Text
Zaczekaj pod drzwiami
Znamy się tak krótko, a naprawdę chcę cię kochać, Aż się łapię na tym, że nie wpuszczam cię do środka Coś się ciągnie za mną i nie wiem, ile to potrwa, Zaczekaj przed drzwiami, zawołam cię jak posprzątam.
Jan-rapowanie & NOCNY - Zaczekaj pod drzwiami
To była majowa noc z gatunku tych, które zostają w tobie na lata.
Dojrzewasz do nich z każdym pączkiem bzu, z każdą wiosenną kałużą, z każdym majem.
Z każdym dotykiem. Z każdym szczotkowaniem zębów, z każdą miesiączką.
Z każdym orgazmem palującym twoje lędźwie.
Lily wzdrygnęła się nieznacznie. Przetarła zmęczoną twarz, na sam koniec szczypiąc się nieznacznie za grzbiet nosa. Przez otwarte na oścież okno sączyło się wilgotne, poburzowe powietrze. Jej ulubione.
Śpiący mężczyzna leżący po jej prawej stronie drgnął nieznacznie i szczelniej naciągnął kołdrę na swoje biodro. Lily otworzyła oczy i przeniosła na niego swój wzrok. Plecy Vincenta były szerokie i bogate w pieprzyki, które układały się w niewyraźne wzory. Raz, dwa, trzy… Sporo ich. Kącik ust kobiety nieznacznie się uniósł. Jeden wielki gwiazdozbiór, pomyślała. Delikatnie dotknęła jednego pieprzyka pod lewą łopatką i powiodła palcem w linii prostej w prawo do kolejnego, umiejscowionego odrobinę wyżej. Po drodze napotkała na kościsty, wyraźnie odznaczający się pod skórą kręgosłup. Jej dotyk zatrzymał się na nim odrobinę dłużej, jakby z zawahaniem.
Westchnęła nieznacznie i pokręciła głową, odganiając natrętne myśli, po czym zabrała rękę.
Lily, igrasz sobie z jego uczuciami, zadudniło w jej głowie. Już chciała zaprzeczyć, jednak poddała się. Przecież to prawda.
Ręka bezwiednie opadła na brzuch kobiety. Lily przymknęła na chwilę oczy i wzięła głęboki wdech, jak gdyby w nadziei, że to zrzuci ten nieznośny ciężar z jej barków.
Vincent był tym, czego w tym momencie najbardziej potrzebowała. Choć poznali się niedawno i to zupełnym przypadkiem na imprezie urodzinowej męża jej przyjaciółki, Lii, natychmiastowo pojawiło się między nimi napięcie na różnych liniach. Vincent był wysokim, barczystym mężczyzną o lekko kręconych czarnych włosach, które trzymał związane w luźnym koczku i z pieprzykiem nad górną wargą po lewej stronie, który jeszcze bardziej się uwidaczniał, gdy szeroko się uśmiechał. Lily uznała to za niesamowicie seksowne i – ku jej zaskoczeniu – niebawem wylądowali w łóżku u niego w mieszkaniu. Lily zdecydowała się złamać jedną, jedyną zasadę, którą się kierowała: żadnych jednorazowych przygód. Z góry założyła, że przystojna twarz Vincenta choć na sekundę uleczy jej złamane serce, a przynajmniej pozwoli o nim zapomnieć. Była realistką: życie to nie jest żadna pieprzona komedia romantyczna, w której ludzie magicznie zakochują się w sobie, zawsze odnajdują drogę pod swoje drzwi i kołdry, żyją wiecznie w błogim szczęściu, a cały ból i bagaż emocjonalny odchodzi w niepamięć.
Jednorazowy „numerek” z czasem przekształcił się w regularne spotkania w jego mieszkaniu. Vince, bo tak kazał mówić na siebie mężczyzna, doskonale rozumiał cichutkie szepty i pragnienia jej ciała i z radością je zaspakajał. Po jakimś czasie jednak smutek, który widywał w oczach Lily na co dzień, zagościł i u niego. Lily spostrzegła, że Vince momentami zawieszał się, patrząc jej głęboko w oczy, a dotyk stricte fizyczny nagle stał się dziwacznie… emocjonalny. Mężczyzna coraz częściej łapał się na tym, że wtulał nos w obojczyk leżącej pod nim kobiety lub dotykał jej policzka. Dziwaczny dreszcz przebiegał wtedy jego ciało, jednak myśli o nim spychał w odmęty codzienności.
Z biegiem czasu Vince stał się dla Lily codziennością. Mężczyzna zaczął regularnie dzwonić do niej, wymieniać z nią mnóstwo wiadomości na Messengerze i po prostu troszczyć się o nią. Codzienne rozmowy o przysłowiowej „dupie Maryny” znacząco ich zbliżyły i któregoś dnia Lily zaczęła myśleć o Vince jak o swoim przyjacielu w niedoli.
Kędzierzawy mężczyzna błyskawicznie zmienił się z tego, czego Lily najbardziej potrzebowała na to, o czym zawsze marzyła. Był zawsze.
Lily nie była idiotką i z łatwością zauważyła, że pewne uszczypliwości i kąśliwe uwagi, które wymieniali na co dzień, nagle stały się bardziej czułe, że Vince potrafił iść okrężną drogą do domu, byleby zahaczyć o jej ulubioną cukiernię i kupić jej ulubione tartaletki z owocami, które zupełnym przypadkiem pojawiały się na jego stole za każdym razem, gdy wpadała w odwiedziny, że specjalnie zaczął kupować słodzik i mleko kokosowe do jej porannej kawy. Żadna dojrzała kobieta nigdy nie przeoczy oczu patrzących na nią z miłością.
Kobieta zadrżała nieznacznie i podkuliła pod siebie nogi, po czym objęła je ramionami. Schowała głowę między kolanami, biorąc kilka głębokich wdechów. Chryste, kurwa, Vince, przytul mnie. Albo lepiej nie. Wstyd mi.
Długie, chłodne palce dotknęły jej kręgosłupa i delikatnie przejechały wzdłuż niego. – Lily?
Lily podniosła głowę i obróciła ją. Napotkała zaspane spojrzenie szarych oczu, przez które skręcił się jej żołądek. Gwałtownie zachłysnęła się powietrzem.
- Hej. – przywitała Vince’a delikatnie łamiącym się głosem. Vince spojrzał na nią zagadkowo i usiadł. Ich ramiona delikatnie się musnęły, co wywołało delikatny uśmiech na twarzy obojga.
- Czemu nie śpisz?
- Jakoś tak wyszło. Trochę rozmyślam.
Vince delikatnie musnął nosem jej ramię i sam usiadł po turecku.
- Chcesz o tym porozmawiać? – zapytał cicho, patrząc na nią spod gęstego wachlarza rzęs.
Po chwili wahania brunetka nachyliła się nieznacznie w stronę mężczyzny. Ten poszedł w jej ślady i delikatnie ucałował jej usta. Ten pocałunek trwał zaledwie kilka sekund i ku zaskoczeniu obojga, okazał się być najczulszym, jaki kiedykolwiek współdzielili.
Lily wciąż nie otwierała oczu, uparcie walcząc z kolejnymi głupimi myślami, siejącymi spustoszenie w jej głowie. Serce brunetki niespodziewanie zakuło, gdy przypomniała sobie o Matthew. Matthew był istnym cierniem w jej koronie. Wspomnienie wesołego szatyna nawiedzało ją raz po raz. Raz po raz słyszała jego śmiech, jego suchary, ale też parsknięcia, które opuszczały jego usta wraz z obelgami, gdy patrzył na nią z pogardą. Matthew zabrał zaledwie rok z jej życia. Krótkie dwanaście miesięcy, począwszy od wyjątkowo mroźnego marca, skończywszy na upalnym jak na tę porę roku marcu rok później, podczas których kompletnie zniszczył jej wiarę w siebie i podeptał serce, które dała mu jak na dłoni. To jego dotyk palił jej skórę noc w noc zanim poznała Vince, którym to właśnie chciała zaleczyć zawód miłosny. Gdy Vince zdominował już jej ciało, wspomnienie Matthew było zmuszone zadowolić się jedynie kruchymi pozostałościami serca.
Lily doskonale pamiętała moment, gdy zobaczyła go około dwa lata po rozstaniu w parku. Matthew nawet jej nie zauważył; był zbyt zaaferowany swoją żoną w zaawansowanej ciąży. Lily mimowolnie opadła na ławkę, nie mogąc oderwać wzroku to od masywnej obrączki znajdującej się na palcu jej byłego kochanka, to od brzucha przepięknej blondynki, w którym rozwijało się nowe życie. Dlaczego to nie ja?
Lily nienawidziła siebie za to, że nie mogła pójść dalej. Nie mogła ot tak wykopać szatyna ze swojego serca. Bytność Matthew położyła się zbyt wielkim cieniem na życiu Lily. Kobieta nie mogła tego przełknąć.
Pojawiające się łzy zapiekły ją w kącikach oczu.
- Vince. – odezwała się cichutko. – Czym my jesteśmy?
Vince zamrugał kilkukrotnie, wyraźnie zbity z pantałyku.
- Ludźmi? – próbował żartobliwie odbić piłeczkę, jednak kąciki ust kobiety ani drgnęły.
- Mam na myśli nas, to, co jest między nami. – sprostowała dużo ciszej.
- Szczerze powiedziawszy, nie spodziewałem się takiego pytania. – odezwał się po chwili milczenia Vince. Usadowił się w przeciwnym kierunku i położył się wygodnie, wkładając pod głowę jedną z poduszek. Wciąż nie spuszczał wzroku z Lily. Smutek czający się w jej oczach miał dużo bardziej wyrazisty odcień. – Jesteś pewna, że chcesz to usłyszeć?
Zawahała się. Odwróciła wzrok i wtuliła nos w swoje prawe ramię, nie móc znieść spojrzenia mężczyzny.
Cisza, która trwała, wydawała się ciągnąć w nieskończoność.
- Kocham cię, Emilly Loverberg.
To był jak wyrok. Vince widział, jak ramiona brunetki zadrżały nieznacznie.
- Spokojnie, nie wymagam od ciebie tego samego. – powiedział Vince, delikatnie chwytając za najmniejszy palec brunetki. – Nigdy tego nie oczekiwałem. Ty zaś masz pełne prawo oczekiwać ode mnie tylko i wyłącznie seksu, bo w końcu tak naprawdę to nas pierwotnie połączyło.
Jego słowa zabolały.
Vince był wszystkim, czym Matthew nigdy nie był. Vince rozumiał, szanował, nie naciskał. Potrafił dogryźć do bólu, ale w niesamowicie błyskotliwy sposób. W przeciwieństwie do Lily, nigdy niczego nie oczekiwał od życia. Więc dlaczego to Matthew dominował jej myśli, a nie on?
Lily przygryzła dolną wargę.
- Vince… - zawahała się. – znamy się bardzo krótko.
- Wiem. Raptem dwa miesiące.
Vince napawał się jej widokiem. Nawet ze zbolałą miną wyglądała zadziwiająco pięknie. Nigdy się nie spodziewał, że zakocha się w tej pyskatej brunetce, która namiętnie zaczytywała się w rosyjskiej poezji, która wytatuowała sobie fragment poematu Rilke na lewym boku; w kobiecie, która wciąż siedziała za zamkniętymi drzwiami swojej przeszłości. Oboje stali po obu ich stronach, najpierw wzajemnie się przekrzykując i próbując przejąć dominację w sypialni, potem coraz ciszej, spokojniej. Krzyki przerodziły się w pełne ironii, a nierzadko i autoironii zdania, za pomocą których Lily unikała odpowiedzi na niewygodne pytania. Z czasem zaczęli tylko szeptać, przywierając do drzwi z nadzieją, że druga strona ich usłyszy. Teraz milczeli.
- Znamy się tak krótko… - zaczęła.
Zmarszczyła brwi, próbując zebrać myśli. Pokręciła głową, wydając cichutki pomruk niezadowolenia.
- Znamy się tak krótko, a naprawdę chcę cię kochać. – wydukała na tyle cicho, że Vince ledwo to usłyszał. Uniósł się na łokciach, nasłuchując uważnie. – Jesteś dla mnie ważny, i to dużo bardziej niż kiedykolwiek to przypuszczałam. Chcę kiedyś powiedzieć ci, że cię kocham z czystym sumieniem. Ale nie teraz. Wciąż siedzę za drzwiami. – Vince skrzywił się. Miał dokładnie takie samo skojarzenie.
- Siedzę za tymi pieprzonymi drzwiami i łapię się na tym, że nie wpuszczam cię do środka. Tylko że muszę posprzątać w środku. Chcę widzieć sens w tym, co robię, chcę nauczyć się cieszyć świtem i z małych zwycięstw. Jak kiedyś. Coś się ciągnie za mną i nie wiem, ile to potrwa. Dlatego też muszę na trochę wyjechać.
Vince spojrzał na nią z nieukrywanym bólem. Po wyrzuceniu wszystkich swoich myśli, postawa Lily otworzyła się. Wzięła głęboki wdech i klęknęła przy brunecie, a po jej policzkach potoczyły się pojedyncze łzy.
Brunet uśmiechnął się gorzko. Ujął jej twarz w dłonie.
- Wiem o tym. – odpowiedział. – I doskonale to rozumiem. Nie zamierzam cię zatrzymywać. Po prostu poczekam pod tymi drzwiami.
Lily delikatnie uśmiechnęła się i po raz pierwszy Vince ujrzał nadzieję w jej oczach.
- Jasne, zawołam cię jak posprzątam.
49 notes
·
View notes
Text
***
Śnisz mi się
Palcem, którym pokazujesz mi drzwi
Wargą, którą chowasz w mroku
Śnisz mi się śmiesznie,
Bo tak mozolnie zmagasz się ze sobą samym
i tak bardzo nie możesz siebie zrozumieć
bo tak śmiesznie rozstałeś się z sobą trochę wcale
i tak śmiesznie pusto patrzy ci z oczu, które jeszcze chwilę wcześniej śmiały się tak rozkosznie
Jesteś śmiesznie rozkoszny
I rozkosznie śmieszny
I rozkosznie obcy
I śmiesznie obcy
I rozkosznie niczyj
Zwłaszcza nieswój
32 notes
·
View notes
Text
[morze żalu]
Mam w sobie takie morze żalu, że mogłabym Cię w nim utopić.
Brak mi pierdolonej wyspy, na której mogłabym spocząć.
Brak mi Ciebie.
Za dużo mi się myślisz, za dużo mi się czujesz, za dużo mi się płaczesz.
Za dużo, za często, za mocno pragnę Cię ucałować kilka razy pod rząd, szybką serią z karabinku moich ust, byleby ściśle przywrzeć do Twoich warg i zabronić Ci mówić.
Cii, nie mów nic.
Nie mów.
Po prostu przytul.
A potem utoń.
1 note
·
View note
Text
Och, moja droga nocy
Nocy - zrywam z Tobą; zbyt wiele mi zabierasz i zbyt wiele mi dajesz.
Dajesz mi swobodę umysłu, gdy ten oblężony w ciągu dnia, odmawia jakiegokolwiek kontaktu, a jednocześnie odbierasz mi logikę, którą on powinien się kierować. O, piekielności, wszystkie noce przespane, przetęsknione, przekochane i przeumierane, budzicie we mnie uczucia, których nawet sam nie jestem świadom.
Spojrzałem na śpiącą Lię i jej blade policzki, muskane bladym światłem księżyca.
Ach, Lianne, moja słodkości, czekolado płynąca we krwi, zapętlający się zastrzyku endorfiny, dzięki Tobie umarłem raz i umrę ponownie - gdy Cię poznałem i gdy Cię stracę bezpowrotnie.
- Czemu nie śpisz? - usłyszałem cichutkie pytanie, które zawisło gdzieś w przestrzeni między oknem a poduszką.
- Rozmyślam.
Podniosła się na łokciu i odgarnęła niesforny kosmyk za ucho. Kucnąłem u nóg łóżka i ucałowałem wystającą spod kołdry stopę.
- Nad czym?
Wlepiłem swoje spojrzenie w bladą stopę. Bacznie obserwowałem każdy mięsień, drgający pod jej cieniutką jak niteczka skórą. Ująłem ją w dłonie i naciągnąłem skórę, wpatrując się w drobną bliznę tuż pod małym palcem.
- Dlaczego właściwie kochamy?
Nie musiałem podnosić wzroku, by wiedzieć, że dwa szmaragdy niebezpiecznie błysnęły w mroku. Lianne usadowiła się w nogach łóżka i objęła swoimi udami moje żebra. Smyrnęła mnie piętą po lędźwiach.
Wiedziałem, że milczeniem nakazała mi kontynuowanie:
- Gdy byłem jeszcze małym chłopcem i obserwowałem świat ze grzbietu domowego psa, zawsze zastanawiało mnie, dlaczego my, ludzie, kochamy? Skąd taki... fenomen? Nie wiem czy to dobre słowo, ale fenomen związków? Zawsze wydawało mi się, że do pierwszego pocałunku jest magicznie, a potem jakoś nie ma sensu być razem. Było to dla mnie tak odległe i dziwaczne, że nie umiem dokładnie sprecyzować co pełzało po moim pięcioletnim umyśle. - ucałowałem jej kolano, a ona oparła swoją brodę na mojej pochylonej głowie. - W nocy, gdy nie mogę spać, zastanawiam się jak to jest, że ludzie dobierają się w pary i kroczą razem. Zastanawiam się też, dlaczego tyle lat musiałem czekać właśnie na Ciebie, moja nasturcjo.
Kwiat mojego życia ucałował mnie w kącik ust, a następnie pociągnął na siebie. Łóżko nie wydało z siebie żadnego dźwięku, gdy jej plecy zatonęły w pościeli.
- Wiesz. - podjęła po chwili milczenia i po długim, czułym pocałunku w drugi, osamotniony kącik ust. - Potrzebujesz w swoim życiu bezwonnych nasturcji i moich dziwactw jak zakupywanie pierdyliarda odświeżaczy powietrza do maleńkiej szafy czy robienia zeza, kiedy kicham. Potrzebujesz moich dłoni, które ściągną z siebie wieczorem uprasowaną nad ranem koszulę i dzięki którym zapomnisz, gdzie przynależysz. Potrzebujesz moich ust, których nieświadomie szukasz w półmroku pomieszczenia. Ust, które scałują z ciebie cały grzech.
Pierwsze muśnięcie w rozchylone wargi, kolejne, subtelne.
- Potrzebujesz bezpiecznych ramion, w swojej cholernej przystani, w której możesz spocząć i w której wiesz, że możesz zatonąć. Lubisz tę masochistyczną pewność, że jestem w stanie skrzywdzić cię najbardziej na świecie, po czym stwierdzisz, "jak ona mnie doskonale zna", bo uderzę w twój najczulszy punkt. Potrzebujesz mieć pewność, że ktoś współorganizuje twoje życie w najbardziej chaotyczny z możliwych sposobów.
I kolejne.
Następne.
Jeszcze jedno.
O mój boże, zaraz umrę.
- Cierpisz na pewne miłosne upośledzenie, które w pełni akceptujesz, bo nic na nie nie poradzisz. Szukałeś wielokrotnie szczęścia, które pokochałeś w Budapeszcie. Potrzebujesz wiedzieć, że choć nie wiesz dlaczego kochamy, to masz to tak bardzo w dupie, bo jestem obok i wszystkie wątpliwości znikają.
Przywarłem do jej warg szczelnie, zabierając jej na moment oddech.
- Ach, moje szczęście. Upośledzaj mnie dalej.
1 note
·
View note
Text
Beż
Przez całe moje nudne i pragmatyczne życie wiele rzeczy uznałem za niemożliwe.
Niemożliwym było dla mnie trzymanie języka za zębami już za czasów podstawówki, przez co mój tata był wielokrotnie wzywany do gabinetu dyrektora. Potem wszystkie dzieci pytały się czemu mój ojciec pachnie melonem. No ciekawe czemu.
Niemożliwym dla mnie było powiedzenie "spierdalaj" bez tych charakterystycznych dla mnie kurwików w oczach. Zawsze przeciągałem to "r" z ukontentowaniem, zupełnie jakbym życzył komuś smacznego konsumowania własnego odbytu albo przyjemnego spadku z klifu. Z jak największej wysokości.
Do niedawna także niemożliwym dla mnie było podróżowanie komunikacją miejską. Za czasów licealnych byłem do tego, niestety, zmuszony; wielokrotnie rzucałem sobie pod nosem łańcuszek przekleństw przed wejściem do zatłoczonego autobusu, w którym feeria zapachów przypominała rodem tę z Wenecji - przepoceni kolesie ze sportowego liceum, którzy nie korzystali z możliwości nieodpłatnego opłukania ciała po wyczerpującym treningu, tanie paniusie, których wysokość obcasów znacząco przekraczała zwielokrotnioną wysokość ich IQ, psikające się tanimi podróbkami perfum, które nie dość, że dusiły, to swoim natężeniem powaliłyby strongmana bez żadnego problemu, stare mohery, które antenki nastawione na nieustanne odbieranie bogobojnych słuchowisk radiowych namawiających do palenia na stosie gejów i lesbijek wszelakiej maści, walczące o ostatnie siedzące miejsce niczym o przetrwanie gatunku. Codziennie, co najmniej dwa razy dziennie, miałem kompletną wersję ZOO i to niespełna za dolara.
Z racji tego, że zakochany i głupi ze mnie chłop, wyrażenie "niemożliwe" zaczęło stopniowo znikać z mojego słownika. A właśnie teraz, późnym wieczorem, siedzę w tym burdelu na kółkach, eufemistycznie nazwanym komunikacją miejską z moją kobietą przy boku. Wszystko to za sprawą debilnej bandy ćwierćinteligentów, którzy upatrzyli sobie mój samochód jako pierdoloną ławkę i uproszeni kulturalnie o spierdalanie zeń, postanowili go zdewastować - wszystkie opony przebite, zarysowane drzwiczki, a w silnik wbita - uwaga - maczeta. Szwagierka jednego z nich jest wredną kurwą jak oni i PRZYPADKIEM wiem, gdzie mieszka i wiem, że ma kota. I wiem, że ów kocisko, wściekłe jak masońska kurwa, nie przeboleje trutki na szczury w misce z jedzeniem. Będę miał jebanego sierściucha na sumieniu, ale mojego autka nie krzywdzi nikt. NIKT, KURWA.
- No już - zagaiła do mnie Lia, widząc moją minę w odbiciu. Wbijałem wzrok w przestrzeń za okno, dopracowując mój plan zemsty do absolutnej perfekcji. - Wiem, że podróżowanie komunikacją miejską budzi w tobie instynkt mordercy, ale wytrzymaj, już niedaleko.
Westchnąłem raz czy dwa razy i spojrzałem na nią z delikatnym uśmiechem.
- Od razu lepiej. - skwitowała. Już miała coś dodać, gdy dźgnęła mnie palcem w ramię i pokazała nim coś za oknem. Latarnie uliczne oblepione kolorowymi reklamami dość mocno oświetlały ruchliwą ulicę w centrum. Na chodniku tuż obok nas spacerował sobie niepozorny chłopaczek w stroju wysokiego, białego i dość szczuplutkiego misia. Z naprzeciwka szła osóbka ubrana w strój słonicy - ciemnoszary, z wyrazistym, różowym brzuchem i długimi rzęsami przyklejonymi do plastikowych, niebieskich oczu. Słonica i niedźwiadek stanęli naprzeciw siebie i pod kostiumami posłali sobie ciepłe uśmiechy, po czym złapali się za łapki i ruszyli przed siebie.
- Zupełnie jak w teledysku Rise Against. - uśmiechnęła się do mnie Lia.
- Z ust mi to wyjęłaś. - spojrzałem na nią z szerokim uśmiechem. Nasza relacja z Lią zaowocowała takimi totalnie randomowymi connectami - często nawzajem odgadywaliśmy swoje myśli czy zaczynaliśmy mówić to samo w tej samej chwili. Tak samo było i tym razem.
Przeniosłem wzrok na dłonie Lii. Moja kobieta zawsze lubiła mieć barwnie umalowane paznokcie, co, według mnie, bardzo podkreślało jej kobiecą naturę. Tym razem miała umalowane paznokietki na taki cielisty kolor pomieszany z jasnym beżem, który ukrywał fakt, że przez ostatni stres w pracy dosłownie połamała paznokcie, stykając z furią w klawisze laptopa. Długimi i szczupłymi paluszkami co jakiś czas wystukiwała na miodowej torebce rytm piosenki.
Uśmiechnąłem się pod nosem, co umknęło uwadze Lii.
Musnąłem swoim małym palcem jej dłoń. Lia wlepiła we mnie swoje szmaragdowe spojrzenie i po plecach przemknęły mi rozkoszne ciary. Blady uśmiech błąkał się po ustach, jednak próbowała utrzymać je w cienkiej, nieporuszonej linii. Odchyliła delikatnie dłoń, tym samym umożliwiając mojej własnej wsunięcie się w pomiędzy jej palce i mocne ich uściśnięcie. Widziałem ten magiczny błysk w jej oku i delikatnie musnąłem jej usta.
Dzięki, Rise Against!
5 notes
·
View notes
Text
[wszystko]
Nawet nie sądzę, że to zrozumiesz.
Nigdy nie byłeś dobry w rozumieniu mnie i tego, co do Ciebie mówię. Może dlatego tak strasznie się kłóciliśmy i potem tak strasznie mocno przytulaliśmy. Być może w ten sposób próbowaliśmy utrzymać to wszystko w kupie, by się nie rozpadło jak zrzucona ze stołu szklanka.
Potrzebuję to z siebie wyrzucić, by móc iść dalej przed siebie.
Bez Ciebie.
Bez osoby, której dałam wszystko. Tak paradoksalne, co nie? Wiesz o mnie wszystko, a ja o Tobie już nic. Nagle wydałeś mi się taki obcy. Ludzie mają rację, nikt nie jest bardziej obcy niż ktoś, kogo się kiedyś kochało, zwłaszcza tak mocno jak ja Ciebie.
I dalej nie pojmuję jak to wszystko mogło się stać. Swoimi słowami, swoim zachowaniem, "nowym sobą" zniszczyłeś wszystko. Dla Ciebie to może być mały kroczek w przód, ale właśnie za jego pomocą rozsadziłeś ziemię pod moimi stopami. Balansuję między tym wszystkim i staram się nie spaść w dół.
Przyznaję, że całkiem dobrze mi idzie.
Ale tego też nie zrozumiesz. Nie myślałeś o nas, myślałeś o sobie, o swoim dobrze, o swoim szczęściu, o swojej przyjemności, o swoich przyzwyczajeniach, o swoich uczuciach, tylko Ty, Ty, Ty. Akceptowałam to. Zawsze byłeś Ty i ja. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdybyś nie próbował nas jakoś połączyć niewidzialną niteczką. Problem w tym, że przyczepiłeś ją na naszych kostkach i z łatwością się na niej wypierdoliliśmy. Upadek zabolał mnie bardziej niż Ciebie. Ty po prostu się otrzepałeś i poszedłeś dalej, zostawiając mnie taką samą, samotną, a dodatkowo tak bardzo rozczarowaną.
Napięta linka pękła bezpowrotnie.
Nie wiem czemu, ale mam cichutką nadzieję, że za mną tęsknisz; nawet przez ułamek sekundy wyobraziłam sobie Ciebie stojącego pod moim blokiem i tęsknie wpatrującego się w moje okna, szukającego w nich światełka i świadomości, że jestem bezpieczna nawet bez Ciebie. To tak śmieszne, że aż się popłakałam.
Dałam Ci wszystko. Całą siebie, w ubraniu, bez ubrania, zrozpaczoną, szczęśliwą, wkurwioną jak diabli, wtuloną w Twoje ramiona, całowaną przez Ciebie w czoło lub w policzek, rozchichotaną i szczęśliwą przez tak prosty gest, spragnioną Twojego dotyku, płaczącą Ci w ramię, błagającą, byś został, aż w końcu patrzącą jak odchodzisz, jak gdyby nigdy nie było mnie w Twoim życiu.
Zamiast objąć to wszystko rozumiem wolałabym objąć Ciebie.
Żadna z tych rzeczy nie jest wykonalna.
Nigdy nie zapomnę Twoich łez, gdy błagałeś mnie, bym została, bym nigdzie nie jechała, Twojego fochu, gdy zapomniałam jak całowaliśmy się pod jemiołą, bo ponoć byłam pierwszą, z którą tak robiłeś, zgubienia się w lesie po ciemku i tego szczęścia, że jesteśmy tam razem, tego nieudolnego plecenia wianka na mój nadgarstek, który dalej wisi w towarzystwie bukietów od Ciebie na ścianie, jak zawsze mówiłeś z takim zaspanym uśmiechem, że za każdym razem, gdy mnie całujesz, a ja jeszcze śpię, to się uśmiecham tak słodko i niewinnie, bo wiedziałam, że to Ty, że to Twój całus, Twoje ramiona, moja forteca, mój mężczyzna, moje pragnienia, mój świat, moje wszystko.
A teraz nie ma już nic.
A dałam Ci wszystko.
1 note
·
View note
Text
[moje dawne miłości]
Cześć, moje dawne miłości. Kochałam was tak mocno, jak kocha się miłość.
Po prostu.
Wcale nie byłyście takie piękne jak sobie wymarzyłam. Przyznam, że zapamiętałam was jeszcze gorzej. Nieznacznie was zniekształciłam, bo to w końcu moje serce i moja pamięć, w której wszystko się kotłuje, a potem zastyga w magmę. Część tej magmy dalej jest ciepła.
Jeśli wiecie, co chcę przez to powiedzieć.
Dalej was kocham, bo to niemoralne i nieetyczne tak bezczelnie zabić miłość.
Powiedzcie: zabiłam was?
Znacznie odbiegałyście od moich pragnień i wyobrażeń. Tak bardzo, że aż mnie samą zdziwił fakt, że zaakceptowałam was i oddałam całą siebie. Chuj z tym, że odzyskałam siebie w jakiś tam ochłapach. Grunt, że czułam się bogatsza. Piękniejsza. Lepsza.
Jedyna.
Jedyna nie byłam dla jednej z was. Dla drugiej postawiłam zbyt wysoko poprzeczkę i nie potrafiłaś jej przeskoczyć. Próbowałaś wielokrotnie, ale nie udało się. Sama może też do tego przyłożyłam może rękę, nie do końca świadomie, próbując nadać wam wymarzony kształt.
Nie, nie usprawiedliwiam się ani nie obwiniam się. Taki jest fakt.
Przeprosić też was nie przeproszę, bo za co?
Po prostu taka jest kolej rzeczy. Wiem, że kiedyś nadejdzie taka noc, w której cała ta magma wybuchnie na nowo, wszystko wróci i przypomną mi się te wszystkie chwile, wspólnie przespane noce w jego ramionach, które były dla mnie pierdoloną fortecą, która została zniszczona za szybko. Dziś stwierdzam, że jej mury zrobione zostały nie z cegły, a z przemoczonej i przemalowanej na ceglastą czerwień tektury. Dziś wiem, że nie popełniłam błędu próbując tę tekturę wysuszyć i jakoś ją umodelować, wzmocnić. Może kiedyś ta budowla doczeka się renowacji, ale nie teraz. To wszystko nie teraz.
Nie zapomnę nigdy tych wielkich-małych słów, które padły za późno i za szybko. Albo nie padły wcale. Powinnyście nauczyć się już mówić, moje miłości. Wiem, że musiałam wam zmieniać pieluchy, ale robiłam to z czystą miłością i za każdym razem z umiłowaniem całowałam wasze brzuchy. Były ciepłe i takie piękne. A przynajmniej w tamtej chwili.
To wszystko jest jeszcze świeże i takie głuuupie. Wiem.
Mam nadzieję, że wyście także kochały mnie taką samą, beznadziejną siłą, moje miłości. I mam nadzieję, że kiedyś za mną zatęsknicie tak, jak ja tęsknię za wami, zagryzając do krwi drobne piąsteczki raz po raz. Nie wykrwawiłam się, to chyba dobrze, nie?
1 note
·
View note
Text
[bo tak]
Cześć, tęsknię za Tobą.
Ale nie powiem Ci tego tak prosto w twarz.
Pff, gdzieżby. To przecież ja.
Przecież wiesz, że nigdy nie byłam w okazywaniu uczuć wprost. Dopiero się ich uczę. Uczę się znaczenia miłości, przyjaźni, a zwłaszcza strachu.
Bo ja się skurwysyńsko boję, wiesz?
Boję się, że będę nieszczęśliwa, boję się śmierci. O, śmierci bardzo się boję. Nie wyobrażam sobie, że w pewnym momencie moje życie się urwie, ot tak.
Zawsze byłam leniwą małpą, która uwielbiała wpierdalać co niezdrowe, bo razem z Tobą. Pamiętam wycieczki po dwudziestej do L.Eclercka (jebać nazwę, feeling) po pizzę Ristorante, oglądanie Wolverina, przy którym usnęłaś mi na ramieniu, firmowy Dżejkobs Kronung i ten mój niebotyczny wkurw, który raczej był formą obrony przed płaczem, gdy zwiałaś mi przy przyjeździe z pewnym frajerem ogromnego formatu i nie wiedziałam gdzie jesteś, "Napisz, gdy będziesz za Iłżą", mrożony jogurt.
Pamiętam też Twoje fochy o moje leniwe pisanie. Oj, wiem, nienawidziłaś tego we mnie z całego serca. Patrz, jeden akapit przeplata się z drugim, magia, nie? Pamiętam godziny spędzone na tworzeniu Careless, naszego dziecięcia, do którego jedynie my dwie mamy klucze. Dalej mam w specjalnym miejscu zeszyt z notatkami, który jest moim skarbem i który chowam przed światem zewnętrznym.
Bo to przecież było tylko nasze.
Tylko i wyłącznie.
Pamiętasz te wszystkie gadulcowe opowiastki, erotyki Rachel, oświadczyny w wannie? To wszystko dalej gdzieś jest, nienamacalnie.
I wiem, że teraz możesz mnie nienawidzić, bo jestem pierdoloną egoistką, ale kocham Cię, choć pozwoliłam Ci odejść. To tak głupie i prozaiczne, że aż śmieszne. Zawsze miałam specyficzne poczucie humoru.
I Rise Against. Pojedziesz kiedyś ze mną jeszcze na koncert i przytulisz mnie w pogo jak w Stodole? Znowu chciałabym przeciskać się przez tłum z wiązanką przekleństw na ustach, byleby Cię złapać.
I w sumie dalej nie wiem czemu to piszę, czemu używam loverberga, by Cię odzyskać, ale zawsze miałam oryginalną metodykę. To musisz mi przyznać.
Na zawsze Twoja.
P.S.: wielokrotnie edytowałam tekst, jednak wiesz co chcę powiedzieć.
so tell me now: it this ain't love
then how do we get out?
1 note
·
View note
Text
Pralina dla przyjaciela
"Jestem nieskoordynowany, źle powiązany, źle poskładany, źle posklejany. Rozleciałbym się, rozpadł, gdyby nie pasek, spodnie, marynarka i buty. Jestem wtyczką która nie pasuje do żadnego kontaktu, a jeśli nawet jakiś się czasem znajdzie, prędzej czy później i tak spięcie. Jestem drzewem, które nie pasuje do żadnego lasu, inne drzewa przyprawiam o ból kory mózgowej. (...)"
Janusz Rudnicki
Uwielbiam marcowe noce; są takie przekorne, trochę jak rozpieszczone dzieci, tak przyjemnie pachną świeżym powietrzem i porannym przymrozkiem.
Marcowa, ba, żadna noc nigdy nie powie ci nic sama z siebie. Za to je lubię.
Za każdym razem muszę się trochę wysilić, by je zrozumieć, a często same, zupełnie nieświadomie, dają mi liczne wskazówki. Ta marcowa noc była jedną z tych nocy, która, po zrzuceniu z siebie ciepłej kołdry, potraktowała mnie bezlitośnie jak Niemcy Warszawę w '39, ale jednocześnie uświadomiła mi coś; takie pewne wynaturzenie, dziwactwo, które kołatało mi się po głowie od pierwszego oddechu, jednak dopiero w tamtej chwili to COŚ nabrało ostrości i pozwoliło mi się zdefiniować.
Ucałowałem pospiesznie Lię w odkryte ramię; moja kobieta mruknęła coś pod nosem i przewróciła się na wznak. Gdy musnąłem jej usta, uśmiechnęła się przed sen. Uwielbiałem to. Każde muśnięcie przywoływało jeden uśmiech. Tak wiele za tak niewiele.
Poszedłem do kuchni. Naszła mnie straszna ochota na coś słodkiego, więc sięgnąłem do górnej szafki i wyciągnąłem z niej pudełeczko pełne słodkości. W przezroczystym i kanciastym pudełeczku leżało sobie szesnaście pralinek Ferrero Rocherr, ułożonych w dwie warstwy. Jednym pociągnięciem ściągnąłem z niego folijkę zabezpieczającą i wyjąłem jedną z pralin. Lia doskonale pamiętała, że z całego serca nienawidziłem innego wyrobu Ferrero - Rafaello. Nie znosiłem kokosa od berbecia i gdy Lia raz je kupiła na spotkanie z Vincentem i Lily, nie tknąłem ani jednego. Później wyjaśniłem jej dlaczego, za co mnie przeprosiła. Od tamtego czasu raz na jakiś czas, na osłodę, kupuje mi te orzechowe cudeńka i zajadamy się nimi wspólnie, aż nam się uszy trzęsą. To taka nasza tradycja.
Zjadłem jedną pralinę. W opakowaniu zostało piętnaście sztuk. Gdy wędrowałem językiem po zębach, chcąc się pozbyć pozostałości orzechów zalegających między nimi, nagle mnie oświeciło.
Lia niemal na każdym kroku mówi, iż jestem człowiekiem niesamowicie trudnym w obyciu, ale kocha mnie takim, jakim jestem. Przyznaję, to najlepszy komplement jaki człowiek może usłyszeć od ukochanej osoby. Mimo tylu rozmaitych kłótni i lamentów, zawsze, ale to zawsze, gdy próbujemy się pokłócić, podnieść ton głosu, by nadać naszym słowom jeszcze wyższą rangę i priorytet, któreś z nas nadyma gniewnie policzki i zamiast rzucać w siebie mięsem, wtulamy się w siebie wzajemnie i śmiejemy się. Ot tak. Bo tak jest dobrze, tak jest cudownie.
Oczywiście, Lia nie jest jedyną osobą, która przewinęła się przez moje życie. W sumie, przez życie nas wszystkich przewijają się tuziny ludzi, którym nadajemy różne tytuły, którym przylepiamy różnorakie łatki, dzięki którym pamiętamy ich na starość, a o niektórych po prostu zapominamy. Patrząc tak na praliny w pudełku zastanawiałem się: ilu ludzi przewinęło się przez moje życie w jakimś uzasadnionym celu? Których pamiętam, których chciałbym potępić i skazać na banicję z mojej pamięci? A co najważniejsze: czy w moim życiu istniało tylu ludzi z tak wysoką rangą, którym mógłbym podarować pralinę? Pozostało ich piętnaście; ile by mi zostało, ile by mi ubyło?
Nasze środowisko nieustannie się zmienia i jesteśmy pod ogromnym jego wpływem. Determinizm, jaki on na nas nakłada, obliguje nas do różnorakich zachowań, a że człowiek jest zwierzęciem stadnym - także do zawiązywania więzi ludzkich. Przyjaźni chociażby. Wraz z naszym rozwojem, zmienia się także nasze patrzenie na wszystko, co nas otacza; ludzi, których kiedyś kochaliśmy, potrafimy znienawidzić z dnia na dzień albo w równie błyskawicznym tempie wywalić ich ze swojego życia na zbity pysk. Ot tak, bo tak nam się uwidziało. Moje życie, więc mogę, co nie? Zdarza się i tak, że właściwie zakorzenione relacje wpływają na nas pozytywnie - nie zmuszają nas do podejmowania jakiś tragicznych decyzji, nie nakłaniają do popełnienia samobójstwa, chronią przed popadnięciem w depresję czy też wręcz nakładają na nas tarcze ochronne przed wszelkim złem. Fakt, nie da się przed tym złem całkowicie uchronić, ale świadomość, że ktoś stoi przed tobą, osłania cię, a ty możesz wtulić się w jego plecy bez zażenowania - to prawdziwe szczęście. Tacy ludzie się nie zmieniają, tacy ludzie są ponadczasowi.
Mam przyjaciela, któremu wymyślałem różnorakie ksywki; z ich nagromadzenia można by było stworzyć osobny język i analogiczne do niego, wielotomowe słowniki. Każde przezwisko miało to pozytywne nacechowanie, tę sympatię, którą darzyłem Surykatkę czy też Pandę, jak kto woli. Fakt, bywały między nami zgrzyty, różne rewolucje, mniejsze i większe, a nawet zastoje czasowe, podczas których podrapanie się po dupie było szczytem luksusu w ferworze zajęć, jednak zawsze potrafił do mnie napisać, odezwać się ciepłym słowem i wysyłać mi pierdyliard głupich filmików o śpiewających bobrach czy pieśni o bułkach. Nigdy nie spojrzałem na niego z politowaniem. Naszą ponadczasową rozrywką było śpiewanie głupiej piosenki o niesamowitym koniu grającym na klawiszach, do czego - oczywiście - dołączaliśmy wyjątkowo barwny układ taneczny (młynki z rączek zawsze robiły niezmienne wrażenie na publice).
Uśmiechnąłem się pod nosem.
Tak. Jemu dałbym pralinkę.
Potem zamknąłbym pudełko.
6 notes
·
View notes
Text
Tam, gdzie usypiają moje demony
Odkąd byłem mały, lubiłem nadawać imię albo specyficzną nazwę temu, co miało dla mnie ogromne znaczenie. Inne dzieci, a później młodzież i dorośli nie do końca rozumieli o co mi chodzi, jednak nieszczególnie się tym przejmowałem. Ważne, że znajdywałem w tym wszystkim niewymowne ukojenie i jakoś tak lżej szło mi się przez życie, gdy byłem sam. Odnosiłem wtedy wrażenie, że zbudowałem swoje małe królestwo i póki żyję, pozostanę jego panem, a gdy zdarzy się, że puff! Odejdę z tego świata, ono zniknie razem ze mną. Dlatego też później rodzinnego psiaka ze Snickersa przemianowałem na Walecznego Młota, co - ku mojemu zaskoczeniu - spodobało się mojemu uwielbionemu sierściuchowi aż tak bardzo, że przestał reagować na poprzednie imię. Ojciec, w wolnym czasie ZAWSZE jedzący melona i którego to melona nieraz wtykał do miski Walecznego Młota przez czyste roztargnienie, nie mógł wyjść z podziwu i nie raz wyrywał sobie włosy z głowy, gdy wyszedł z psem na spacer po parku. Utarło się, że Snickers to Snickers, finito. Problem zaczynał się, gdy zwierzaka spuszczano ze smyczy, a on nie reagował na nawoływania mojego ojca. Rzecz jasna, nie wyjawiłem rodzinie nowego imienia Walecznego Młota przez bardzo długi czas.
A gdy już wyjawiłem, to - oczywiście - za odpowiednią opłatą. Taki tam ze mnie lisek-chytrusek. Na nic zdały się różnorakie przekupstwa słodyczami, grami, filmami, rożnymi bajerami, ja pozostawałem nieugięty. Nieugięty do momentu, gdy w moim portfelu nie zadomowiły się trzy stóweczki; owe trzy stóweczki pierwotnie były jedynie stóweczką, ale zacząłem się targować. I ja byłem zadowolony, a ojciec w końcu mógł spokojnie wyjść z psem na spacer i nie umierać ze strachu, że będzie musiał za nim ganiać po całym mieście.
Jednak jego szczęście nie trwało długo, bo pół roku później zmieniłem znowu imię psiaka z Walecznego Młoda na Łowcę Kebabów. Rodzice śmiali się za pierwszym razem, ale za drugim - wcale nie było im do śmiechu.
Łowca Kebabów chyba był jedynym, któremu podobały się moje spaczone imiona.
- Jesteś dziwny. - stwierdziła Lia z przewrotnym uśmiechem, gdy tylko opowiedziałem jej tę historię. Zachichotała jeszcze raz i pokręciła głową, jednocześnie nawijając swój płomiennie rudy kosmyk na palec.
- Taki już mój urok. - podsunąłem mordkę bliżej Lii i pomachałem rzęskami. Dała mi kuksańca w bok, ponownie śmiejąc się tak rozkosznie.
- Dalej nadajesz takie dość... - przez parę sekund szukała właściwego słowa - specyficzne nazwy swoim rzeczom?
Przytaknąłem i zacząłem wyliczać:
- Owszem, na przykład mój laptop to Pan Zajączek, bo kiedyś śmigał jak zając, a teraz przypomina raczej otyłego, udomowionego królika. A z biegiem czasu, zacząłem nadawać imiona bliskim, mój brat to był Wypierdek.
- A ja?
- Ty jesteś moim Szczęściem, a Twoje ramiona są miejscem, gdzie usypiają moje wewnętrzne demony. Ładne, nie? - zatańczyłem brewkami.
Kolejna sójka w bok.
- Chwytliwe, fakt.
1 note
·
View note
Text
Superbohater
Obudził mnie denerwujący dźwięk przesadnie głośnego Dirt and Roses tuż obok mojego ucha. No tak, nauczyłeś się sypiać z telefonem koło głowy to teraz masz. Z racji tego, iż Lia przygarnęła małego kociaka, który - zupełnie jak mały, wiecznie obsrany człowiek - lubi macać wszystko i ma zbyt lepkie łapki, musiałem chować coraz to cenniejsze przedmioty takie jak telefon czy laptop przed "chodzącą słodkością", która na kuwetę patrzy zupełnie jak ja na obroty walut przed i po inflacji. Ta wredna, człapiąca bezdźwięcznie bestia już raz zasikała mi laptopa i podejrzewam, że mój telefon podzieliłby niebawem jego los, dlatego lepiej być przezornym. Z początku nie potrafiłem sobie poradzić z jego pęcherzem, który, jak podejrzewam, wypite mleko, wodę czy chuj wie co tam koty jeszcze piją, przefiltrowuje i pomnaża, zupełnie jak cholerne bóstwo. Zbawienie przyszło wtedy, gdy zauważyłem, iż granica wspólnego łóżka jest dla kota jak sól czy pieczęć dla demona - bał się ją przekroczyć i za każdym razem, gdy któraś z jego potrzeb dawała się we znaki, miałczał tak żałośnie, że aż i mnie ściskał się pęcherz.
Mam cię, ty tyci skurwysynku! Znaczy się, och, ty moja słodziutka istoto!
Wracając do Dirt and Roses - któregoś popołudnia Lia odpaliła laptopa i zakomenderowała:
- Będziemy oglądać The Avengers!
Z racji tego, że głupi i zakochany ze mnie chłop, zgodziłem się bez problemu - wystarczyło mi tylko to, że Lia opiera swoją głowę na moim ramieniu i słyszę jej cichutki, aczkolwiek przeuroczo świszczący oddech obok mojego ucha i jakoś nagle film przestał mnie interesować. De facto, czasem zerkałem na poszczególne sceny i zawsze uśmiechałem się pod nosem, gdy dostrzegałem Hulka. Ten wielki, zielony olbrzym, którego pewnie matka karmiła sałatą naszpikowaną sterydami i który miał zadatki na pierwszorzędnego nudystę bądź dewiatora stanowił znaczną część mojego dzieciństwa - wraz z moim przygłupim (wybacz mi, stary, prawda boli i pewnie nie raz jeszcze kopnie cię w magicznie miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę i przeobrażają się w mało apetycznie brzmiącą dupę) przyjacielem, Jimmym namiętnie oglądaliśmy kolejne epizody przygód zielonej bestii siedząc u niego na kanapie, która pewnie była idealną dyskoteką dla roztoczy (nasz rechot, gdy udawaliśmy teksty Hulka był pewnie lepszy niż jakikolwiek podkład muzyczny) w towarzystwie jego starszego brata, Davida, który ubolewał nad naszą głupotą. Stwierdził, że dzielimy jeden mózg na troje wraz z Hulkiem, gdy tylko zobaczył nas umazanych smarem od stóp do głów i w podartych szortach jego dziewczyny, które przytrzymywaliśmy w pasie spinaczami do bielizny. Gdy powiedział nam, że Hulk był nie czarny, lecz zielony, doszedł do wniosku, że z daltonizmem można żyć za pan brat i że Hulk pewnie mentalnie był murzynem, jednak ostre słońce amerykańskiej pustyni rozjaśniło jego nigeryjską cerę.
Tak czy siak, największy fenomen w filmie stanowił dla mnie Loki, który jakoś zdobył moją sympatię, choć - tak naprawdę - był najbardziej żałosną postacią w całym filmie. Przecież gdyby Thor jebnął w niego tym swoim młotem, złamałby się w pół... Anyway, bardzo spodobał mi się soundtrack z tego filmu i błyskawicznie przesłuchałem wszystkie piosenki. Jak to bywa ze mną, ofiarą przedwcześnie odciętej pępowiny, która zamiast chodzić na lekcje w gimnazjum, chlała piwa po krzakach i strychach w wieżowcach, od razu uwielbiłem sobie właśnie Dirt and Roses, którą zacząłem nienawidzić od pamiętnego momentu, gdy ustawiłem ją sobie na budzik. Genialny ja, uhu.
Gdy tak czytałem sobie tekst tej piosenki i rozmyślałem nad ogółem marvelowskich dzieł, od razu na myśl przyszedł mi obraz siebie jako superbohatera. Oczywiście, bez majtek na obcisłych rajtuzach, nie jestem ani gejem, ani hipsterem. Nie, nie i jeszcze raz, kurwa, NIE. W ogóle, wyjaśni mi ktoś na czym polegał fenomen gaci na wierzchu? Jestem święcie przekonany i dałbym sobie rękę, że dzięki nim cały świat wiedziałby o przykrych schorzeniach Supermana, jego trzecim jądrze czy o porannym stosie. Przecież jego męskość wyglądała jak wielki, oczojebnie niebieski neon aż wołający: HEJ, TU JESTEM, POZNAJCIE MOJEGO PYTONA. Ta, chujowy ten pyton, skoro działa na niego krypton, ale co ja tam mogę wiedzieć.
Lubiłem tę piosenkę, gdyż za każdym razem dawała mi jakąś taką niewytłumaczalną siłę i chęć do wstawania nawet o dwunastej, czyli bladym świtem. Poza tym, Lia ją lubiła, a to już kolejne punkty do zajebistości na mojej abstrakcyjnej jak życie erotyczne pancernika skali.
Zapomniałem, że miałem ustawione Dirt and Roses jako dzwonek telefonu. Zasłuchałem się w tej piosence, waląc dłońmi w mój brzuch jak w aborygeńskie bębny, gdy nagle zauważyłem, że mój figurujący w kontaktach jako Bestia piekielna Lucyfer szef do mnie dzwoni.
- Ty kretynie, ile można do ciebie dzwonić?! - szef jak zwykle kipiał radością z samego rana.
Mlasnąłem niedbale, a szef kontynuował:
- Ten dźwięk wszystko wyjaśnia. Leo, jak tylko pojawisz się w robocie to tak ci skopię dupę, że twoja kobieta cię nie pozna, ale jak na razie masz wolne. Muszę pilnie jechać na konferencję.
- Mam wolne?! - na mojej twarzy wykwitła radość porównywalna do tej, którą osiąga trzynastolatek, który po raz pierwszy zobaczy kobiece piersi w pełnej krasie. Usłyszałem jak tylko szef wzdycha ciężko między waleniem się - daj boże młotkiem - czymś w czoło.
- Tak, masz wolne. Do poniedziałku.
Szybko rozłączyłem się i rzuciłem telefon na łóżko. Oł jes, kurwa, who's the boss?! Nie miałem wolnego odkąd szef zmusił mnie na pójście z nim na badanie prostaty (muszę opowiadać?), gdy ten przeczytał jakiś niepokojący i wyjęty z dupy artykuł, a że wolę nie skończyć nabity na pal w korytarzu obok nieudanej kopii Gwieździstej nocy Van Gogha to ruszyłem z nim. Nigdy, ale to nigdy w życiu nie czułem się tak gejowsko jak w tamtej chwili. NIGDY.
Nagle mnie oświeciło. O cholera, a jak Lia jeszcze śpi?! Pewnie jest wcześnie rano! Zerknąłem z przestrachem na drugą stronę łóżka, po którym tańcowałem jak epileptyk na LSD, a ona okazała się być pusta. Zerknąłem na zegar. No tak, już dwunasta, Lia poszła do pracy.
Moim jedynym świadkiem był chodzący sracz, którego z przymusu i miłości do Lii nazywałem kotem, który siedział dwa metry dalej od świętej granicy i spoglądał na mnie zagadkowym spojrzeniem. Tak, pierdolony futrzaku, ja w ten sposób okazuję radość, a nie jak ty, srając i sikając gdzie popadnie!
Wyminąłem Jeża i ruszyłem do łazienki. Swoją drogą, wybraliśmy dość oryginalne imię dla kota, a właściwie ono samo do niego przylgnęło. Pierwszego dnia, gdy Lia przyniosła tego futrzaka do domu, miała ze sobą obrzydliwie zielony balon, który pewnie wręczył jej jakiś podlotek dorabiający sobie na reklamowaniu nowo otwartego banku. Kociak od razu pokochał ów balon i zaczął się o niego zalotnie ocierać, przy czym naelektryzowało się jego futerko. Gdy tylko Lia go dotknęła, została kopnięta prądem o niskim natężeniu i zaczęła się śmiać. Doszła do wniosku, że w przybliżeniu jego sierść pewnie wygląda jak jeżowe kolce i tak zostało.
Uśmiechnąłem się pod nosem.
Jak ja cholernie kocham tę dziwną kobietę!
Gdy tylko wyszedłem z łazienki po szeregu zabiegów upiększających męski ryj (czytaj: po goleniu i wklepaniu w ryj płynu po goleniu) i prysznicu, stanąłem przed lustrem. A gdyby tak...? Szybko się ubrałem i ruszyłem do wyjścia, jednak ups, musiałem się poślizgnąć na kocim gównie. Dziękuję, pierdolony sierściuchu, kiedy ty się nauczysz, że kuweta służy do srania? Przynajmniej już nie sra mi do butów jak robił to na początku.
Po ogarnięciu całego gównianego (dosłownie) bajzlu, wyszedłem z domu i ruszyłem do samochodu. Po drodze do garażu złapał mnie deszcz - przemoczyłem koszulę i wyglądałem trochę jak upośledzony aktor z niskobudżetowego pornola albo mister mokrego podkoszulka. Wolałem nie zastanawiać się co jest gorsze, dlatego szybko odpaliłem samochód i ruszyłem na miasto. Oczywiście co? Korek, bo jak kurwa inaczej. Najpierw ten chodzący demon, który z dupy ma broń masowego rażenia, a teraz to! Wtopiłem się w fotel, wyklinając tym samym wszystko na czym świat stoi.
Gdy tylko udało mi się opuścić korek, skręciłem do pobliskiej kwiaciarni. Zaparkowałem i już miałem wysiadać, gdy nagle dostrzegłem, że w środku lokalu jest ciemno, a w oczy rzuciła mi się karteczka. No tak, pewnie właścicielka była głodna i poleciała na obiad, ludzka sprawa. Siedziałem w tym samochodzie pięć minut, dziesięć, kwadrans i gdy wskazówki na moim zegarku pokazały trzydzieści minut, wygramoliłem się z auta. Gdy podszedłem do drzwi to myślałem, że zaraz obudzi się we mnie ten pierdolony nigeryjski Hulk - karteczka, która miała być uwieńczona napisem "wracam za pięć minut" okazała się być informacją, iż dzisiejszego dnia kwiaciarnia funkcjonuje do godziny dwunastej. Jeszcze raz sprawdziłem datę w telefonie i krokiem rodem z Thrillera Jacksona, by ominąć kałuże, wsiadłem z powrotem do auta.
No cóż, nie możesz się poddać, Leo, powiedziałem sobie i wyjechałem z parkingu. Postanowiłem nadrobić sobie trochę drogi, by ominąć piętrzące się korki, jednak los kolejny raz tego dnia wystawił mnie na próbę - trafiłem na rozkopane drogi w związku z nadchodzącymi igrzyskami. Ta, kurwa, geniusze zbrodni, teraz zachciało im się bawić w pierdolonych Bobów Budowniczych z nadwagą i piersiówką czystej za pazuchą. Koniec końców, zostałem uwikłany w korek i myślałem, że chuj mnie strzeli tak mocno, że wylecę z niego z impetem.
Po godzinie stania pomiędzy trąbiącymi kretynami w końcu udało mi się zajechać do jubilera. To, co ujrzałem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania i gdybym był w lepszym nastroju, byś może by mnie rozśmieszyło - za ladą stał potężny, barczysty metal, któremu kruczoczarne włosy sięgały prawie że do pasa. Za każdym razem, gdy metal stawał na mojej drodze, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że miał już zarost w łonie matki. Ten feralny jubiler, któremu przypatrywałem się z rozdziawioną mordą, aż mnie onieśmielał tym swoim bujnym zarostem i pewnością siebie, która dodawała jego piwnym oczom jeszcze głębszego koloru.
- W czym mogę pomóc? - odezwał się grzecznie, a ja od razu zasłyszałem jego przepity głos. Och, widzę, że głos pozostał niezmienny po tylu latach alkoholizowania się przed koncertami. Skąd ja to znam...
Spojrzałem na niego spojrzeniem w stylu: "czy to sobie, kurwa, ze mnie jaja robisz?". Nie, skądże, wpadłem do jubilera po mąkę na ciasto! O, łaskawco, podaj mi jeszcze trochę kleju z najwyższej półki, nie mam co wąchać po nocach w mojej samotni przy waleniu konia do taniego jak barszcz magazynu z Azjatkami.
- Przyszedłem kupić pierścionek.
Tym razem to on obdarował mnie wyżej wymienionym spojrzeniem.
- W porządku... - mówił cicho, ważąc każde słowo. Czy ja wyglądam jak szaleniec? Ołkej, jestem wkurwiony, wyglądam jak spedalony mister mokrego podkoszulka, ale hej, nie jestem szalony! Jestem po prostu z edycji limitowanej!
Metal ułożył dłonie na ladzie, a ja zobaczyłem ogromny, niemal burżuazyjny sygnet na jego palcu. Uśmiechnął się do mnie niepewnie.
- Jaki rozmiar palca ma pańska wybranka?
I teraz poczułem się jakby nigeryjski Hulk usiadł mi wielkim dupskiem na głowie i zaczął grać na ukulele pieśni na temat wszechobecnej rozpierduchy.
- Rozmiar? - wydukałem.
- No tak, rozmiar. Bez tego nie wybierze pan pierścionka, gdyż może być albo za mały, albo za duży.
Westchnąłem ciężko. Przez blisko godzinę próbowałem dogadać się z tym facetem, jednak ni chuja - bez rozmiaru palca się nie obejdzie. Podał mi wtedy zbiór kółeczek, które symbolizowały rozmiarówkę, wybrałem najlepiej jak tylko mogłem. Wróciłem do domu przemoczony, wkurwiony i wytrącony z równowagi, a Lia dotychczas siedząca w fotelu z Jeżem na kolanach, niemal nie dostała zawału.
- Co się stało?! - podbiegła do mnie zaskoczona, zrzucając tym samym futrzaka z kolan. 1:0 dla mnie, chuju plamisty.
- Zły dzień, kochanie, nie przejmuj się. - machnąłem ręką.
- Nie powinieneś być aby w pracy? - spojrzała na mnie, jednak nagle pobladła: - Zwolnili cię?!
- Nie, nie, w życiu, nie! Po prostu Phil dał mi wolne.
- To chyba dobrze, prawda? - zapytała, a ja zdjąłem szybko mokry płaszcz i odwiesiłem go na wieszak. Lia chwyciła mnie za rękę i poprowadziła w głąb mieszkania, po drodze narzucając na mnie stertę swetrów i nastawiając wodę na herbatę.
- Niby dobrze, ale miałem ambitne plany, które poszły w piz... Wzięły w łeb. - mruknąłem, wtapiając się w kanapę. Niech mnie pochłonie, czuję, że zaraz spalę się ze wstydu.
- Jakie znowu plany?
Odwróciłem wzrok i milczałem uparcie. Może jeśli nie odezwę się, zmieni temat.
- Leo?
O, dwie ścigające się krople deszczu!
- Leo, mówię do ciebie.
Westchnąłem i spojrzałem na nią smutno. Lia od razu podeszła do mnie i przytuliła mnie mocno. Objąłem ją w pasie jak przerażone dziecko.
- Przepraszam. - mruknąłem cichutko, wspierając podbródek na jej ramieniu.
- Za co? - jej głos był łagodny i kojący.
Długo milczałem, rozważając każde słowo. W głowie układałem długie i pompatyczne przemówienie, którym chciałem ją oczarować, jednak, koniec końców, przemówiły moje uczucia:
- Kocham cię, Lia.
Spojrzała na mnie zaskoczona. Ująłem jej twarz w dłonie i pocałowałem delikatnie, po czym klęknąłem i wyciągnąłem pudełeczko.
- Przecież już raz mi się oświadczyłeś. - zaśmiała się ukochana, gdy tylko odzyskała mowę. Jej głos drżał i widziałem szklanki w jej oczach.
- Chciałem zrobić to jak należy, z pierścionkiem i resztą, jednak dopiero w drodze do domu zrozumiałem, że dzisiaj jest sobota, dlatego nie mogłem kupić kwiatów, siedziałem dwie godziny w korku i tak cudem zdążyłem do jubilera, z którym i tak kłóciłem się blisko godzinę. Mniejsza. - westchnąłem i otworzyłem pudełeczko: - Lianne Carter, czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?
Lianne wpatrywała się we mnie przez chwilę tymi pięknymi szmaragdami, które nagle zaszły łzami. Gdy pierwsza łza popłynęła po jej policzku, objęła mnie mocno za szyję.
- Kocham cię, Johanson. Naprawdę cię kocham.
3 notes
·
View notes
Text
Szczęście
- Mógłbyś opowiedzieć mi coś o swojej matce?
Spojrzałem na nią. Lia wprowadziła się do mnie stosunkowo niedawno, ciągnąc za sobą zapach nasturcji; wywoływało to przyjemne łaskotanie w moim żołądku.
- Czemu nagle pytasz o moją matkę?
Lia przeniosła na mnie dotychczas utkwione w kolanach spojrzenie.
- Bo jestem ciekawa.
Cmoknąłem z niezadowoleniem.
- Rodzice cię nie nauczyli, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła?
Wywróciła szmaragdowymi oczyskami. Lubiłem je.
- Przestań. - westchnęła. - Nie chcesz mówić to nie, wybacz, że w ogóle zapytałam. - skapitulowała.
Upiłem kolejny łyk z filiżanki, którą kupiła Lia. Były zawsze takie ciepłe i wnosiły trochę magii do smutnego mieszkania pragmatyka.
- Tu nie ma co do opowiadania. - odezwałem się po chwili. - Po prostu była nic nieznaczącą kobietą, która prowadziła hulaszczy tryb życia zamiast należycie zająć się domem. Piła więcej whiskey na jednej imprezie niż ja wyssałem mleka z jej piersi przez całe życie.
Spojrzała na mnie smutno.
- Przepraszam.
- Za co?
- Po prostu... - odwróciła wzrok. - Zastanawiałam się, czy miałeś szczęśliwe dzieciństwo.
- A czym jest szczęście? - spojrzałem na nią badawczo. Pięknie wyglądała w tej białej, zwiewnej sukience przed kolanko.
Spojrzała na mnie zagadkowo, pocierając skronie w zamyśleniu. W jej oczach zajarzyły się iskry i nagle klasnęła:
- To przytulanie!
- Co? - zapytałem, kompletnie zbity z pantałyku.
- Szczęście do przytulanie! - uniosła palec ku górze jak jeden z tych wiekopomnych mędrców. W sumie, trochę tak wyglądała: strapiona twarzyczka, ściągnięte brwi; jedynie roześmiane oczy nie pasowały do ogólnego obrazu.
- Gdy masz się do kogoś przytulić, życie od razu jest piękniejsze! - kontynuowała. - Przytulanie wywołuje endorfiny, więc coś w tym jest. - pokiwała głową, jakby sama utwierdzała się w swoich słowach. - Ponoć człowiek potrzebuje ośmiu przytuleń dziennie, by przeżyć!
- To ja od dawna nie żyję. - mruknąłem smętnie, odstawiając filiżaneczkę na spodek, po czym leniwie podniosłem się z fotela. Podszedłem do Lii i pochyliwszy się nad nią, mocno ją przytuliłem. Liczyłem sekundy, w czasie których mnie odtrąci, jednak ona tylko nieśmiało objęła mnie za szyję. Wymieniliśmy uśmiechy.
- Wiesz, Lia, coś w tym jest. - pokiwałem głową, wtulając w nos w jej włosy. Rozkosznie pachniała nasturcjami, aż przeszły mnie dreszcze.
- Jesteś szczęśliwy?
- Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo.
4 notes
·
View notes
Text
Pamflet o nasturcji i mandarynkach
Dla Agu.
Nie lubię cynamonu. Po prostu, ot tak. Za migdałami też nie przepadam - utykają w zębach, a marcepan jest stanowczo za słodki. Serniki, które przygotowywała mi matka, zawsze dawałem psu do zjedzenia - potem cała rodzina dziwiła się, czemu Snickers (sic!) był chory i rzygał dalej niż widział tymi swoimi ograniczonymi ślepiami. Ojciec gustował w melonach - zawsze dawał mi chociaż kawałeczek do zjedzenia, będąc święcie przekonanym, że podzielam jego zamiłowanie. Gdy nie patrzył, specjalnie je soliłem. Dopiero później zrozumiałem, że - tak naprawdę - zrobiłem mu przysługę. Uwielbiał słodkości, a posolony melon stawał się znacznie słodszy. De facto, dziwne. Najdziwniejsze w tamtej chwili nie był obleśnie zapełniony lep na muchy pod sufitem, duszący zapach kokosa czy tandetne ozdoby choinkowe porozwieszane w całym lokalu, lecz jej mina. Wpatrywała się we mnie dwoma świdrującymi jak młot pneumatyczny szmaragdami, jakby czekając, aż coś powiem. A pff, niedoczekanie! Odsunąłem sernik, który podsunęła mi pod nos parę chwil wcześniej, kwitując krótko, że nie lubię słodyczy.
- Zjedz. - nalegała, spoglądając na mnie uważnie.
- Mówiłem już, że nie lubię słodyczy. - powtórzyłem spokojnie, krzyżując ramiona na piersi. Wydawała się być tak samo niewzruszona jak ja.
- Zjedz. - powtórzyła ponownie, tym razem beznamiętnie.
Na litość boską, zastrzelcie mnie!
- Podziękuję.
Lianne wzruszyła beznamiętnie ramionami, po czym sięgnęła po mandarynkę z koszyczka i zaczęła ją obierać. Robiła to nadzwyczaj wprawnie - skórka przypominała długie, kręte schody, które po chwili opadły na jej talerz z cichutkim plaskiem. Im dłużej na nią patrzyłem, tym bardziej miałem ochotę podnieść głos i wyjść stąd, ostentacyjnie trzaskając drzwiami. Ot tak, by wprowadzić nutkę dramatyzmu.
- Więc co ode mnie chciałaś? - zapytałem po chwili ciszy. Ruda w odpowiedzi podsunęła mi pod nos obraną mandarynkę i uprzedzając moją wypowiedź, powiedziała:
- Spokojnie, ta jest kwaśna. Możesz bez obawy ją zjeść.
Nie chcąc wdawać się w niepotrzebnie szranki, wziąłem od niej mandarynkę i zacząłem ją dzielić na części. Odruchowo już wziąłem sól i posoliłem je.
- Nie wierzysz mi? - zapytała, patrząc na solniczkę w mojej dłoni. Odstawiłem ją na bok z ciężkim westchnieniem.
- Jakby. - mruknąłem, biorąc jeden kawałek mandarynki do ust. Czekała aż nie skończę jej przeżuwać, a gdy ją połknąłem, ponowiła pytanie. - Po prostu nie wierzę ludziom.
- A więc taki myk. - oparła się wygodnie, krzyżując ramiona na piersi. Zadziwiająco przypominała mnie sprzed chwili: pewną siebie, a jednak odrobinę rozgoryczoną. - Intrygujące.
Zmarszczyłem gniewnie brwi; nie to, że siebie nie lubiłem. Bo lubiłem, aż za bardzo. Byłem zdystansowany, cyniczny, moja głowa przypominała składnię apokaliptycznych wizji, nie płakałem na śmierci Mufasy (bo po co płakać za postacią z filmu? Wystarczy puścić film od nowa, a Mufasa dalej będzie żył) i tak dalej. Byłem zbyt pragmatyczny, by uwierzyć w cokolwiek. Bogowie dla mnie nie istnieli, uważałem je jedynie za marne wyobrażenia spaczonego ludzkiego umysłu, który potrzebuje jakiegoś punktu zaczepienia, by kompletnie mu nie odjebało. Wiara dla wielu była ostoją, cudownym portem, wyśnioną Wenecją, od której ja wolałem spierdalać jak najdalej.
- Wiem, na czym polega Twój problem. - pstryknięciem drobnych paluszków wyrwała mnie z zamysłu.
- Na czym? I niby jaki znowu problem?
- Zamieńmy się! - kompletnie zignorowała moje pytania. Moją znudzoną minę skwitowała półuśmiechem.
- Czym? Miejscami? Wieje ci tam?
- Na dobry początek miejscami. - pokiwała głową, podnosząc się ze swojego miejsca. "Na dobry początek"? Odsunąłem przed nią krzesełko, a gdy zasiadła, przysunąłem ją bliżej stolika. Okrążyłem stół i zająłem jej uprzednie siedzisko. Było ciepłe i pachniało nasturcjami. Skrzywiłem się.
- I jak?
- Co jak? - wymierzyłem w nią najostrzejsze z moich spojrzeń. Większość osób, która została nim potraktowana, zamierała w przerażeniu lub niepewności, ale nie ona - pokręciła głową i zachichotała pod nosem.
Miałem coraz większą ochotę rzucić w nią tym sernikiem, który zamówiła.
- Czujesz się jak ktoś inny? - zapytała, a jej oczy się zalśniły.
- A powinienem? - rzuciłem lekceważąco. Kolejny chichot.
- Ja się czuję. - przyznała. - Czuję się tobą.
Co ona, u licha, wygaduje?
- Wiem, że nie lubisz słodyczy.
- No cholera, skąd wiedziałaś. - rzuciłem ironicznie. - Ale mnie zaskoczyłaś, mów do mnie jeszcze.
- I wiem, że nienawidzisz serników, bo twoja mama robiła ich na pęczki. Karmiłeś nimi swojego psa, którego - de facto - nazwałeś na cześć znienawidzonego ciasta, które zawsze widniało na twoim stole wigilijnym i które zawsze zostawało w nadmiarze, więc nie miałeś wyboru i musiałeś go dojeść wraz z rodzeństwem. Wiem też, że masz kolekcję starych sznurówek, które chowasz na dnie starej szafy. Kiedyś uwielbiałeś jeździć konno i twój ojciec nawet wysłał cię na kurs jeździecki, jednak od czasu, gdy twoja klacz, Rita, ugryzła cię, przestałeś na niego uczęszczać i choć masz cukier w kostkach w trzeciej szafce nad kuchenką mikrofalową, zawsze rzucasz nim w gołębie, które bezczelnie srają na twój balkon.
Byłem pod wrażeniem.
- Poza tym, kochasz mnie, ale się do tego otwarcie nie przyznasz. Zwalasz winę na słodycze, które zawsze ze sobą przynoszę i na moją miłość do nich, bo w pewnym stopniu przypominam ci ojca. Pod tylko tym względem, oczywiście.
Może faktycznie miała rację?
- Próbujesz dalej uchronić swoją insomnię, bo wierzysz, że tylko ona jest szczera. Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo się w tej kwestii okłamywałeś.
Nadziała na widelec truskawkę z samego czubka jej ciastka, po czym zaczęła ją powoli przeżuwać. Czułem, jakby krew zaczęła szybciej krążyć po moim ciele.
- Kochasz mnie od blisko dwóch lat, gdy tylko zobaczyłeś mnie w pociągu. Jechałam wtedy do Budapesztu, wysiedliśmy na tej samej stacji. Chciałeś zapytać mnie o cokolwiek, byleby jakoś zagaić rozmowę w nadziei, że zburzę twoją samotność, która jest cierniem w twojej koronie. Gdy potem nie mogłeś mnie znaleźć, zacząłeś jeść truskawki. Nienawidziłeś ich, bo w tym sezonie były wyjątkowo słodkie, ale jakoś ci mnie przypominały. Niektóre z nich, te nie do końca dojrzałe, miały nawet podobny kolor do moich włosów.
Nagle uświadomiłem sobie, czemu skrzywiłem się, gdy poczułem nasturcjowy zapach jej perfum. Gdy wysiadła z pociągu, stanęła przy stoisku z kwiatami jakieś staruszki. Myślałem, że chce kupić jakiś bukiet, bo idzie w gościnę czy coś, jednak ta kupiła sadzonkę nasturcji i postanowiła ją zasadzić. Wpatrywałem się w nią bezczelnie, porównując kolor płatków nasturcji do jej włosów. Drobniutkie, wściekle pomarańczowe dzbanki tak blado przy niej wyglądały. Później jeszcze przez dwa tygodnie szukałem w Budapeszcie ogrodu, w którym kwitłyby nasturcje, jednak tak owego nie znalazłem. Tak piękne wspomnienie zapisałem sobie w pamięci jako traumatyczne, bo umyśliłem sobie, że nigdy więcej jej nie spotkam, jednak pewnego popołudnia zapukała do mnie, podając mi siatkę pełną mandarynek. Znowu nic się do niej nie umywało i nic innego się nie liczyło.
- Teraz pewnie myślisz, że znowu odejdę jak wtedy, na dworcu. Ale ja...
- To wyjdź za mnie. - przerwałem jej brutalnie, kompletnie zapominając o przyswojonej etykiecie. Skórka z kolejnej mandarynki padła na jej talerz i zaległa cisza.
- Wyjdź za mnie. - powtórzyłem dobitnie. Nie kontrolowałem słów, które wylatywały z mego gardła z prędkością karabinu maszynowego. W tej chwili powinna mi się zaświecić czerwona kontrolka w mózgu, odpowiadająca za rozsądek, jednak widać mój rozum też pokochał nasturcjowe perfumy. - Ja będę twój, ty będziesz moja. Ja będę skałą, ty elastyczną gumą. Będę ostoją, do której zawsze będziesz mogła się udać, gdy będzie ci źle, gdy sztorm uderzy o twój brzeg. Zasadzę ci cały ogród nasturcji specjalnie po to, by móc cię wśród nich z łatwością znaleźć i nigdy więcej nie wypuścić. Zgadzasz się, panienko Carter?
4 notes
·
View notes