Tumgik
#andré fabien francis
the-purest-wolf · 4 years
Text
Złoty Krucyfiks - [Aramis&Porthos]
Zimno.
Gówno.
Boże jak zimno.
Widział swój oddech w ciemności. Tylko dwie gwizdy wisiały na nieboskłonie, niepewnie oświetlając polanę skąpaną w krwi poległych.
Theo, Jacques i Leon leżeli dookoła niego, powykręcani. Ubroczeni juchą. Trzy gardła przeorane tępym narzędziem.
Nie była to łatwa i szybka śmierć.
Spoglądał oszołomiony na pocięte tchawice czując ból w gardle.
Boże jak zimno.
Cały się trząsł.
Opierał się o drzewo.
Chropowata kora drażniła skórę na plecach, które pokrywała jedynie biała koszula.
Bolała go głowa.
Zamknął oczy próbując uspokoić zdenerwowany żołądek.
Lucas, Ignace oraz młody Fabien spoczywali niedaleko ugaszonego ogniska. Gdyby nie plamy na piersiach, pomyślałby, że jego bracia śpią. Zastanawiał się jakie to uczucie.
Przebite serce.
Wiedział, że ma przy sobie miecz.
Szpada.
Tak ostra, łatwo byłoby podciąć sobie żyły.
Uchylił powieki spoglądając z roztargnieniem na zimne dłonie.
Jak długo zajęłoby mu wykrwawienie się?
Zimno.
Mokro.
Śnieg topił się pod jego ciałem.
Drżał.
Boże jak zimno.
Czy już nigdy nie poczuje ciepła?
Samuel, Bernard, Antoine. Gdzie, gdzie oni są?
Może, może nie jest jedyny?
Czy dałby radę wstać?
Chciał się podnieść. Próbował zmusić zmarznięte nogi do współpracy. Oparł ciężar ciała o chropowatą korę drzewa.
Da radę.
Musi, musi wiedzieć.
Boże, nie miał sił. Spojrzał w niebo wydychając cicho powietrze, jakby nie chcąc zbudzić zmarłych.
Ruszył.
Śnieg skrzypiał pod jego nogami, stąpał ostrożnie nad ciałami Theo, Jacquesa i Leona. Przykucnął przy każdym przymykając po kolei piwne, szare i brązowe oczy, odmawiając cichą modlitwę za każdego z braci.
Bolała go głowa.
...
Dlaczego?
Sięgnął do skroni. Lodowate palce otarły się o materiał. Co on tam robił? Co się stało?
Las milczał.
Śnieg pokrywał polanę na której rozbili obóz. Spojrzał niepewnie w niebo upewniając się czy dwie gwiazdy nadal świecą.
Widział swój oddech. To chyba dobrze, prawda? Jeszcze się nie wyziębił.
Ognisko.
Tak, duży dołek obłożony kamieniami. Szary popiół w śniegu.
Czuł smak dziczyzny na podniebieniu. To było dobre polowanie.
Lucas, Ignace oraz Fabien leżeli przy ugaszonym ognisku, niby chcąc ogrzać swe ciała. Jednak krew wypływała z trzech ran na piersi każdego z braci, spływając powoli do dołka.
Szary popiół skażony juchą.
Huh.
Krew płynęła powoli, zawijając się i tworząc wzory na ziemi. Zastanawiał się, czy on też mógłby dołączyć do ich tańca. W końcu miał przy sobie szpadę.
Co go powstrzymywało?
Przykucnął nad ciałami braci, zamykając trzy pary zielonych oczu. Modlił się by odnaleźli spokój, gdziekolwiek się udali.
Zimno.
Boże, nie czuł nóg.
Czy nadal miał stopy?
Spojrzał w dół dostrzegając skórzane buty.
Bolała go głowa.
Rozejrzał się powoli po polanie.
Po raz ostatni dotknął brązowych kosmyków młodego Fabiena.
Gówno.
Hugues, Henri i Nicolas. Powinni gdzieś tu być, dzielili namiot. Ostrożnie udał się ku szarym plandekom poplamionych czerwienią.
Śnieg skrzypiał.
Mróz szczypał w policzki.
Bolała go głowa.
Gdzie-
.
.
.
I.
Nicolas siedział oparty o drzewo jak on. Jednak nie ruszał się. Brązowe oczy wpatrywały się oszklonym wzrokiem w dwa ciała przed sobą. Henri i Hugues leżeli na brzuchach, wyglądając jakby biegli bratu na pomoc, jednak zabójca był szybszy. Dwie kule spoczywały teraz w plecach martwych muszkieterów.
Potknął się, w ostatniej chwili jednak łapiąc równowagę. Podtrzymał drżące ciało opierając się o brzozę do której przybity był Nicolas.
Niczym motyl.
Szpada mężczyzny utkwiona była w jego żołądku, przeszywając trzewia.
Zaszlochał zsuwając się po drzewie.
Obiecał mu.
Gorące łzy płynęły po lodowatych policzkach.
Obiecał mu, że po powrocie ustalą kto lepiej strzela.
Gówno.
Zamknął brązowe oczy przykładając czoło, do czoła mężczyzny.
Byli najlepszymi strzelcami w pułku.
Wziął drżący oddech, po czym wstał podchodząc do Huguesa i Henri'ego.
Bracia z krwi. Wyglądali jak dwie krople wody.
Uzupełniali się.
Zawsze razem.
Nawet po śmierci.
Muszkieterowie umarli nagle od strzału w plecy. Kiedy odwrócił ich, ujrzał zamknięte oczy. Miał nadzieję, że nie cierpieli.
Zimno?
Czy było mu zimno?
Dziewięć.
Znalazł dziewięciu.
Dobrze?
Podniósł się krocząc nad braćmi.
Krew tworzyła wzory na białym śniegu. Jucha przywodziła na myśl kwiaty.
Łąka zakwitła zimą - pomyślał patrząc na skomplikowane, misterne wzory tworzące się na skrzypiącym puchu.
Samuel, Bernard, Antoine.
Powinni tu być.
On też powinien tu być, prawda?
Bolała go głowa.
Czemu?
Dlaczego byli w Sabaudii?
Gdzie był jego oddech?
Jest ciemno. Noc. Dwie gwiazdy słabo świecące na nieboskłonie.
Samuel, André, Bernard i Antoine.
Pierre, Paul, Matthias oraz Raphaël.
Boże. Czy to jakiś żart?
Ośmiu braci klęczało w kręgu przed swoimi szpadami wbitymi w ziemię.
Głowy zwieszały się.
Splątane loki zakrywały twarze każdego z nich.
Dlaczego.
Podszedł bliżej, stając między Antoine'm, a Pierre'm.
Co-
Przełknął żółć i zacisnął oczy chcąc wybudzić się z tego koszmaru.
Ośmiu muszkieterów wypatroszonych jak bydło.
Trzewia wypadły z ciał okalając kolana mężczyzn.
Zastanawiał się czy to dlatego utrzymywali się w tak dziwnej pozycji.
Ciężkie, wzdęte jelita przymarzły do ciał i ziemi, tworząc stabilną podstawę dla lekkich korpusów.
Muszkieterowie opierali się na wbitych przed nimi szpadach.
Samuel, André, Bernard, Antoine.
Pierre, Paul, Matthias, Raphaël.
Uch... bolała go głowa.
Odmówił cichą modlitwę nie śmiąc dotykać, żadnego z mężczyzn.
Bał się.
Nie chciał zakłócać ich spokoju.
Krew zamarzła na śniegu.
Czy on też był zachlapany juchą?
Co on tu robił?
Arnaud, Francis i Thierry.
Gdzie byli?
Zatoczył się opierając o słup od namiotu.
Przełknął żółć, próbując uspokoić zdenerwowany żołądek.
Gdzie reszta jego braci?
Gdzie Marsac? - pomyślał dotykając zamarzniętej tkaniny owiniętej dookoła głowy.
Dwie gwiazdy odeszły cicho wraz ze świtem.
                                                              +++
Rozłożyć, złożyć.
Czuł zimny metal w dłoni.
Rozłożyć, złożyć.
To był odruch bezwarunkowy. Mógł to robić z zamkniętymi oczami. Jednak myśl o przymykaniu powiek przyprawiała o dreszcze. Wciąż ich widział. Blade ciała na śniegu. Krew plamiąca zimowy krajobraz. Wciąż słyszał ich krzyki.
Rozłożyć, złożyć.
Muszkiet w dłoniach był przyjemnie ciężki, jego części powoli ogrzewały cię ciepłem jego rąk.
Boże, nie mógł tego znieść.
Aramis. 
Bolała go głowa. Sięgnął palcami do świeżej, różowej blizny na jego skroni. Część włosów została zgolona, by lekarz mógł dostać się do rany. Teraz czuł pod opuszkami szorstką szczecinę.
Jednak minie trochę czasu zanim na bliźnie zaczną odrastać włosy.
Aramis.
Krzyki w jego głowie nie słabły. Narastały każdej nocy. 
Rozłożyć, złożyć.
Ciała na śniegu.
Muszkiet był gotowy do użycia. Przystawił broń do otwartych ust, czując metal na języku i proch w nozdrzach.
Miał dość tych cholernych koszmarów. Dość spojrzeń rzucanych mu przez innych muszkieterów. Dość litości w ich oczach. Jednak przede wszystkim miał dość siebie. W końcu powinien był zginąć razem z nimi. 
Nikt nie będzie za nim tęsknił - pomyślał smakując stal. Marsac go porzucił. Zacisnął kurczowo dłoń na muszkiecie czując łzy pod powiekami. Jak miałby niby teraz chodzić między resztkami pułku, dalej znosząc te cholerne spojrzenia? 
Nie ma potrzeby, by dalej zajmował cenną przestrzeń w garnizonie - pomyślał chcąc nacisnąć spust.
- Aramis!  
Broń wyśliznęła mu się z rąk, które to zostały złapane w uścisk czekoladowych dłoni.
Portos. Jeden z nowych w pułku. Facet został mu przydzielony do opieki. Aramis bardzo go polubił. Portos był... duży i ciepły. 
- Coś ty chciał zrobić Aramis - szepnął przestraszony mężczyzna wpatrując się w niego dużymi oczyma.
- Ja... - zaczął czując łzy spływające po policzkach. To tak cholernie bolało. Te noce wypełnione krzykami braci. Krew zalewająca jego sny. Często budził się zdezorientowany nie wiedząc gdzie jest. Miał dość. - Powinienem był umrzeć razem z nimi - wychrypiał zmęczony. Zamknął oczy, bojąc się zobaczyć reakcję Portosa. W końcu zasłużył na to. Powinien był z nimi zginąć. Jednak silne dłonie mężczyzny puściły jego nadgarstki, by po chwili znaleźć się na policzkach strzelca.
- Nigdy tak nie mów Aramis - powiedział z mocą muszkieter, patrząc na niego z gniewem. - Ponieważ jesteś pieprzonym cudem, nie widzisz tego?
Aramis wziął drżący wdech widząc przed oczyma jedynie ciała i drwiące spojrzenia. Litość w oczach kadetów... Ciągłe szepty wypełniały jego złamany umysł.
- Wszyscy chcą, żebym umarł. - Przypomina sobie ciche rozmowy prowadzone na zewnątrz. "To On. Pewnie ukrył się jak tchórz, czekając na koniec bitwy.", "Podobno ze strachu nie mógł utrzymać szpady w dłoni."
- Kto? - spytał zaskoczony Portos chwytając delikatnie szczękę Aramisa. - Czerwona Gwardia? Wszyscy patrzą na ciebie z podziwem i niedowierzeniem, przyjacielu. Cieszą się, że przeżyłeś. Wszyscy tak uważamy, po prostu nie chcemy Cię przytłaczać. Dlatego proszę, zostań z nami, ze mną, Aramis. Ponieważ Cię potrzebujemy  - szepnął Portos przyciągając go do piersi. 
- Obiecuję - zaszlochał w ciepły tors mężczyzny. Czuł materiał koszuli pod zimnymi palcami tak samo jak bicie serca tuż pod policzkiem. 
                                                        +++
Aramis stał na dziedzińcu spalonego garnizony na którym dosłownie przed chwilą widział się z braćmi. D'Artagnan jako nowy kapitan z piękną żoną u boku rzucili się w wir pracy, chcąc jak najszybciej odbudować ich dom. Athos razem z Sylvie odchodzili, by założyć rodzinę, a Porthos wracał na front. Les Insperables. Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego. Jednak teraz stojąc samemu na dziedzińcu, ze zmiętym kapeluszem w dłoniach poczuł się niezwykle samotny, bo chociaż po czterech latach w końcu wrócił do Paryża i walczył u boku swych braci, to w jakiś sposób stracił ich bezpowrotnie. Czas, który spędzili bez niego, zebrał swe żniwo. 
Nie znał już ich tak dobrze. Myślał, że na zawsze będą już razem, jednak w życiu każdego z nich pojawiła się kobieta. Tylko on nie mógł podążyć za swoim sercem. Nigdy nie weźmie syna na ręce, ani nie spocznie w łóżku z ukochaną w ramionach. 
Wciąż dręczyły go sny. Sny o poległych braciach. Sny o krwi i prochu strzelniczym wypełniającego zimową noc.
Cztery lata, a jego bracia wciąż nie do końca mu wybaczyli. Bynajmniej  nie Porthos.
- Aramis?
Wzdrygnął się, odwracając wzrok ku Konstancji wpatrującej się w niego z troską.
- Wszystko w porządku?
- Oczywiście - oznajmił z uśmiechem, desperacko chcąc, by kobieta uwierzyła mu na słowo. Ponieważ wszystko miało być w porządku - pomyślał przechylając kapelusz na pożegnanie. 
W końcu, nie był już zobowiązany do przestrzegania obietnicy złożonej lata temu.
Zostań z nami, ze mną Aramis. Ponieważ Cię potrzebujemy.
Kochał ich. D'Artagnana, Athosa i Porthosa.
Jednak nie był już potrzebny.
                                                         +++
- Twoje listy nic o tym nie wspominały d'Artagnan! - warknął wściekły Porthos trzymając przyjaciela w górze. Mężczyźni wypełniający dziedziniec wpatrywali się z niepokojem w generała szamoczącego ich kapitanem jak szmacianą lalką. Jednak zanim ktokolwiek zdążył przerwać dwóm mężczyzną, zza nich rozległ się władczy głos.
- Porthosie!
Muszkieter jednak zignorował Athosa wciąż wpatrując się z żalem w ich najmłodszego przyjaciela, który patrzył na niego ze zdezorientowaniem w oczach.
- Porthos, puść.
Zacisnął z frustracją oczy chcąc, by łzy nigdy nie wypłynęły z jego powiek. Odstawił d’Artagnana na ziemię zaciskając dłonie w pięści. 
- Chłopcy! - zawołała zmartwiona Konstancja momentalnie zjawiając się u boku męża. - Chodźmy do naszych kwater.
Więc ruszyli przez dziedziniec ignorując szepty muszkieterów i kadetów spoglądających na nich z zainteresowaniem. Jednak Porthos był w innym świecie. Wdech i wydech. Cały ten czas czuł łzy pod powiekami. Wdech i   wydech. Chciał krzyczeć na cały świat. 
- Porthos? - spytał cicho Athos wyginając smukłą brew w akcie zdziwienia, jednak du Vallon nie mógł odpowiedzieć. Nie, kiedy krzyż ciążył mu na piersi niczym kamień ciągnąc go w dół. Sięgnął do jednej z licznych kieszeni w mundurze, by po chwili z czcią złożyć przed sobą złoty krucyfiks. Czuł ich wzrok na sobie. Niedowierzenie wypełniało pokój, przytłaczając jego zmysły.
- Dlaczego nie pisałeś o tym, d'Artagnan? - wychrypiał Porthos nieszczęśliwie wpatrując się to w szczeniaka to w Konstancję. Jednak oboje mieli te same zrozpaczone miny co on. To Athos sięgnął po naszyjnik Aramisa.
- Skąd to masz? - wyszeptał d’Artagnan tuląc do siebie żonę.
- To TY powiedz mi, dlaczego Aramis znalazł się na froncie bez mojej wiedzy - wychrypiał pokonany, wpatrując się ze zdradą w oczach w przestraszonego chłopaka.
- Front? Aramis wyszedł tuż po waszym odejściu - oznajmiła zaskoczona Konstancja pieszcząc z roztargnieniem brązowe kosmyki męża. - Nie pojawił się z odpowiedzią dla królowej, więc zaczęliśmy się martwić, jednak mijały tygodnie, a Aramisa nie było. Zniknął - szepnęła kobieta wzdrygając się, gdy nawiedzone oczy byłego kapitana muszkieterów wpatrywały się w krucyfiks wysadzany czerwonymi rubinami.
- Czemu o tym nie pisałeś d'Artagnan? - spytał zmieszany Athos gładząc złoty krzyżyk.
- Nie mogliśmy porzucić przydzielonych nam obowiązków - stwierdził uparcie d'Artagnan patrząc hardo w oczy byłego mentora. - Miałeś opiekować się Sylvie, tak jak Porthos polem bitwy, a ja garnizonem. Wybrałem przyszłość Francji, nie Aramisa.
Pokój pociemniał wypełniając się negatywnymi emocjami mężczyzn. Błękitne tęczówki wpatrywały się w rozżalone oczy młodego kapitana.
Wszyscy pomyśleli o tym samym. Roześmiany szatyn uciekający przez okna kochanki. Bosy szermierz krążący nocami po garnizonie, póki nie wepchnie się komuś do łóżka, chcąc wyssać całe życie z człowieka. Mężczyzna, którego dopiero co żegnali na dziedzińcu. Śmiejący się Aramis, pachnący ziołami i prochem strzelniczym z kapeluszem w dłoniach.
Znalazłem ducha przeszłości. 
Wspomnienie, które będzie trwać. 
Wydaje się jak wczoraj, że to my je stworzyliśmy, lecz nie w tym rzecz.
Jesteś tym, który nas tu doprowadził.
Zostaniemy razem.
I w naszych sercach.
Będziesz żyć wiecznie.
Złoty krucyfiks upadł na drewnianą podłogę, w moment tracąc cały blask, gdy chmury przykryły najjaśniejszą z gwiazd.
“Proszę, zostań z nami, ze mną Aramis.”
6 notes · View notes