Text
Wydaje mi się strasznie niszczącym stwierdzenie, że nie potrzebuję terapeuty. To chyba pierwsza i największą czerwona flaga, jaką posiadam. Myślę sobie, że nie umiem mówić o swoich odczuciach, peszę się kiedy ktoś zaczyna dawać mi rady. Bo ja wiem, że nienawidzę tego. Jak ktoś wgl śmie mi mówi co robić? Przecież jestem samowystarczalna. Jestem jedyną osobą, która wie co dla mnie jest najlepsze, w każdej sytuacji. Bo tyle razy radziłam sobie sama. Bez niczyjej pomocy. I tak sobie myślę, że kiedy wiem co usłyszę od danej osoby to zaczynam milczeć. Zaczynam prowadzić monolog w głowie z tymi założonymi odpowiedziami. I często staje się to takim wkręcającym mechanizmem, bo kiedy jednak sprawdzę czy się mylę, a dostaje odpowiedź jak z mojej głowy pisaną to tylko utwierdzam się, że nie było warto nawet pytać.
Nikt nigdy nie słuchał moich rad, więc nie umiem radzić ludziom. Nie umiem ich pocieszać. Może dlatego sama nie wiem czego potrzebuję od drugiej osoby. Czego tam naprawdę bym chciała. Bo nigdy nie doświadczyłam tego typu pomocy. Nigdy nie poczułam się zaopiekowana w pełni.
Myślę sobie, że muszę wrócić do formuły tumblra, bo jest to miejsce, do którego nikt oprócz mnie nie ma dostępu. Nikt go nie znajdzie jak pamiętnik pozostawiony przypadkiem na stole.
Odkąd byłam dzieckiem zawsze chciałam uciekać, uważałam, że jeśli nie ma dobrego rozwiązania to ucieczka jest jakimś. Chciałam uciec z klasy, szkoły, miasta i tak uciekałam i uciekałam. Za każdym razem mam nadzieję, że coś mnie zaskoczy, że znajdę miejsce, do którego tak usilnie uciekam. Chowam się przed ludźmi, którzy czegoś ode mnie chcą, którzy chcą rzeczy materialnych i mojej uwagi. Odsuwam ich bo czuję niemoc jeśli chodzi o okazywanie ludziom uczuć i wiązanie się na stałe.
Po pierwsze, nie ufam ludziom i mam poczucie, że wszyscy potrafią niszczyć. Bo nikomu tak nie zależy jak mi. Nikt nie ma na tyle uwagi i odpowiedzialności. Przywiązuję się do rzeczy i nienawidzę kiedy im się coś stanie, na co nie mam wpływu. A z relacjami jest tak, że po pewnym czasie mam każdej znajomości mam wrażenie, że staje się ona absolutnie jednostronna, że jestem strona bierną, słuchającą. Wtedy wścieka mnie to okropnie, mam poczucie takiej niesprawiedliwości i ucinam znajomość. Bo nawet kiedy chce powiedzieć co mnie, trapi to czuję, że moje problemy są błahe, nie zasługujące na troskę, bo przecież jest tyle rozwiązań, których ja nie widzę. Dlatego przestałam je formułować. Przestałam umieć mówić o tym co mnie tak wewnętrznie ściska.
Wylądowałam na wyspie. Jest tu daleko od bliskich, od tych od których chciałam uciec, właściwie wszędzie stąd jest dość daleko. Na początku mi strasznie to przeszkadzało, teraz widzę w tym ogromny atut. Ale nadal czegoś mi brakuje. Mogę robić co tylko zapragnę, tylko nie wiem czego właściwie ja chcę. W każdym momencie mogę stąd wyjechać, ale nie mam po co. Ten stan nie potrwa długo bo czeka mnie kolejna ucieczka, tym razem trochę wysiedleńcza. I jest to etap pełen strachu. Jeśli ktoś z nas jest teraz spokojny to musi być psychopatą.
Nie wiem czy zrobiłam wystarczająco, czy zrobiłam wszystko co mogłabym uczynić, ale dla mnie to i tak było dużo. Wiem, że w tym zawodzie chodzi o czas, o to jak działasz pod presją, jak wielką kurwą nie jesteś, ale ja już nie umiem. Mówię to zachowawczo, bo tak jest wygodnie. Powinnam ścisnąć pośladki i przebrnąć przez ten etap. Ale mam taki cholerny opór. Nawet nie męczy mnie to. Krępuje. Znowu szukam wymówek i wiem, że dla wszystkich to musi być niekomfortowe. I to jest to czego nie chciałabym usłyszeć, tych bzdetow. Bo ja to wiem. Chciałabym wsparcia i pomocy. Dawaj zrobimy to razem. Bo jestem zmęczona samotnością, zmęczona sobą, tym, że nie mogę na nikogo liczyć.
Dosłownie, nikt tutaj nie przyjechał i nie przyjedzie. Nie wiem czy też dlatego, że jesteśmy na wyspie i nasze sos nie dociera w głąb lądu. To strasznie przykre, że to czego się obawiam, stoi i czeka już za rogiem. A ja liczę na cud, zaczynam się modlić i manifestuje te wszystkie etaty i zachwyty, oklaski i wiwaty. Tylko czy kiedykolwiek to coś dało?
Dzisiaj zdarzyło się coś takiego, że pomyślałam niedawno o czymś. I dzisiaj magicznie przyszła okazja, żeby wyartykułować co siedzi mi w głowie. Nawet powstały alternatywy jak rozwiązać ten problem, tylko, że obawiam się do tego nie dojdzie. Przyzwyczaiłam się do obietnic nigdy nie spełnionych. Do wybiórczego słuchania. Do sprawiania pozorów, że się o mnie dba. Bo przecież dla kogoś innego byłoby to niemal marzeniem. Tylko ja mam poczucie, że to marzenie leży bardzo blisko zasięgu twoich możliwości. Ja chcę poświęceń i stawiania mnie na piedestale. Bo nigdy tego nie miałam. Nigdy nie byłam niczyim numerem jeden.
1 note
·
View note
Text
Ciekawostka o mnie
(Ciekawostki powstały z potrzeby wiedzenia o sobie co mówić i nabrania pewności w tym, ogólnie to w spektaklu wymyślałam je na żywo, ale nadszedł czas je spisać, żeby móc z nich korzystać)
ciagle słucham muzyki, jeśli mówisz do mnie i ci nie odpowiadam to znaczy że mam słuchawki w uszach.
jestem szczera, za co połowa mnie lubi, bo mówię co myślę, a druga połowa mnie nie lubi za to, że mówię co myślę
kiedy w stoję w miejscu to łapie się na tym, że się ciągle bujam, to nie choroba sieroca, mam za dużo energii
lubie poznawać nowe smaki. Lubię żreć.
prywatnie bardzo lubię przeklinać
pic herbate jak mi ktoś zaparzy
nienawidze niedzielnych kierowców, hipokryzji, ludzi którzy karmią ptaki chlebem
moj mózg pracuje w podpunktach, nie lubię lać wody
znam różne figury, taneczne
jestem lekkostronnicza i kocham poezję Filipa Szcześniaka
na życie lubię spokój
stworzylam listę ciekawostek o sobie bo nienawidziłam mówić i się przedstawiać nowym ludziom
zwykle nie mam dużo do powiedzenia, nie mam słowotoku jeśli kogoś nie znam i mówię tylko to co uważam za konieczne
ale kiedy mam coś do powiedzenia to mówię szybko bo chce zdążyć wykorzystać dany mi czas
myślałam że nigdy nie przekonam się do biegania, a jednak
moje klimaty Gombrowicz i trapy, szama i trochę futbolu poza tym
interesuje mnie fucha osoby kaskaderskiej i myślę że chciałabym kiedyś spróbować
0 notes
Text
Po prostu któregoś dnia nie wytrzymał. Wstał, przeczesał grzywę i wypierdolił z kopyta na pociąg do krainy rozkoszy. Rzecz jasna nie dla niego. Nie mógł znieść myśli, że wszystko co dobre na tym świecie, jest przeznaczone dla kasty trzy schody wyżej, a on jedyne co może z tym zrobić to nic, nic nie może. Bo życie jest niesprawiedliwe. Nawet dla tak rozkosznego kucyka jak on.
Ma za krótkie nogi - powtarzała babcia Shorse, najstarsza i najmądrzejsza kobieta jaką znał - A co za tym idzie, wolno biega, jego galop, to nawet dla żółwia lądowego zwykły spacer. Toteż start w tegorocznych zawodach sportowych, był czystą naiwnością z jego strony. Na nic mu były codzienne treningi w pogoni za gówniarzami przejeżdżającymi wokół jego stadniny nie wiadomo skąd i nie wiadomo gdzie... Ot tak, zwykła eskapada rowerowa, która mijała go z prędkością wywołującą zawroty głowy. Zdarzały się wieczory kiedy wpadał w maniakalne stany i z pełną powagą planował odnalezienie jednego z najznakomitszych biegaczy na całym świecie, mistrza Strusia Pędziwiatra, żeby paść przed nim na kolana i błagać o zdradzenie choćby milimetra sześciennego tajemnicy jego pędu, wzoru na przyspieszenie, czegokolwiek.. Dla niego te wyścigi znaczyły bardzo dużo. To był bój o coś więcej niż dumę i uznanie. W tym roku stawka była o wiele wyższa. Nagrodą główną było złote poroże, Ser Pegaza, słynnego przydupasa Herculesa, nie tego kolesia od zbawienia narodów, ale jego stary posiadał porównywalny prestiż, dlatego smarkacz miał co najlepsze. Nawet konia na sterydach. Pora była nie najciekawsza jak dla stworzenia o tak karykaturalnych gabarytach.. Ale Tiny był odważnym kucem, nie straszne mu były myszy buszujące po stodole, iskierki mieszkające w ogrodzeniu, czy buritos dzieciaków odwiedzających co weekend szkółkę jeździecką.. Pragnął pokazać wszystkim na co go stać, wspiąć się na podium i zasłużyć na miejsce wśród bogów, pomiędzy jednorogimi cwaniakami z krainy czarów i bractwem klubu Skrzydlaty Anioł. Przez ostatnie trzy lata hasłem przewodnim było, wszystkim znane "Cztery kopyta wcale nie czynią Cię koniem". To była elita i marzeniem każdego było do niech przynależeć. Tylko zwycięstwo mogło dać małemu kucykowi taką możliwość. Spakował swoje manatki, podpiął pod pierwszą lepszą nadjeżdżającą brykę i udał ku przygodzie. Zawody, jak co roku, odbywały się w Equestrii, magicznej scenerii porośniętej wszelkim istniejącym na tej planecie chwastem pod patronatem świętego Wejlantyfa, najbardziej zasłużonego ogiera wieków średnich. Żaden wyścig nie odbył się bez jego wyciskającego łez przemówienia oraz wstępnego kłusu wzdłuż toru. Jego sława pozwala układać bogatą gamę legend, w których mógł zyskać sobie taki szacunek. Jedna mówi o tym jak podczas okupacji Francuzów uratował carskie źrebię wywożone na rzeź, szlachecki kabanosik (w sumie ciekawe ile to byłoby warte), inna o jego zasługach w okresie epidemii dżumy i jego charytatywnych działaniach na rzecz mieszańców, kiedy muły zaczęły domagać się praw do wolnego chowu, a jeszcze inna o tym jak przestępczo zwinął owoc z drzewa poznania dobra i zła. Żadnej wersji oficjalnie nie zaprzeczył, żadnej też nie potwierdził. Ale w oczach każdego koniowatego przyjaciela na tym świecie był ikoną gniadej dostojności z nutką ciemnej tajemnicy za siodłem. Tiny, niepewny przyszłości, żądny chwały, wylądował przed bramą do lepszego życia. Chwilę zwlekał. W jego rodowodzie od wieków figurowały beztalencia. Wolność dla Maleńkiego słownika miała wydźwięk pejoratywny. Ale miał coś czego nie posiadał żaden z tych zuchwałych dupków. Wyobraźnię! Głównie przez to był obiektem żartów, że jedyne skrzydła na jakich może się wznieść to fantazji, a róg obfitości w jego marnym życiu zwiastuje wyłącznie pełne koryto siana.
Ja im jeszcze pokażę! - pomyślał i wkroczył na drogę wielkiego wyzwania. Im dalej szedł tym większy spotykał tłok i smród, nie ma co ukrywać, higiena to ten skill, którego uczono za późno, żeby móc wymagać od prymitywów przybywających tylko podziwiać. Odnalazł wzrokiem szyld ZAPISY.
-Wreszcie rozmiar XS się na coś przyda. - Prześlizgnął się pomiędzy tysiącem kopyt. Zatrzymał w kolejce po numerek, zaraz po klaczy w różowym palcie, wysadzoną od głowy do podkowy masą przeróżnych naklejek. Głupota wierzyć, że te symbole przyniosą jej pomyślność. Chyba studnia, błyskawica, łeb jelenia, ogórek kiszony i wzruszający cytat kogoś mądrego, głoszący wyższość czystej rasy, wiadomo. A propos podkowy, tak fikuśnej jeszcze nie widział. Spokojnie mogłaby robić za łyżwę, tasak i żywą reklamę nike na raz.
- Zebra przynajmniej skończyła z klasą, niby czym możesz się popisać?
- Kuc Tiny, 3 lata.
- Stary, to nawet wstyd mi w rejestr wpisać.. Przemyśl to jeszcze raz i zjeżdżaj!
- Kuc Tiny, 3...
- Mówię Ci, spójrz tylko na te stworzenia, nie pasujesz.
- Kuc Tin... - był nieugięty.
- Cztery-tysiące-wypierdalaj-powiedziałem!
- Nie odejdę dopóki nie dostanę tego głupiego numerka! Kuc Tiny, 3lata.
- Przybij kopyto tutaj, robisz to na własną odpowiedzialność, szukaj szczęścia w polu - dodał z przekąsem.
Maluch już wiedział, że nie będzie odwrotu, maszerował z dwucyfrową tabliczką na piersi w poszukiwaniu ustronnego miejsca, żeby ukryć się przed wzrokiem śmieszków. Znał te kawały na pamięć i miał ich nieserdecznie dość. Dlaczego wiedzą kiedy kłamał? Bo kłamstwo ma krótkie nogi. Wyglądasz jak koń ze złamanymi nogami, a raczej... KOŃtuzja. No ihaha, boki rwać. Od urodzenia był dyskryminowany. Zdawał sobie sprawę, że to nie świat Pony gdzie wszystko jest kolorowe i bajeczne. Każdej nocy modlił się cicho do Pinkie Pie, lecz nie pomagało wcale. Błagał tylko o uszanowania dla wszystkich uroczych kucyków i lody karmelkowe z bitą śmietaną. Czy zbyt wiele wymagał? Odpowiedzi nigdy nie poznał, więc postanowił budować swą dalszą przyszłość na własnych zasadach. Czas: za kwadrans gonitwa. Ogólnie panuje wielka wrzawa, zero poszanowania dla cudzej przestrzeni osobistej. Pilnuj młodych albo zostanie z nich mielone. Tiny szykuje się do startu. Pakuje w boks swoje zgrabne trzy litery i czeka na sygnał. Jest w takim amoku, że nie przeszkadzają mu parsknięcia koksów po sąsiedzku, ostatnie dogryzki czy muchy na zadzie, ani w. Ma przed sobą jasny cel. Czekał na ten moment od kiedy sięga pamięcią. Presja, żeby zwyciężyć, przerasta go stokrotnie. Podniecenie rośnie z każdą sekundą. I nagle.. Rozlega się głośne JEB, zawodnicy wystrzelili, trybuny szaleją, Tiny nie. Właśnie do niego dotarło, że zrobił z siebie największego idiotę. Nigdy nie dorówna tym typom @jednorozcom czy @pegazom. Tego dnia skończyło się jego życie. Teraz nawet wśród przyjaciół jest skreślony. Porwał się na wiatr, który porwał go.. Na kawałki, łącznie z marzeniami i ambicjami. Najlepsze co może w tym przypadku zrobić to zacząć biec pod prąd. I tak go nikt nie zauważy, i łaskawie rozdepcze. Bo jak już było mówione na początku, życie jest niesprawiedliwe, a za bycie rozkosznym nawet w szkole dla niepełnosprawnych nie rozdają 5.
0 notes
Text
Był wtorkowy poranek.
Dzień jak co dzień. Ze złością wyłączyłam budzik, zaparzyłam rumianek, na raz łyknęłam moją pełnowartościową dawkę prochów, zatuszowałam naturalne piękno i wyszłam z domu. Dzień był tak normalny. Widok zieleni, chodniczek, sąsiadka z psem, rozmiarów dobrze spasionego szczura. Jeszcze jeden sąsiad, trzymający w ręku własną, przez lata opracowywaną wersją pobudki. Wiadomo, nic nie działa na człowieka bardziej orzeźwiająco, niż tania wódka o dość wątpliwym pochodzeniu.. I kawał drogi przede mną. Byle zagłuszyć otaczających mnie ludzi, własne myśli czy cały ten zgiełk miasta, wcisnęłam w uszy słuchawki i ruszyłam przed siebie. W rytm wybijany przez najgłębsze prawdy życiowe wcaleNIEznanego rapera, przemierzałam, tak dobrze mi znaną trasę. Niewiele rzeczy może mnie zdziwić na tyle bym wyrwała się z transu (tak nazwałabym ten stan). Półgodzinny spacer do szkoły, zwykłe marnotrawstwo czasu, zapasów ATP w organizmie i zdrowia psychicznego. Owszem, kiedy zaczynam myśleć, daje się ponieść swoim fantazjom, co niekoniecznie jest dobre dla mojej podświadomości. Za to świetne rozwiązanie pod względem ekonomicznym, bo tania podróż i śladowa kontrola sylwetki, że fit.
Codziennie widuję przeróżne sytuacje i w tej nie było nic nadzwyczajnego. To też niewytłumaczalne dla mnie było, że coś nakazało mi się zatrzymać, a ja nie protestowałam ani chwili. Głupota, był to widok małego, brudnego, zagubionego kociaka. Ogólnie na te zwierzęta mam mocniejszą reakcję alergiczną niż na arszenik. Dajcie mi jeszcze łyżkę czekolady z orzechami ziemnymi i będę zdychać w męczarniach. Szedł, jak gdyby nigdy nic, majtał za sobą ogonem. Prześlizgnął się pod moimi nogami, wokół szyi, przez grubą powłokę oschłości i skradł moje serce. Spoglądał jak gdyby chciał opowiedzieć mi swoje całe 8 poprzednich wcieleń. Każdą do tej pory upolowaną mysz i jakie dzisiaj smakołyki znalazł w śmietniku Kowalskich. Zakumplowaliśmy się od pierwszego spotkania źrenic. Ciche porozumienie dusz. Idealne dopasowanie na tak skrajnych płaszczyznach egzystencji.
Postanowił mnie śledzić. Odprowadził pod szkołę, a tam wiernie, jakbym co najmniej obiecała mu 3 kilowego pstrąga, czekał. Mały, puszysty, zupełnie inny od wszystkich, które do tej pory widziałam, kotek. Miał taki bystry błysk w oku i grzywę godną króla dżungli. Cwaniak, co to nie on. Kątem oka śledziłam jego poczynania przez okno. Miał 5h, nie szarżował. Poustawiał wszystkie łabędzie w okolicy i próbował przegonić gołębie, niestety te są cwańsze. Robił tak ogromny hałas, że słyszałam go nawet z sali gimnastycznej. Co dziwne, nikt nie zwracał na to uwagi, jedynie mnie zastanawiało co tym razem dorwał i jak długo nie będzie chciał puścić. Wracając do domu pomaszerował za mną, tym razem mniej w trybie incognito. Szedł równo, jakby chciał zagadać. Był małą wersją lwa spotkanego w krainie Oz, toteż dostał takie imię. Z jednej strony dostojny i wyprostowany, jakby kroczył po wybiegu, modelka. Z drugiej dziecko, które ciekawi byle krzak, bo coś w nim zaszeleściło. Skakał, brykał, dał mi niezły pokaz talentów. Jak będę chciała się go pozbyć to nie oddam do schroniska, a gdzie! Do cyrku wywiozę.
W domu, wykopałam mu pod łóżkiem między toną kartonów, butów, przyborów szkolnych i czego jeszcze dusza zapragnie, legowisko. Z daleka od wzroku mojej matki, w sumie z daleka też od światła i tlenu, ale jakby się ktoś dowiedział, że przyniosłam kota do domu, natychmiast wyleciałby z hukiem. A ja pewnie zaraz za nim.
Nie minęło dużo czasu, a ja odkryłam w nim swoje lustrzane odbicie. Albo uznał mnie za swojego mentora i naśladował, każde moje zachowanie, albo był tym brakującym puzzlem układanki, zesłanym przez niebiosa, w jakimś wyższym celu. Pełen energii, jakby każdego ranka wkładał nowe baterie, lub walił setę kofeiny na raz. Robił wszystko żeby mnie rozbawić, nawet nauczył się sztuczki "ZDECHŁY PIES". Trochę z 'pies' jeszcze ma problem, ale to tylko kwestia odpowiedniego filtru na snapchacie. Miał dziwny przywilej wchodzenia wszędzie, tam gdzie nie powinien i nawet tam gdzie na moje oko się nie mieścił. Kreatywnością zasypywał mnie codziennie, masą buziaków i powiem szczerze, że nie poznałam w życiu lepszej poduszki niż Ozi. Szalony, porywczy, robił to co aktualnie siedziało mu w głowie. Ale też potrafił udawać oazę spokoju. Naprawdę, myślał, że to taki kamień do medytacji. Odkąd pierwszy raz spróbował, nie było drugiego takiego dobrego jak on, nawet głaz Kochanowskiego pod Lipą w Czarnolesie wymięka. Nie raz też siedział obok wieczorami rozgrzewając swoją wielką puchatą pupą. Oglądaliśmy filmy, robiliśmy czekoladę z piankami i bitwy na poduszki. Był esencją tego co uznaję za ideał. Najbardziej lubił folię bąbelkową, Blues Brothers, lambadę i Jupiter, zupełnie jakby z niego przyleciał, a to, w zasadzie, by wiele wyjaśniało.
Rósł i rósł, i coraz mniej przypominał tego kociaka znalezionego na ulicy w dzielnicy cudów. Teraz wyszedł spod łóżka a mój pokój wyglądał jak safari. Znajomym mówiłam, że przybył mi dywan z Madagaskaru, taki spory kawał mięsa, ale co poradzić.
Któregoś dnia, w okolicach godziny 12, usłyszałam potężny ryk. Nie wiedziałam co się stało. Wiadomości, Warszawa cała, żadna atomówka nie spadła. Za oknem, wszystko na swoim miejscu, picobello. Ja w piżamie z twarzą numer 2, z domu to ty raczej nie wychodź. W żołądku wczorajsza pasta robi salto. I nie wiem jak sprawdzić co to było. Chwilę potem, Oz wygramolił się zza tapczanu i sprintem jak spłoszona kuropatwa wyleciał na dwór. To ja za nim. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek przemieszczała się z podobną prędkością. Odkryłam kolejny wymiar. Nie czułam już nóg, ale wciąż nimi przebierałam równo. Wiatr i piach we włosach. Typowa reklama wakacji na Karaibach. Czego chcieć więcej? Przede mną w powietrzu frunęła brunatna kita, wesoło majtała ze wschodu na zachód, hacząc o Antarktydę i zapętlając. Musiała robić mu za ster inaczej nie wyrobiłby żadnego z tych zakrętów. Zrobiliśmy rundę po osiedlu, trasę jakby nam bumerang wyznaczył. Przekroczył prędkość tyle razy, że ze zdjęć z fotoradarów będzie w stanie utworzyć niezłe portfolio.
I nagle, zatrzymał się przed jakąś bramą, ja też, ale z rozpędu wylądowałam na nim. Oz pomyślał dłuższą chwilę, złapał mnie za szmaty, z wysiłkiem podobnym do otwierania trzynastoletniego słoika od babci z wiśniami skoczył i znaleźliśmy się po drugiej stronie. Czas się zatrzymał. Nigdy nie myślałam, że spotka mnie coś podobnego. Historia Alicji w krainie czarów część druga. Znaleźliśmy się w zamkniętej z każdej strony roślinnością klatce. Mini rezerwat przyrody w ścisłym centrum miasta. To co zobaczyłam, było jak czerwony dywan rozwijany tu i teraz, z każdej strony wybiegały małe zwierzątka, krajobraz dżungli malowany przede mną, jeszcze pachniał świeżą tropikalną farbą. Weszliśmy w głąb, Oz swoją pewnością siebie przekazał mi, że to dobre miejsce. Jedno z tych magicznych, które kojarzy się z bajek i potem mniej lub bardziej umiejętnie próbuje odtworzyć w snach. Sen, o tak, to świetne słowo. Wszystko dookoła ociekało oniryzmem.
Łuny światła przebijające grube warstwy liści i lian unoszących się nad naszymi głowami, pewnie kończące w okolicach stratosfery. Kwiaty nie wychylające się po myśli biologii i stężeniu auksyn w łodydze, a obserwatorowi, zupełnie jakby chciały się zaprezentować, przekrzykując, który lepiej będzie wyglądał w wazonie. Wszystko wyssane z palca, a ja byłam w stanie uwierzyć teraz, w każda do tej pory opowiedziana mi historię, nawet w Świętego Mikołaja.
Coś szarpnęło i zobaczyłam jak ten kocur wspina się po drzewie z ogromną łatwością. Nie posiadałam podobnych umiejętności, więc zajęło mi kwadrans dłużej dotarcie na górę. A tam już czekał na mnie Oz. Bez słowa ostrzeżenia, poczęstował widokiem wywołującym palpitacje serca. Miejsce wyglądało jak bardzo luksusowe gniazdo, o powierzchni porównywalnej przyzwoitemu apartamentowi w 4 gwiazdkowym hotelu. Gdy wcisnęłam się dalej, dostrzegłam parę dzikich zwierząt, leżących na środku tego dobytku. Była to lwica z młodym. Właśnie wtedy dotarło do mnie co chciał powiedzieć. Jakby za pomocą czarodziejskiej różdżki w jednej chwili stracił w moich oczach pozycję kociaka i stał się jednym z nich. Stał się królem dżungli. Nie potrzebowałam żadnych wyjaśnień, podał mi na tacy odpowiedzi, na każde pytanie. Już wiem dlaczego nie pasował do mojego świata, bo nigdy z niego nie pochodził. Znikał o porankach, bo musiał się zająć swoimi. Teraz wyglądał żałośnie. Ze spuszczonymi uszami, kłaniał się nisko i streszczał mi całą historię od A do Z. Zupełnie niepotrzebnie czuł się zawstydzony, jakbym nakryła go na wyjadaniu z lodówki o 2 w nocy. Czułam, że szaleje w nim huragan pełen złości. Z najgłębszych zakamarków jego duszy wydobywał się niemy krzyk, który tylko JA mogłam usłyszeć. Nadszedł czas się rozstać. Nie był w stanie przekazać tego w inny sposób. Przyprowadził mnie do swojego domu, rodziny. Zaakceptowałam to i nie miałam za złe. Spędził ze mną pół swojego życia, teraz czas się usamodzielnić.
Minęło parę dobrych lat od tamtego zdarzenia. Chwilę po wszystkim mam lukę, wielkości czarnej dziury, w pamięci. Cała historia zakończyła się moja pobudką o 5 nad ranem w ciepłym łóżku. Niestety niczego więcej nie mogę sobie przypomnieć. Po Ozim nie było śladu, jedynie żółty kieł na rzemyku, który zgubił po jednym z polowań. Kazał go zatrzymać na wypadek jakby kiedyś odkrył jak włożyć go z powrotem. Minęło sporo czasu zanim uświadomiłam sobie jaką jestem szczęściarą. Spotkałam i wychowałam lwa, ilu ludziom na świecie zdarza się taka okazja? Im robię się starsza tym mocniej powątpiewam w autentyczność tej historii. Coraz gęstsza mgła wkrada się w to wspomnienie i powtarzam w kółko już te nie raz wypowiedziane brednie. Nie potrafię objąć rozumem jak udało mi się znaleźć dzikie zwierzę w mieście takim jak moje. Zaskakuje również fakt, że żaden znajomy się nie zorientował kim tak naprawdę Oz jest, ani grama podejrzeń, a przecież był zawsze obok, musieli go widzieć.
W życiu bywa różnie. Czasem los rzuca pod nogi nowe wyzwania i zbaczamy z drogi. Dochodzą nowe obowiązki, a nam ubywa czasu. Niestety, nie zawsze da się wszystko pogodzić. Wydaje mi się, że wreszcie pojęłam sedno sprawy. Nie jest istotne czy będziemy z kimś do końca życia, czy nie. Jeśli był fajnym rozdziałem, to nigdy o nim nie zapomnimy. Będziemy do niego wracać, nawet jeśli fizycznie jest to niemożliwe, duchem.
Z dedykacją dla mojej najdroższej przyjaciółki. Jak bardzo daleko wiatr poniesie nas od siebie, pamiętaj, że Cię kocham najmocniej na świecie.
0 notes
Text
Absmak do filetopochodnych pozostaje
A wszystko zdarzyło się pewnego, zimnego lecz nadzwyczajnego wieczoru, dokładniej to dzień przed Wigilią Bożego Narodzenia, czyli wigilią Wigilii.. Kiedy przygotowania do naszej rodzinnej uroczystości gotowały się jak 12 potraw w kuchni. Mój brat i ja biegaliśmy po domu beztrosko. Jakie było nasze zaskoczenie kiedy mama ogłosiła nam, że specjalnie dla nas przygotują coś specjalnego, abyśmy mogli skosztować głównego dania w tym roku. Z racji problemów koordynacji ruchowej i pewnego stopnia upośledzenia mózgowego do tej pory nie jadaliśmy ryb, cóż za filozofią była każda podjęta próba wyjęcia z niej ości. Nasza kochana stworzycielka, powiadomiła nas, że w tym roku i my będziemy mogli bez najmniejszego problemu, cieszyć się smakiem każdego posiłku na stole. Zakupiła dla nas paluszki. Nie byle jakie. Otóż paluszki rybne, z karpia. Niebo w gębie! Powiedziałabym wodospad. W każdym razie, oboje z bratem, napaleni jak faceci po 60 na każdą miłą kobietę po jednym drinku, bardzo chcieliśmy, chociaż dotknąć językiem i poczuć tę błogą woń chrupiącej panierki i jeszcze smaczniejszego w jej wnętrzu rybiego ciałka. Nocą zakradliśmy się razem do kuchni, wyciągnęliśmy ostrożnie z zamrażalnika i rzuciliśmy na głęboki olej, akcja rozgrywała się w takiej ciszy, że armia czakanorisa mogłaby przejść za nami niepostrzeżenie .. Uwinęliśmy się z ich upichceniem w trymiga, czyli tak na oko jakieś 3 kwadranse. Dumni ze swojego czynu po paru minutach zachwytu i uniesienia, zdaliśmy sobie sprawę, że usmażyliśmy wyłącznie jeden paluszek. Chwila ciężkich spojrzeń w oczy. Przysięgam, sekundy... sekundy dzielimy nas od bitwy na nożne. Ale spokój! Przecież możemy go podzielić na pół. Kroję powoli.. Z precyzją chirurga. Cisza. JESTEŚ PIERDOLONYM KWIATEM LOTOSU, PRZETNIJ GO I BĘDZIE PO SPRAWIE! SRUUUU, BO TWOJA CZĘŚĆ JEST WIĘKSZA.. Rozpętał się istny armagedon. Płacz, wrzask, frunąca patelnia, łzy, pot, obraz matki Teresy z Kalkuty, krzyki, jęki, doniczka z hiacyntem, skąd o tej porze hiacynty? czak noris, przeraźliwie dźwięki dobiegły z kuchni. Już nawet nie pamiętam kto wylądował z widelcem w ramieniu, a kto z paluszkiem w nosie o północy na ostrym dyżurze.. Jestem pewna jednego, że ten paluszek omal nie skłócił nas na zawsze.
0 notes