Tumgik
caroolajx · 9 years
Text
LGOH - rozdział 8
Tytuł: Letting Go of Harry 
Autor: caroolajx 
Paring: Larry Stylinson 
Opis: Harry nie chciał się do niego zbliżać. Jednak kiedy to już się stało, okazuje się, że przeszłość nie da mu o sobie zapomnieć. Czy Louis pozwoli odejść Harry’emu?  
Fanfiction na podstawie cudownej książki Lurlene McDaniel pt. Letting Go of Lisa. 
 ***
Louis po raz kolejny tego dnia pomyślał, że popełnił błąd, a zachowanie jego matki tylko utwierdzało go w tym. 
Chłopak zaprosił wczoraj Harry'ego na obiad i nie wierzył własnym uszom, kiedy ten się zgodził.  Nazajutrz jego szczęście wyparowało, kiedy obserwował jak Jay patrzy chłodno na chłopaka ze zwężonymi oczami. Nie wiedział o co jej chodzi. Czuł się także źle wobec Harry'ego. 
W takiej sytuacji talerz z obiadem stał się bardzo interesującym przedmiotem. 
Ku jego zaskoczeniu czarnowłosy chłopak zachowywał się spokojnie, jakby nie odczuwał ciężkiej atmosfery. Jadł powoli, śmiejąc się od czasu do czasu z wygłupów bliźniaczek. Tego człowieka nie dało się rozszyfrować i Louis nie był pewien czy ktokolwiek to potrafi.
Zadumę Louisa przerwała Jay. Odchrząknęła i odezwała się:
                -Planujesz pójść na jakieś studia?  - Spojrzała na Harry’ego.
Sam zerknął zaciekawiony na chłopaka. Nigdy nie rozmawiali o przyszłości. Nie miał na myśli przyszłości ich obojga, jako pary, bo to na razie zbyt cienki lód do stąpania ale chciał się dowiedzieć co planuje Harry po ukończeniu szkoły. Znając chłopaka (i jego nieprzewidywalność) to pewnie zamierzał on wybrać zupełnie szalony kierunek studiów. Taki który zaskoczy wszystkich dookoła. Louis nie zdziwiłby się gdyby to była archeologia albo filozofia. To równie dobrze mogło być włókiennictwo. Nie sposób odgadnąć.
                -Nie wybieram się na studia – odpadł gładko Harry z delikatnym uśmiechem.  
                -Jak to? – Nie wiedział czy to on zapytał czy to matka, bo oboje byli zdumieni w podobnym stopniu. 
                -Tak po prostu. – Uśmiech nie zszedł mu z ust nawet na moment. Potraktował to jak pytanie o pogodę.
Tak, Harry’ego nie można było zrozumieć. Bez sensu było pytać dalej, bo pewnie i tak nie udzieliłby żadnej poważnej odpowiedzi. Louis zapisał sobie w pamięci żeby zapytać o to za jakiś czas. Jeśli będzie okazja.  
Jeśli Jay nie polubiła chłopaka wcześniej, to jego wyznanie z całą pewnością tego nie zmieniło. To pewne.  Ciekawe czy przeszło jej przez myśl zdanie „To nieodpowiednie towarzystwo dla mojego syna.” Louis dałby uciąć sobie rękę, że tak.
                -Mamo? – odezwała się Fizzy, a wyraz twarzy kobiety gwałtownie się zmienił.
                -Tak skarbie?
                -Kiedy ubierzemy choinkę? 
Na dźwięk słowa „choinka” reszcie dziewczynek zapłonęły oczy. Każdego roku rodzinnie przystrajali drzewko, to była ich tradycja.  
                -Hm, racja, to już czas. A kiedy chcecie ją ubrać?
Jak na zawołanie wszystkie zaczęły skandować „Dzisiaj! Dzisiaj!”. Jay uśmiechnęła się i pokiwała głową. Po chwili jakby z trudem zwróciła się do Harry’ego:
                -Pomożesz nam?
                -Oczywiście. – Uśmiechnął się, a bliźniaczki przyczepiły się do jego ramienia i powodując że napoje w szklankach niebezpiecznie zadrżały.  
  ***
                  -Mam nadzieję, że nie jesteś zły… - zaczął Louis, kiedy weszli do pokoju.
                -O co miałbym być zły? – zapytał Harry, rzucając się na łóżko. Był pierwszy raz w pokoju Louisa i rozglądał się z zainteresowaniem.  
                -Baby zmusiły cię do ubierania choinki. 
                -Daj spokój. Było miło…
                -Bardzo miło.
                -…, a twoja mama jest mną zachwycona. – Obaj się uśmiechnęli.
Louis usiadł na łóżku obok Harry’ego. Podziękował sobie w myślach za to, że dzień wcześniej dokładnie posprzątał. Prawdopodobnie spaliłby się ze wstydu, gdyby Harry zobaczył chociaż jeden okruszek na podłodze. Zależało mu na zrobieniu dobrego wrażenia.  
Harry położył dłonie pod głowę i zamknął oczy. Patrzenie na niego sprawiało, że Louis drżał z zachwytu i marzył o pogładzeniu jego bladego policzka. Westchnął cicho i opadł na plecy obok chłopaka.
                 -Nienawidzę, kiedy mnie ignorujesz w szkole.
Harry uchylił powieki i obrócił twarz w stronę Louisa.
                -Przestań…
                -Nie umiem.  – Louis zagryzł wargę żeby nie dać upustu głębszym emocjom. – Tęsknię za tobą.
                -Jestem tu. Nie myśl teraz o niczym innym.
  ***
Harry otworzył drzwi wejściowe. Miał tyle energii, że miał ochotę zanucić coś pod nosem. Ale to nie było w jego stylu. Kiedy tylko przekroczył próg kuchni i przywitał się z domownikami, wyczuł, że coś się stało.
Anne siedziała przed telewizorem ale wyraz jej twarzy mówił, że prawdopodobnie nie wie, że sprzęt jest włączony. Robin spojrzał na Harry’ego i ten natychmiast zrozumiał o co chodzi.
                -I jak? – zapytał lekko. 
                -Zapisaliśmy się… - odezwał się mężczyzna. Anne drgnęła lekko ale nie odezwała się. – Pięć razy w tygodniu o 13:30, może być?
                -Jasne.  
Miał już iść do siebie, gdy odwrócił się i spojrzał na matkę.
                -Mamo? – Anne podniosła głowę i utkwiła w synu zmęczone spojrzenie. – Nie martw się.
  ***
Jeszcze długo po wyjściu Harry’ego Louis leżał na łóżku i upajał się myślami: Harry Styles był tu, leżał obok niego i uśmiechał się. Naprawdę, w tamtym momencie zupełnie się nie przejmował swoją matką, było mu obojętne co ona myślała na ten temat. Co innego miało znaczenie.  Z rozmyślań wyrwał go głos Marka.
                -Louis, kolacja!
Niechętnie oderwał głowę z łóżka i zszedł na dół. Jego ojczym wrócił właśnie z pracy i jak co wieczór łaskotał dziewczynki, które łasiły się do jego boku. Louis uśmiechnął się.
                -Dajcie mu odpocząć!  
                -Siadajcie. – Usłyszał za sobą i posłusznie usiadł za stołem.
Miał nadzieję, że już przeszła matce złość, że minęło już wystarczająco dużo czasu żeby się uspokoiła. Tak się jednak nie stało i nawet zmęczony Mark zauważył, że jest nie w humorze.
                -Coś się stało, kochanie?
                -Zapytaj Louisa. 
Chłopak poczuł na sobie wzrok wszystkich siedzących przy stole. Poczuł silną irytacje obserwując obrażoną twarz matki.
                -Może ciebie trzeba zapytać, mamo. – Starał się panować nad głosem ale zdradził się zaciskając ręce na widelcu. – Cały czas dawałaś Harry’emu do zrozumienia, że nie jest mile widziany. Myślisz, że on tego nie odczuł?
Mark zajął się swoim talerzem z jajecznicą. Nie chciał mieszać się w relacje tej dwójki. 
                -Nie obchodzi mnie co czuł. Trzeba było go tutaj nie zapraszać.
Louis parsknął czymś pomiędzy śmiechem, a oburzeniem, bo sam nie wiedział jak ma zareagować. 
                -To nie jest odpowiednia osoba dla ciebie!
Kilka godzin temu miał rację, że matka użyje tego zdania, czy to w głowie czy na głos.
                -Zawsze obiecywałaś mi swoje wsparcie i akceptację. Właśnie teraz widzę na czym to polega. „Rób to co ja chcę, a wtedy zasłużysz na moje wsparcie” – zakpił imitując głos matki.
                -Louis! – warknęła ostrzegawczo ale nie przejął się tym. 
                -Wierz mi lub nie ale Harry to najwspanialsza osoba jaką poznałem i nie oddalisz mnie od niego. – Wstał i odsunął od siebie pełen talerz. – Dziękuję, ale nie jestem głodny.  
                -Wracaj! – krzyknęła i zerwała się za nim. Wtedy zainterweniował Mark. Złapał ją za rękę i poprosił, żeby się uspokoiła. Louis już tego nie widział, bo wbiegł z powrotem na górę, dygotając ze wściekłości.
3 notes · View notes
caroolajx · 9 years
Photo
Tumblr media
:) na We Heart It - http://weheartit.com/entry/87959509
13 notes · View notes
caroolajx · 9 years
Photo
Tumblr media
x
33K notes · View notes
caroolajx · 9 years
Conversation
louis: Please take me seriously
harry: ᵇᵘᵗ ʸᵒᵘ ᵃʳᵉ ˢᵒ ˢᵐᵃᶫᶫ
14K notes · View notes
caroolajx · 10 years
Text
Little Monster - tłumaczenie
Tytuł: Little Monster 
Oryginał: x 
Zgoda: jest! ♥ 
Paring: Seth Rollins/Dean Ambrose 
Ostrzeżenie: miłość męsko-męska, wulgaryzmy, spanking    
***** 
-Nie mam pojęcia jak możesz w tym chodzić cały dzień  - powiedział Dean.
              -Człowieku, przyzwyczaisz się – odpowiedział Seth zza łazienkowych drzwi. 
  Wyszedł z łazienki i zachichotał na widok Deana krążącego dookoła w ubraniu Setha i taniej dwukolorowej peruce. Dean spojrzał na Rollinsa. 
              -Hej, no dawaj – powiedział.
              -Sposób w jaki chodzisz… - rzekł Seth. – Wyglądasz dobrze. Bardzo dobrze.
              -Ty nie wyglądasz w tym źle. Myślę, że żółty to twój kolor.
  Seth roześmiał się. 
              -Mam wrażenie, że te dżinsy zaraz odpadną ze mnie – powiedział.
              -Hej, jeśli ja mogę przyzwyczaić się do tego, ty też możesz. 
                        -Mógłbym przywyknąć do twojego tyłka w tych dżinsach – odpowiedział Seth. – Chciałbym dać mu klapsa.
  Dean nachylił się i spojrzał na Setha zza pleców. Zakołysał nieco tyłkiem.  
              -No nie wiem. Nagle poczułem się tak dziwkarsko.
  Seth złapał mocno za pośladki Deana i dał mu klapsa.
              -Przymknij się do kurwy nędzy – uśmiechnął się. – Chodź, zabawimy się.  
              -Jeśli dalej będziesz to trzymał, nie pójdziemy na imprezę – powiedział Dean.
  Seth klepnął  ponownie tyłek Deana, wystarczająco mocno, by ten wydał niski skowyt. 
              -Och, dlaczego?
              -Bo jeśli dalej będziesz to robił, to prawdopodobnie będę cię błagał żebyś mnie wypieprzył – odpowiedział Dean.
  Seth parsknął śmiechem i uderzył go raz jeszcze, otrzymując w zamian słaby jęk. 
              -Zamierzasz mnie błagać?
              -Tak – odpowiedział Dean, a jego wzrok był naprawdę poważny. Jego spojrzenie przepełniło Setha. 
  Ośmielony, złapał Deana i przyparł go do łóżka, stojącego za nimi.
              -Więc chcesz żebym dalej dawał ci klapsy i sprawił żebyś błagał jak pieprzona dziwka?
              -Tak, no dalej… - odpowiedział Dean. – Chcę zobaczyć, co tam masz. 
              -Ach tak? Chcesz zobaczyć, co tam mam? – zapytał Seth chichocąc. 
              -Zrób to.
  Seth pocałował mocno Deana, chciwie badając językiem jego wnętrze, przyciskając go  mocno do powierzchni łóżka. Czuł naprzeciwko twardego penisa Deana, walczącego z materiałem majtek. Seth potarł swoją własną rosnącą twardość i usłyszał delikatny skowyt, pochodzący z gardła Deana. Rollins uśmiechnął się i ponownie dotknął swojego penisa, mocniej i mocniej, dopóki Dean nie zaczął jęczeć. Seth nagle zatrzymał się i usiadł. Zszokowany Dean miał naprawdę błagający wygląd. 
              -Co jest? Chcesz więcej? – zapytał Seth.
              -Tak…
  Rollins roześmiał się i obrócił Deana na brzuch. Z zadziwiającą łatwością ściągnął  majtki i spodnie Deana. Nagle uderzył mocno jego nagie pośladki, sprawiając, że mężczyzna zajęczał.  
              -Podoba ci się, prawda? – zapytał. 
              -Tak…
  Seth obdarzył tyłek Deana jeszcze kilkoma silnymi klapsami, sprawiając, że jego skóra zaczerwieniła się, a właściciel tyłka zaczął znowu pojękiwać.
              -Jesteś dziwka lubiącą ból, czyż nie? 
              -Tak… Trochę… Tak sądzę – odpowiedział. 
  Uderzył go tam mocno, by wywołać jego skowyt.  
              -Więc czemu nigdy nic nie powiedziałeś?
              -Nie wiem. Ale teraz potrzebuję tego bardzo. 
              -Potrzebujesz tego, dziwko? – zapytał Seth, uderzając szybko i boleśnie w pośladki  mężczyzny. 
              -Tak – jęknął Dean. – Ale nie tylko tego… Pieprzyć to, przecież wiesz czego!
              -Nie. Sądzę, że musisz mi powiedzieć czego chcesz. – Przebiegł subtelnie paznokciami wzdłuż zaczerwienionego pośladka Deana, powodując, że mężczyzna zadrżał. 
              -Co jeszcze chciałby twój dziwkarski tyłek? 
              -Ciebie – odpowiedział Dean. – Chce żebyś mnie pieprzył. 
              -Och tak? – zapytał, rozpoczynając spacer swoim językiem po wrażliwym już tyłku Deana. Mężczyznę przeszedł dreszcz. -Nie jestem taki pewny. Jak bardzo tego chcesz? 
              -Bardzo, kurwa, bardzo. Nie wiem, po prostu… Kilka lat wcześniej, ktoś to zrobił i później… Myślałem trochę o tych rzeczach, no wiesz, z tobą. Nie potrafię się kurwa powstrzymać i dzisiaj, te wszystkie rzeczy… Nie mogę wyrzucić tego z głowy i potrzebuje… Kurwa, po prostu chcę tego właśnie teraz. Więc, proszę cię, pieprz mnie. 
    Seth otarł palcami pośladek Deana i wspiął się trochę wyżej, całując kark mężczyzny. 
              -Cóż, nie mogę ci odmówić, prawda? – zapytał. – Ale masz położyć się na plecy, chcę cię widzieć. 
  Dean obrócił się i zsunął na krawędź łóżka unosząc nogi. Seth stanął na podłodze naprzeciw niego, wyciągając ze stolika nocnego lubrykant. Posmarował obficie niecierpliwy tyłek Deana. Ambrose jęknął, gdy palce Setha delikatnie natarły na jego wejście, stopniowo relaksował  się dzięki ruchom mężczyzny, próbującego w niego wejść. Kiedy Rollins uznał, że Dean jest wystarczająco zrelaksowany, cofnął swoje palce i posmarował swojego penisa, zanim nacisnął nim na wejście Deana. Delektował się uczuciem posunięcia się o choćby milimetr i rozciągania Deana, słysząc jego jęki. Spojrzał na mężczyznę –  ujrzał  jego oszołomione ale błogie spojrzenie – i uśmiechnął się.
              -Tego właśnie potrzebowałeś? – zapytał, poruszając się  powoli w górę i w dół. 
              -Tak – odpowiedział Dean. – Właśnie tego.
  Zaczął pchać coraz szybciej i mocniej w ten zniewalający tyłek, pojękując i sycząc, gdy oszołomienie wypełniło jego wnętrze. Zobaczył ręce Deana wijące się wokół własnego, błagającego penisa, głaskając go najpierw leniwie, potem szybciej. Zobaczył jego wywrócone oczy i rozchylone usta. Jego jęki stawały się coraz głośniejsze i głośniejsze, aż wreszcie wypuścił z siebie długi warkot i eksplodował, dochodząc na swój brzuch i rękę. 
Na ten widok, napięcie wewnątrz Setha zawrzało, pulsując w szalonym tempie, będąc w ciele Deana. Seth pozostał w nim, dopóki nie złapał jego wzroku, potem powoli wysunął się i opadł na plecy obok drugiego mężczyzny. Dean obrócił się i delikatnie pocałował Setha, nim oparł głowę tuż obok niego i zapadł w drzemkę.
3 notes · View notes
caroolajx · 10 years
Photo
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
an amazing collaboration I did with Pass-The-Pencil! WOOT WOOT! Her lines, My colors
4K notes · View notes
caroolajx · 10 years
Text
Forbidden
Tytuł: Forbidden  
Autorka: caroolajx
Liczba słów: 8382 
Bohaterowie: Phillip Brooks, Elizabeth White, Scott Colton, Paul White i inni... 
Od autorki: Część tego shota tkwiła na komputerze od kilku miesięcy. Miałam blokadę ale dziś coś mnie nawiedziło i dokończyłam to. Jestem z siebie cholernie dumna, bo nie sądziła, że uda mi się zebrać. Nie chcę przestawać pisać. To zbyt ważne bym przestała.  
Zapraszam do przeczytania tego one shota (który pierwotnie miał być opowiadaniem). Jest to mieszanka akcji i romansu.  
Potrzebowałam swojego bohatera.   
*** 
  -Jak ci się podoba nowa posada? – zapytał wesoło Scott, grzebiąc w służbowym komputerze.
Phil nie odpowiedział. Udał, że nawet nie słyszał pytania, bowiem wiedział, że za przyjacielskim tonem  kryje się kpina i sarkazm. Kontynuował bezmyślne wgapianie się w ścianę, jednocześnie próbując powstrzymać napad złości.  
                -No co? Nie lubisz nowego stanowiska? – zadrwił. – Przynajmniej nie musisz biegać godzinami po galeriach handlowych z kolejnymi zakupami.
                -Zamknij się.
                -Co ty taki…- Scott oderwał wzrok od monitora i wreszcie spojrzał na Phila. 
                -Zamknij się. Kolejny raz nie powtórzę. – Brooks wcisnął dłonie do kieszeni spodni, zaciskając je w pięści. 
                -Dobra stary, przepraszam. Po prostu ta sytuacja jest dziwna. – Po chwili dodał jeszcze – Właściwie to nie dziwię ci się, że jesteś wściekły. 
                -Dziękuję. Te wyznanie znacznie mi pomogło. – Phillip odwrócił się w stronę małego okna i zacisnął wąskie wargi. Nie  miał siły na normalną rozmowę. Scott wzruszył ramionami ale nie powiedział już nic.  
Sytuacja  w której znalazł się agent była naprawdę upokarzająca. Jego własny szef najpierw zawiesił go, a potem przeniósł na inne stanowisko. Z czynnego agenta stał się zwykłym ochroniarzem w biurze szefa, gdzie jego głównym zadaniem było gapienie się w kamerę monitorującą drzwi wejściowe. Fantastyczny awans. Brooks przymknął powieki i przed oczami stanął mu widok wściekłego White’a. 
                -Tęsknisz za nią? – raz jeszcze odezwał się Scott.
                -Nie. 
Może kłamał. Może nie. Sam już nie wiedział. Wiedział jedynie, że zbliżanie się do osoby, którą ochraniał nie był najlepszym pomysłem. Ojciec Elizabeth White wpadł do jej pokoju w chwili gdy Brooks obejmował dziewczynę i zatapiał twarz w jej włosach. White od razu posądził ich o romans. Może słusznie, może nie. 
Rok temu został zatrudniony przez doktora Paula White’a do ochrony jego córki. Jako wysoko ustawiony polityk, on i jego rodzina narażeni byli na ataki ze strony społeczeństwa. Szczególnie Elizabeth cierpiała z powodu popularności ojca. Po powtarzających się pogróżkach, zakontraktowano agenta Phillipa Brooksa. Akurat wtedy, gdy pilnie potrzebował pracy. Zgodził się z miejsca.  
Zanim poznał Elizabeth spodziewał się, że będzie to typowa rozpuszczona dziewiętnastolatka jakich wiele było w USA. Szczególnie, że miała bogatych rodziców.  Jednak zdziwił się srodze podczas ich pierwszego spotkania. 
W pierwszych dniach poznawał jej tryb życia. Dziewczyna rozpoczynała właśnie pierwszy rok studiów.  Po skończonych wykładach czekał na nią pod uczelnią i razem szli na obiad. Scott nie miał racji uważając ją za pustą córeczkę tatusia. Wiele jej brakowało do bycia taką osobą. W wolnym czasie Elizabeth dużo czytała, poświęcała czas siedząc pochylona nad książkami albo notatkami z uczelni. Raczej nie wychodziła ze swojego domu.  Philowi to nie przeszkadzało. Surfował po Internecie w przydzielonym mu pokoju albo był zajęty komiksami. Nie rozmawiali ze sobą zbyt często, właściwie wcale. Dopiero po jakimś czasie dziewczyna zaczęła się czuć przy nim pewniej. Tylko on dawał jej poczucie bezpieczeństwa, którego jej ostatnio bardzo brakowało.  Jedno wydarzenie sprawiło, że stali się wobec siebie bliżsi.
Siedział przed telewizorem oglądając jakiś mecz hokeja, a Elizabeth myła szklankę po soku. W pewnej chwili rozległ się odgłos wybuchającego strumienia wody. „Jezu, Phillip!” krzyknęła, a on zerwał się z sofy.  Zbiegł na dół do kuchni i to co zobaczył sprawiło, że parsknął śmiechem. Elizabeth trzymała rozpaczliwie zepsuty kran z chlustającą wodą, która była wszędzie: na podłodze, meblach, ścianach. Dziewczyna miała zalaną bluzkę, a z twarzy ściekały jej krople. „No pomóż mi” wrzasnęła, odchylając twarz przed kolejnym zmoczeniem. 
Phil w parę minut naprawił kran ale żartowali z tego wydarzenia o wiele dłużej.  
                -Co ty byś beze mnie zrobiła?
                -Nie mam pojęcia. Czekałabym pewnie aż utonę – roześmiała się, wycierając twarz papierowym ręcznikiem.   
Ich relacje zacieśniały się, aż w końcu to się stało. Mężczyzna poczuł, że lubi Elizabeth. Lubi za bardzo. Spędzali razem mnóstwo czasu, a on patrzył z zachwytem jak dziewczyna odgarnia włosy z oczu, uśmiecha się nad książką czy opowiada mu o wykładach. Nienawidził siebie za tę słabość. On także nie pozostał jej obojętny. Któregoś dnia, gdy oglądali razem film, dziewczyna oparła głowę o jego ramię, co skwitował lekkim uśmiechem zadowolenia.  
Jednak to uczucie nie dostało szansy na rozwój.  Jakiegoś pechowego dnia, będąc u rodziców, ojciec dziewczyny przyłapał ich w objęciu. Wściekł się. Od tamtej pory nie miał kontaktu z Elizabeth.  Westchnął i potarł oczy. Czuł się paskudnie. Czuł się trochę oszukany. Zaangażował się w przyjaźń z o wiele młodszą dziewczyną, która tak nagle przerwała to wszystko. Frajer, przemknęło mu przez głowę. Przecież była już pełnoletnia, nie rozumiał więc, dlaczego ojciec tak bardzo ingerował w jej życie. Zdał sobie jednak sprawę jak młodą osobą nadal  była. Pedofil, mruknął, aż spojrzał na niego Scott. Żałosne. 
Ciszę w pokoju przerwało nadejście sekretarki White’a – Quinn. Na jej dojrzałej, pomarszczonej twarzy, pokrytej makijażem odbijało się zdenerwowanie.
                -Zebranie. Chodźcie.
Posłusznie wstali, choć Colton z pewnymi problemami. Gips na złamanej nodze utrudniał mu poruszanie się. Phil wyciągnął spod biurka kulę ortopedyczną i podał  ją przyjacielowi.
Gdy dotarli do pokoju szefa, ten nawet na nich nie spojrzał. Miał wzrok utkwiony w telefonie i obejmował się dłońmi na głowę. „Coś musiało się stać” pomyślał Phil i poczuł dreszcz niepokoju. Od tamtego wydarzenie szef unikał jego towarzystwa, a teraz sam go chciał widzieć. 
                -Coś się stało szefie? – zapytał zdziwiony Scott. 
White wreszcie spojrzał na nich. Miał łzy w oczach. 
                -Moje dziecko.. Moje jedyne dziecko..
Philowi zatrzymało się bicie serca. 
                -Co z Elizabeth? – zapytał martwym głosem. 
                -Porwali ją… Moje jedyne dziecko. – White zaczął łkać. – To moja wina. Przeze mnie zabrali moją Lizzie…
Sekretarka na dźwięk tych słów złapał się za serce i opadła na stojące obok krzesło. Znała dziewczynę od urodzenia i była dla niej jak ciotka. Phillip nie ruszał się. Colton spojrzał na niego ze strachem. 
            -Trzeba wezwać… - zaczął, ale nie dokończył zdania, czując na sobie wzrok szefa.
                -Żadnej policji. Potrzebuję ciebie. – White zerwał się z krzesła i ruszył w jego stronę z obłędem w oczach. – Znajdź ją. Tobie jednemu mogę to powierzyć. Jeżeli naprawdę ci na niej zależy, zrobisz to.  
                -Sprowadzę ją całą i zdrową – odparł twardo. Poczuł uderzająca mu do głowy krew i odetchnął głęboko żeby się uspokoić. - Muszę wiedzieć co się stało.  
White spojrzał na niego i rzekł: 
               -Jedziemy, dowiesz się wszystkiego.  -  Chwycił za swój telefon, leżący na biurku i zwrócił się do kobiety – Quinn, jeżeli ktokolwiek zadzwoni do firmy, masz mnie natychmiast o tym powiadomić, rozumiesz? – Sekretarka pokiwała głową, śmiertelnie blada na twarzy. – Pana, panie Colton, poproszę o wzmocnienie ochrony biura i wysłanie kilku dodatkowych ludzi do mojego domu.  Zrozumiano?
            -Tak. Chciałbym iść z wami ale, sami widzicie. Raczej nie pomogę w niczym.
            -Stary, jesteś potrzebny tutaj – odparł Phillip i ruszył za swoim szefem, kiwając przyjacielowi głową i posyłając Quinn najbardziej pocieszający uśmiech, jaki tylko potrafił stworzyć.
            ***
  Dom White’ów był piękny. Idealnie czysty, urządzony z elegancją godną samej rodziny prezydenckiej. Sama Elizabeth żartuje, że perfekcja  urządzenia pomieszczeń przeraża ją. Teraz jednak wśród jasnych, pogodnych ścian zagościł smutek i strach. Matka Elizabeth siedziała na skraju kremowej sofy skubiąc rąbek wilgotnej chusteczki. Udało się ją uspokoić dopiero po wezwaniu lekarza i podaniu jej leków uspokajających. Teraz siedziała w otępieniu i tylko czasem ocierała pojedyncze łzy spadające po policzkach. Ktoś ponownie zaproponował, aby wezwać policję, jednak Paul White stanowczo odmówił. 
                -Nie mogę pozwolić by ta sprawa zyskała rozgłos w mediach.
Brooks dowiedział się co wydarzyło się tu dzięki matce Elizabeth. 
                -Od rana siedziała zamknięta w pokoju. Odkąd Paul przywiózł ją do nas – załkała – prawie nie wychodziła stamtąd, więc już nie dziwiło mnie jej zachowanie. Wreszcie wybrałam się do niej z herbatą, żeby przełknęła cokolwiek, ale jej tam nie było…
                -Spokojnie, proszę mówić dalej. – Mężczyzna czuł się nieswojo słuchając o tym, co działo się u Elizabeth. 
Kobieta pociągnęła nosem i kontynuowała:
                -Koc z łóżka był zrzucony, pościel tak samo. Jej nie by-było – zaczęła drżeć jej broda, połykając łzy mówiła – Porywacz zostawił tylko to. – Wręczyła mu arkusz papieru zapisany eleganckim, pochyłym pismem. 
                -„Pięknym za nadobne, szanowny doktorze White. Ciekawe czy pańskiej córce spodobałaby się rola królika doświadczalnego? Zresztą nieważne, angielska herbata z pewnością przypadnie jej do gustu. Przesyłam uściski.” – przeczytał na głos i spojrzał na ojca dziewczyny. – Ma pan jakieś podejrzenia, o co może chodzić?    
                -Sam nie wiem... – Pochylił się i zapisał cos na kartce papieru. – To jest adres miejsca w Anglii, gdzie prowadziłem kiedyś badania. Nie wiem czy ma to coś wspólnego ale… To jedyne miejsce, które przychodzi mi do głowy.
                -Zbadam każdy trop. Muszę dostać się tam jak najszybciej i będę potrzebował kilku, może kilkunastu ludzi. 
                -Dostaniesz czego tylko zażądasz. – Pokiwał głową. – Ten… Ten porywacz może być którymś z moich pacjentów czy dawnych współpracowników. Nie mam pewności. 
                -W tej chwili najważniejsze jest żebyśmy znaleźli pańską córkę. 
Phillip Brooks czuł się o wiele swobodniej w swoich normalnych ubraniach. Miał na sobie swoje stare, wytarte dżinsy i najzwyklejszy w świecie t-shirt. Broń przypięta do paska od spodni dawała o sobie znać przy każdym ruchu. Nie był już, całe szczęście, zmuszony do męczenia się w formalnym, służbowym garniturze, tak jak jeszcze dzisiejszego poranka… Znowu był sobą i był gotów dokonać niemożliwego.  
***
Pozornie plan był prosty. Lecieć do Wielkiej Brytanii, wylądować w Londynie, znaleźć magazyny znajdujące się w pobliżu laboratorium chemicznego i odbić Elizabeth. .Jednak odpowiedzialny za to zadanie mężczyzna miał wiele pytań; więcej niż odpowiedzi. Dlaczego porywacz miałby wyjawić miejsce swojego pobytu? Przecież równie dobrze zamiast Brooksa na pomoc swojej córce mógłby ruszyć jej ojciec razem z gromadą agentów FBI. A może on właśnie chciał go tam zwabić? Phillip wyczuwał jakiś podstęp, jednak wiedział, że wizyta w Anglii była nieunikniona. Istniała możliwość, że znajdzie tam albo dziewczynę albo jakieś informacje. Cokolwiek.
Tak więc, siedział w prywatnym samolocie z grupą dwudziestu, uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy pracujących dla White’a. Każdy z nich ubrany na cywila. Rozkaz ich szefa była jasny: „Znajdźcie Elizabeth bez rozgłosu”. Dzięki jego wpływom samolot nie został poddany żadnym rewizjom. Paul White był nie do tknięcia.   
Odruchowo tknął lewą kieszeń w której tkwił telefon komórkowy. Miał skontaktować się z „bazą” od razu, gdy czegoś się dowie. Po drugiej stronie słuchawki czuwał Scott. 
                -Phil, wszystko w porządku? – zagadnął go siedzący obok agent Curtis. 
                -Tak. Opracowuję strategię.  – To był wyraźni znak: masz dać mi spokój. 
To nie był pierwszy raz, gdy znalazł się w takiej sytuacji. Już kiedyś jego zadaniem było znalezienie porwanej osoby. Jednak tym razem chodziło o kogoś wyjątkowego i to sprawiało, że był zdenerwowany. Nieustannie pojawiało mu się w głowie zdjęcie stojące w salonie White’ów przedstawiające roze��mianą Elizabeth stojącą pośród tłumu. Wiedział gdzie zrobiono tę fotografię. Opowiedziała mu kiedyś o niezapomnianym koncercie Bring Me The Horizon. „No proszę, a sądziłem, że jesteś grzeczną dziewczynką” powiedział wtedy. Odpowiedziała mu dwuznacznym ruchem brwi. Miała wtedy na sobie czarną, skórzaną kurtkę i rozrzucone dookoła głowy czekoladowe loki. Oczy świeciły jej jak dwie latarnie, a policzki powlekły się, powstałym z nadmiaru emocji, rumieńcem. To dziwne, że pamiętał takie szczegóły. Zresztą zaraz, pomyślał i sięgnął do wewnętrznej kieszonki kurtki. Znalazł tam chyba najbardziej aktualne zdjęcie Elizabeth, zrobione niespełna 2-3 miesiące temu. Przejechał palcem po śliskiej powierzchni.  Elizabeth z wystającymi spomiędzy włosów kocimi uszami z nieco prowokacyjnym, bezczelnym uśmieszkiem. Kazał jej wtedy pokazać ‘jaką jest kocicą”. Udała obrażoną ale nie ukryła swojego rozbawienia. Schował je jednak z powrotem. To nie był dobry pomysł oglądać je akurat w tej chwili.
                -GOTOWI? – ryknął niespodziewanie, wybudzając  kilka agentów z zamyślenia. – Wiecie po co tam lecimy. Nie przyjmę do wiadomości porażki. Ruszajcie się! 
  ***
                -Dzień dobry. – Andrew rozejrzał się po pomieszczeniu. Odpowiedziała mu cisza, więc zapytał – Jest tu ktoś?
 Zza ściany wyszedł młody mężczyzna w okularach. Uśmiechnął się i wskazał mu krzesło. Andrew skrzywił się w duchu, bo chciał załatwić tę sprawę jak najszybciej. Nie miał czasu na pogawędki. 
                -Tak jak się spodziewam, chciałby pan wynająć auto z naszej firmy? 
                -Zgadza się..    
                -Będę potrzebował pańskich dokumentów, wie pan o tym, tak?
                -Oczywiście. – Amerykanin uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni perfekcyjnie podrobione dokumenty.  Pracownik wypożyczalni nie mógł niczego podejrzewać.
  ***
Phil skwitował przyjazd srebrnego Opla Vivaro lekkim uśmiechem. Chłopak spisał się świetnie. Zależało im na dużym samochodzie, bo przewóz ponad dwudziestoosobowej ekipy mógłby być problemem w zwykłej osobówce. Sporym problemem.   
Stali w jakimś zagajniku za miastem. Phillip dzierżył w ręku plecak i mapę, dzięki której mógł opracować jakiś plan. 
                -W porządku. Laboratorium Chemiczne znajduje się tu – wskazał palcem na zaznaczony na czerwono punkt. – Natomiast magazyny należące do laboratorium są tu, kilkaset  metrów dalej. Jednak z tego co zdążyłem się już zorientować dookoła laboratorium ciągnie się normalna ulica. Dlatego wydaje mi się, że istnieje większe prawdopodobieństwo, że Elizabeth będzie w magazynach.
-Dlaczego? Tam nie ma ruchu drogowego?
                -Nie. Magazyny stoją między drzewami, sporo od jakiejkolwiek ulicy. Gdyby ktoś się postarał, mógłby bez ukazania się komukolwiek wjechać do magazynów. 
                -Czekaj, Phil, czy to laboratorium jest czynne? Przecież tam pracuje pewnie z kilkadziesiąt ludzi.
                -Na tym polega cały myk – Brooks spojrzał na swoich towarzyszy. – Londyńskie Laboratorium Chemiczne od jakiegoś czasu stoi nieczynne. Cholera wie z jakiego powodu. W tej chwili pewnie nie ma tam żywej duszy, więc  z magazynach tym bardziej nikogo nie znajdziemy.  
Agenci pokiwali głową.
                -Więc jaki mamy plan?  
                -Mam nadzieję, że skuteczny. 
Pół godziny później na całkowicie pustej zacienionej drodze z samochodu wyskoczył mężczyzna i typowy człowiek pomyślałby, że wszedł do krzaków by załatwić czynność fizjologiczną, jednak nikt nie zauważyłby broni kołyszącej się wokół pasa. 
Samochód po przejechaniu kilkunastu metrów, zboczył w leśną ścieżkę i po chwili gęstwina prawie w całości zasłoniła pojazd.  Ponownie drzwi opla otworzyły się i tym razem wyszło z niego kilku mężczyzn, którzy uważnie obserwując drogę, przemknęli się dalej. Dopiero gdy byli już o wiele dalej niż miejsce w którym wysiedli,  z samochodu wysunęła się ostatnia grupka, która spokojnie ruszyła naprzód.
Kiedy mężczyzna siedzący w krzakach odebrał SMS o treści „good job”, uśmiechnął się i obserwował drogę dalej.  
W pierwszej grupie znalazł się Phillip, bo to w końcu on był odpowiedzialny za cały plan. Teraz czekała ich najtrudniejsza akcja. Curtis podał mu do ręki lornetkę. Dzięki niej ujrzał to co chciał zobaczyć magazyny laboratorium chemicznego. Gdyby wszystko wypaliło, mogliby bez przechodzenia obok budynku laboratorium dostać się do magazynów. Wszystko zmierzało ku temu.  
                -Dobra, przypominam raz jeszcze. Nasza grupa musi dostać się do środka, grupa za nami ma pilnować wejścia. Pamiętajcie tylko, ja wchodzę pierwszy, rozumiemy się?
                -Jasne – odparł mu przyciszony  chór głosów. 
                -Idziemy. 
Byłoby kłamstwem gdyby Phil powiedział, że się nie denerwuje. Krew gotowała się mu w żyłach i czuł zawartość żołądka w gardle. Kiedyś byłby szczęśliwy, czując taki napływ adrenaliny, jednak teraz gra toczyła się o coś cennego. Nie wiedział co zastanie w środku: może porywacza celującego do nich ze spluwy, może Elizabeth potrzebującą pomocy. Nie, stop, skarcił się w myślach.  
Wreszcie przed oczami stanął im poniszczony, stary budynek. Jak na magazyn wyglądał okazale. Raczej wciąż korzystano z niego, bo gdyby tak nie było, w oknach nie siedziałyby szyby. Opuszczone budynki są przecież pożywką dla chuliganów. Starali się iść tak, by zmniejszyć prawdopodobieństwo zobaczenia ich z budynku. Przesuwali się od tyłu, starając się aby zasłaniała ich trawa. Gdy w końcu stanęli przed murem budynku, Brooks odwrócił się:
                -Wchodzę pierwszy, wy za mną. Trzymajcie broń w pogotowiu.
Zdziwił się lekko, gdy drzwi magazynu były otwarte. Przecież takie miejsca powinny być szczelnie zamknięte. To kolejna rzecz, która go zaniepokoiła. Wszedł miękkim krokiem, dbając by drzwi nie zaskrzypiały.  Wewnątrz było ciemno i brudno. Podłoga w biało czarną szachownicę nie była biała, a siwa. Wszędzie było cicho, strasznie cicho. 
Po sprawdzeniu parteru budynku, mężczyźni wślizgnęli się na pierwsze piętro, starając się by nie przewrócić żadnego ze stojących kartonów. Nie było czasu na przeglądanie szafek i kartonów, mimo że  ich zawartość ciekawiła Phila. Ciszę panującą w budynku przerwał jakiś niezidentyfikowany odgłos. Agenci rozejrzeli się we wszystkich kierunkach. Nic. Znowu ten dźwięk, a może bardziej jęk. Phillip skupił się chcąc znaleźć źródło odgłosu, jednak wtedy słyszał tylko swoje szalejące serce.  Znowu.
Tym razem bez wahania agent ruszył przed siebie. Być może mylił się ale czuł, że to coś znajduje się w drzwiach na wprost niego.  Jego galop przerwał czyjś krzyk. Cholera, wydyszał cały spocony. Agenci spojrzeli na niego.
                -To na dole…
                -Idźcie, ja sobie poradzę – sapnął. – No idźcie! 
Z dozą niepewności mężczyźni ruszyli na dół. Znowu czyjś jęk. Nacisnął klamkę pomieszczenia naprzeciwko.
Byłoby tam całkowicie pustko gdyby nie wielki, kwadratowy stół stojący na samym środku. Nic więcej, tylko stół.  Na dole też było dziwnie cicho. Miał nadzieję, że nie wydarzyło się nic złego. 
                -Mmm…
Wystraszony rozejrzał się po pomieszczeniu. Pusto. Ruszył pędem na korytarz.
                -Mmm…
                -Halo! Jest tu ktoś?? ELIZABETH?? – Cisza. – ELIZABETH? 
Nagle usłyszał jak źródło tego dźwięku staje za nim. Obejrzał się.
Kot. Pieprzony czarny kot. Czarny kot ze świecącymi oczami. Stał naprzeciwko niego i bezczelnie się gapił, jakby nie docierało do niego co przeżywał Phillip.
                -A więc ciebie słyszałem skurwielu? – zapytał czując jak serce próbuje wyskoczyć mu z klatki. Teraz naprawdę poczuł mdłości.  
Kot odwrócił się, więc mężczyzna także  Nagle, niespodziewanie rozległ się huk. Po nim kolejna seria  i czyjeś wrzaski. Rozpoznałby ten dźwięk na końcu świata.  Zbiegł jak szalony po schodach, mało co nie przewracając się. Nagle wszystko ucichło. Przycisnął broń do ucha i wyskoczył na bruk przed magazynem.
Cisza, a wokół kilkanaście trupów jego kolegów.  
Odwrócił się w około, a zza ściany wyskoczył ku niemu Curtis.
                -Ja pierdolę, co to było? Boże, ktoś w nas strzelał! Phil, oni… Oni nie żyją. CO SIĘ DZIEJE? – wrzeszczał.
Tym razem Phil już nie próbował się powstrzymywać, tylko zwymiotował obok. 
 ***
  Siedział bez ruchu w swoim wynajętym mieszkaniu. Nie wiedział jakim cudem się tam znalazł. Lot powrotny do USA i rozmowa z White’m zlały się w jeden obraz. Nie był w stanie niczego przełknąć, ani sklecić poprawnego zdania. Ostatni raz spał ponad 48 godzin temu. Czuł się więc i wyglądał jak ofiara zombie z serialu The Walking Dead, który tak namiętnie oglądał. Jego organizm zdecydowanie potrzebował solidnej dawki odpoczynku. Zdjął buty, spodnie i bluzę i zostawszy w samej bieliźnie, chciał położyć się, gdy zadzwonił telefon. Poderwał się zaskakująco szybko jak na jego samopoczucie i zerknął na wyświetlacz: to był Scott. Poczuł przypływ nadziei, której nie powinien był czuć. Nacisnął przycisk.
-Tak?  
                -Jak się czujesz? – Po tonie przyjaciela poznał, że nie dzwoni on z żadnymi nowymi wieściami. Naiwna nadzieja zawstydzona swoim wybuchem poszła spać, chcąc nie budzić się już nigdy więcej.  
                -Nie wiem. 
                -W porządku, rozumiem – Scott westchnął. – Hmm, może wpadnę do ciebie, co?
                -Okej, ale proszę cię, daj mi chociaż godzinę snu.  
  ***
  Zamglonym wzrokiem zobaczył sylwetkę Scotta, siedzącego przed telewizorem i wrzucającego do ust chipsy. Ich zapach rozszedł się już po całym pokoju.
                -Jak tu wszedłeś? Myślałem, że drzwi były zamknięte.
                -Bo były.
                -Chyba już nie chcę wiedzieć – mruknął Phil, nie pytając o nic więcej. 
                -Chcesz trochę? – Scott wyciągnął w jego stronę szeleszczącą paczkę. Czuł się w domu przyjaciela jak u siebie. Bezwstydnie położył nogi na stoliku. – Jesteś w stanie rozmawiać o tym co się stało? 
                -Nie. – Usiadł przecierając oczy. – Ale ty i tak będziesz mnie męczył, więc pytaj. 
                -Jak zareagował Paul?
                -A jak miał zareagować? Sądzę, że jeśli nie będzie żadnego postępu, to albo zabije mnie albo siebie – westchnął. – Nie wiem co dalej. Ta wizyta w Londynie to była kompletna pomyłka. Mogliśmy się przecież tego spodziewać, przynajmniej ja mogłem. To wszystko jest popierdolone. Gdyby chodziło o okup, ktoś zadzwoniłby przecież. – Zamilkł, a potem dodał – Cisza jest najgorsza, bo nikt nie wie co dalej.  
Scott powoli przeżuł zawartość ust, przełknął i powoli powiedział:
                -Powiedzmy, że ja coś wymyśliłem.
Phil spojrzał na niego z uwagą.
                -Mów. Podsuń mi cokolwiek. 
                -No więc, spójrz na to. – Wyciągnął z plecaka mapę i rozwinął ją.
                -O, znam to. Dzięki takiemu papierkowi, zginęła ostatnio większość mojej załogi – zakpił.
                - Przestań. To raczej nie była wina pieprzonej mapy. – Scott wywrócił oczami. – Słuchaj mnie uważnie kretynie. To jest mapa okolicy domu White’ów. Ich dom stoi większy kawałek od ulicy, niemniej jednak tylko 2 drogi prowadzą do ich domu. Dookoła posesji nie ma kamer, co jest naprawdę głupotą – prychnął – ale kamery przy tych dwóch ulicach mogły przecież coś zauważyć. Rozumiesz?
Phil wstał, walcząc z ochotą ucałowania Scotta.
                -Jesteś geniuszem, człowieku. Wiemy mniej więcej kiedy to się stało. Musimy sprawdzić te kamery. Dlaczego ja na to nie wpadłem? Dlaczego skupiłem się tylko na tej cholernej karteczce? – Uderzył się w czoło.
                -No nie wiem. Może miłość przysłoniła ci rozsądne myślenie? 
                -Może. – Phillip uśmiechnął się. – Zbieraj się, jedziemy.  
                -Po co? Mój drogi, niedoceniasz mnie. – Jego przyjaciel skrzywił się na pokaz. – Umiejętność wkradania się na strony internetowe i monitoring nabyłem z mlekiem matki. 
                -Pieprzysz, Scott, pieprzysz brednie. Wyciągaj laptopa i rób co do ciebie należy. Ja wezmę prysznic.
Ruszył w stronę łazienki, czując jak wraca mu chęć do życia.   
  *** 
Przetarł ręką zaparowane lustro i  dopiero wtedy ujrzał swoje odbicie.  Myśl „Czy jestem dla niej odpowiedni?” powróciła jak natrętna mucha.  Owszem, był starszy ale nie uważał się przecież za jakiegoś staruszka. Zresztą w wieku 35 lat raczej nie mówi się o żadnej starości. Jednak igiełka  niepokoju kłuła go za każdym razem, gdy o tym myślał. Nie zapytał jej nigdy co ona o tym myśli. Nie powiedział jej jeszcze wielu rzeczy, który chciałby.  Teraz, gdy myślał o Elizabeth czuł się paskudnie. Nie wiedział gdzie może się znajdować. Nie wiedział czy nie działa się jej krzywda. Poświęciłby wszystko żeby tylko ją ratować, tak jak każdy rycerz chce ratować swoją księżniczkę. Sekundę później poczuł do siebie pogardę z powodu tego porównania ale nie potrafił kazać swojemu sercu uspokoić się. 
Pragnął chociaż jednej szansy.
  ***
                -I jak ci idzie? Ustaliłeś już coś? – zapytał.
                -Cholera, to jest dziwne. – Scott podrapał się po głowie, marszcząc przy tym brwi. – Tego dnia na obu drogach nie było dużego ruchu, więc nie miałem problemu z przeglądnięciem uważnie zapisów.  Sprawdziłem właścicieli przejeżdżających aut i to zazwyczaj byli ludzie, którzy codziennie tamtędy przejeżdżali jadąc do pracy. Nic podejrzanego nie zauważyłem. 
                -W takim razie jak porywacz dostał się do posiadłości White’ów? 
                -A gdyby ktoś wpuścił go? – Spojrzał na Phillipa z uwagą. – Cholera, Phil, wyobraźmy sobie jak to wyglądało. – Zerwał się nagle z miejsca i chodząc po pokoju mówił – Elizabeth musiała zniknąć rano, tak?
                -Tak. Przed 12 na pewno. 
                -W porządku. Kto był wtedy w domu oprócz niej?
                -Z tego co wiem to jej matka… - urwał zastanawiając się czy mógłby być tam ktoś jeszcze. 
                -No dobra. Idźmy dalej. Elizabeth musiała zostać porwana ze swojego pokoju, bo od rana nie wychodziła z niego, więc ktoś musiałby wejść do niej. Ale jak?
                -Przez okno. Albo przez drzwi, gdyby ktoś go wpuścił -  podpowiedział mu Phil. 
                -I co dalej? Gdyby coś się działo powinna zacząć krzyczeć, ale jej matka nic nie słyszała. 
                -A gdyby podano jej coś zwiotczającego mięsnie czy usypiającego? – Bał się nawet brać pod uwagę  takie możliwości. To znaczyłoby, że przeciwnik dysponuje naprawdę groźnymi środkami.  
                -Musiałby wynieść ja oknem albo drzwiami korzystając z nieuwagi matki. – Scott chodził uderzając pięścią o pięść. – Wcale nie musiał przyjechać tam samochodem. Równie dobrze mógłby mieć wspólników. Wtedy byłoby o wiele prościej. Podczas ucieczki z Elizabeth niekoniecznie musiałby używać do tego tych dróg, o których mówimy. Przecież jest tam tyle przejść, że to nie byłby problem.
                -Wiesz co stary?  - Phillip poczuł się jakby doznał olśnienia. – Mam takie cholerne przeczucie, że porywacz nie działał sam.
                -Coś sugerujesz?
                -Owszem. Kogoś kogo pani White mogła nie zauważyć – uśmiechnął się ponuro i tak jak się spodziewał, Scott natychmiast zrozumiał o co mu chodzi.
                -Musimy się dowiedzieć kto pracuje u nich w domu.
Phil pokiwał głową i powiedział:
                -Teraz już naprawdę musimy jechać.   
            -Czekaj… - zatrzymał się. – Dlaczego tego dnia w domu White’ów nie było żadnego ochroniarza? To bez sensu. Skoro Paul dysponuje całą pierdoloną armią facetów w czerni, dlaczego nie zapewnił bezpieczeństwa swojej rodzinie? 
Scott zagryzł wargę, walcząc z samym sobą, by nie powiedzieć za dużo.
            -Może… Może bał się, że kolejny agent uwiedzie mu córkę?
  ***
                  -Dzień dobry, chcielibyśmy z panią porozmawiać. 
Kobieta pokiwała głową i ruchem ręki zaprosiła ich do środka. Sytuacja  wyraźnie ją przerosła. Miała podkrążone, załzawione oczy i drżące ręce. 
                -Mąż jest w pracy, on nie może siedzieć bezczynnie. Proszę, rozgośćcie się. Nalać wam soku?
                -Nie, nie, dziękujemy. Chcielibyśmy tylko zadać kilka pytań – odpowiedział Scott.  Phil nie był pewien czy kobieta wytrzymam nerwowo tę rozmowę.  Wygląda jakby miała się za chwilę rozpłakać.
                -Proszę, pytajcie. Przepraszam za bałagan ale nasza gosposia odeszła wczoraj.  Jak widać problemy lubią chodzić parami – spróbowała się uśmiechnąć.  
                -Podała jakiś powód? – Phil zmarszczył brwi. Przypadek? On nie wierzył w takie przypadki.  
                -Pytałam i powiedziała mi, że ma problemy osobiste i musi wyjechać z USA. Cóż, było mi przykro, bo wydawała się być bardzo sympatyczną dziewczyną ale… Dlaczego właściwie o to pytacie?
                -Droga pani – odezwał się Scott – istnieje prawdopodobieństwo, że to ktoś od środka pomógł dostać się porywaczowi do domu. 
                -Mój Boże, jak to?!
                -Są 2 opcje: albo porywacz dostał się oknem bezpośrednio do pokoju Elizabeth albo wszedł po cichu, a pani mogła tego nie zauważyć. Czy są tutaj inne drzwi niż te główne?
                -T-tak, na korytarzu, wychodzą na ogród i są bezpośrednio po pokojem Lizzie. Czy wy uważacie, że to Maria? Dlaczego miałaby zrobić coś takiego? – Przymknęła oczy próbując się uspokoić. Najwyraźniej zaufała swojej pracownicy, a teraz boleśnie tego pożałowała
Phillip wstał i wyszedł z salonu, by znaleźć drzwi o których mówiła kobieta. Rzeczywiście, gdyby wejść nimi do środka, zaraz obok były schody prowadzące do pokoju dziewczyny.  Gdyby jej matka była zajęta czy grałby głośniej telewizor, bądź radio, porywacz mógłby wejść. Ale tylko dzięki pomocy pewnej osoby miałby pewność, że pani White niczego nie zauważy. Poza tym istniało pytanie: dlaczego porywacz tak bezkarnie chciał wślizgnąć się do środka? Nie bał się kamer? Czy wiedział o ich braku? Jasny gwint.
                -Proszę pani? Czy wtedy, rano, Maria wdała się z panią w dłuższą rozmowę? Czy istnieje taka możliwość, żeby starała się odciągnąć pani uwagę?
                -Dobry Boże, wy-wydaje mi się, że tak – wyszeptała. – Poprosiła mnie żebyśmy razem  w kuchni  zrobiły listę zakupów. 
Philip i Scott spojrzeli na siebie. Scott odezwał się pierwszy:
                -Musimy znaleźć tę kobietę i to jak najszybciej.      
Chcieli już wychodzić, by brać się do roboty, gdy kobieta złapała Phila za ramię.
                -Proszę mi obiecać, że znajdzie pan moją córkę – poprosiła zaglądając w oczy, szukając w nich wsparcia. 
Uśmiechnął się w odpowiedzi i wyszedł mając nadzieję, że drugi raz nie spieprzy sprawy. Kobieta, zostawszy sama, odnalazła w telefonie numer męża i nacisnęła zielony przycisk.
                -Paul, proszę, wróć do domu, chyba musimy porozmawiać. 
  ***
  Maria Bryan zapadła się pod ziemię. Istniała możliwość, ze wyjechała z kraju, więc mężczyźni przepytali pracowników lotnisk, jednak w ich rejestrach nie figurowała taka osoba. 
                -Niech ktoś mi powie, że to przypadek, a roześmieję się – mruknął Scott. 
                -Myślisz, że przekupili ją czy od początku była podstawiona? 
                -Podstawiona. – Mężczyzna nie miał żadnych wątpliwości. – Sądzisz, że zapłaciliby jej tyle, że mogła odejść z pracy? Proszę cię… 
Phillip schował ręce do kieszeni i skulił się. Od rana wiał nieprzyjemny wicher i padało. Pogoda odzwierciedlała jego samopoczucie.  
                -Chciałbym jeszcze raz pojechać do White’ów. – Spojrzał na swojego towarzysza, który poruszał się już coraz sprawniej. Złamana noga wracała do zdrowia, co cieszył obu mężczyzn. 
                -Po co? Chcesz jeszcze raz przesłuchać jej matkę?
                -Nie tylko. Chciałbym jeszcze zajrzeć do jej pokoju.
                -W porządku, mogę jechać z tobą ale może wstąpmy coś zjeść – zaproponował.  
  ***
Wewnątrz baru było o wiele cieplej niż na zewnątrz. Znacznie przyjemniej było rozmawiać w środku niż tam. Scott opychał się kawałkiem pizzy, próbując jednocześnie rozmawiać. 
                -Jak sobie radzisz z tym wszystkim, tak wiesz… psychicznie? Ona chyba była dla ciebie ważna.
                -„Była” co to za słowo? – mruknął Phil, odczuwając  lekki niepokój. – Sugerujesz, że nie odnajdziemy jej?  
                -Przestań, chodzi mi o to, że już ci tak jakby, no nie wiem, przeszło. 
                -Nie wydaje mi się. – Brooks odwrócił wzrok. – Nie mogę spać, bo cholera jasna, nie wiem co się z nią dzieje. Nie wyobrażam sobie, że ktoś mógłby ją skrzywdzić. I wiesz co? – Skrzywił się. – Wszystko mnie swędzi jak pomyślę o niej. 
                -To chyba dobrze – Scott roześmiał się znacząco.
                -Nie o to mi chodzi, zboczeńcu. Mówię o tym, że nie umiem siedzieć spokojnie, nie wiedząc nic. Chyba oszaleję.
                -Spokojnie, to tylko miłość – rzucił sloganem zasłyszanym gdzieś w reklamie.  
                -Dobrze, zeżryj to do końca i idziemy. – Scott fuknął, więc Phil dodał – Co ja bym bez ciebie zrobił?
                -Goddamit, obyśmy ją znaleźli jak najszybciej, bo chce już się napić na waszym ślubie. 
Phillip wstał i odwrócił się usiłując ukryć palący uśmiech. Sięgnął do kieszeni, bo poczuł wibrację. Atmosfera zmieniła się o 180 stopni. Treść smsa, którego otrzymał sprawiła, że to co zjadł przez chwilą, stanęło mu w gardle.   
 To było całkiem zabawne.
Bez słowa podał telefon Scottowi.
  ***
Tym razem Paula White’a także nie było w domu. Jego żona  była sama. Usiłował nie myśleć o tajemniczej wiadomości: ani o jej treści ani o zastrzeżonym numerze. Mimo starań nie udało mu się odkryć kto był nadawcą.  
                -Jak się pani czuje? – zapytał matkę Elizabeth, odganiając od siebie myśli.
                -Długo tak nie wytrzymam . – Kobieta pokręciła głową, a mężczyźnie zrobiło się szczerze jej żal.  Domyślał się co czuła, bo  prawdopodobnie czuł to samo. – Ale proszę, chciał pan zobaczyć jej pokój.
Weszli po schodach na górę. Tam też było bardzo ładnie. Może już nie tak czysto jak w innych pomieszczeniach ale wciąż aż nazbyt idealnie.  
                -Pani White? Ja chciałem zapytać dlaczego pani mąż przywiózł Elizabeth tutaj… po tym wszystkim? – zakończył niemrawo.  
                -Martwiłam się o nią. Kiedy któregoś dnia odwiedziłam ją po południu, ona nadal leżała w łóżku  i źle wyglądała.  Nie chciała widzieć ojca, ale nie mogłam jej zostawić samej. Nawet u nas nic nie jadła, tylko leżała ze słuchawkami na uszach, więc u niej w domu byłoby jeszcze gorzej. 
Mężczyzna nie wiedział co ma odpowiedzieć.
                -Chciałabym pana teraz przeprosić w jego imieniu. On naprawdę nie chciał źle. Teraz oboje wiemy, że to był błąd. Gdyby do tego nie doszło, nic by się nie stało. – Zadrżała jej warga, jednak nie chcąc się rozpłakać, kobieta odetchnęła głęboko. – Proszę wejdź, to tu. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę krzyknąć. Będę na dole.
Brooks wszedł do ciemnego pokoju. Nie chciał odsłaniać zasłon, więc włączył światło. Spojrzał na nie dotykane od kilku dni łóżko i natychmiast do głowy przyszedł mu pewien pomysł. Szkoda, że Scott musiał pojechać do pracy, pomyślał.  
Obok niego, na fotelu, leżało kilka ubrań należących do dziewczyny. Coś ciężkiego opadło mu w żołądku. Poddawanie się emocjom akurat w tym momencie nie był rozsądne, wiedział to.   
Ruszył w stronę łóżka i przyjrzał się mu z bliska. Opuszkami palców rozpoczął poszukiwanie. Wiedział na czym mu zależy. Nie był pewien czy to znajdzie, ale zawsze warto spróbować. 
Pierwszy włos na który natrafił należał niewątpliwie do Elizabeth. Kolejny raz zrobiło się mu gorąco.  Postanowił jednak wpuścić do pomieszczenia trochę światła. Po odsłonięciu zasłon ujrzał kolejny włos.  Tym razem był inny.  Delikatnie przełożył go do woreczka, który miał ze sobą i przyjrzał mu się. Krótki, ciemny włos. 
Wykręcił numer do Scotta.
                -Chyba coś mam.
                -No dawaj.
                -Znalazłem na jej łóżku czyjś ciemny włos, może należący do porywacza – wyszeptał z podnieceniem.  
                -Kurwa mać, przyjeżdżaj szybko do mnie, zaraz to sprawdzimy. – Scott także podekscytował się. – Jeśli masz rację, to tylko kwestią czasu jest kiedy odnajdziemy tego gnojka.  
  ***
  Obaj mężczyźni niecierpliwili się stojąc nad głową agentki Charles. 
                -Już? – zapytał Scott.
                -Jeszcze jedno „już” i zakończę moją pracę. – Kobieta zasztyletowała go wzrokiem. Nie było nawet mowy o jakimkolwiek uśmiechu. W rogowych okularach nie kryło się nic oprócz chłodu.  
Phil potarł kark , czując, że za chwilę wyrzuci tę kobietę i sam weźmie się za poszukiwania właściciela włosa.
                -Na pewno nie jest to nikt notowany. To jest pewne – odezwała się w końcu. 
                -Super, a coś więcej? – Scott nie miał w sobie tyle cierpliwości co on.  – Dobrze, dobrze, przepraszam! 
Wreszcie, po kilkunastu minutach kobieta odchrząknęła i powiedziała:
                -Przykro mi, nie jestem w stanie odnaleźć właściciela.
Mężczyźni zbledli, a ich krew zaczęła szybciej pulsować. Więc co do cholery, tutaj robimy?, przemknęło im przez głowę. 
                -Jest tu ktoś bardziej kompetentny? – Teraz to agentka pobladła. Gdyby wzrok mógł zabijać, Scott padłby martwy. 
                -Czy pan chce mi coś zarzucić?
                -Owszem. 
                -Proszę pana! – Kobieta wyprostowała się i wygładziła marynarkę. – Nie mam uprawnień do każdego systemu, szczególnie policyjnego.  
Scott westchnął i wepchnął się przed klawiaturę komputera.
                -No to patrzcie teraz – mruknął  i nie zważając na krzyki oburzonej agentki Charles, rozpoczął przeglądanie zawartości komputera. W końcu zamruczał coś i o wiele głośniej powiedział – Włos należy do matki Elizabeth, sam zobacz. Przykro mi stary. Nie znaleźliśmy niczego odkrywczego. 
Frustracja zalała mężczyznę i nie mogąc się powstrzymać wyszedł z pomieszczenia trzaskając drzwiami. Nie chciał rozmawiać ani z Scottem ani z tą cholerną agentką. Nic im nie wychodziło.  
Wydostał się na zewnątrz. Zimny wiatr uderzył go w twarz. 
                -Kurwa mać! – Uderzył pięścią w ścianę, zdzierając skórę. Miał już dosyć. Stracił wszelkie pomysły na odzyskanie Elizabeth. 
Z budynku wyszedł Scott.
                -Przykro mi stary, naprawdę. – Pokiwał głową. – Chodźmy już stąd. 
  ***
Koniec. Koniec wszystkiego. Jest beznadziejnym agentem, ale nie to jest najgorsze. Najstraszniejsze w tym wszystkim jest to, że Elizabeth jest w niebezpieczeństwie. Phillip chodził bezmyślnie po pokoju, próbując wyładować swoją złość. Był wściekły na cały świat. Dlaczego ten cholerny kretyn nie wezwie policji? Czy on myśli w ogóle o swoim dziecku?, przeszło mu przez głowę. Nie mógł zrozumieć postępowania White’a.  Każdy inny ojciec postawiłby świat go góry nogami, byle tylko odzyskać dziecko, a on?  Dbał tylko o swoją nieskazitelną opinię w mediach.  
Chodził tak, gdy nagle usłyszał dzwonek swojego telefonu. Sądził, że to Scott, jednak nie znał dzwoniącego numeru. Z zaintrygowaniem odebrał.
                -Tak słucham… 
                -Phil! Phil!
Ten głos rozpoznałby wszędzie.
                -Elizabeth! Gdzie ty jesteś? Elizabeth! – wykrzyczał.
                -Phil, jj-ja nie wiem… Jesteśmy chyba w Londynie. On.. On tu idzie. Błagam cię, wydostań mnie stąd, błagam!
                -Powiedz coś jeszcze, proszę cię, Elizabeth!
                -Phil, ja… 
Połączenie zostało zakończone. Świat kręcił mu się przed oczami i czuł jak zalewa go strach. Jednak wiedział co ma robić. Schował telefon do kieszeni i wybiegł z domu.
  ***
To był plan szaleńca. Wiedział o tym dobrze jednak nie zamierzał zmieniać zdania. Ludzie stojący dookoła z niego z szeroko otwartymi oczami także byli tego świadomi. Nikt i nic nie mogło go od tego odwieźć.
                -To nie jest szaleństwo, to jest skrajna nieodpowiedzialność. – Scott pokręcił głową po raz setny. – Nie dopuścimy do tego. Phil, to jest samobójstwo! 
                -Poza tym odpowiadasz za Elizabeth, nie tylko za siebie – wtrącił się do rozmowy ktoś siedzący z tyłu. 
                -Właśnie, przemyśl to.
Phillip wykrzywił się ze złości. Miał dość tego kazania. Wiedział co ma robić, bo przecież nie był małym dzieckiem. Patrzył na ich blade, pełne niezrozumienia twarze i gotował się w środku. 
                -Macie rację. Nie odpowiadam jedynie za siebie, odpowiadam też za innych i właśnie dlatego nie pozwolę, by ktoś jeszcze zginął. Załatwię to sam, tak jak powinienem. Zamierzam wrócić tu albo z Elizabeth, albo wcale. – Widząc, że Scott chciał coś jeszcze dodać, ubiegł go – Nie. Ty jesteś potrzebny tutaj. Czuwajcie przy telefonach, tylko o tyle chcę was prosić.   
Po chwili ciszy, rozległ się głos:
                -Wziąłeś ze sobą wszystko?
Brooks uśmiechnął się, bo  poznał po tym pytaniu, że nikt więcej nie będzie robił mu wymówek. Oparł swój czarny plecak o stolik i otworzył go. Miał nadzieję, że nie zapomniał o niczym. Miał w kieszeniach telefon, pieniądze, fałszywe dokumenty; przypiętą do paska broń. Wewnątrz plecaka znajdowały się takie przedmioty jak scyzoryk, wytrych, latarka. Wyposażenie przeciętnego podróżnika, nie ma co.
                -Taaak – powiedział przeciągle. – Chyba nie zapomniałem o niczym. 
Chwilę później wyruszył z ciężkim sercem na lotnisko, żegnany wystraszonymi i zaniepokojonymi spojrzeniami. Nie chciał rozmawiać już z nikim. Nadszedł czas by oczyścić się z emocji i przygotować na nadchodzące wydarzenia.  
Witaj ponownie Londynie.
   ***
Kobieta w białym kitlu prowadziła go przez obskurny, ciemny korytarz. Nie czuł nic, jakby w ogóle nie miał ciała. Nie widział wcześniej twarzy tej kobiety. Nie widział niczego oprócz jej pleców i krótkiego, przyklapiętego blond boba.  Szli w ciszy, którą przerywało czasem kapanie wody, nie wiadomo skąd. 
Wreszcie zatrzymała się przed jakimiś drzwiami i wciąż nie pokazując twarzy, wpuściła go do środka.
Nie potrafił stwierdzić jak wygląda wnętrze pokoju, bo go nie widział. Jedyne co rzuciło mu się w oczy to stół z leżącym na nim drobnym ciałem nieruchomej dziewczyny. Podszedł bliżej. Wtedy dopiero przekonał się boleśnie kim jest leżąca postać. Blade policzki, zadarty nos i burza włosów okalająca twarz. Chwile potem jego wzrok przeniósł się na resztę ciała dziewczyny. Na piersi, w miejscu serca widniała wielka czerwona rana postrzałowa. I wtedy zorientował się co to za miejsce. Kostnica.
                -Nie dało się już nic zrobić. – Wystraszył go niski głos dobiegający zza pleców. – A teraz, czy mógłby pan wyjść, bo chcę…  posprzątać.
Obrócił się i poczuł jak serce wyskakuje mu z piersi. Kobieta nie mogła pokazać mu twarzy, bo j e j  n i e m i a ł a.  Krzyk ugrzęznął mu w gardle, kiedy poczuł zaciskającą się lodowatą rękę na jego szyi.  
  ***
Deszcz skapywał mu z czubka nosa, pomimo, że miał na głowie kaptur. Londyńska pogoda nie była wcale lepsze od tej w USA. Czuł jak przechodziły go dreszcze, wcale nie od zimna. Ciągle widział przed oczami przerażającą kobietę. O tym kogo zobaczył na  prosektoryjnym stole, wolał nawet nie myśleć.
Chroniąc się pod dachem przystanku autobusowego, wyciągnął telefon.
                -Scott?
                -Tak. Co się dzieje? – wykrzyczał mu do telefonu przyjaciel, aż musiał odsunął go od ucha.  
                -Czy jesteś w stanie mi powiedzieć kto zamieszkuje ten budynek?
                -Już, momencik. – Po chwili ciszy, Scott odezwał się ponownie – Z tego co udało mi się sprawdzić, to na ten adres zameldowany mężczyzna o nazwisku Michaels. Dlaczego o to pytasz?
                -Nieważne. Ok., dzięki. Trzymaj się.
                -Ty też stary, ty też. 
Schował telefon do kieszeni i w głowie rozjaśnił się mu plan działania. Cholernie ryzykowny, tak jak cała ta wyprawa. Jednak bez tego ryzyka, nigdy nie odzyska Elizabeth.
Prawie docierał już na wyznaczone miejsce, gdy niespodziewanie zatrzymał się, bowiem przypomniał sobie o pewnym przedmiocie nadal schowanym w kieszeni bluzy. 
Zdjęcie Elizabeth. Dokładnie to samo, które oglądał ostatnim razem. Wtedy nie przyniosło mu szczęścia, może teraz… Musnął ustami fotografię i schował ją z powrotem.  Szczęście było dla frajerów, jednak dzięki temu gestowi poczuł się lepiej. Gdyby mógł tak zrobić z  rzeczywistą Elizabeth, a nie jej zdjęciem…  
Czas działać.
  ***  
Phillip stał w ukryciu i obserwował teren. Stanie pod drzewami miało swoje plusy – przynajmniej teraz nie kapało mu na głowę. Z tego co zdążył się już zorientować, dom, a może raczej cel nr 1 nie posiadał zabezpieczeń takich jak alarmy czy kamery. Dzięgi Bogu, to tylko przysporzyłoby problemów. 
Budynek był naprawdę w kiepskim stanie. Na pierwszy rzut oka, wyglądał na pustostan, jednak po dłuższej chwili można było dostrzec firanki w obskurnych oknach ze spróchniałymi ramami. Z muru opadał tynk. Ktoś musiał go zamieszkiwać, bowiem w innym wypadku szybko stałby się meliną dla bezdomnych czy chuliganów. Lokalizacja tego miejsca również sprzyjałaby takiemu obrotowi spraw: dookoła gęste krzaki, wysokie drzewa, a od najbliższego domu dzieliło kilkaset metrów.
Phllip wiedział, że porywacz może być przygotowany na jego przybycie, jednak miał cichą nadzieję, że nie przyłapał Elizabeth z telefonem i nie będzie miał powodów do podejrzeń. Zresztą, nawet jeśli czeka na niego, to nie robiło mężczyźnie żadnej różnicy. Zdecydował już, że jest w stanie poświecić życie za tę misję. Uwolni Elizabeth, a potem… Zobaczy się.
Wędrując dookoła domu, kryjąc się w krzakach i używając lornetki, poznał jego budowę. Wiedział z której strony jest najwięcej okien, a z której najmniej, no i najważniejsze – wejście do piwnicy było na zewnątrz. Wystarczyło ’tylko’ sprawnie odsunąć kawał drewna w żółtej folii, by dostać się do piwnicznego okna. Zapewne należało je rozbić.  
Jeszcze chwila, jeszcze chwila, wyszeptał sam do siebie. Czekał aż zapadnie zmrok, dopiero wtedy zacznie działać. 
Czas mijał bardzo powoli, zmierzch nie spieszył się. Upływ czasu w tej sytuacji nie był jego przyjacielem. Raz jeszcze odtworzył w myślach ich ostatnią rozmowę. Miał nadzieję, że nie stało się po niej nic złego. Przede wszystkim liczył, że Elizabeth tam będzie. Gdyby okazało się, że to następna pomyłka…
Wyjąwszy z plecaka małą latarkę, wsadził ją do kieszeni bluzy, bowiem raczej nie planował włączania światła, jeżeli takowe było w piwnicy.  
Wreszcie nadeszła odpowiednia chwila. 
  Brama była wysoka. Jednak nie na tyle, by sprawny fizycznie mężczyzna nie przebrnął przez nią. Czuł jak jakieś pieprzone gałęzie chłoszczą go po twarzy i nie było to przyjemne. Raz jeszcze zerknął w stronę okien.
Teraz czas na przemknięcie się do okna piwnicy. 
Po prostu zrobił to. Przemknął się „na wariata”. Czując już twardą, chropowatą ścianę za plecami wziął głęboki wdech. Przesunął się, by wyjrzeć czy nikt nie wyszedł przez drzwi wejściowe. Pusto. 
Klapa zakrywająca okno to najmniejszy problem. Tak jak przewidział było to drewno, niechlujnie złączono kilka desek, z których wychodziły gwoździe. Jeden z nich drasnął agenta na tyle głęboko, by polała się krew. Mruknął zdenerwowany i wytarł ją o spodnie. W tym momencie usłyszał za sobą szelest i jak poparzony prądem, odwrócił się.
Kruk.
Phillip nie miał szczęścia do zwierząt.  Całe szczęście, że nie wrzasnął, bo to mogłoby skończyć się bardzo źle. 
Teraz przyszedł czas na trochę trudniejszą przeszkodą – okno. Przykucnąwszy spróbował zajrzeć przez nie, jednak nie zobaczył nic oprócz własnego odbicia. To też nie był przyjemny widok. Wydarzenia ostatnich dni sprawiły, że zmizerniał. 
Nie chciał rozbijać okna, więc tu przydał mu się pewien sprzęt. Mianowicie wycinak do szła, bardzo przydatna rzecz. Biorąc się do roboty, podziękował tylko któremuś z bogów, który akurat miał nocną zmianę za czuwanie nad nim, bo gdyby okno okazało się trochę mniejsze, nikt by się przez nie nie przecisnął. 
Sprawnie wyciął szybę i zamarł chcąc usłyszeć na co upadnie. Jednak ku jego zdziwieniu nie upadła na beton robiąc hałas, tylko na coś miękkiego. Uff… 
                -Elizabeth, Elizabeth! – wysyczał bezmyślnie  w stronę ciemnego pomieszczenia. – Słyszysz mnie? Elizabeth!
Niestety odpowiedziała mu tylko cisza. Musiał tam wejść.
Z trudem, bo z trudem ale przecisnął się do środka i przekonał się na co upadło szkło. Na ziemi leżały różnego rodzaju śmieci i szyba trafiła akurat na jakąś grubą szmatę. Trzymając w dłoniach latarkę i pistolet, ruszył w stronę pierwszych drzwi, jakie napotkał. Piwnica musiała składać się z kilku pomieszczeń skoro w tym nic nie było.
Drzwi zaskrzypiały lekko, na co Phillip westchnął i zganił się w duchu. Poruszał się cicho, miękko, tak jak go kiedyś uczono. „Musisz być jak kot!” Owszem, musiał. Tym razem znalazł się korytarzu równie ciemnym co tamto pomieszczenie. Przed sobą ujrzał kolejne drzwi. Przecisnął do nich ucho, jednak nie usłyszał niczego.  Zdążył już cały oblać się potem. Rytm jego serca z każdą chwilą wzrastał.
Raz 
Dwa
Trzy
Nacisnął klamkę i wszedł do pomieszczenia. 
Gdyby nie latarka, pewnie przegapiłby drżące kształt, leżący w rogu ścian.  
                -Elizabeth? – wyszeptał drżącym głosem. 
I wtedy właśnie, postać zaczęła gorączkowo kiwać głową, a mężczyzna poczuł jakby zaraz miał zemdleć. Boże, wreszcie, boże, mam ją. 
Cały wystraszony podbiegł do niej i chwycił za twarz, by przekonać się, ze to naprawdę ona. Ona, o którą tak dzielnie walczył. Patrzył w przerażone, świecące oczy i nie potrafił w to uwierzyć. Była taka piękna i tak bardzo za nią tęsknił.  Miał już rozcinać sznury, którymi była obwiązana, gdy poczuł, że coś się dzieje.
Elizabeth jak oparzona zaczęła się rzucać i krzyczeć, choć miała zatkane usta. Próbowała dać mu coś do zrozumienia. Ścisnął ją za rękę i odwrócił się tak wolno, jak tylko mógł.   
  Zdążył jedynie usłyszeć  „ Jesteś cholernie zabawny” i wszystko pochłonęła ciemność. Nie wiedział nawet czym został ogłuszony.  
    ***
  Pierwsze co poczuł po odzyskaniu przytomności, to przeraźliwy ból głowy. Nie potrafił otworzyć oczu. Nie potrafił zrozumieć so się stało i w jakim położeniu się teraz znajdują. Może leży obok Elizabeth związany tak jak ona. Powoli rozchylił powieki i natychmiast je zamknął, oślepiony przez jasność. Z całą pewnością to nie była piwnica. 
  Kolejna próba otwarcia oczu również zakończyła się fiaskiem, jednak udało mu się wyczuć leżącą obok Elizabeth. Nie miał, całe szczęście, związanych rąk, więc wyciągnął jedną z nich ku dziewczynie, próbując po omacku odnaleźć jej dłoń.  
              -Już się wyspałeś? – Usłyszał czyjś głos jakby z oddali, ale dzięki temu  poczuł się o wiele żywszy niż sekundę temu. – Przyznam się, że do tej pory nie uważałem agentów za bezmyślnych idiotów. Dzięki tobie zmieniłem zdanie.  
  Phillip otworzył oczy i spojrzał na stojącego mężczyznę. Przyglądał się im z lekkim uśmiechem na twarzy. Trzymał ręce w kieszeniach spodni od garnituru. 
              -Nie pobrudź sobie koszuli w tym syfie – zadrwił, z trudem wydobywając głos. Miał tak wyschnięte usta, że z trudem oddychał.  
  Znajdowali się w ogromnym magazynie. Przez wielkie okna wpadało do środka światło. Dookoła było pełno kurzu. Na ziemi leżały worki z cementem. Właściwie wystrój pomieszczenia nie grał żadnej roli.
  Mężczyzna zignorował go albo wcale nie usłyszał.  Phil kątek oka dostrzegł Elizabeth. Nie zwracając uwagi na stojącego naprzeciw psychopatę, rzucił się ku dziewczynie.
              -Elizabeth – wyszeptał. 
  Teraz dokładnie widział jej twarz. Blada i brudna, z czarnymi podkowami pod oczami, z zapadłymi policzkami. Nie wiedział czy spała, może była nieprzytomna. Przejechał palcami po jej policzkach. Pod nosem nagromadziła się zaschnięta krew.  Nieudolnie próbował wyczuć tętno na szyi dziewczyny.            
              -Żyje.
  Phillip odwrócił się w stronę mężczyzny.
              -Co jej zrobiłeś ty skurwysynie? – nie panował nad emocjami, który były widoczne również w jego głosie.  
              -Spokojnie – roześmiał się. – Jeszcze nic. Na razie możesz cieszyć się swoją księżniczką. Macie jeszcze chwilę. – Obdarzył go jeszcze szerszym uśmiechem.  
              -Kim ty jesteś?  
              -I tak moje nazwisko nic ci nie powie. Co innego jej tatusiowi – wskazał głową na Elizabeth. – Wszystko się zaraz wyjaśni, cierpliwości.
              -O czym ty mówisz?
              -Coś dużo pytań pan zadaje, panie Brooks. 
  Odwrócił się do niego plecami i ze stoickim spokojem wyciągnął telefon. Phillip o mało co nie dostał ataku serca, gdy poczuł ucisk na przegubie dłoni. Dziewczyna powoli odzyskiwała przytomność.
              -Co się dzieje? – wyszeptała. 
              -Nie mam pojęcia. – Objął ją i przycisnął usta do kręconych włosów, starając się ją uspokoić. – Tak się o ciebie bałem. 
              -Ja też… Tam… W tej piwnicy już myślałam, że to koniec… Że umrę tam bez rozmowy z tobą… 
              -Błagam, nie mów tak. Wyciągnę nas z tego – obiecał. Sięgnął ręką do kieszeni mając nadzieję, że znajdzie w niej chociaż pieprzoną zapałkę. Niestety, kieszenie zostały wyczyszczone ze wszystkiego.  
  Zaczął gorączkowo rozmyślać co może zrobić. Wpadł na pewien pomysł, być może najgłupszy jaki istniał.
              -Chodź za mną – wyszeptał, pomagając dziewczynie wstać. 
  Mężczyzna w garniturze stał w odległości może  30 metrów. Gdyby udało im się znaleźć drzwi i zwyczajnie uciec, istniałaby jakaś szansa.  
Trzymał Elizabeth za rękę modląc się, by facet nie odwrócił się. Jednocześnie rozglądał się w poszukiwaniu drzwi. Wreszcie je zauważył. 20 metrów i byliby w domu. 20 metrów. 
  Nie wiedział jak to się stało. Właściwie znikąd wyskoczył jakiś odziany w czerń olbrzym i złapał Elizabeth za włosy, trzymając przy jej głowie pistolet. 
              -Ty naprawdę jesteś idiotą Brooks. Naprawdę sądziłeś, że jestem tu całkiem sam? – Ironiczny głos pozbawił Phila wszelkiej nadziei. -  Zrób z nim porządek, dziewczynę weź – rozkazał. 
   Mężczyzna o twarzy byka bez karku rzucił nim o ścianę i dopiero wtedy odczuł, że nie tylko jego głowa była ranna. Zagryzł wargę żeby nie wrzasnąć z bólu, kiedy usłyszał łamanie kostki w lewej nodze. Runął na ziemię dysząc ciężko. 
Elizabeth dygotała, szarpiąc się i wyrywając. Po jej twarzy spływały wielkie łzy. 
              -Oboje mnie rozczarowujecie. Naprawdę chcesz zobaczyć co może się stać twojej dziewczynie, kiedy jesteście nieposłuszni? 
  Byli w pierdolonej pułapce. Nie był w stanie uratować nikogo – ani jej ani siebie. 
              -Nie rób jej krzywdy – wycharczał. – White w każdej chwili może tu przybyć z uzbrojonymi po zęby glinami. 
              -Masz rację. White tu przybędzie. – Uśmiechnął się. – Ale w zupełnie innej roli niż sądzisz. 
  Nie miał pojęcia o co chodzi. Patrzył to na Elizabeth, to na tego popierdoleńca. Nie musiał o nic pytać. Odpowiedź przyszła sama. 
  Drzwi magazynu otworzyły się, a do środka wpadł ojciec dziewczyny. Blady jak ściana. Sam. 
              -Tato! – wrzasnęła Elizabeth.
  Mężczyzna zareagował jakby zbierało się mu na wymioty. Uciekał wzrokiem, dygocząc na całym ciele. 
              -Obiecałem, że wszystko się wyjaśni. Jestem uczciwym człowiekiem, macie na to dowód.  – Podszedł do White’a i złapał go przyjaźnie za ramię. – Prawda, Paul? Ty też jesteś uczciwy, więc zrobisz to co mi obiecałeś przez telefon. Tak? – zapytał ostro.
              -T-tak… 
              -Bo widzisz, słodka Elizabeth – zwrócił się do dziewczyny – Twój tatuś nie jest taki wspaniały jak sądzisz. Twój tatuś jest niezłym skurwysynem. – Uśmiech na jego twarzy przerodził się w grymas. – Zanim rozpoczął karierę polityczną, był doktorem. Całkiem dobrym doktorem, muszę przyznać. Utalentowanym. – Skłonił głowę ku White’owi. – I on też tak myślał,  więc wreszcie doszedł do wniosku., że trzeba zrobić coś na skalę światową! Jaka to była szczepionka, przypomnij mi Paul?
              -Na nowotwór – wyszeptał, wlepiając wzrok w podłogę.
              -Och, no właśnie. I jak to przy każdych takich badaniach, doktorek musiał wypróbować swój specyfik na żywym organizmie. – Pokiwał głową. – Ale mała cholerna mysz mu nie wystarczała. Potrzeba czegoś większego! Człowiek. 
  Phillip zacisnął wargi. Nie spodziewał się, że Paul White był zamieszany w coś takiego.  
              -Nasz kochany doktorek uznał, że  młody chłopak uzależniony od narkotyków, nie ma już po co żyć i może zostać królikiem doświadczalnym. Uważał, że jego życie nie ma żądnej wartości. – Mężczyzna podszedł do ściany i spojrzał na nią tak, jakby była żywa. – Obiecał chłopakowi nieziemską działkę. Był na głodzie, zgodził się od razu.  I pewnie już wiecie co zrobił prawda? Wpierdolił w mojego syna zabójczą dawkę tego gówna! – Uderzył dłońmi o ścianę i wbił w nią paznokcie. – Męczył się kilka godzin. Znalazłem go umierającego i nie mogłem już nic zrobić. Patrzyłem jak moje dziecko umiera. Leżał na ziemi i dusił się własną śliną i założę się, że błagał o śmierć – urwał.
  Zapadła cisza, którą przerywało jedynie łkanie Paula White’a.
              -A nasz doktor nagle zniknął. Przez wiele lat ukrywał swoje eksperymenty, ale mnie nie dało się oszukać. Przysiągłem, że odnajdę tego, kto to zrobił. Wiesz już po co tu jesteśmy, tak? – zwrócił się do Phila. – Nie jestem taki jak on. Ta dziewczyna zginie w czysty sposób. Wystarczy jedna kulka tego. – Podniósł z nikąd broń i znowu pokiwał głową. – Śmierć za śmierć. Powinniście być mi wdzięczni za miłosierdzie, które okazałem. 
              -Nie, nie! – Elizabeth zaczęła się szarpać, wiedząc co się stanie. – Tato! TATO!
              -Spokojnie dziecko.  Nie będziesz cierpieć. Nie tak jak on. PAUL! Wiesz co masz zrobić. 
  Phillip rzucił się do przodu, niewiele myśląc, próbując złapać dziewczynę. Jednak była za daleko, a jego ciało odmawiało posłuszeństwa. Mógł tylko obserwować jak jej ojciec przyjmuje broń od mężczyzny w garniturze. Nie wierzył, że to się dzieje naprawdę.  To musiał być jakiś koszmar. 
              -Zapamiętaj imię Kevin, dziewczyno. Chcę żebyś umierała z tym imieniem w głowie – powiedział.   
  Nagle czas przyspieszył i wszystko działo się niesamowicie szybko. Drzwi magazynu otworzyły się z hukiem, a do środka wpadła brygada antyterrorystyczna przewracając White’a. Mięśniak rzucił Elizabeth na podłogę, gdy usłyszał wrzaski. 
  Ale jedna sekunda mogła zmienić wszystko.  
  Ojciec Kevina zdołał przechwycić broń. W ciągu ułamka sekundy wycelował ją w Elizabeth i owładnięty szaleńczym gniewem oddał strzał. Phillip rzucił się na ślepo, gotów poświecić samego siebie. Dziewczyna krzyknęła przeraźliwie, a on sam poczuł jakby jedne ruch kosztował go całe wieki. Jeszcze nigdy nie ucieszył się  z bólu.
  Udało się. 
  Opadł na ziemię ciężko dysząc. Może minęła minuta, może godzina. Wokół niego zgromadził się tłum ale nie rozpoznał żadnej twarzy oprócz tej, należącej do Elizabeth. Uśmiechnął się do niej i wyciągnął rękę, próbując otrzeć łzy.
              -Phil, proszę cię, za chwilę będzie tu karetka, błagam, wytrzymaj. Phil, słyszysz mnie?
  Chciał odpowiedzieć, że słyszy ją ale nie był w stanie otworzyć ust. Ostatnie co pamięta to pochylająca się Elizabeth i jej spierzchnięte wargi dotykające jego warg. 
0 notes
caroolajx · 10 years
Text
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
11K notes · View notes
caroolajx · 10 years
Text
LOOK AT THIS AND TELL ME THE FIRST THING THAT COMES TO MIND
Tumblr media
LOOK AT IT
8K notes · View notes
caroolajx · 10 years
Photo
79/? + Pretty for Daddy
Totally inspired by this amazing fanart.
Tumblr media
328 notes · View notes
caroolajx · 10 years
Photo
Tumblr media
382 notes · View notes
caroolajx · 10 years
Photo
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
hm, so i kinda like Louis… SIKE i love louis, and his cool choice of clothing ʕ·ᴥ·ʔ DON’T use without my permission, thank you!
6K notes · View notes
caroolajx · 10 years
Photo
x
Tumblr media Tumblr media
2K notes · View notes
caroolajx · 10 years
Photo
Tumblr media
The size difference of their hands on each other is the reason i cry every night
4K notes · View notes
caroolajx · 10 years
Photo
Tumblr media
2K notes · View notes
caroolajx · 10 years
Photo
Tumblr media Tumblr media Tumblr media Tumblr media
Daddy Harry and Daddy Zayn weren’t at home when I woke up and I know good girls don’t touch without permission but I couldn’t help it. Don’t tell them or I’ll be in big trouble. -Louis
(x)
66 notes · View notes
caroolajx · 10 years
Text
lgoh - rozdział 7
Tytuł: Letting Go of Harry 
Autor: caroolajx 
Paring: Larry Stylinson 
Opis: Harry nie chciał się do niego zbliżać. Jednak kiedy to już się stało, okazuje się, że przeszłość nie da mu o sobie zapomnieć. Czy Louis pozwoli odejść Harry’emu?  
Fanfiction na podstawie cudownej książki Lurlene McDaniel pt. Letting Go of Lisa.  
******   
Nadszedł nowy tydzień, a wraz z nim kolejne upadki i wzloty. 
Fuller już był w klasie, kiedy Louis wszedł do środka. Przywitał profesora i usiadł na miejscu, które zwykle zajmował. Automatycznie wyciągnął notes oraz długopis i po chwili, gdy był już przygotowany do zajęć, zatopił się w myślach. W sali było ciemno, co nie sprzyjało byciu kompletnie rozbudzonym o ósmej rano. Oparł brodę na jednej dłoni, drugą potarł oczy. 
Chwilę później do sali wsypały się grupki uczniów, a Louisowi zabiło mocniej serce, bo czekał na tę szczególną osobę. I wreszcie, tak, pojawiła się. Wśród barwnego tłumu dojrzał znajomą twarz. Momentalnie rozprostował się, a całą apatia odeszła.
 Uniósł nieśmiało kąciki ust, kiedy złapał wzrok Harry’ego, jednak ten nie zareagował na to wcale. Usiadł na swoim miejscu i Louis mógł jedynie szczerzyć się do jego pleców.  Nie zrobił tego, tylko ciężko westchnął.  Wracamy do codzienności, prawda?, pomyślał. Sądził, że po ostatnich wydarzeniach zasłuży chociaż na pieprzone cześć. Kolejny raz rozczarował się. Przez krótki moment wydawało mu się, że ujrzał na karku chłopaka sieć niebieskich kropek i pierwsze co przyszło mu na myśl, to, że jest to początek tatuażu. Harry’ego trudno było odczytać. Człowiek enigma.
Fuller odchrząknął donośnie, czym zwrócił na siebie uwagę grupy. Wsunął ręce do kieszeni i powiedział:
                  -Witajcie. Mam nadzieję, że miło spędziliście weekend… - Niektórzy pokiwali głowami. - … na czytaniu Portretu Doriana Graya – dokończył, czym wywołał lekkie zmieszanie wśród swoich uczniów.  – Tak jak myślałem – mruknął, kiwając głową. – Zanim przejdę do karania, chcę  kogoś nagrodzić.  Sprawdziłem kolejną cześć prac i muszę przyznać – tu uchylił lekko czoła – jestem uszczęśliwiony. – Zaakcentował ostatnie słowo. – Zgadza się, uszczęśliwiony, bowiem osoba, która ma potencjał, wreszcie go pokazała.
  Louis kolejny raz tego dnia oparł się na dłoni i bez większego zainteresowania wpatrywał się w grzebiącego w biurkowej szufladzie nauczyciela. Wreszcie Fuller wyciągnął to czego szukał i ogłosił:
                  -Zwycięzcą został autor o numerze… 705. 
  Dopiero po chwili dotarło do niego, co powiedział Fuller. Minęło kilkanaście długich sekund, a Louis zorientował się, że chodzi o niego. 
  Wygrał.
  Wygrał.  
  Poruszył się delikatnie, usiłując nie okazać wybuchu emocji, które nimi targały. Miał nadzieję, ze nie zdradziły go piekące policzki, ani drżące dłonie. Wciąż ciężko było mu uwierzyć, że wygrał.
                  -Przeczytam wam tę pracę i mam nadzieję, że dostrzeżecie w niej to, co dostrzegłem ja.             
  Więc jesteś jesteś jesteś
Daj niech sprawdzę
Niech cię dotknę raz jeszcze dłonią i ustami
Niech w oczy spojrzę chociaż najmniej wierzę
Oślepłym ze zdumienia oczom
  Jeszcze twój głos usłyszeć chcę
Zapachem się zaciągnąć
Pojąć cię raz na zawsze wszystkimi zmysłami
I nigdy nie zrozumieć i ciągle na nowo
Dochodzić prawdy pocałunkami*  
     Wnętrzności Louisa ścisnęły się jakby mała silna ręka próbowała je w sobie zmieścić.  Pamiętał moment w którym napisał ten wiersz. Tamtej nocy miłość do Harry’ego rozkładała go gorzej od grypy i musiał coś ze sobą zrobić. Napisał to, a potem… Prawie zapomniał, że oddał to Fullerowi. 
A teraz palił się ukrycie ze wstydu, z własnej winy czuł się obdarty z prywatności. Przełknął ślinę i z wielkim trudem skupił się na wykładzie profesora.
      ***
    Jay nuciła piosenkę z radio razem z wokalistką i kręciła się po kuchni, pokonując trasę od lodówki do stołu i z powrotem. Z czułością spojrzała na swoje dzieci okupujące podłogę w salonie i uśmiechnęła się.  Jej serca zawsze napełniało się radością, gdy widziała jak bardzo są ze sobą zżyte.
Daisy i Phoebe, siedząc naprzeciwko siebie, wytrzeszczały oczy starając się nie mrugnąć, a zadaniem Lottie było rozstrzygnąć która z nich wygrała. Louis łaskotał Fizzy, udając złego wilka, chociaż bardziej przypominał jednego z pacjentów szpitala psychiatrycznego. Najwyraźniej Fizzy myślała tak samo, bo śmiała się do rozpuku, bijąc go po twarzy malutką piąstką. Trudno było się nie uśmiechnąć na ten widok.   
                  -Louis. – Chłopak oderwał wzrok z siostry i przeniósł go na matkę. – Telefon.
  Rzeczywiście, w jego pokoju leżała dzwoniąca komórka. Pognał po schodach na górę.  Podniósł telefon i przyłożył go do ucha. 
                  -Halo?
                  -Cześć stary – odpowiedział mu głos z silnym irlandzkim akcentem. – Co robisz?
  Louis podrapał się po policzku.
                  -Nic takiego, a czemu pytasz?
                  -Liam zaprosił mnie do siebie i.. i chciałbym go dziś zobaczyć, więc pomyślałem sobie, że może pojedziesz ze mną?
                  -Od kiedy na randkę bierze się przyjaciela? – Uśmiechnął się, bo cóż, czuł, że Liam i Niall są dla siebie stworzeni. 
                  -Nie no, okej. Jeśli nie chcesz, zrozumiem ale gdybyś chciał… 
                  -Nie, ale dzięki za propozycję.
  Już miał się rozłączyć i wrócić do dziewczynek, gdy Niall dodał:
                  -Wiesz o tym, ze w bloku Li mieszka Harry, prawda?
  Louis prawie udławił się własną śliną i pewnie wydał jakiś dziwny dźwięk, bo usłyszał śmiech blondyna. Cholerny Irlandczyk, zawsze wiedział jak go podejść.
                  -Zajadę po ciebie. Czekaj na mnie.
    ***
  Niall bez wahania pognał do Liama ale Louisa dopadły wątpliwości. Popatrzył chwilę przed siebie, wciąż siedząc na miejscu kierowcy. Przygryzł wargę, bo naprawdę nie wiedział czy słusznie robi. Wreszcie jednak przypomniał sobie o jednej z sobót, w czasie której wydarzyło się coś wyjątkowego, i wysiadł z auta.  
  Blok wyglądał jak normalny blok mieszkalny. Dookoła stały samochody, gdzieś obok bawiły się dzieci. Rozejrzał się w poszukiwaniu znajomego motocykla i kiedy zobaczył go, uśmiechnął się delikatnie. Jednak sekundę później uśmiech zszedł mu z twarzy, bo zobaczył kogoś o kim wcale nie pomyślał, a powinien.  
  Kilka metrów dalej. Grzebiąc w samochodzie, stał nie kto inny jak sam Robin. Louis rozpoznał go natychmiast i choć wcale nie miał powodu, poczuł jak jego żołądek zaciska się w niewielką kulkę. Odchrząknął najciszej jak się da i podszedł do mężczyzny.
                  -Umm, dzień dobry? – Odchrząknął raz jeszcze, czując, że zachowuje się co najmniej dziwnie. – Dzień dobry.  Czy jest Harry?
  Robin odłożył trzymaną w ręku brudną od smaru szmatkę i odwrócił się powoli. Ku zdziwieniu chłopaka, mężczyzna miał łagodną twarz. Po tym jak zobaczył go na motorze, spodziewał się, że zobaczy twarz kryminalisty. 
                  -Harry zaraz powinien wrócić. – Wytarł ręce o spodnie i wystawił prawą dłoń. – Robin.
                  -Louis – wyjąkał w odpowiedzi, czując się już trochę pewniej.  Mimo to odrzekł – To może ja przyjdę kiedy indziej.
                  -Zostań, Harry poszedł tylko do sklepu za rogiem. 
  Louis oparł się o ścianę, obserwując jak mężczyzna chwyta za klucz i pochyla się nad samochodem.
                  -Znasz się na autach, chłopcze? – zapytał.
  Louis zawahał się.
                  -Czy ja wiem… Jakoś nigdy nie miałem okazji naprawiać niczego. – Podszedł do samochodu, zaglądając mężczyźnie przez ramię. – Bałbym się cokolwiek tu ruszyć.
  Robin parsknął donośnym śmiechem, co jeszcze bardziej rozluźniło chłopaka. Mówił prawdę, jednak wiedział, że skoro używa już samochodu, powinien znać się na chociaż podstawowych naprawach. Obserwował pracę mężczyzny i słuchał jego rad i uwag, mając jednak nadzieję, że nigdy nie będzie musiał robić takich rzeczy swojemu samochodowi. Jeśli już – jego ojciec był bardziej w tym wprawny niż chłopak.
Czuł się dziwnie stojąc ramię w ramię z ojczymem Harry’ego. Tyle rzeczy w jego życiu stało się dziwne. 
                  -Teraz ty spróbuj. 
                  -Uhh – Louis sapnął wyrywając się z  zamyślenia. – Jest pan pewien?
  Robin klepnął go po ramieniu, co miało pewnie dodać mu otuchy, jednak Louis nie był przekonany. Mężczyzna ustąpił mu miejsca i kiedy już tak stał pochylony nad maską, części samochodu robiły się coraz bardziej znajome. Pochylił się niżej i prawie dostał zawału, gdy usłyszał za swoimi plecami głos.
                  -Louis? – Harry stanął jak wryty i prawie wykrzyknął jego imię.  
  Louis chcąc jak najszybciej go zobaczyć, gwałtownie się wyprostował i niespodziewanie poczuł taki ból w głowie, że stracił równowagę i poleciał na ziemię.  
                  -Auu – mruknął żałośnie, rozcierając czoło. – Mówiłem, że to zły pomysł.
                  -Krwawisz – usłyszał głos Harry’ego i dopiero teraz zorientował się, że ma na rękach swoją krew. Wtedy poczuł się naprawdę słabo. Mruknął coś jeszcze i świat powiła mgła. Zdążył jedynie uchwycić słowa Harry’ego, że to wszystko wina Robina i śmiech mężczyzny. 
  Może minęło 5 minut, może pół godziny, w każdym razie kiedy Louis odzyskał sprawny wzrok, pierwsze co zobaczył to bladą twarz i ciemne loki dookoła niej.
                  -Nie zemdlałem, prawda?
                  -A jak sądzisz? – odparł kpiąco Harry. – Nie sądziłem, że tak reagujesz na krew. 
                  -Cóż, ja też nie. – Zanim uniósł się do pozycji siedzącej, poczuł, że ma pod sobą miękkie łóżko. Prawdopodobnie znalazł się w pokoju Harry’ego.  Za taką cenę, gotów był rozbić głowę jeszcze kilka razy.
                  -Wytłumacz mi co ty tu robisz. 
  Nim dotarło do niego to co powiedział Harry, poczuł coś zimnego i piekącego na swoim czole. 
                  -To tylko woda utleniona.
                  -Uhum.
  Nie poruszył się więcej, pozwalając dłoniom Harry’ego go opatrzyć.  Czuł na czole dotyk delikatnych palców chłopaka i właściwie już to wystarczyło by ból zniknął.  
                  -Trzeba być prawdziwym nieudacznikiem, żeby rozbić głowę o maskę samochodu. – Pokiwał głową lekko rozbawiony. – Dobrze się czujesz? Jesteś bardzo blady.
  Blady? Louis gotował się od środka, a jego skóra paliła się na dotyk wyższego chłopaka. 
                  -Trochę kręci mi się w głowie, ale chyba przeżyję. Przynajmniej mam taką nadzieję.  
                  -Z twoim szczęściem wątpię. – Harry przygryzł usta żeby się nie roześmiać głośno. Nakleił na czoło Louisa plaster i zaczesał palcami jego włosy, by chociaż w jakimś stopniu go zakryć. 
  Rozległo się pukanie do drzwi i z trudem do środka weszła ciemnowłosa kobieta z dwoma parującymi kubkami. Uśmiechnęła się do nich lecz uśmiech zmalał na widok twarzy Louisa.
                  -Mój Boże! Robin mówił mi, że się uderzyłeś ale nie wiedziałam, że aż tak. Może ja wezwę lekarza. – Postawiła kubki na biurko i podeszła do chłopaka, sprawdzając jak wygląda jego czoło. – Źle się czujesz? Jest ci niedobrze? – Złapała go za policzki i popatrzyła uważnie. 
                  -Nie, nie! Już czuję się dobrze.
                  -Jesteś pewien?
                  -Tak, dziękuję za troskę ale naprawdę, wszystko jest w porządku. Harry się mną zajął… - Ukradkiem zerknął na Harry’ego. 
                  -No dobrze, jak uważasz. Przyniosłam wam herbatę, bo Harry nie raczył niczym poczęstować naszego gościa. 
                  -Mamo, daj spokój – poprosił ją. 
  Kiedy wreszcie udało mu się pozbyć się matki, usiadł obok Louisa chwytając kubek w obie dłonie. Tomlinson miał już coś powiedzieć, gdy zrezygnował. Samo milczenie było równie przyjemne co przekomarzanie się. Rozejrzał się dyskretnie po pokoju i stwierdził, że pasuje do chłopaka.
Dużo roślin. Te dwa słowa doskonale określały pomieszczenie. Oprócz tego na ścianach wisiało kilka plakatów, lecz wyglądały one schludnie wśród jasnych ścian. Louis nie miał pojęcia co za zespoły znajdują się na plakatach ale sądząc po wyglądzie członków, grali jakąś ciężką muzykę. 
                  -To powiesz mi wreszcie co tu  robisz?
                  -Piję herbatę. – Louis uśmiechnął się ale wiedział, że będzie musiał wytłumaczyć to Harry’emu.  – Chciałem cię zobaczyć, tylko tyle. Mam nadzieję, że nie jesteś na mnie zły.  
                  -Zostałeś już chyba wystarczająco ukarany.
  Louis przysunął się do niego tak, że stykali się nogami. Miał ochotę dotknąć bladej dłoni chłopaka, spoczywającej na ściance kubka. Była tak chuda, że wszystkie żyły były doskonale widoczne. Odwrócił się do niego przodem. Harry próbował odwrócić wzrok, jednak poddał się i także spojrzał na Louisa. 
                  -Zamknij oczy – poprosił Louis.
                  -Co?
                  -Zamknij oczy.
  Harry posłusznie przymknął oczy i wyglądał wtedy tak delikatnie, że Louis, zamiast dotknąć jego warg, ucałował najpierw obie powieki. Wyszeptał Jesteś taki piękny i dopiero wtedy  musnął jego usta. 
Harry odpowiedział dopiero po chwili. Smakował ciepłą herbatą i Tomlinson nie mógł się powstrzymać przed gwałtowniejszym pocałunkiem. Kiedy zniknął smak herbaty, poczuł smak Harry’ego.
____________________________________________
* W rzeczywistości jest to utwór Haliny Poświatowskiej.
1 note · View note