygotowania wytrzymałości tempowej. Niestety zarówno pierwszy jak i drugi trening nie poszedł po mojej myśli i obie jednostki wykonałem na prędkościach mniejszych niż rok temu. Nie są przy tym usprawiedliwieniem dla mnie warunki pogodowe czy naciągnięty mięsień. Tylko ja osobiście wiem jaką “robotę” wykonałem i.... powiem szczerze, że liczyłem na więcej. Może nie spodziewałem się fajerwerków ze względu na wiele czynników takich jak miesięczna kontuzja, praca fizyczna itd., ale patrząc z perspektywy czasu na to jak biegałem jeszcze miesiąc temu, miałem solidne podstawy by sądzić iż zrobienie życiówki nie będzie stanowić jakiegokolwiek problemu, a za plan “minimum” przyjąć złamanie 31′. Tym czasem po ostatnich treningach, zastanawiam się nawet, czy aby dam radę zbliżyć się do wyniku z zeszłego roku. Po powrocie do Polski od razu rzuciły mi się w oczy podwyższone wartości tętna. Stosunkowo było to ok. 10 uderzeń więcej przy tym samym tempie wybiegań. Jednak jeszcze to byłem w stanie zrozumieć biorąc pod uwagę zmęczenie podróżą oraz zmianę klimatu. Bardziej zastanawiającą rzeczą był zdecydowanie wolniejszy spadek tętna. Niemal zawsze na treningach wytrzymałościowych, bez względu na rodzaj owej wytrzymałości, po ostatnim odcinku, wartość 120 uderzeń uzyskuję już po ok. 1,10/1,15′ od ustania wysiłku. Tym razem, na wszystkich wytrzymałościach wykonanych w Polsce (poza ostatnią 8x1km), powrót do wartości 120 bmp trwał aż 1,35′/1,40′. Jest to według mnie szalona różnica. Dla długodystansowca parametr ten jest bardzo ważny w ocenie nie tylko ciężkości treningu, ale powiedziałbym nawet iż bardziej w ocenie stopnia zmęczenia. W moim przekonaniu lepiej też obrazuje stopień intensywności treningów niż uzyskane tętno maksymalne podczas konkretnej jednostki. Nieraz miałem wartości tętna sięgające 200 bmp, a czas spadku tętna do 120 pozostawał niezmieniony, co znaczyło iż jednostka sama w sobie była ciężka, ale nie było oznak zmęczenia długofalowego. Kolejną i jedną z najistotniejszych rzeczy, jak nie najważniejszych jest uczucie, a raczej brak uczucia biegania rytmowego. To co zawsze było moją domeną i najsilniejszą stroną, odeszło w zapomnienie. Przyznam szczerze, że rytmu nie czuję prawie wql. Rzadko kiedy i dodatkowo tylko na chwilę załapuję “to coś”. To coś, co sprawia iż noga się kręci bez większego wkładu sił, a człowiek się nie męczy. Moje bieganie przypomina teraz bardziej siłowe próby walki o każdy metr tartanu niż swobodny i płynny ruch, bynajmniej takie mam odczucie. By wyrobić założenia czasowe zwyczajnie się spinam. Dlatego też gdy poskładam w całość wszystkie elementy, dochodzę do wniosku iż najbliższy start może zakończyć się totalnym niepowodzeniem... 
0 notes
Text
Złośliwość losu.
Dzisiaj miałem zaplanowane tempo 25x400m na przerwie 50 sek., ostatnie 5 powtórzeń w kolcach. Był to 1 trening wytrzymałościowy po powrocie do Polski. Zanim jednak jeszcze wróciłem, zrobiłem sobie kilka dni wolnego w związku z nieustającym problem naciągnięcia mięśnia krawieckiego. Po tych kilku dniach było zdecydowanie lepiej, jednakże problem pozostał. Niestety nie mogę wykonać dodatkowych dni wolnych przed startem, a wręcz przeciwnie- zgodnie z moim planem (który do tej pory mnie nie zawodził w kwestii trafienia z formą) powinienem trenować 2x dziennie. Tak też robię. Najgorzej jest na początku gdy mięsień jest nierozgrzany. Wtedy potrafię kuleć. Potem jakoś idzie. Ci co mnie znają, wiedzą, że ambicja przerasta rozsądek. Tak już mam. Nie po to tyle trudu sobie zadałem, ciągle walcząc z ciałem i psychiką mimo 10 godzinnej ciężkiej pracy fizycznej i trenowania w nieustający na tej zasra… wysepce wiatr, do tego o 22/23 godzinie, by teraz odpuszczać. Już raz tak zrobiłem w tamtym roku przed mistrzostwami przełajowymi. Świadomość takiego poświęcenia idącego na marne dobija bardziej niż ból :P. Biegałem tej zimy przez miesiąc z kującym niczym wbijany widelec w żebra, bólem kolana, wytrzymam i teraz. Wiedziałem, że w związku z podwójnymi treningami, które odbywają się tuż po przerwie, trochę mnie przymuli. Dodatkowo 16 godzinna podróż bez snu również nie sprzyja regeneracji. No i oczywiście mimo niewielkiej różnicy w wysokości (Fehmarn - ok. 10 m.n.p.m., Lublin - ok. 300 m.n.p.m.) organizm potrzebuje kilku dni na przyzwyczajenie się do zmiany klimatu. Szczególnie jeśli chodzi o wilgotność powietrza, różnicę temperatur itd. Mimo wszystko nastawiłem się pozytywnie do tego treningu. Mój niepokój wzbudził poranny ból gardła, który zazwyczaj w moim wypadku w 99% zwiastuje zapalenie gardła albo gorączkę. Zignorowałem to. Do treningu przystąpiłem po południu. Prawdopodobnie już wtedy miałem stan podgorączkowy, który wraz z treningiem się nasilał. Po obfitych deszczach, zalegająca woda na stadionie skutecznie zminimalizowała do zera przyczepność moich boostów, mimo bardzo dobrego stanu podeszwy. Swoją drogą ciekawi mnie czy jest jakiś rodzaj gumy, który dobrze sobie radzi w takiej sytuacji :P. W pegasusach 29 również miałem ten problem, choć wydawał się zdecydowanie mniejszy. Już pierwsze odcinki zweryfikowały moje zamiary szybkiego biegania. Tradycyjnie w takiej sytuacji mój krótki krok zrobił się jeszcze krótszy, a rytmiczne bieganie zastąpiły siłowe zmagania wydłużenia owego kroku. Doszedłem do wniosku, że lepsze to niż mielenie nogami w miejscu. Po pierwszych, rozgrzewkowych odcinkach, które zazwyczaj wykonuje wolniej na “rozpoznanie” samopoczucia zmartwił mnie brak wzrostu prędkości. Biegłem co prawda siłowo, ale za to w miarę luźno oddechowo, starając się nie spinać. Po jakichś 10 odcinkach podejrzewałem, że coś jest nie tak poza warunkami, a po 15 byłem niemal pewny, choć nie wiedziałem jeszcze co. Pomijam kolkę, która od 10 odcinka nasilała się z każdym powtórzeniem (tak, na tak krótkich odcinkach również można mieć kolkę…choć na 400-setkach zdarzyło mi się to po raz pierwszy). Blokowała oddech przy końcówce, więc jakoś dawałem radę dociągnąć stałe tempo. Pomijam też ten nieszczęsny mięsień ograniczający zakres ruchu w obu nogach. Założenie kolców co prawda rozwiązało sprawę przyczepności i poprawiło krok, ale prędkość i tak wzrosła nieznacznie. Jedyny pozytyw to, że wytrzymałem psychicznie i nie zwalniałem mimo narastającego bólu. Wszystkie 20 odcinków zrobionych w butach, zostały wykonane między 1,13′, a 1,14′. Odcinki z kolcami zaś przedstawiają się następująco: 1,09′ 10 - 1,09′ 40 - 1,08′ 50 - 1,07′ 70 - 1,05′ 70. Zaraz po skończonym treningu zaczęło mnie nareszcie “łamać” i wiedziałem już co było nie tak :D. Wspaniale było zrobić ten trening z gorączką, naciągniętym mięśniem i kolką <3… Jak widać chyba wszystkie plagi egipskie rzuciły się teraz na mnie :P. Mam nadzieję iż szybko się wykuruję, a tymczasem gratuluję wszystkim uczestnikom 4 Maratonu Lubelskiego, ukończenia tego dystansu na tak trudnej trasie jak lubelska.
0 notes
Video
youtube
0 notes
Text
Sezon coraz bliżej...
Od czasu ostatniego wpisu trochę się działo w moich treningach. Wykonałem kilka jednostek dobrych, ale niestety większość wytrzymałości nie poszła po mojej myśli. Tragicznie wręcz poszedł trening 6x2km na przerwie 2’. Niewiele lepiej koncepcyjne tempo mojej własnej twórczości 8x (600m p.1’ 400m p.45" 200m p.30"). Najlepiej zaś wypadł trening 30x400m p.50" - wszystko niemal równo po 1,12/1,13’. Był to trening, z którego do dzisiaj byłem najbardziej zadowolony gdyż czułem się na nim bardzo dobrze, a uzyskane prędkości dają upragnione tempo 3,02/3,03’/km. Po tych jednostkach wykonałem przetarcie na dystansie 10km. Uzyskany czas 33,05’ oczywiście zupełnie mnie nie satysfakcjonuje, ale nie narzekam gdyż warunki były dalekie od optymalnych. Trasa w większości szutrowa, 4 stopnie na plusie i to co najważniejsze - wiatr, który przy zatoce wiał dosłownie z każdej strony. Właśnie ten ostatni czynnik nie daje mi wejść na wyższe prędkości i tu gdzie przebywam (wyspa fehmarn) cholernie przeszkadza. Tak czy owak na pocieszenie wygrałem z prawie kilometrową przewagą nad faworytem biegu, który również tego dnia uzyskał wynik daleki od życiówki. Po tym starcie w końcu zacząłem czuć rytm w nogach. Tydzień temu znowu nieźle wykonany trening 12x1km p.1,30’, a dzisiaj najcięższy i finalny zakres, czyli 12km po 3,19’/km na średnim tętnie 171, ostatni kilometr 3,08’, ostatnie 200m 32,5". Może nie jest to szczyt moich marzeń, bo takie treningi już robiłem, ale mam nadzieję, że gdy za tydzień wrócę do domu i nareszcie odpocznę od pracy fizycznej moja forma eksploduje XP. Do tego czasu muszę się natomiast uporać z naciągniętym mięśniem krawieckim, który od 1,5 tygodnia nie daje mi spokoju, trzymajcie się. Hej ;-)
0 notes
Text
Nadzieja umiera ostatnia...
Na początku lutego odnowiła się kontuzja z zeszłego roku. Pokrzyżowało to mój plan treningowy i mocno zweryfikowało cel na 1 część sezonu. Borykałem się z bólem ok. miesiąca, ale starałem się biegać najczęściej jak to możliwe, a za to w małych ilościach. Było to ryzykowne zagranie, a wręcz totalnie głupie, jednakże w końcu ból odpuścił. Pozwoliło to mi uratować w pewnym stopniu moją dyspozycję i co prawda straciłem wiele, ale szybko odzyskiwałem siły. Dzisiaj wykonałem trening 12x1km na przerwie 1,30' zaczynając od 3,11', a kończąc na 2,57' - oczywiście wszystko w butach. Dodatkowo należy wspomnieć iż przede wszystkim pracuję fizycznie po 10 godz dziennie, co nadaje takiemu treningowi zupełnie innego wymiaru. Mogę powiedzieć, że w końcu wracam do siebie...
0 notes